Ingrid podniosła kieliszek i spojrzała na Hansa Klossa. Uśmiechała się; był to przekorny uśmiech rozpieszczonej dziewczyny, świadomej, że drażniąc partnera, niczym nie ryzykuje. On nie odejdzie.
– Gniewa się pan? – zapytała.
Pomyślał, że jest diabelnie ładna i że mu to przeszka
dza. Gdyby przynajmniej nie miała takich czystych oczu!
– Na panią nie można się gniewać – powiedział. – Zatańczymy?
– Nie. Przecież marzył pan podobno o samotności we dwoje.
Tak, obiecała, że spędzą ten wieczór razem, ale ona przyprowadziła do „Złotego Smoka" Schultza i tę Bertę, nieustannie szczebioczącą i jakby zazdrosną o Ingrid, bo nawet wówczas, gdy tańczyli razem, nie przestawała ich obserwować. Kloss czuł na sobie przez cały czas uważny wzrok Berty. Czyżby ona też? Wszystko należało brać pod uwagę: od wczoraj, to znaczy od chwili, gdy otrzymał to zadanie, najgorsze ze wszystkich, a może raczej najobrzydliwsze ze wszystkich, wiedział, że rozpoczął trudną grę.
– O czym pan myśli? – zapytała Ingrid. – Dlaczego pan nic nie mówi?
– Myślę o pani – odpowiedział.
Dziewczyna na podium śpiewała sentymentalne tango. Światła przyćmiono; wydawało się, że tłum na parkiecie chwilami nieruchomieje, a potem kołysze się w takt muzyki, by zastygnąć na nowo.
– Lubię tego „Złotego Smoka" – oświadczyła Ingrid. – To najsympatyczniejszy lokal w Berlinie.
Pomyślał, że w tym najsympatyczniejszym lokalu można spotkać całą śmietankę gestapo i SS. Wyżsi oficerowie, przyjeżdżający na parę dni urlopu, znajdują tutaj, w wąskich uliczkach Charlottenburgu, alkohol i dziewczęta. Lubią sentymentalne tanga i grę kolorowych świateł. Pomyślał, że ich nienawidzi i z trudem przywołał na twarz uśmiech. Spojrzał na Ingrid, a właściwie na jej kieliszek: był ciągle prawie pełny. Jeszcze się wahał, ale już wiedział, że nie ma innego wyboru.
– O czym pan myśli, Hans? – powtórzyła. I potem, nie czekając na odpowiedź, powiedziała cicho, patrząc na niego swymi ogromnymi oczyma: – Byłam tu ostatni raz wczesną wiosną, z Heinim. Wówczas nie tańczono, obowiązywała żałoba po Stalingradzie. Siedzieliśmy chyba przy tym samym stoliku i Heini, zupełnie jak teraz pan – spojrzała na Klossa łagodniej – był obrażony, że wzięłam ze sobą Bertę.
– Kto to był Heini? Wzrok Ingrid stwardniał.
– Następnego dnia wróciłam do Sztokholmu -powiedziała. -I nigdy już nie zobaczyłam Heiniego. Zginął w lipcu, przed trzema miesiącami.
Muzyka umilkła. Berta i kapitan Otto Schultz, którego nazywano najelegantszym oficerem Abwehry, wrócili do stolika. Berta przytuliła się do ramienia Ingrid.
– Żebyś wiedziała, jak ten Otto tańczy – szczebiotała. -Jest wspaniały… Nie wypiłaś jeszcze swojego kieliszka? Co wyście robili?
Kloss nie słuchał jej szczebiotu. Myślał o kieliszku Ingrid i o tym, że wahał się niepotrzebnie. Okazja minęła.
– Zapomnij już o nim – dotarł do niego znowu głos Berty. -Jesteś młoda i piękna, cały świat u twoich stóp. Nie zauważyłaś, jak na ciebie patrzą mężczyźni… Słyszałam rozmowę przy stolikach: „Ta świetna dziewczyna – mówił przystojny pułkownik – to śpiewaczka szwedzka, Ingrid Kield". O tam, przy trzecim stoliku.
– Nie bawi mnie to – powiedziała Ingrid. Schultz powtarzał po raz drugi jakiś kawał, potem Ingrid wstała i sama zaprosiła Klossa do tańca.
– Należy pan do gatunku sentymentalnych nieśmiałych – oświadczyła, a gdy przytulił ją mocniej, dodała: -I jednak bezczelnych. Znamy się dopiero od wczoraj.
– Mam po prostu bardzo mało czasu – szepnął i tym razem nie skłamał.
– I naprawdę sądzi pan, że zdoła ten czas wykorzystać? – wybuchnęła śmiechem, a on znowu pomyślał, że Ingrid Kield, której dokładny, a przecież zbyt oschły i rzeczowy rysopis otrzymał poprzedniego dnia z centrali, podoba mu się coraz bardziej. Jej twarz była blisko, mógł zajrzeć w jej oczy, ale odwrócił wzrok. Tę dziewczynę, którą trzymał w ramionach, musiał zabić. Ma niewiele czasu, najwyżej dwadzieścia godzin.
– Wyjeżdżam istotnie jutro rano – powiedziała – a właściwie pojutrze nad ranem. Może spotkamy się w Sztokholmie?
– Chyba po zwycięstwie.
– Wierzy pan w zwycięstwo?
– Jestem oficerem niemieckim.
– A ja – roześmiała się – obywatelką szwedzką i mam prawo nie wierzyć. Ale pan się znowu gniewa?
Gdyby nie znał dowodów jej winy, pomyślałby, że centrala popełniła błąd. Błędy się przecież zdarzają. Tym razem nie było jednak wątpliwości. Ta dziewczyna w pełni zasłużyła na śmierć i musi umrzeć, a w całym Berlinie nie było nikogo oprócz Klossa, kto mógłby wykonać wyrok. Rozkaz otrzymał poprzedniego dnia rano, gdy już wszystko było wiadomo. Polecenie przekazał stary Arnold, jedyny berliński kontakt Klossa i jego jedyny współpracownik. Człowiek absolutnie pewny, rozważny i z ogromnym doświadczeniem, ale przecież już niemłody i schorowany. Powinien odpocząć, nikt nie znał jednak Berlina tak dobrze jak on i nikt nie mógł go zastąpić.
Informacje centrali były skąpe, ale wystarczające; Arnold uzupełnił je relacją pewnego kolejarza, niegdyś członka KPD. Otóż Ingrid Kield, szwedzka śpiewaczka, od półtora roku pracowała dla polskiego wywiadu. Zwerbował ją pewien emisariusz centrali, który kursował między Berlinem i Sztokholmem, a poznał piękną Szwedkę w Paryżu. Oddała znaczne usługi. Przewoziła ważne informacje z Berlina do Sztokholmu. Łącznicy z Warszawy kontaktowali się z nią zawsze, gdy występowała w Niemczech, a występowała dość często i miała przyjaciół nawet wśród wysokich funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Sprawdzano ją też wielokrotnie, ufano jej bez zastrzeżeń. Okazało się przecież, że sprawdzano nie dość często. Gdy Ingrid Kield zdradziła…
Trzymał ją w ramionach. Uśmiechała się, ale me patrzyła na Klossa, jej wzrok błądził gdzieś po sali. Pomyślał, że gdyby wiedziała o nim cokolwiek… Jakie to szczęście, że nie otrzymał wcześniej polecenia nawiązania kontaktu z Ingrid Kield. Ani on, ani Arnold…
– Tylu tu młodych mężczyzn – powiedziała. – Ilu z nich…
– Wojna – oświadczył. Musiał się mocno trzymać w garści, żeby nie ulec czarowi tej dziewczyny. Przypomniał sobie raz jeszcze suchą relację przekazaną przez centralę i potwierdzoną przez tego kolejarza.
Było tak: przed trzema dniami łącznik z Warszawy przyjechał wieczorem na Ostbahnhof. Na peronie oczekiwać go miała Ingrid Kield. Ustalono, jak zwykle, znaki rozpoznawcze: łącznik trzymać miał w prawej ręce „Ber-liner Zeitung" i natychmiast po wyjściu z wagonu zapalić papierosa małą zapalniczką. Ingrid powinna również mieć „Berliner Zeitung" i trzy czerwone goździki.
Kloss znakomicie wyobrażał sobie tę scenę. Widział ją teraz, gdy patrzył na twarz Ingrid.
Łącznik opuścił wagon jako jeden z ostatnich. Rozejrzał się uważnie, był przecież doświadczonym kurierem, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. To znaczy: dostrzegł zbyt późno… Zobaczył Ingrid Kield trzymającą w ręku czerwone goździki. Uśmiechnęła się do niego, może właśnie tak jak teraz do Klossa. Łącznik ruszył w jej kierunku. I wtedy zauważył jej drobny, niedostrzegalny niemal gest, może ruch dłonią, może pochylenie głowy. Parę kroków z tyłu, za dziewczyną, stał człowiek w skórzanym płaszczu. Dopiero po paru sekundach zobaczył drugiego mężczyznę, również w skórzanym płaszczu, stojącego już bliżej schodów prowadzących do hali dworcowej. Na schodach – jeszcze trzech. Rozpoznawał ich bezbłędnie; wiedział już: zasadzka.
Ingrid uśmiechała się jeszcze, gdy mężczyzna skoczył na tory. W tej chwili zaryczał megafon: Schnellzug Ber-lin-Prag… Łącznik przebiegł przed nadjeżdżającym parowozem, miał szansę, w każdym razie mógł sądzić, że ma szansę, jeśli sąsiedni peron nie byłby obstawiony. Niemcy precyzyjnie przygotowali jednak akcję. Dwóch, w czarnych płaszczach i szarych kapeluszach, czekało już na niego. Zobaczył pustą, betonową płaszczyznę i gestapowców z bronią w ręku. Wtedy sięgnął po pistolet. Kloss wiedział dokładnie, co myślał łącznik naciskając po raz pierwszy cyngiel: myślał, ile ma naboi w magazynku i że jeden musi zachować dla siebie, jeśli tamci nie będą strzelać zbyt celnie. Nie miał żadnej szansy. Dwóch gestapowców wpadło na peron, trzeci nadbiegł z automatem. Łącznik wystrzelił pięć razy, zgryzł i przełknął bibułkę, którą trzymał w pasku od zegarka. Potem przyłożył lufę do skroni, ale w tej chwili trafiła go seria. Była celna. Kolejarz opowiadał jeszcze, że Ingrid i kierujący zapewne akcją gestapowiec podeszli do trupa.
Gestapowiec krzyczał na swoich ludzi; przeszukali kieszenie zmarłego, a piękna dziewczyna rzuciła trzy goździki na ciało. Ten gest wydał się Klossowi szczególnie wstrętny.
Więc nie mogło być żadnej wątpliwości: Ingrid Kield zdradziła. Zmuszona? Szantażowana? Kloss nie bardzo w to wierzył. Mogła przecież nie przyjeżdżać do Niemiec, była obywatelką szwedzką, nic jej nie groziło w jej kraju. Współpracowała z gestapo najzupełniej dobrowolnie. I to już przynajmniej od paru miesięcy. Stwierdzono bowiem, że łączniczka, z którą kontaktowała się Ingrid podczas swego poprzedniego pobytu w Berlinie, została aresztowana natychmiast po powrocie pięknej Szwedki do Sztokholmu. Nie ustalono wówczas okoliczności tej wpadki, sądzono, że to przypadek… Teraz wszystko stało się jasne…
Dwadzieścia godzin… Jeśli Kloss nie zdoła w tym czasie wykonać wyroku, zginie przynajmniej jeszcze jedna osoba. W radiogramie centrali, który odebrał Arnold, informowano, że łączniczka, jadąca z Paryża do Warszawy, spotka się jutro, a raczej pojutrze, bo o godzinie drugiej nad ranem, z Ingrid Kield na dworu berlińskim. O czwartej trzydzieści śpiewaczka ma pociąg do Sztokholmu; na dwie godziny przed opuszczeniem Berlina zamierzała więc wydać w ręce gestapo jeszcze jedną osobę. Łączniczki centrala nie mogła już uprzedzić: nie było kontaktu. Jej życie zależało więc wyłącznie od Klossa. Jeśli nie zabije Ingrid… Nie rozpatrywał nawet takiej możliwości…
– Milczał pan przez cały czas, Hans – powiedziała Ingrid, gdy wracali do stolika.
– Tańczyłem z panią – odpowiedział.
Kieliszek panny Kield stał ciągle pełny na swoim miejscu. Kloss wsunął rękę do kieszeni i wymacał mikroskopijne pudełeczko otrzymane od Arnolda. Zawierało truciznę działającą po trzech-czterech godzinach. Czy gestapo rozpocznie drobiazgowe śledztwo? Zapewne tak. Z tym należało się liczyć, ale podobno obecność tej substancji dość trudno stwierdzić w organizmie, nawet podczas sekcji, a panna Kield ma mnóstwo znajomych, głównie w teatrze, więc może tam szukać będą mordercy, jeśli dojdą do wniosku, że to morderstwo.
Okazja skorzystania z zawartości pudełka trafiła się nadspodziewanie szybko. Wysoki podporucznik stuknął obcasami i poprosił Ingrid, a Schultz natychmiast, jakby się bał, że Kloss go uprzedzi, porwał Bertę na parkiet. Kloss został nareszcie sam przy stoliku. Nikt go nie obserwował, tego przynajmniej był pewien; wsypał do kieliszka szczyptę białego proszku, koniak nie zmienił barwy. Zapalił papierosa i przymknął oczy; zadanie było właściwie wykonane. Czy ta trucizna działa bezboleśnie? Czy dostatecznie szybko? Wolałby wiedzieć, że Ingrid Kield nie będzie umierała zbyt długo… Grano znowu sentymentalne tango. Dziewczyna na podium miała chrapliwy, niski głos.
– Spisz, czy marzysz o Ingrid? – usłyszał głos Schultza. Kapitan wrócił sam do stolika. Wyjaśnił, że panie opuściły ich na parę minut i że to dobra okazja, by wypić naprawdę coś solidnego. Wezwał kelnera; jego małe, ruchliwe oczy świdrowały Klossa.
– Zdążysz? – zapytał Klossowi przez chwilę, przez parę sekund, wydawało się, że tamten wie. Patrzył na niego me rozumiejąc.
Schultz roześmiał się:
– Masz niewiele czasu – wyjaśniał. – Zacząłeś wczoraj, a zdobycie Ingrid wymaga dłuższego przygotowania artyleryjskiego. Od śmierci Heiniego nikomu się to nie
udało…
– Kto to był Heini? – powtórzył pytanie, na które nie otrzymał odpowiedzi od Ingrid.
– Ty naprawdę nic nie wiesz? – Schultz wiedział wszystko. _ Heini – ciągnął – Heini Koetl, wielka miłość naszej śpiewaczki. Przystojny chłopaczyna, przed wojną słuchacz konserwatorium. Zginęło mu się przed paroma miesiącami w Polsce. Zawsze mówiłem, Warszawa to dia-belnie niebezpieczne miasto.
– Ach, tak…
– Był oficerem generała von Boldta. Stary go podobno nawet lubił. Widziałeś tego smarkacza, który zaprosił Ingrid do tańca? To niejaki Stolp, adiutant i kolega Heiniego. Byli razem w Polsce.
Muzyka umilkła i natychmiast wybuchł gwar głosów. Przy sąsiednim stoliku dwaj oficerowie w czarnych mundurach śpiewali ochrypłymi głosami.
– Ona jest mu ciągle wierna, temu Heiniemu – szeptał Schultz. – Będziesz sławny w Berlinie, jeśli ci się uda. Mieszka w jego dawnym mieszkaniu na Albertstrasse. I kolekcjonuje pamiątki po nim – wybuchnął śmiechem. – Niewielkie szansę, Hans… Ale postaraj się; mogę ci w tajemnicy powiedzieć – szeptał – że twój pobyt w Berlinie też zbliża się ku końcowi… Skąd wiem? Powiedzmy, że widziałem projekt rozkazu na biurku starego. Stary sądzi, że na froncie więcej z ciebie pożytku niż w centrali. Ty zresztą sam mówiłeś, że nie lubisz Berlina. Oryginał z ciebie.
Kloss milczał. W Berlinie był już dwa miesiące, przydzielono go do oddziału „Wschód", Wydziału III, który zajmował się przede wszystkim sprawami personalnymi oficerów Abwehry, działających w Polsce i na froncie wschodnim. Mógł to traktować jako dowód zaufania, ale możliwości zdobywania wartościowych informacji były znacznie mniejsze, niż przypuszczał. Przez Arnolda przekazał centrali dość kompletny spis oficerów Abwehry i ich charakterystyki – materiał na pewno cenny; udało mu się też zdobyć dane, co prawda niekompletne, dotyczące siatki niemieckiej w północnej Polsce – ale to było właściwie wszystko.
W centrali Abwehry istniał, niesłychanie skrupulatnie przestrzegany, rozdział kompetencji. Admirał budował swój aparat na zasadzie tajemniczości i wielostopniowej kontroli. Każda nieostrożność, każde zbyteczne słowo budziły natychmiast podejrzenia. A jednocześnie skomplikowane intrygi, rozgrywki, konflikty z ludźmi Schellenberga i Kaltenbrunnera interesowały najmocniej podwładnych Canarisa.
Kłos s wielokrotnie meldował centrali o wewnętrznych zapasach i bojach niemieckiego wywiadu, o krwawych zemstach i nienawiściach, którymi żyła ta sfora lepszych i gorszych agentów Canarisa i Kaltenbrunnera, walczących o większy kęs władzy, o dostęp do fuehrera, o podział łupu.
Znał wagę tych informacji, sądził jednak, że bardziej przydatny jest na froncie, w sztabach bojowych, tam, gdzie decydują się sprawy dotyczące operacji wojennych. Nie ukrywał zresztą przed sobą, że brak mu kontaktu z towarzyszami, z ludźmi walczącymi, że coraz mu ciężej widzieć wokół siebie tych, których nienawidzi i nie mieć już żadnej szansy, oprócz krótkich i rzadkich spotkań z Arnoldem, by choć na chwilę zrzucić maskę…
– Ty mnie nie słuchasz – powiedział Schultz. Pracował w centrali od początku wojny i grał jakąś rolę w intrygach Canarisa. Zaprzyjaźnili się, jeśli oczywiście to słowo mogło mieć w tym wypadku jakikolwiek sens, ale elegancki kapitan nigdy, nawet po pijanemu, nie zdradzał swych tajemnic.
– Ależ słucham, słucham. – oświadczył Kloss i w tej chwili wróciły panie.
Ingrid, bardzo podniecona, sięgnęła natychmiast po kieliszek, Berta znowu szczebiotała, Schultz wybuchnął śmiechem, Kloss nie usiłował nawet zrozumieć, o co im chodzi. Nie spuszczał wzroku z kieliszka Ingrid. Trzymała go ostrożnie, potem niosła powoli do ust. Kloss podniósł swój kieliszek.
– Za zwycięstwo – powiedział głosem nieco ochrypłym.
– Za zwycięstwo – powtórzył Schultz – i zdrowie naszych pań.
Ingrid odstawiła kieliszek.
– Wypij -prosiła Berta. -To świetnie ci zrobi, natychmiast o wszystkim zapomnisz. Pamiętasz, jak ululaliśmy się wtedy.
– Przestań! – zawołała Ingrid.
Za chwilę jednak wypije i będzie wreszcie po wszystkim. Kloss chciałby, żeby to już się stało. Czuł, że opuszcza go odwaga – nigdy nie operował dotąd trucizną.
Wolałby, jeśli już nie istniało inne wyjście, zastrzelić tę dziewczynę.
Muzyka wybuchła znowu i Ingrid zdecydowanym gestem sięgnęła po kieliszek. W tej chwili dźwięki fokstrota zagłuszył ryk syreny alarmowej. Muzyka umilkła, na środku sali pojawił się starszy jegomość, w smokingu.
– Proszę wszystkich do schronu! – zawołał.
Pary z parkietu cisnęły się już w drzwiach; usłyszeli głuchy łomot, potem huk wystrzałów. Artyleria przeciwlotnicza odpowiadała szybkimi seriami. Zerwali się z miejsc. Na stoliku pozostał pełny kieliszek Ingrid. Kloss, wstając, pchnął stół, koniak spływał cienką strugą na podłogę.
Ulice były puste i ciemne. Kloss skręcił w Albert-strasse, zapalił papierosa i spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Przed półgodziną pożegnał się z Ingrid; po nalocie odprowadził ją do domu, ale razem z Bertą i Schultzem, bo ta para ani na chwilę nie zostawiła ich samych. Kloss miał nadzieję, że Ingrid zaprosi go jednak do siebie. Wszedł z nią do bramy, ale na usilne nalegania zgodziła się tylko wyznaczyć mu randkę następnego dnia.
Jutro już nie występuję – powiedziała – może mnie pan zaprosić do kina.
– Do kina! – nie ukrywał rozczarowania. Roześmiała się.
– Mogę panu poświęcić dwie godziny, dokładnie dwie godziny, a ponieważ pan i tak milczy, więc…
Umówili się o wpół do siódmej przed kinem „Roma".
Czy mógł czekać do jutra? Zbyt wielkie ryzyko… Postanowił wykonać wyrok jeszcze tej nocy. Plan był prosty. Już nie trucizna, do diabła z pomysłami Arnolda! Takie sprawy załatwia najprędzej kula rewolwerowa. Pozwolił, żeby Berta i Schultz zniknęli za rogiem Kurfurstendamm, zyskiwał w ten sposób jakieś alibi, kiepskie co prawda, ale zawsze alibi, i wrócił tu, na Albertstrasse, pod dom Ingrid. Nie przypuszczał, by mógł znaleźć się w kręgu podejrzanych. Gestapo dojdzie na pewno do wniosku (i będzie miało rację!), że to sprawka polskiego wywiadu, a nikt przecież nie posądza Klossa… Czy naprawdę nikt? Należy doceniać przeciwnika. Stary Arnold, który zna Berlin jak własną kieszeń, a doświadczenie ma ogromne, powiedział:
– Od paru dni wydaje mi się, że ktoś za mną chodzi… Będziemy musieli zmienić system kontaktowy.
Spotykali się w mieszkaniu Arnolda, w maleńkim pokoiku na poddaszu, niedaleko stacji ZOO. Arnold pracował w piwiarni przy Bismarckstrasse, ale tam zabronił Klossowi przychodzić, był to bowiem lokal czwartorzędny, odwiedzany przez robotników, a nawet robotników zagranicznych. Kloss raz tylko widział Arnolda przy pracy; starszy człowiek, kuśtykając, stawiał kufle piwa na drewnianych stołach. Przy barze stało trzech chłopców z literą „P" naszytą na marynarkach. Mówili po polsku!
Kloss chciał podejść. Z trudem minął ich obojętnie, ale poczuł na sobie ich spojrzenie, patrzyli z nienawiścią i pogardą, gdy właściciel kłaniał się porucznikowi, a Polakom krzyknął: Raus!
– Jesteś zbyt sentymentalny- stwierdził wówczas Arnold.
A dzisiaj, jakby nawiązując do tamtej rozmowy, oświadczył:
– Ja nie jestem sentymentalny, jestem chory. Jeśli znajdą moją melinę, nie będę miał się już gdzie podziać.
– Trzeba zmieniać miejsca nadawania – oświadczył Kloss.
– Kto ma nosić to pudło? – wybuchnął Arnold. Wbił tępo wzrok w podłogę. – Obrzydliwe zadanie – powiedział nagle: – Rozumiem. Ale pamiętaj, że musisz to zrobić. Nie szukaj dla siebie usprawiedliwień. Panna Ingrid Kield nie cacka się z nami… Gdyby cokolwiek o tobie albo o mnie wiedziała…
Czy naprawdę nic nie wie? Centrala uważa, że są zupełnie bezpieczni, należy wierzyć centrali, a on przecież nie zdradził się niczym…
Jeśli kogokolwiek spotka w bramie domu Albertstrasse 21, nie będzie mógł wykonać zadania. Wszystko zależy od szczęścia i przypadku. Kloss nie lubił takich akcji. Lubił precyzyjną, dobrze przygotowaną robotę, ale tym razem nie miał wyboru. Musiał działać sam, bez obstawy, w obcym, wrogim mieście.
W bramie było pusto, Kloss spojrzał na spis lokatorów i przeczytał: Heinz Koetl, numer 46, czwarte piętro. Schody były szerokie, wyłożone miękkim chodnikiem, jak to w przyzwoitych kamienicach mieszczańskich. Nałożył tłumik na pistolet i wsunął broń do kieszeni płaszcza. Strzeli i zbiegnie po tych schodach. Szaleńczy pomysł! Może jednak należało odłożyć akcję do jutra? I rzecież nie zastrzeli jej ani w kinie, ani na ulicy! Sprokurować czekoladę z trucizną? Nawet nie wie, czy In-grid jada czekoladę… Wojna skurczyła się nagle dla niego do wymiarów kamienicy przy Albertstrasse. Pomyślał o tych, których spotkała dzięki Ingrid śmierć i mocniej ścisnął kolbę broni. Musiał to zrobić.
Nie przeprowadził nawet wstępnego rozpoznania. Nie wiedział, czy panna Kield mieszka sama; zakładał, że tak… Schultz by powiedział, gdyby miała kogokolwiek. Na drzwiach wisiała jeszcze wizytówka: Heinz Koetl. „Zginął w Polsce" – oświadczył Schultz. Przed paroma miesiącami. Przed paroma miesiącami Ingrid zdradziła. Czy istnieje związek między tymi dwoma faktami? Nawet jeśli istnieje, nie ma to już żadnego znaczenia. Kloss nie zamierzał zajmować się psychologią; zamierzał zabić.
Nacisnął dzwonek. Długo trwała cisza, wreszcie usłyszał kroki, szczęknął zamek. Kloss odbezpieczył broń, za chwilę wyszarpnie ją z kieszeni. Zdecydował: strzeli nie wchodząc do mieszkania. Na progu stała starsza kobieta w szlafroku i czepku nocnym. Głos miała ostry, niemal męski.
– Pan do kogo? – zapytała.
Tego się nie spodziewał. Z trudem odzyskiwał panowanie nad sobą, milczał.
– To pewno do mnie, Frau Schuster – usłyszał głos Ingrid. Była jeszcze w tej samej ciemnej sukience, w której widział ją w lokalu. Frau Schuster mruknąła coś niezrozumiałego i odstąpiła od drzwi. Pozostała jednak w korytarzyku i Kloss czuł na sobie jej spojrzenie uważne i niechętne.
– To pan – powiedziała Ingrid – pan jest jednak zbyt śmiały. – W jej głosie nie było gniewu, raczej rozbawienie zaprawione satysfakcją.
Kloss zaczął mówić, szybko i niezręcznie. Że musiał ją jeszcze zobaczyć, że bardzo tego pragnął.
– Pan się pomylił – przerwała zdecydowanie. – Umówiliśmy się jutro pod kinem, choć właściwie powinnam się gniewać i łatwo nie wybaczyć… – Skinęła mu głową, nie podając ręki.
W bramie stał dozorca i obejrzał Kloss a uważnie. Porucznik pomyślał, że gdyby zastrzelił Ingrid, gdyby się udało, ten człowiek podałby w gestapo jego dokładny rysopis. Źle przygotowana akcja musi prowadzić do katastrofy- ta elementarna zasada konspiracji sprawdza się niemal zawsze.
Zadanie stawało się jednak coraz trudniejsze; ta jakaś Frau Schuster, zapewne gospodyni albo krewna Heinza Koetla, będzie na pewno wiedziała o jutrzejszej randce Klossa z Ingrid. Co powinien zrobić? Musi obmyśleć plan, który by go stawiał poza podejrzeniami. Nic nie przychodziło mu do głowy… Szedł powoli Albertstrasse, potem znalazł się na szerokiej ulicy wysadzanej drzewami.
Z wyciem syreny przeleciał samochód policyjny. Kloss zobaczył gmach odgrodzony od chodnika żelazną kratą. Przed bramą stał wartownik w mundurze SS. Znał ten budynek. Tu mieściła się berlińska Geheimstadtpolizei. Kloss pamiętał nazwiska i twarze wielu ludzi pracujących w tym gmachu, widywał ich czasem na odprawach u komandora.
Hauptsturmfuehrer Mueller… Zapewne właśnie on organizuje akcje, w których bierze udział Ingrid Kield. Zaufany Kaltenbrunnera, chłodny i okrutny, stary pracownik kontrwywiadu o dużym doświadczeniu. Błędem byłoby niedocenienie takiego przeciwnika. Kloss wiele dałby za to, żeby ustalić, co wie i zamierza hauptsturmfuehrer Mueller. W berlińskim gestapo nie mieli jednak nikogo; była kiedyś Elzie, pamiętał ją, młoda blondynka o piegowatej twarzy. Współpracowała z Arnoldem. Połknęła cyjanek, gdy Mueller znalazł w jej torebce odpisy tajnych dokumentów.
Tak. Kloss miał z tym gestapowcem własne rozrachunki. Minął wartownika i spojrzał w ciemne, zakratowane okna. W gestapo urzęduje się nocą; hauptsturmfuehrer zapewne jeszcze pracuje.
Ingrid Kield nie przyszła. Czekał przed kinem „Roma" pół godziny. Od wpół do siódmej do siódmej wieczorem. Stanął w kolejce do kasy, potem zrezygnował. Spacerował przed wejściem, paląc jednego papierosa po drugim. Przez cały dzień trwała odprawa u komandora, nie udało mu się nawet zadzwonić do Ingrid, sprawdzić, czy jest w domu i czy nie zmieniła planów. Teraz pozostało mu parę godzin, a jeśli ona jest już pod opieką gestapo, nic nie zdoła zrobić… „Pamiętaj, że łączniczka z Paryża przyjeżdża o drugiej nad ranem"-powtarzał Arnold. Tylko Kloss mógł uratować tę kobietę. A Ingrid nie przyszła. Ulica przed kinem opustoszała, zamknięto drzwi, rozpoczął się seans. Kloss cisnął niedopałek na chodnik i ruszył w kierunku Albertstrasse. Pięć minut drogi, mieszkanie Ingrid znajdowało się niedaleko kina.
Wbiegł na schody, zadzwonił do drzwi; otworzyła mu znowu Frau Schuster.
– To pan! – powiedziała z ogromnym zdziwieniem. – A gdzie Ingrid?
– Właśnie o to chciałem zapytać! – zawołał.
– Wyszła przed wpół do siódmej. Powiedziała, ze idzie do „Romy", bo umówiła się tam z panem.
– Nie przyszła.
– Może zmieniła zdanie – powiedziała Frau Schuster z odrobiną satysfakcji, ale natychmiast na jej twarzy pojawił się wyraz niepokoju. – Ingrid nigdy się nie spóźnia – szepnęła.
– Chciałbym wiedzieć, dokąd właściwie poszła.
– I ja chciałabym wiedzieć! – wybuchnęła. – A tłumaczyłam jak komu dobremu! Nie przyszła, to nie przyszła – mówiła dalej. – Niech pan jej nie zawraca głowy, niech pan ją zostawi w spokoju.
Tyle tylko uzyskał. Może poszła do teatru, może włóczy się z Bertą po mieście, może hauptsturmfuehrer Mueller zdecydował, że przed akcją najbezpieczniejsza będzie jednak w gestapo. „Łączniczka z Paryża, przyjedzie o drugiej nad ranem…". Co pozostało jeszcze do zrobienia? Nie pójdzie przecież do gmachu Geheimstadt-polizei i nie zastrzeli panny Kield w gabinecie Muellera.
Wyszedł na ulicę. W bramie stał znowu dozorca i starannie czyścił fajkę; tym razem nie spojrzał nawet na Klossa.
– Nie zauważył pan przypadkiem – zapytał porucznik
– w którym kierunku poszła panna Kield, ta szwedzka śpiewaczka spod czterdziestki szóstki?
Dozorca milczał sporą chwilę; wziął papierosa, którym go Kloss poczęstował, i schował fajkę do kieszeni.
– A widziałem, widziałem – powiedział. – W kierunku Bismarckstrasse. Ale niedaleko uszła, bo podjechał czarny mercedes, wyskoczyli dwaj panowie i zaprosili panienkę do środka.
– Byli w mundurach? Dozorca spojrzał podejrzliwie.
– Nie, panie poruczniku, po cywilnemu.
– Panna Kield czekała na samochód? – Pytanie było zbyteczne; dozorca wzruszył tylko ramionami i oświadczył, że on przecież nic nie wie.
Kloss nie miał już wątpliwości: gestapo! Mueller chce mieć pewność, nie należy do ludzi lubiących ryzyko. Ingrid Kield stała się nieosiągalna, rozkaz nie został wykonany. Kloss nie zamierzał jednak zrezygnować: łączniczka musi być uratowana, trzeba znaleźć jakiś sposób.
To samo powtórzył Arnoldowi, gdy po kilkunastu minutach wszedł do jego mieszkania. Stary był niespokojny: kuśtykał po pokoju, otwierał szuflady i oglądał jakieś papierki.
– Patrzę, czy nie ma nic podejrzanego – oświadczył. -Co wieczór przeglądam teraz swoje rzeczy. Radiostacji i tak nie znajdą, a jeśli znajdą… – machnął ręką.
Kloss usiadł na łóżku.
– Twoje zdanie? – zapytał. Arnold wzruszył ramionami.
– Centrala powtórzyła dzisiaj rozkaz.
– Masz rysopis łączniczki?
– Nie zażądałem – oświadczył Arnold.
– Zażądaj natychmiast.
– Mogę nadawać najwcześniej o czwartej nad ranem.
– Za późno. Co zrobimy?
– Napijesz się herbaty? Oczywiście ersatz – zapytał Arnold. – Mogę cię jeszcze poczęstować plackami kartoflanymi. Nic więcej nie mam.
– Co zrobimy? – powtórzył Kloss. Arnold milczał.
– Kield przybędzie na dworzec w towarzystwie gestapowców – rozważał porucznik. – Mogę strzelać do niej albo w hali dworcowej, albo na schodach prowadzących na peron.
– Szaleństwo.
– Istnieją pewne niewielkie szansę ucieczki. Zjawię się po cywilnemu, strzelać będę z bliska, na pewniaka.
– Centrala nie zaakceptowałaby tego planu.
– Kield musi był zlikwidowana – powiedział Kloss twardo. – Chodzi nie tylko o życie łączniczki i o dokumenty, które wiezie. Sam rozumiesz…
Arnold rzucał placki na patelnię. Czynił to zręcznie i bardzo szybko. Postawił na stole puszkę z marmoladą.
– Lubię placki kartoflane na słodko – oświadczył. -W ogóle bardzo lubię słodycze, tylko nie mogę na nie marnować kuponów. Kloss wstał.
– Co zamierzasz? – zaniepokoił się stary.
– To, co ci powiedziałem. Nie widzę innego wyjścia. Gdybym miał pewność, że Ingrid przed drugą wróci jeszcze do domu…
– Wtedy? – Arnold już jadł. Bardzo żarłocznie. Pakował placki do ust palcami.
– Mam kilka dobrze przygotowanych zabawek z plastyku – stwierdził porucznik spokojnie. – Zostawiłbym w mieszkaniu Ingrid, nastawiając bombę na określoną godzinę. Traktowałem to jako ostateczność, od początku, bo żal mi było tej Frau Schuster, ale teraz…
– Zawsze byłeś sentymentalny – stwierdził Arnold.
Zbliżała się już dziesiąta, gdy Kloss zjawił się znowu w dzielnicy Charlottenburg. Wchodząc do lokalu „Pod Złotym Smokiem" zostawił w szatni płaszcz i niewielką, ale dość ciężką teczkę. Przyszedł tutaj, bo istniała jednak szansa, że zastanie Ingrid (Mueller mógł ją przecież zaprosić na kolację; nie ryzykował nawet dekonspiracji, bo panna Kield przestawała i poprzednio z wysokimi funkcjonariuszami SD) albo Bertę i Schultza, którzy mogli coś wiedzieć. Ingrid na pewno zechce się pożegnać z Bertą, jeśli tego jeszcze nie uczyniła. Na sali było tłoczno; ta sama śpiewaczka, to samo tango i oficerowie Wehrmachtu w swoich urlopowych, galowych mundurach. Od razu zobaczył Schultza; siedział samotnie przy tym samym stoliku, co wczoraj.
– Jesteś sam? – zapytał, gdy Kloss podszedł do niego.
– Sam.
– A Ingrid? – W jego głosie dźwięczała nie ukrywana ironia.
– Szukam jej – powiedział Kloss. – Nie wiesz, co mogło się z nią stać?
– Siadaj i pij. Ten koniak jest całkiem niezły i dają go tylko po znajomości. Było tu gestapo, mój drogi. Bardzo im jesteś potrzebny. Fritz Schabe, prawa ręka naszego znakomitego hauptsturmruehrera Muellera, usilnie cię poszukiwał.
Kloss sięgnął po kieliszek. Posiadał już w stopniu doskonałym sztukę panowania nad twarzą. Schultz, który obserwował go bacznie, nie dojrzał ani cienia niepokoju.
– Mnie? – powiedział porucznik obojętnie. – Czego chcą, u diabła?
– Chcieliby wiedzieć, co się stało z panną Ingrid Kield – oświadczył kapitan tym samym tonem. – I zapewne sądzą, że masz coś do powiedzenia na ten temat.
– Tylko tyle, że nie przyszła na randkę. – Koniak był rzeczywiście dobry. Kloss długo wąchał aromatyczny napój. – Armagnac?
– Armagnac – potwierdził Schultz. – I nic więcej nie wiesz?
– Nie jestem Duchem Świętym – powiedział Kloss ostro. – A czego oni chcą od Ingrid?
– Nie domyślasz się?
– Mówisz samymi zagadkami. Jestem człowiekiem prostym i lubię jasne sytuacje. Gadaj, co wiesz? Schultz uśmiechnął się.
– Bardzo niewiele – rzekł powoli. -Tylko tyle, że Fritz Schabe przesłuchiwał już dozorcę i niejaką Frau Schus-ter. Ogromnie im widać panna Kield potrzebna.
– Panowie z gestapo często poszukują ludzi, których mają u siebie.
– Odważnie – szepnął Schultz. – Nie radzę ci tego mówić Schabemu. Sądzę, że istnieją naprawdę ważne powody.
– Schabe ci powiedział…
– Zachowywał się co najmniej tak, jakby Ingrid została zamordowana, a on prowadził śledztwo.
– Przecież minęło zaledwie parę godzin od chwili, gdy opuściła mieszkanie.
– Właśnie. I twierdzisz, że nie przyszła na randkę z tobą. A może umówiła się także z kimś innym, na przykład z Muellerem… I to wcale nie w sprawach męsko-damskich.
– Sądzisz…
– Nic nie sądzę – przerwał szorstko Schultz. – A oto i Fritz Schabe…
Wysoki mężczyzna, w mundurze sturmbannfuehrera podchodził do ich stolika. Prawy policzek przecinała mu szeroka szrama; binokle i sposób czesania przywodziły na myśl Reichsfuehrera SS. Kloss spotkał go kiedyś na naradzie u komandora. Schabe podszedł wówczas do niego, przedstawił się i powiedział: „Pan też był na froncie wschodnim. To dobrze. Tacy nam potrzebni w Berlinie". Teraz jego głos brzmiał znacznie ostrzej.
– Szukam pana od godziny, poruczniku Kloss. Gdzie jest Ingrid Kield?
– Również chciałbym to wiedzieć. – Podniósł swój kieliszek i patrzył na gestapowca. – Napije się pan z nami? To Armagnac.
– My nie żartujemy. – Twarz Schabego była nieruchoma. -To sprawa wagi państwowej. Nasza rozmowa nosi charakter oficjalny. – Usiadł. Schultz skinął na kelnera, który natychmiast podał na tacy kieliszek. Gestapowiec nie tknął alkoholu.
– Nie rozumiem – Kloss doszedł do wniosku, że najlepszą metodą obrony będzie próba bagatelizowania pytań Schabego. – Panna Kield wyszła z domu około wpół do siódmej, teraz jest parę minut po dziesiątej. Mogła pójść choćby do koleżanki albo…
– Nie – przerwał ostro Schabe. – Pan też podejrzewał, że coś się stało… Wypytywał pan dozorcę.
– Nie przyszła na randkę – roześmiał się Kloss. – Byłem trochę zazdrosny… Chciałem wiedzieć, kogo wolała ode mnie…
– I dlatego pytał pan, czy ci ludzie w czarnym mercedesie byli po cywilnemu czy w mundurach?
– Dlatego.
– Co robił pan potem?
– Nic. Spacerowałem po ulicach, zajrzałem do paru kawiarń, wreszcie przyszedłem tutaj… Ciągle jednak nie rozumiem…
– Nie grajmy w ciuciubabkę, panowie z Abwehry -powiedział ostro Schabe. – Ingrid Kield miała być u siebie w domu najpóźniej o dziewiątej wieczorem…
– Czyżby umówiła się również z panem?
– Poruczniku Kloss, pan sobie za dużo pozwala. Ingrid Kield potrzebna jest nie mnie, ale Rzeszy. Wystarczy?
– Wystarczy – powiedział Kloss. -Trzeba było od tego zacząć, że jest waszym człowiekiem.
Schabe uderzył pięścią w stół. Maska spokoju opadła z jego himmlerowskiej gęby.
– Pogardzacie nami, co? A jeśli sprzątnęliście nam sprzed nosa tę dziewczynę…
– Pan pozwoli, panie sturmbannfuehrer – szepnął Schultz – że zamelduję o tym podejrzeniu admirałowi…
– Może pan meldować, komu pan chce!
– Daj spokój, Schultz – wtrącił się Kloss. – Jeśli chodzi o mnie, gotów jestem panu pomóc…
– Wystarczy, że pan nie będzie przeszkadzał – odpowiedział niegrzecznie Schabe. – A może ona jednak przyszła pod kino?
Patrzyli na siebie. Kloss spokojnie zapalił papierosa, sięgnął po kieliszek.
– Przy okazji wyjaśnię panu – rzekł – jak traktuję ludzi, którzy mnie obrażają. Czy sądzi pan, że wysyłam po Ingrid dwóch cwaniaków w mercedesie, żeby mi ją przywieźli na randkę?
Schabe wstał.
– Proponuję panom nikomu nie powtarzać naszej rozmowy. Znajdziemy tę dziewczynę, nawet jeśli… – nie dokończył. – Panowie z Abwehry – stwierdził poprawiając okulary gestem swego wodza – lubią nocne lokale. I spotykają się tu, oczywiście, zupełnie przypadkowo…
Schultz wezwał kelnera i zamówił jeszcze butelkę koniaku. Wydawało się, że rozmowa ze Schabem nie uczyniła na nim żadnego wrażenia. Zanim sturmbannfuehrer zniknął w drzwiach, kapitan mówił już o dwóch dziewczętach siedzących samotnie przy stoliku pod oknem. Obie były niebrzydkie i podobne do siebie: pucołowate blondynki o niezbyt zgrabnych nogach. Proponował wspólną zabawę; godzina jest jeszcze wczesna, nie wrócą przecież do swych kawalerskich pokoików. Póki są w Berlinie, trzeba korzystać, a sprawę Ingrid można spokojnie zostawić Schabemu. Niech się martwi…
– Wezmę twój motocykl – powiedział Kloss.
– Po co? – Głos Schultza natychmiast stwardniał, jego oczy spoglądały czujnie. Kloss przewidywał taką reakcję; rozważając rozmowę ze sturmbannfuehrerem, doszedł do wniosku, że gestapo istotnie nie wie, gdzie jest Ingrid. A Schultz coś wie. Czyżby rozgrywki między Canarisem a gestapo? Nie zdarzyło się dotąd, przynajmniej on nie słyszał o takim wypadku, by ludzie Abwehry porywali agentów Kaltenbrunnera. Jemu było zresztą wszystko jedno, czy Ingrid Kield będzie pracowała dla aparatu admirała, czy Himmlera. Nie miał w Berlinie sprzymierzeńców, miał tylko wrogów.
– Po co? – powtórzył Schultz. – Chcesz na własną rękę szukać panny Kield?
– Powiedzmy.
– Posłuchaj dobrze… Radzę ci tu zostać i bawić się ze mną przez całą noc… Żadna kobieta nie jest warta, by ryzykować dla niej karierę.
– Aż karierę? Ty jednak coś wiesz. Śmiech Schultza brzmiał sztucznie.
– Nie, przyjacielu, naprawdę nie wiem, gdzie się po-dziewa w tej chwili panna Kield… ale gdziekolwiek by była, nie warto jej szukać.
– Dasz mi ten motocykl?
– Jesteś niebezpiecznie uparty, Kloss. Dam ci motocykl, bo mam nadzieję, że pojeździsz trochę po ulicach i pójdziesz spać. Świeże powietrze dobrze ci zresztą zrobi. Zapomnij o Ingrid Kield. Raz na zawsze zapomnij…
Zatrzymał motocykl na rogu Bismarckstrasse. Noc była jasna, księżyc wisiał nad Berlinem, oświetlając czarne bloki domów i ruiny, szkielety kamienic o fantastycznych konturach. Znalazł sobie znakomity punkt obserwacyjny pod wystawą sklepu z kapeluszami, sklepu o zabitych na głucho drzwiach i, sam niewidoczny, widział stąd wysoki korytarz Albertstrasse, kamienicę, w której mieszkała Ingrid, samochód przed bramą, z którego niedawno wysiadł Schabe w towarzystwie SS-manów.
Pomyślał, że miał szczęście, bo gdyby przyjechał parę minut wcześniej i poszedł, jak to był planował, do mieszkania Ingrid, zaskoczyliby go tam niechybnie. Rozmowa z Bertą przeciągnęła się jednak dość długo i dała Klos-sowi sporo do myślenia.
Berta okazała się zresztą znaczniej mądrzejsza i ciekawsza, niż mógł przypuszczać na podstawie ich pierwszego spotkania. Zastał ją jeszcze w teatrze i zaprosił do maleńkiej kawiarni, w której o tej porze przesiadywali tylko emeryci i zakochani. Nie musiał długo wyjaśniać, o co mu chodziło, bo przesłuchiwał ją już Schabe i Berta uśmiechnęła się leciutko mówiąc „ten pan Schabe z gestapo, który chciałby wyglądać jak Himmler".
Kloss powiedział, że boi się o Ingrid, że oczywiście nie występuje oficjalnie, ale jeśli ona coś wie, co mogłoby ułatwić odnalezienie panny Kield… Nic nie wiedziała, w każdym razie nie znała żadnych faktów mogących naprowadzić na jakiś ślad i to właśnie oświadczyła panu Schabemu. Klossowi nie chodziło jednak o fakty; prosił, aby mówiła o Ingrid, chciał wiedzieć o niej jak najwięcej.
Starał się zdobyć zaufanie panny Berty Waschke i chyba nie bez powodzenia, bo zaczęła opowiadać.
Ingrid, twierdziła, zmieniła się ogromnie w ciągu ostatnich miesięcy. Właśnie po śmierci Heiniego. Była to zresztą wielka miłość, mieli się pobrać w tym roku, jesienią, ustalono już datę podczas ostatniego urlopu Koetla. Ingrid postanowiła zamieszkać w Berlinie, choć marzyła o tym, żeby zabrać swego chłopca do Szwecji, wyrwać go, jak mówiła, z pazurów wojny. Heini był muzykiem.
– Znałam go od dawna – mówiła Berta – dawniej niż Ingrid. Uczęszczał do konserwatorium i utrzymywał się z lekcji, bo zerwał ze swym ojcem – spojrzała na Klossa z odrobiną niepokoju – wysokim oficerem SD, a potem gauleiterem na zachodzie. Nie chciał od niego brać pieniędzy; był to zresztą wspaniały chłopak, naprawdę wspaniały. To nie znaczy, żebym się z nim we wszystkim zgadzała – dodała szybko i Kloss pomyślał, jak trudno będzie kiedykolwiek wyzwolić tych ludzi z więzów nieustannego lęku i podejrzliwości.
– Gdy przyjeżdżał z Polski na urlop – ciągnęła dalej -opowiadał bardzo złe rzeczy o Niemcach. Bardzo złe. Teraz już wszystko jedno, mogę mówić: kiedyś przemy-śliwał nawet o ucieczce do Szwecji. Potem stwardniał, jakby się zmienił, milczał i tylko w obecności Ingrid był dawnym Heinim. Wyjechali na parę dni w góry i wrócili bardzo szczęśliwi; pamiętam powrót Heiniego do Polski. Byłam także na dworcu, Ingrid płakała, choć ona nigdy nie płacze, a potem, gdy pociąg już zniknął, wybuch-nęła nagle nieprzytomną nienawiścią. Mówiła tak głośno, ze bałam się, chciałam uciekać. „Nienawidzę waszych Niemców! – krzyczała – Nienawidzę waszej wojny! Chcecie panować nad światem, a umiecie tylko zadawać cierpienia. Innym, ale także sobie. Niemcy będą zniszczone i im prędzej, tym lepiej!"
Po paru dniach otrzymałyśmy wiadomość, że Heini poległ na ulicach Warszawy. Zabili go Polacy. Nie poznawałam Ingrid. Śpiewała, ani na jeden dzień nie przerwała występów, ale istniała właściwie tylko w teatrze. Zamykała się w pokoju Heiniego i nikogo nie dopuszczała do siebie. Potem wróciła do Szwecji; gdy przyjechała znowu latem, nawet nie zatelefonowała do mnie. Spotkałam ją w takim lokalu, niedaleko ZOO, była w towarzystwie oficera SD, chyba także pana Schabe. Pijana. Podbiegła do mnie. „Śmierć Heiniego musi być pomszczona – powiedziała, zanim zdążyłyśmy się pocałować. – I ja ją pomszczę. Świat jest podły i okrutny. Lepiej nie mieć złudzeń".
Kloss zapytał jeszcze, czy często widywano Ingrid w towarzystwie panów z SD. Potwierdziła. Parę razy zaprosił ją także do siebie generał von Boldt, dawny zwierzchnik Heiniego. A porucznik Stolp… był poprzedniego dnia w teatrze.
– Pan musiał go zresztą widzieć – powiedziała – bo zapraszał Ingrid do tańca w „Złotym Smoku".
Generał von Boldt! Klossa od dawna interesował ten stary Prusak, który, jak twierdzono, nigdy nie darzył Hitlera zbytnią sympatią, co mu zresztą nie przeszkadzało w wykonywaniu wszystkich rozkazów wodza. Boldt burzył Warszawę, Boldt dowodził armią na froncie południowym w Związku Radzieckim. Teraz, przeniesiony do Oberkommando der Wehrmacht, pełnił ważne funkcje sztabowe. Był posłuszny i był jednocześnie, jak mówiły plotki, jednym z wodzów wojskowej opozycji wobec Hitlera, opozycji karmionej przeczuciem klęski. Czy mogła go interesować Ingrid? Więc Abwehra albo OKW… A może istniała jeszcze jakaś możliwość? Może Ingrid Kield po prostu uciekła? Wreszcie – gestapo… Mueller lubił posługiwać się prowokacją. Trzeba bardzo uważać, by nie wpaść w zastawione sidła.
Nie przestawał obserwować kamienicy i wreszcie zobaczył ich wychodzących. Przodem szedł Schabe, za nim – dwóch SS-manów prowadziło Frau Schuster. Starsza pani szła wyprostowana, niosąc przed sobą dużą torebkę niby groźną broń. Po co Muellerowi to aresztowanie? Może biedna Frau powiedziała po prostu coś niepotrzebnego? Nie miał czasu o tym myśleć. Gdy wóz ruszył, Kloss odczekał parę chwil i wśliznął się do bramy. Przypuszczał, że gestapowcy nie wrócą, a w każdym razie nie wrócą natychmiast. Powinien mieć trochę czasu. Na klatce schodowej było pusto. Swoim wiesbadeńskim wytrychem bez trudu otworzył mieszkanie Heiniego Koetla.
W korytarzyku, w pokoju, w kuchni było jasno – gestapowcy nie zgasili świateł. Wszędzie panował potworny nieład: w kuchni – rozbebeszone łóżko, na którym spała zapewne Frau Schuster, otwarty kredens, naczynia, serwetki, puszki, skąpe zapasy żywności – na podłodze. Podobnie w pokoju.
Pokój urządzony był zresztą ładnie, jakoś inaczej niż przeciętne mieszczańskie wnętrza, które widywał w Berlinie. Kolorowa gruba tkanina osłaniała drzwi balkonowe; niski stół, tapczan, parę prostych krzeseł i oczywiście na ścianie ogromny portret młodego chłopca w narciarskim golfie. Zapewne – Heini Koetl. Pomyślał, że w większości niemieckich mieszkań widuje się fotografie chłopców w mundurach…
Rzeczy panny Kield leżały na podłodze, wyrzucone z szuflad i walizek. Gestapowcy rozpruli zresztą walizki, zerwali podszewkę płaszcza, potłukli słoiki i buteleczki z perfumami. Czego szukali u swojej agentki? Co spodziewali się znaleźć? Nie ufali jej? Dostarczyła im przecież dość dużo dowodów swej lojalności. Może przypuszczali po prostu, że znajdą coś, co ujawni jakieś nie znane im dotąd kontakty Ingrid? Jakie były rezultaty rewizji? Oczywiście – nie wiedział.
Ukląkł na podłodze i przeglądał raz jeszcze rzeczy panny Kield. Znał instrukcje dawane łączniczkom polskiego wywiadu i wiedział, jakie schowki używane bywają najczęściej. Nie spojrzał nawet na suknie i drobiazgi toaletowe, zresztą gestapowcy interesowali się nimi najdokładniej. Z walizki i szufladek powyciągał paski do sukienek, sweterków, potem ściągał klamerki i badał je skrupulatnie, operując scyzorykiem. Wreszcie znalazł to, czego szukał: posrebrzana klamerka była płaska i wąziutka, ale wewnątrz miała zręcznie skryty schowek. Uśmiechnął się; gestapowcy nie wpadliby na ten pomysł. Odgiął cieniutką blaszkę i wydobył starannie zwiniętą kartkę. Tekst był zaszyfrowany, ale na odwrocie kartki zobaczył jednak, dopisane zapewne ręką Ingrid, nazwisko: Edmunt Kirsthoven. Znał to nazwisko. Kirsthoven był rezydentem amerykańskiego wywiadu w Szwecji. Od kogo Ingrid otrzymała tę kartkę? Kto chciał nawiązać za jej pośrednictwem łączność z amerykańskim wywiadem?
Przez chwilę studiował szyfr, wydał mu się dość prosty, ale oczywiście wymagał czasu. Schował kartkę do zapalniczki, potem zgasił światło i wyszedł z pokoju. Nie zdążył jednak opuścić mieszkania.
Gdy stanął na korytarzu, usłyszał szczęk klucza w zamku. Ingrid? Gestapo? Kto mógł mieć klucze od tego mieszkania? Uskoczył do kuchni. Zobaczył tego człowieka w otwartych drzwiach, w świetle padającym z klatki schodowej. Poznał go natychmiast. To był porucznik Stolp, adiutant generała von Boldta.
Zachowywał się podobnie, jak niedawno Kloss. Zamknął za sobą drzwi, oświetlił korytarz latarką elektryczną, za chwilę zapali światło i spenetruje mieszkanie.
Kloss błyskawicznie podjął decyzję. Wyjął z kabury broń, odbezpieczył; poruszał się cicho, tak cicho, że tamten dowiedział się o jego obecności dopiero wówczas, gdy poczuł zimne dotknięcie metalu i usłyszał głos.
– Nie odwracać się! Ręce do góry! Stolp wykonał polecenie.
– Gadaj – szepnął Kloss, trzymając palec na cynglu i dotykając lufą pistoletu jego karku. – Gdzie jest Ingrid Kield?
– Nie wiem.
– Masz jej klucze, nic cię nie uratuje. Liczę do trzech i strzelam. Stolp milczał.
– Zastanów się dobrze. Zranię cię, potem przyślę tu gestapo – zabluffował. Był zresztą pewien, że tamten także boi się Muellera. – Raz… dwa… – zaczął i mocniej przycisnął metal do jego skóry.
– Nie wiem – zacharczał Stolp – wykonuję rozkaz.
– Czyj? Nie czekam ani sekundy.
– Generała – powiedział z trudem tamten. Nie należał jednak do zbyt odważnych.
Na miejscu Boldta kazałbym go rozstrzelać – pomyślał Kloss. Wiedział już teraz, kto chciał wykorzystać Ingrid dla uzyskania kontaktu z amerykańskim wywiadem. Ale dlaczego panna Kield nie zameldowała Muelle-rowi? A może zameldowała?
– Czego kazano ci tu szukać? Milczał dobrą chwilę.
– Gadaj!
– Listu – wyszeptał Stolp. Kloss wiedział już to, co chciał.
– Nie ruszaj się – rozkazał i zaczął wycofywać się powoli w kierunku drzwi. Stolp jednak skoczył; zręcznie, z refleksem, gdy tylko przestał odczuwać dotknięcie metalu.
Kloss był szybszy; potężne uderzenie, jedno z tych uderzeń, które trenował całymi godzinami przez kilkanaście tygodni, rzuciło Stolpa na podłogę. Kloss oświetlił na chwilę jego twarz latarką i zamknął za sobą drzwi. Zbiegł ze schodów. Teraz wiedział już wszystko, miał nawet plan działania, tylko bardzo niewiele czasu…
Willa generała Boldta znajdowała się daleko od śródmieścia, w dzielnicy, która powstała już w latach trzydziestych; trzeba było przeciąć Tiergarten i wyskoczyć na szeroką aleję, pnącą się nieco pod górę. Domki stały w ogrodach, odgrodzone od ulicy metalowymi siatkami, porządne i schludne, wszystkie doskonale jednakowe. Numer 58 powinien znajdować się niedaleko. Kloss zwolnił, potem zeskoczył z motoru; szedł pustym chodnikiem. Panowała cisza, rozlegało się tylko szczekanie psów.
Pomysł był niezwykle ryzykowny, sądził jednak, że nie może postępować inaczej. Musiał mieć pewność, że Ingrid Kield znajduje się w rękach von Boldta i że nie odzyska wolności, jeśli w ogóle odzyska wolność, wcześniej niż następnego dnia. Wiedział, że rozmowa z generałem nie będzie łatwa, miał jednak w ręku niebagatelne atuty. Nie starczyło co prawda czasu na odtworzenie treści zaszyfrowanej notatki, ale Kloss był pewien, że to właśnie von Boldt kontaktował się z Kirsthovenem za pośrednictwem Ingrid. Stolp, powiedzmy, poprzedniego dnia, doręczył pannie Kield kartkę do rezydenta amerykańskiego wywiadu, a niedługo potem generał dowiedział się (może od Schultza, bo Schultz odgrywał w tym jednak jakąś rolę), że Ingrid pracuje dla gestapo.
Przestraszył się dekonspiracji i postanowił działać natychmiast.
Czy kazał zlikwidować Ingrid?… Gdyby Kloss mógł być tego pewien! Znał tych generałów, którzy po Stalingradzie zaczęli spiskować przeciwko fuehrerowi. Zerkali na zachód, ale byli gotowi do ostatka walczyć ze wschodem. Nie mógł nie brać więc pod uwagę i takiej możliwości, że Boldt dogada się jednak z Ingrid, a może nawet z Muellerem…
Tymczasem postanowił wykorzystać do końca swoje atuty. Ze są ważkie, sprawdził to podczas telefonicznej rozmowy z von Boldtem. Pojechał najpierw do sztabu
Oberkommando der Wehrmacht, gdzie urzędował generał. Oficer dyżurny przyjął go ze zdziwieniem i oświadczył, że von Boldta już nie ma, a do domu wolno telefonować tylko w wyjątkowo ważnych sprawach. Kloss przedstawił się i zażądał połączenia.
– Nie przyjmę dzisiaj nikogo – usłyszał głos von Boldta, gdy zameldował się służbiście.
– Chodzi o zadanie, które pan generał zlecił porucznikowi Stolpowi – powiedział cicho i z naciskiem.
Po drugiej stronie przewodu trwało milczenie; stary Prusak zapewne zastanawiał się.
– Proszę przyjechać – rzucił wreszcie szorstko do słuchawki.
Przy furtce stał żołnierz Wehrmachtu. Gdy usłyszał nazwisko Klossa, nacisnął przycisk, drzwi odskoczyły; na schodach prowadzących do willi czekał już porucznik Stolp. Był bez czapki, głowę miał obandażowaną.
Nie powinien mnie poznać – pomyślał Kloss – starałem się zmieniać głos… a jeśli mnie pozna…
– Pan generał czeka – powiedział sucho Stolp.
W przedpokoju zostawił płaszcz; wahał się chwilę, ale czarną teczkę wziął ze sobą. Myślał o tej zabawce wypełnionej plastykiem, która spoczywała sobie spokojnie między papierami na dnie teczki. Jeśli nie byłoby innego wyjścia… Ogromny pokój, ciężkie meble, biurko pod wielkim portretem Bismarcka. Na ścianach jeszcze Hin-denburg i Clausewitz. W swoim prywatnym sanktuarium generał von Boldt nie umieścił fotografii fuehrera. Siedział w głębokim fotelu za biurkiem, czerstwy, ogorzały, monokl wykrzywiał lekko twarz. Spoglądał na Klossa tak, jak spogląda się na niezbyt zdyscyplinowanych podwładnych, którym starcza tupetu, by zakłócać spokój zwierzchnikom swymi błahymi kłopotami. Dewizą generała było od dawna: „W zakresie mojej władzy nie może się zdarzyć nic nadzwyczajnego".
Nie podał Klossowi ręki, wskazał rnu tylko krzesło. Porucznik nie zamierzał wykładać swoich kart, a przynajmniej nie zamierzał robić tego od razu.
– Jestem przyjacielem panny Ingrid Kield – zaczął i spojrzał na generała, ale twarz starego Prusaka pozostała nieruchoma. – Mam powody przypuszczać – ciągnął dalej Kloss – że pan generał rozporządza informacjami (sądził, że zręcznie to sformułował) dotyczącymi losów tej młodej osoby.
– Pan chyba oszalał! – powiedział generał, a Kloss pomyślał, że każdy pruski oficer straciłby resztę odwagi na widok generalskiego gniewu. On jednak nie był pruskim oficerem i nieruchoma twarz Boldta oprócz nienawiści budziła w nim tylko namiętność gracza.
– Oczywiście pan generał może zaprzeczyć – mówił spokojnie – dojdę wówczas do wniosku, że to porucznik Stolp na własna rękę i bez rozkazu zamierzał przeszukać mieszkanie panny Kieid, posługując się jej własnymi kluczami…
– Moi oficerowie działają tylko na rozkaz – oświadczył generał zapalając cygaro.
Jest jednak w pewnym sensie lojalny – pomyślał Kloss.
– Pozwoli pan zapalić, panie generale? – zapytał.
– Tak – warknął von Boldt nie podając mu cygara.
– Jeśli więc – Kloss już niemal szeptał – Stolp nie działał z własnej inicjatywy, to to, czego szukał, potrzebne było właśnie panu generałowi. A klucze mógł rnieć wyłącznie od Ingrid Kield, która zniknęła w tajemniczych okolicznościach około szóstej trzydzieści wieczorem.
– Czego niby szukał Stolp? – generał wyjął monokl i przyglądał się teraz Klossowi z pewnym zainteresowaniem.
" – Na to pan generał znajdzie bez trudu odpowiedź -odrzekł grzecznie porucznik.
– Bzdura! Nie cierpię insynuacji, młody człowieku!
– Sądzę – gniew generała nie czynił na Klossie żadnego wrażenia – że Stolp źle wykonał swoje zadanie.
Mierzyli się wzrokiem; w życiu generała von Boldta nie zdarzyło się jeszcze ani razu, by jakiegoś oberleut-nanta musiał traktować jak równorzędnego partnera.
– Czego pan właściwie chce? – warknął. Kloss uśmiechnął się leciutko; twarz generała nie była już doskonale nieruchoma.
– Niewiele, panie generale. Potwierdzenia – nie umiał przez chwilę znaleźć właściwego słowa – że Ingrid Kield znajduje się w pańskiej dyspozycji. I informacji, co pan zamierza z nią zrobić.
Generał milczał. Po chwili wahania podał Klossowi cygaro. I srebrny nożyk.
– Skąd pan wie o Stolpie? – zapytał.
– Widziałem go w mieszkaniu panny Kield.
– To pan go tak urządził?
– Tak.
– Co pan jeszcze wie?
– Wystarczająco dużo – powiedział Kloss. Ciągle nie zamierzał wykładać swoich kart.
– Nic pan nie wie – stwierdził dość nieoczekiwanie generał. – Czy marzyły się panu laury w gestapo?
– Nie powiedziałem, że zamierzam iść do Muellera. On poszukuje panny Kield na własną rękę.
Spojrzał na generała i pomyślał, że popełnił chyba jakiś błąd. Von Boldt się uśmiechał. Po chwili twarz starego Prusaka stwardniała.
– Stolp naopowiadał panu bzdur. (Nie wierzy – pomyślał Kloss – że znalazłem tę kartkę, ale nie będę wyprowadzał go z błędu). Jeśli pan jest uczciwym niemieckim oficerem, a ciągle jeszcze tak pana traktuję -brzmiało to niemal patetycznie – powinien pan mieć do mnie zaufanie i rozumieć, że wszystko co robię, robię dla wielkości Niemiec. – Spojrzał na portret Bismarcka. – Honor oficerski nakazuje panu milczenie i posłuszeństwo.
Stary cymbał – pomyślał Kloss ze złością. – Gdybym mu powiedział, że mam ten liścik do Kirsthovena… -Spojrzał na swoją teczkę, leżącą obok na podłodze. – Mógłby mnie kazać zlikwidować, chociaż oficer dyżurny wie, że do mego pojechałem… Oficer dyżurny będzie milczeć.
Rozważał to wszystko, gdy mówił:
– Więc pan generał me zechce mi powiedzieć czegokolwiek o Ingrid Kield?
– Nic pan nie uzyskał. -I po chwili: – Mogę panu poradzić, młody człowieku, żeby pan o niej zapomniał. To już bardzo dużo – pomyślał Kloss.
– I żeby pan zapomniał o naszej rozmowie.
– Jak najchętniej, panie generale – zabrzmiało to jednak dość poufale. -Jak najchętniej – powtórzył. – Gdybym mógł mieć tylko pewność…
– Jaką pewność?
– Ze Ingrid Kield nie odjedzie rannym pociągiem do Sztokholmu.
Pomyślał, ze powiedział jednak za dużo. Twarz generała wyrażała teraz zdziwienie. Wcisnął monokl w oko i przyglądał się Klossowi z niekłamanym zainteresowaniem.
– Nie rozumiem.
– Czy mógłbym mieć taką pewność?
– Powiedzmy – rzekł generał von Boldt.
– Wobec tego pan generał pozwoli, że się odmelduję.
Obaj popełniliśmy błędy – myślał, zapinając płaszcz w korytarzu. – Stary Prusak nie próbował nawet wyciągnąć ze mnie, co wiem naprawdę, a ja powiedziałem odrobinę za dużo. Jeśli Ingrid wyzna Boldtowi, jakie zadanie wyznaczył jej dzisiejszej nocy Mueller, generał może domyślić się, o co chodzi i będzie miał mnie w ręku. Ale ja też trzymam go w ręku, więc złapał Kozak Tatarzyna…
Byle tylko nie wypuścił Ingrid! Ciekaw jestem, jaki będzie jego następny ruch? Co zrobi?
Generał von Boldt nakręcił pewien zastrzeżony numer i długo czekał, zanim usłyszał znajomy głos. Potem wezwał Stolpa i kazał przyprowadzić do swego gabinetu Ingrid Kield.
Ingrid Kield, dziewczyna, którą Hans Kloss od dwudziestu przeszło godzin usiłował bezskutecznie zabić, siedziała naprzeciwko generalskiego biurka.
– Pali pani? – zapytał von Boldt.
– Mogę nie palić i nie pić – odpowiedziała, każdym gestem starając się dać wyraz swej obojętności i pogardzie. Spoglądała na portret Bismarcka; twarz żelaznego kanclerza wydawała się sympatyczniejsza i bardziej ludzka niż twarz właściciela gabinetu.
– Nie lubię toczyć wojen z kobietami – oświadczył von Boldt.
– Natomiast lubi pan więzić kobiety w prywatnej piwnicy – odparowała natychmiast.
– Nie grajmy w ciuciubabkę, droga pani. – Stary Prusak wcisnął monokl w oko i sięgnął po cygaro. – Stawka jest bardzo wysoka. Nie myślę oczywiście o mnie i moich podwładnych, myślę o Niemczech. Dobrowolnie zadeklarowała pani swoją pomoc i zgodziła się przekazać otrzymany ode mnie list… – chrząknął – właściwej osobie w Sztokholmie.
– Wykonałabym swoje zobowiązanie.
– Pani raczy żartować – powiedział grzecznie generał. – Dziś rano poinformowano mnie, że jest pani… -chrząknął znowu – współpracownicą Muellera z gestapo. Czy to prawda? – rzucił ostro.
Wahała się niedostrzegalnie krótko.
– Tak, to prawda. Von Boldt westchnął.
– Nie chciałem wierzyć – rzekł – gdy otrzymałem ten meldunek. Nie pytam, dlaczego pani tak postąpiła, ale żądam teraz jasnych i szczerych odpowiedzi. Nie wiem, czy będę mógł zwrócić pani wolność, ale, ale nie wykluczam, że dam szansę przeżycia. Proszę mówić. Co wie Mueller?
– Nic – odpowiedziała Ingrid.
– Kłamstwo. – Generał nie podnosił głosu. – Gdzie jest mój list?
– W moim mieszkaniu.
– Dokładnie gdzie?
– Panie generale – Ingrid po raz pierwszy spojrzała na niego – zwrócę panu list, jeśli zwróci mi pan wolność. Przysięgam, że nie powiedziałam Muellerowi ani słowa. Ja… – chciała mu teraz wyjaśnić najtrudniejsze, ale była pewna, że nie zrozumie.
Co może wiedzieć pruski generał o miłości? Żyła wyłącznie dla Heiniego, myślała tylko o Heinim. „Mamy prawo nienawidzić" – powiedział kiedyś Heini. Gdy zginął, powtarzała te słowa, dodając: „Mamy prawo do zemsty". Zemsta stała się treścią jej życia. Wystawiła rachunek mordercom swego chłopca… Nie czuła wyrzutów sumienia ani litości, gdy przekazywała Muellerowi kolejne ofiary. „Śmierć Heiniego Koetla – stwierdził hauptsturmfuehrer – będzie ich drogo kosztowała. -I dodał: – Rozumiem i cenię pani nienawiść. Ja też nienawidzę".
Poczuła, że generał przygląda się jej uważnie.
– Ja… – powtórzyła. I dodała bezbarwnie: – Pracuję tylko przeciwko Polakom.
Generał milczał chwilę; jego nieruchoma twarz jakby złagodniała.
– Gdybym mógł w to uwierzyć… – wzruszył ramionami. – Drobne i niezbyt zręczne kłamstewka, droga pani. Szczerość udowadnia się inaczej.
– Myślałam – szepnęła cicho – że pan, dowódca Heiniego, będzie miał do mnie zaufanie. – Właściwie było już jej niemal wszystko jedno, czy ten starszy pan raczy obdarzyć ją zaufaniem. Bała się powrotu do Sztokholmu, bała się samotności. Kiedyś prosiła Muellera, żeby dał jej zadanie naprawdę ryzykowne; gotowa była choćby pojechać do Warszawy, której nigdy nie widziała, i zobaczyć ulice, gdzie zginął Heini, ludzi, którzy patrzyli z okien na jego śmierć i jeśli nawet nie strzelali, cieszyli się tym strzałem.
A Heini był przecież z nimi. Zabijając go, zdradzili. Dlatego ona – zdradzała.
– „Nic nie rozumiesz z tej wojny – mawiał Heini – jesteś głupiutką Szwedką. Ale bardzo kochaną" – dodawał natychmiast.
– Ja mam ufać współpracownikowi gestapo? – powiedział generał. I zaraz potem padły te słowa, których wolałaby nie usłyszeć nigdy. Zdawało się Ingrid, że obudzono ją nagle ze snu i wprowadzono w rzeczywistość tak okrutną, tak nagą i odartą z wszelkiego sensu, że wszystko, co może stać się potem, będzie już tylko bólem i rozpaczą.
– Ufać kobiecie – powtórzył generał – współpracującej z tym samym Muellerem, który zlikwidował najbliższego jej człowieka.
– Co pan powiedział?! – krzyknęła. – Heiniego zabili Polacy.
Generał nie znał litości.
– To oficjalna wersja, droga pani – wyjaśnił. – Nie mam już powodu tego ukrywać. Okazało się, że porucznik Koetl zdradził, współpracował z polską organizacją podziemną. Mueller zlikwidował go osobiście. Ja wolałbym naturalnie sąd polowy, ale metoda Muellera ma także swoje dobre strony; krewni Koetla, a głównie jego ojciec, nie mieli żadnych przykrości, a pani… Myślałem zresztą, że Mueller wszystko pani wytłumaczył…
Milczała. Nie umiała już płakać.
Zdawało się jej, że słyszy głos Heiniego: „Jesteś tylko głupiutką Szwedką"… Potem pomyślała o ludziach, których wydała w ręce gestapo. Zobaczyła twarz zabitego na dworcu. „Nie udało się" – powiedział Mueller. Mueller wolał mordować osobiście.
– Powtarzam jeszcze raz pytanie – ciągnął generał -gdzie jest mój list?
Co ją teraz obchodzi generał von Boldt albo list do Kristhovena? Milczała patrząc na generała nienawistnymi oczyma.
– Nie chce pani mówić! – generał tracił już cierpliwość. – A może zechce pani powiedzieć, kto to jest porucznik Kloss? Dlaczego go tak pani interesuje?
Kloss? Wydawało się jej, że wieczór spędzony w „Złotym Smoku" należy do niezmiernie odległej przeszłości., Kiedy to było?
– Klossowi zależało na tym, żeby nie pojechała pani rannym pociągiem do Sztokholmu. Dlaczego? Słyszy mnie pani?
– Słyszę – powiedziała niechętnie… Klossowi zależało… Pomyślała, że Mueller poszukuje jej niecierpliwie i że jeszcze jeden człowiek, człowiek, którego miała spotkać na dworcu, znajdzie się niedługo w śmiertelnym niebezpieczeństwie… – Niech pan mnie puści -szepnęła.
– Najpierw wszystko pani powie. Proszę się zastanowić. Daję czas do rana.
Piwnica, do której ją znów przyprowadzono, była duszna i wilgotna. Wysoko, nad twardą ławką, znajdowało się szczelnie zamknięte, zakratowane okienko. Na kamiennej podłodze żołnierz Wehrmachtu postawił szklankę herbaty i talerz z chlebem posmarowanym margaryną i powidłami. Nie zamierzali jej głodzić.
– Nie będę jadła – powiedziała Ingrid.
Żołnierz, młody chłopak w hełmie i z automatem, oglądał ją z niemal żarłoczną ciekawością… Może widział ją na scenie? Może nigdy nie miał do czynienia z kobietami takimi jak ona, z kobietami z innego świata.
_ Niech pani je, Fräulein – szepnął łagodnie. Potem rzucił na ławkę swój płaszcz. – W nocy jest zimno.
Wyszedł, ostrożnie zamykając drzwi za sobą. Usłyszała szczęk klucza. W drzwiach znajdowało się coś w rodzaju judasza, wąskie okienko, a właściwie szczelina, przez którą zobaczyła, ciemny korytarzyk i żołnierza tkwiącego na stołku pod ścianą. Automat postawił obok siebie, zdjął but, skarpetkę i masował sobie stopę. W domu panowała już zupełna cisza. Ingrid krążyła na wąskiej przestrzeni między drzwiami a ławą, liczyła kroki, strając się nie myśleć, nie czuć, nie pragnąć. A jednak czuła i pragnęła. Wiedziała, że musi stąd wyjść, że znowu ogarnia ją żądza zemsty, a potem…, Wiedziała już, co będzie potem i me czuła lęku…
Po paru minutach miała już gotowy plan; żal jej było trochę tego żołnierzyka, który rzucił na ławkę swój płaszcz, ale nawet, gdyby musiała zabić, zabiłaby bez wahania.
Rozpięła bluzkę, zaczęła, walić do drzwi, potem krzyknęła… Szczęknął zamek, stał na progu, z automatem na ramieniu.
– Co się stało, Fräulein?
– Duszno mi – krzyknęła. – Nie mam czym oddychać. Proszę otworzyć okno. Dla mnie za wysoko.
Spojrzał w górę, na zakratowaną szczelinę, stanął na ławce, przeszkadzał mu jednak automat, oparł go więc o ścianę.
Wszystko przebiegało tak, jak sobie wyobrażała. Mocował się z tym oknem, bo było zawarte na głucho; wreszcie ustąpiło. Ostrożnie schodził z ławy i właśnie w tej chwili Ingrid chwyciła automat i z całej siły uderzyła go kolbą po głowie. Stoczył się z ławy, a właściwie usiadł na podłodze i na jego twarzy zastygł wyraz zdziwienia. Wybiegła na korytarz.
Schody prowadziły do jakiejś sieni, obszernej i ciemnej. Ingrid wymacała drzwi, otworzyła je ostrożnie, znalazła się w kuchni. Zobaczyła duże okno i księżyc wiszący nad ogrodem. W całym domu panowała cisza. Była wolna. Za chwilę wyskoczy przez okno i sforsuje płot okalający willę. Znajdzie się w odległej, nie znanej sobie dzielnicy Berlina. Ruszy piechotą ku śródmieściu.
W czasie, kiedy Ingrid Kield rozmawiała z generałem von Boldtem, Kloss szedł długim, znakomicie oświetlonym korytarzem gmachu Abwehry. Oficer dyżurny otworzył drzwi; znaleźli się w pierwszym sekretariacie. Kapitan siedzący przy biurku spojrzał na Klossa i podniósł słuchawkę telefonu. Zameldował, poczekał na odpowiedź i wreszcie warknął:
– Proszę iść dalej.
Ten ceremoniał został powtórzony jeszcze dwukrotnie. Przed każdymi drzwiami stał podoficer Wehrmachtu, wyprostowany i obojętny, przypominający raczej posąg niż wartownika. Kloss był kiedyś u admirała, znał ten ceremoniał, który wówczas wydawał mu się bardziej śmieszny niż groźny. „Metoda wpływania na wyobraźnię" – myślał czekając w ostatnim sekretariacie przed biurkiem już nie kapitana, ale podpułkownika.
Gdy wjechał na parking Abwehry, żeby odstawić motocykl, i zobaczył Schultza, od razu zrozumiał, że generał von Boldt zdążył szybciej, niż on był przypuszczał, wykonać następny ruch.
– Sam stary chce cię widzieć – powiedział Schultz. -Natychmiast!
Więc Boldt zatelefonował do admirała! Czyżby to Canaris za pośrednictwem starych Prusaków szukał kontaktów z amerykańskim wywiadem? Kloss rozumiał, w jak bardzo niebezpiecznej znalazł się sytuacji. Admirał to nie Boldt! Wszystkie atuty, które Kloss posiada, mogą się natychmiast obrócić przeciwko niemu. Zamierzenia szefa niemieckiego wywiadu pozostaną tajemnicą, ten stary gracz nigdy niczego nie robi wprost, intrygi, które mota, są zawsze wielopiętrowe; może rozgrywa Boldta przeciw Himmlerowi, a może zamierza sprzedać Boldta, zyskując zaufanie fuehrera, bo to właśnie on, a nie Kaltenbrunner wpadł na ślad spisku… Nie wiadomo zresztą, co mu Boldt powiedział. Jaką więc przyjąć taktykę? Kloss zdecydował, że istnieje tylko jedna szansa…
– Teczkę i broń proszę zostawić w sekretariacie -oświadczył podpułkownik. Otworzył szerokie drzwi.
Od progu do biurka umieszczonego w głębi ogromnego pokoju – kilkanaście kroków. Kloss szedł jak na placu ćwiczeń, a potem zastygł patrząc na admirała, drobnego i niepozornego pod wielkim portretem fuehrera. Szef oglądał go z miernym zainteresowaniem znudzonego zwierzchnika. Jego twarz przypominała drapieżnego ptaka.
– Hans Kloss -powiedział-porucznik. Dla kogo pan pracuje?! – krzyknął.
Kloss wiedział, że odpowiedzi muszą być udzielane natychmiast i bez namysłu. Wszystko zależy od tego, czy ten specjalista od tajnej wojny uzna wiarygodność jego słów.
– Pracuję dla pana, panie admirale!
– Dlaczego interesuje pana Ingrid Kield?
– Zakochałem się w niej – odpowiedź Klossa udzielona została bez sekundy wahania.
Admirał milczał. Przyglądał się znowu Klossowi i rozważał zapewne tę odpowiedź. Mierzył jej prawdopodobieństwo.
– Pan jest chyba idiotą, Kloss! – warknął.
– Tak jest, panie admirale – oświadczył natychmiast porucznik. Miał ciągle nadzieję; byłoby to niezłe wyjście, gdyby Canaris uwierzył, że Kloss jest postacią raczej komediową. Niezręczny kochanek zaplątany w rozgrywkę, której sensu nie jest w stanie zrozumieć.
– Więc to już ustaliliśmy – uśmiechnął się nagle nieco łagodniej admirał. – A teraz szybko, co pan wie!
Trzeba naprawdę mówić szybko, bez wahań, bez dobierania słów. Admirał może rozpoznać natychmiast każdy fałszywy ton. Kloss opowiedział więc, że zniknęła Ingrid, on postanowił jej szukać na własną rękę i w tym celu udał się do jej mieszkania. Tam zaskoczył Stolpa, adiutanta generała von Boldta, który mu wyznał, że poszukuje z rozkazu swego zwierzchnika jakiegoś listu.
– Byłem pewien, panie admirale – mówił Kloss – że chodzi o listy miłosne generała pisane do panny Kield. Panna Kield nie chciała mu ich zapewne zwrócić, a generał obawiał się kompromitacji. Podejrzewałem, że generał usiłował pertraktować z panną Kield i że znajduje się ona u niego w mieszkaniu. Przyznaję, działałem pod wpływem zazdrości i lęku o moją dziewczynę…
Czy uwierzy? Czy istnieje jakakolwiek szansa, żeby przełknął tę bajeczkę?
– Szantażował pan generała?
– Sądzę, panie admirale, że to określenie nie jest właściwe.
Admirał znowu rozważał odpowiedź. Przymknął nawet oczy; był pewno bardzo zmęczony, jego twarz wydawała się niemal szara.
– Pan kłamie, Kloss – powiedział wreszcie cicho. -Dość umiejętnie, ale kłamie. Pan nie jest takim idiotą, jakiego chciałby zagrać w moim gabinecie.
– Jestem szczery, panie admirale! – zawołał porucznik. Czuł jednak, że od przeciągnięcia struny dzieli go tylko krok.
– Szczerość! – skrzywił się admirał – W naszej służbie! Słyszałem coś niecoś o panu. Dobrze… jestem gotów przełknąć tę wersję – jego głos zabrzmiał ironicznie. – Zakładam, że nie chce pan sprawiać zwierzchnikowi kłopotów… głupstwami. Bo to głupstwa, prawda? -Pojawiły się władcze tony. -Jeśli obaj coś wiemy, to znaczy, jeśli pan sądzi, że ja wiem również, jest to tylko przypuszczenie. Rozumiemy się?
– Tak jest – odpowiedział Kloss.
– Należy więc milczeć. Pan już o wszystkim zapomniał.
I przypomni sobie tylko na wyraźny mój rozkaz. Jeśli taki rozkaz wydam, wówczas pańska pamięć ulegnie od świeżeniu. A gdyby chciał pan popracować dla kogo innego, znajdę pana choćby pod ziemią. Człowiek Muellera rozmawiał z panem i Schultzem przed paroma godzinami, tak?
– Tak jest.
– Ich interesuje ta sprawa. Sądzę, że wersja, jakoby generał von Boldt miał mieć cokolwiek wspólnego z Ingrid Kield, jest wyłącznie produktem pańskiej fantazji. Może się panu przyśniła.
– Takjest!
Admirał uśmiechnął się cierpko.
– Pańskie stany emocjonalne nic mnie nie obchodzą, Kloss, ale o Ingrid Kield niech pan zapomni. Na zawsze.
Kloss wziął z sekretariatu płaszcz i teczkę. Chyba nie zaglądali do teczki! Gdyby zaglądali, miałby niewielkie szansę opuszczenia tego gmachu. Wymacał przez cienką skórę kształty swej zabawki z plastyku. Jest!
Ruszył powoli szerokim korytarzem, mijając wartowników przy drzwiach. Te żywe posągi wydawały się go nie dostrzegać. Odetchnął pełną piersią dopiero wówczas, gdy znalazł się na ulicy. Nie żywił jednak żadnych złudzeń; to nie był koniec, ta noc przyniesie mu zapewne jeszcze niejedną niespodziankę. Przecież Mueller i jego ludzie szukają Ingrid Kield po całym Berlinie; czy haupt-sturmfuehrer kazał go obserwować? Jeśli nawet tak, Kloss sądził, że udało mu się zgubić pieski gestapo na drodze ze sztabu do Boldta. Nie był jednak pewien. Postanowił iść do domu i oczekiwać wezwania Muellera; nie wątpił, że nastąpi.
Najgorsze jest to – myślał – że znalazłem się między Canarisem i Kaltenbrunnerem. Ma to jednak także dobre strony. Informacja o intrygach Abwehry i próbach nawiązania kontaktu z Amerykanami przyda, się centrali. Trzeba patrzeć na ręce sprzymierzeńców! A spisek oficerski?
Mimo woli wydął pogardliwie wargi; nie ufał im oczywiście, tym panom w mundurach, spełniającym wszystkie rozkazy fuehrera na wschodzie i na zachodzie. Był gotów ich ratować przed gestapo, jeśli to okaże się możliwe, ale nic więcej. Tak czy inaczej, pan hauptsturmfuehrer Mueller wiele się od niego nie dowie.
Zaproszenie do gestapo nastąpiło jednak znacznie wcześniej, niż był przypuszczał. Zanim dotarł na Kurfurstendamm, przy krawężniku przyhamował czarny samochód. Wyskoczył zeń Fritz Schabe i w miarę grzecznie zaprosił Klossa do wnętrza. Siedząc między SS-manami o twarzach równie nieruchomych jak wartownicy u Canarisa, porucznik rozważał dwie sprawy, które wydawały mu się teraz najistotniejsze: czy Mueller wie, o jego wizycie u Boldta i co robić z czarną teczką? Jeśli potraktują go jak aresztowanego, odbiorą teczkę. A wówczas… Poczuł gorycz w ustach. Koniec, a on nie ma przy sobie cyjanku. Czy wytrzyma? Należy starać się doprowadzić gestapowców do pasji; istnieje wówczas szansa, że zastrzelą dostatecznie wcześnie.
W gabinecie Muellera paliło się jaskrawe światło. Kloss siedział na krześle pośrodku pokoju. Teczkę trzymał na kolanach. Powinien zdążyć sięgnąć ręką do wnętrza; ta świadomość działała uspokajająco. Powracała doń powoli pasja gracza, namiętność pokerzysty, której się czasem wstydził, a która przecież pomagała w najtrudniejszych chwilach.
– Gadaj, gdzie jest Ingrid Kield?! – ryczał Mueller. Kloss milczał.
– Gadaj! – wrzasnął gestapowiec. Metody tego specjalisty były jednak dość prymitywne.
– Chciałbym ci przypomnieć – powiedział Kloss – że rozmawiasz z niemieckim oficerem.
Przez chwilę myślał, że Mueller go uderzy; widział jego twarz bardzo blisko: wytrzeszczone oczy i latającą grdykę. Gestapowiec opanował się jednak.
– Nie chce pan mówić – wycedził. Akcentował słowo „pan". – Myśmy mieli do czynienia z rozmaitymi niemieckimi oficerami.
– Nie wiem – oświadczył spokojnie Kloss. – Niestety, nie udało mi się ustalić, gdzie jest Kield.
Jego chłód i poprawność wyprowadzały Niemców z równowagi.
– Czego dotyczyła konferencja z admirałem? – rzucił pytanie Mueller.
Więc to wiedzą – pomyślał Kloss.
– Proszę zatelefonować do admirała – odpowiedział natychmiast.
– Pan z nas kpi! – wrzasnął Mueller – Pan chyba nie miał nigdy do czynienia z gestapo. Skąd pan wie, czy pan w ogóle stąd wyjdzie… Ja… – zachłysnął się własnymi groźbami.
Teraz – pomyślał Kloss. Zerwał się z krzesła. Jego wrzask nie ustępował w niczym wrzaskowi Muellera.
– Wstyd mi za was! – ryczał Kloss. – Zachowujecie się jak prości SS-mani! Jak traktujecie oficera, który chce z wami współpracować! Jak wroga!
– Pan chce z nami współpracować? – powtórzył Mueller. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. – Może papierosa, oberleutnant?
Krzyk działa na nich jednak bez pudła – pomyślał Kloss.
– Chętnie zapalę – powiedział.
– Więc porozmawiajmy rozsądnie. Niechże pan siada. Czy rozmowa z admirałem dotyczyła Ingrid Kield?
Kloss zaciągnął się papierosem. Czuł się właśnie jak pokerzysta, który ma dwie pary i nie może dopuścić do sprawdzenia. Przeciwnik posiadał przynajmniej fula.
– I tak, i nie – oświadczył.
Na twarz Muellera powróciła nieufność.
– Co to znaczy? – warknął.
– Admirał – mówił powoli Kloss – chciałby bardzo wiedzieć, dlaczego interesuje was Ingrid Kield. Zrugał nas, to znaczy mnie i Schultza, za to, że wypuściliśmy ją z rąk. Uważa, że była do wykorzystania.
– Ach, tak! – trudno było poznać, czy Mueller wierzy.
– Więc sądzi pan, że admirał nie wie, gdzie jest ta Kield?
– Nie wie – rzekł Kloss. Myślał jednocześnie, że nie jest wcale wykluczone, że Canaris zechce go któregoś dnia sprzedać; nie dałby grosza za lojalność szefa niemieckiego wywiadu, teraz nie mógł jednak grać inaczej.
– Przypuszczaliśmy-mówił Mueller – że jednak abweh-rowcy maczali w tym palce. Sprzątnęli nam znakomitą agentkę -wrzasnął, me panując znowu nad sobą – bo zazdroszczą mi sukcesów. Canaris chciałby dowieść fuehrerowi, że tylko jego aparat się liczy. Ale to mu się nie uda.
– Panie standartenfuehrer – powiedział Kloss i znowu poczuł powiew wielkiej gry – wczoraj wieczorem byłem z Ingrid w „Złotym Smoku". Widziałem, jak w barku rozmawiała z jakimś młodym człowiekiem po cywilnemu…
– Obaj gestapowcy słuchali z ogromną uwagą, a Kloss snuł dalej swój fantastyczny wątek. – Nie przywiązywałem do tego oczywiście wagi, zapomniałem nawet o tym, dopiero dzisiaj późnym wieczorem skojarzyłem jakoś ten fakt ze zniknięciem… (Jeśli jednak Boldt wypuści Ingrid, będę pięknie wyglądał – myślał. Nie wierzył już, po rozmowie z admirałem, by to było możliwe). Otóż…
– Jak wyglądał ten mężczyzna?! -wrzasnął Mueller.
– Wysoki. Twarz szczupła, pociągła. Charakterystyczna szrama na policzku, podobnie jak u pana Schabego…
Urwał. Muller spojrzał podejrzliwie na swego pomocnika.
– Nie słyszałem, niestety, rozmowy, ale gdy ich mijałem, parę słów utkwiło mi w pamięci: jutro w Poczdamie.
– Dlaczego pan nic nie mówił?
– Byłem zazdrosny o Ingrid. Sądziłem, że chodzi o jakąś randkę. W nocy objeździłem Poczdam…
– Ach, więc był pan motocyklem w Poczdamie?
– Tak – powiedział Kloss.
– Schabe! – zawołał Mueller. – Rezerwa i do Poczdamu! Chce pan jechać z nami?
– Nie. Wolę już wrócić do domu – oświadczył. – Myślę, że mam dosyć na dzisiaj.
Tego się jednak nie spodziewał. Gdy weszli do garażu w głębi jakiegoś podwórka i gdy spojrzał na ich twarze, chłodne, zdecydowane, zrozumiał, że najtrudniejsze ma jeszcze przed sobą. Czekali na niego niedaleko gmachu gestapo. Wychynęli z cienia i ujęli go pod ramiona… Schultz i Stolp: elegancki Schultz i toporny adiutant Boldta z głową przewiązaną bandażem.
– Oszaleliście! – powiedział.
Wprowadzili go, ciągle milczący, do tego garażu i tam obaj wyciągnęli broń. Pistolet Klossa Schultz schował do kieszeni płaszcza.
– Hans – rzekł – Hans, frajerze… myślałeś, że nas nabierzesz. Mówiłem ci: nie opuszczaj „Złotego Smoka". Wdepnąłeś w paskudną historię, chłopcze.
– Pracujecie razem – stwierdził Kloss. – Domyślałem się tego.
– Nie cackaj się z nim! – warknął Stolp: – To on mnie tak załatwił. – Przejechał ręką po czole. – Gadaj! – zwrócił się do Klossa – co powiedziałeś Muellerowi?
Kloss parsknął nagle śmiechem. Wyjątkowo idiotyczna sytuacja! Co za kłębowisko! Patrzyli na niego jąkną wariata…
– Gadaj! – ryknął Stolp.
– Głupku – rzekł Kloss – gdybym cokolwiek im powiedział, nie udawalibyście tutaj bohaterów. Zresztą: sprawdźcie to za godzinę: Mueller nie przyjdzie do Boldta i nie znajdzie panny Kield.
– To już nie ma przecież znaczenia. – powiedział Schultz. – Ta dziewczyna uciekła.
Tym razem udało mu się wyprowadzić Klossa z równowagi. Więc wszystko na próżno. Cała misterna konstrukcja rozsypała się jak domek z kart. Ingrid Kield jest znowu na wolności! Śmiertelna groźba zawisła nie tylko nad łączniczką! Nad nim także.
– Idioci! – wybuchnął. – Jak mogliście pozwolić jej uciec! Niech was… – wolałby kląć po polsku. Niemieckie wiązanki nie miały tej soczystości.
Obaj oficerowie patrzyli na mego z ogromnym zdumieniem. Ten wybuch był na pewno szczery; nie mogli w to wątpić.
– Więc ty nie pomogłeś jej uciec? Oni myśleli, że to on! No, oczywiście, mieli podstawy, by tak myśleć. Teraz nic nie rozumieją.
– Nie będę ukrywał – powiedział Schultz – że jesteśmy w kiepskiej sytuacji. Ingrid Kield wie zbyt dużo. Ty też wiesz dużo…
– Ale ciebie tu mamy – dokończył Stolp i odbezpieczył broń.
– Przykro mi, Hans. – Schultz również odbezpieczył pistolet.
– Schowajcie te pukawki. – W głosie Klossa nie było lęku. Tylko wściekłość. -Jesteście durnie, przeklęte durnie! Cała wasza oficerska konspiracja to dziecinna zabawka, cukierek dla gestapo… Zachowujecie się jak pajace… Co ty myślisz, Schultz, że nie umiałem się zabezpieczyć? W razie mojej śmierci list do Kirsthovena trafi we właściwe ręce – teraz wykładał swoje atuty. Musiał je wyłożyć! A że nieco bluffował…
– Ty wiesz! – krzyknął Schultz.
– Wiem… I jeszcze więcej. Chcę was uratować, idioci, jeszcze tym razem chcę was uratować… Schowajcie nareszcie te pukawki!… Chociaż pożytek z was, na dobrą sprawę, żaden… Nic nie jesteście warci, panowie oficerowie…
Schultz wepchnął pistolet do kabury. Stolp po chwili wahania uczynił to samo.
– Chciałbym cię, Hans, traktować jak sprzymierzeńca – rzekł.
– Traktuj, jak chcesz – Kloss wzruszył ramionami.
Potem będzie rozplątywał tę sprawę i rozegra ją do końca. Teraz interesowało go co innego:
o której uciekła Ingrid, w jaki sposób, ile jeszcze mają czasu. Właśnie to: ile zostało jeszcze czasu.
Q Wchodził na schody domu przy Albertstrasse. Rozu-x mował tak: Ingrid może postąpić dwojako: albo wróci do domu i od siebie zadzwoni do Muellera, albo z willi Boldta pójdzie do gestapo i przyjedzie tu z Muellerem po swoje rzeczy. Dotarcie do śródmieścia o tej porze musiało jej zająć przeszło godzinę. Na dworcu powinna być o drugiej rano, by wydać jadącą z Paryża łączniczkę w ręce gestapo. Pociąg do Sztokholmu miała dwie godziny później. Należy więc przypuszczać, że te dwie godziny spędzi na dworcu. Spojrzał na zegarek: była pierwsza minut pięć. Jeśli Ingrid chce zdążyć po rzeczy, powinna być najpóźniej za dwadzieścia minut.
Nagle przyszedł mu do głowy nowy pomysł: a gdyby zaryzykować?
Drzwi mieszkania były zamknięte na klucz. Kloss wsłuchiwał się długo w panującą wewnątrz ciszę, potem wydobył z kieszeni swój cudowny scyzoryk. Zamek ustąpił ławiej niż poprzednio. W mieszkaniu nic się nie zmieniło; panował tu ten sam nieład, sukienki Ingrid leżały na podłodze. Kloss podszedł do telefonu: nakręcił numer Muellera. Był pewien, że zastanie hauptsturmfuehrera w gestapo. Czeka na meldunki; jego grupy operacyjne przeszukują Poczdam. Usłyszał wrzask. Mueller wrzeszczał nawet przez telefon. Przyłożył chusteczkę do ust i zmieniając głos powiedział:
– Panna Kield jest u siebie w mieszkaniu!
– Kto mówi? – spytał Mueller.
Kloss przerwał połączenie. Szef gestapo powinien tu być w ciągu najdalej dwunastu minut. Otworzył swoją czarną teczkę i nastawił „zabawkę" z plastyku na pierwszą minut trzydzieści pięć.
Sądzę, że nie popełniłem błędu – pomyślał.
Na niskim stoliku zobaczył duży wazon. Wymarzone miejsce na ładunek wybuchowy. Z tego pokoju nikt nie wyjdzie z życiem!
Gdy wszystko już było gotowe, ruszył ku drzwiom, ale właśnie w tej chwili usłyszał szczęk zamka. Miał zaledwie tyle czasu, by skoczyć za kolorową zasłonę na drzwiach balkonowych.
Weszła Ingrid Kield. Kloss widział ją przez szparę. Spojrzał na zegarek: piętnaście minut życia. Tyle jej zostało! A on?
Teraz pomyślał o sobie. Przecież on także nie opuści tego pokoju… Sądził, że Ingrid podejdzie do telefonu, ale ona opadła na krzesło, widział jej plecy. Panna Kield płakała.
Kloss poczuł nagle litość; niepotrzebną, nieuzasadnioną litość.
Spojrzał znowu na zegarek: czternaście minut do wybuchu ładunku. Zastrzeli tę dziewczynę i wyjdzie, zanim Mueller się pojawi. Odbezpieczył broń. Działał jednak zbyt powoli, jak na zwolnionym filmie; trzeba krzyknąć, zmusić ją, żeby wstała. Nie strzeli przecież w plecy szlochającej kobiecie. Za późno! Usłyszał głosy na klatce schodowej, potem kroki. Ingrid nie zamknęła drzwi na klucz! W pokoju stał hauptsturmfuehrer Mueller.
– Nareszcie! – wrzasnął. – Co się tu stało? Gdzie pani była? Kto do mnie przed chwilą dzwonił? – Siadł ciężko na krześle, tyłem do zasłony balkonowej. – Mamy jeszcze trochę czasu. Niech pani opowiada.
– Nic nie mam do powiedzenia – rzekła spokojnie Ingrid.
– Jak to? Nie rozumiem. Nie poznaję pani.
– Proszę mi dać spokój!
– Co to, do diabła, znaczy? Niedługo pojedziemy na dworzec. Musi się pani przebrać. Kazałem Fritzowi kupić trzy goździki. Dzisiaj będziemy ostrożniejsi.
– Proszę na mnie nie liczyć – oświadczyła tym samym tonem Ingrid. – Nigdzie nie pojadę i nikogo panu nie wydam. Skończyło się.
– Co pani powiedziała?! – ryknął Mueller. Skoczył z krzesła i zawisł nad Ingrid.
– Powiedziałam, że już nie będę z panem współpracowała. To pan zabił Heiniego.
Jeszcze dziesięć minut! Na schodach są gestapowcy, w korytarzu stoi Schabe. Pozostaje tylko jedna szansa: balkon. Ale z balkonu można skorzystać w ostatniej chwili; trzydzieści sekund przed wybuchem. A ta dziewczyna?
Zdradzała z zemsty – pomyślał Kloss. -I stary Prusak jej powiedział…
– Zapłacicie mi za to – usłyszał głos Ingrid. Mueller oparł rękę o wazon.
– Myśli pani, że tak łatwo z nami zerwać?
– Wszystko mi jedno!
– Pani nie ma wyobraźni. Pani nie wie, co ją czeka. -Musiało go sporo kosztować ściszenie głosu. Zmuszał się do łagodności. – Niech się pani uspokoi. Daję trzy minuty. Proszę się przebrać i jedziemy na dworzec…
Wyszedł z pokoju, otworzył drzwi frontowe. Kloss usłyszał podniesione głosy; Mueller rozmawiał ze Schabem. Jeszcze pięć minut! Rozsunął zasłony i trzymając odbezpieczony pistolet w ręku stanął przed Ingrid. Nie krzyknęła. Ta dziewczyna panowała jednak nad sobą.
– Cicho – szepnął i otworzył drzwi balkonowe. – Uciekajmy!
– Pan…
– Tak. Jeden z tych, których zdradzałaś. Szybko!
– Nie.
– Zginiesz za trzy minutv. Ładunek wybuchowy.
– Nie.
Kroki Muellera. Kloss skoczył na balkon. Gdy haupt-sturmfuehrer wszedł do pokoju, zobaczył Ingrid zamykającą drzwi balkonowe.
– Trochę powietrza – powiedziała.
– Pani nie zdążyła się jeszcze przebrać! – ryknął Mueller. Obok mego stał Schabe.
Siadła przy stole.
– Nie zdążyłam się jeszcze przebrać – oświadczyła -i nie sądzę, bym mogła zdążyć. – Spojrzała jeszcze na zegarek i to było ostatnie, co uczyniła świadomie. Mijały trzy minuty.
Kloss przeskoczył na balkon sąsiedniego mieszkania. Drzwi do wnętrza były otwarte. Zachowując się bardzo cicho, stąpając na palcach, wszedł do czyjejś sypialni; jakiś mężczyzna chrapał na łóżku. Kloss wyszedł na korytarz, otworzył drzwi wejściowe…
Wskazówki stanęły dokładnie na pierwszej trzydzieści pięć, gdy znalazł się na Albertstrasse. Potężny wybuch targnął powietrzem, a po chwili rozległo się wycie syren samochodów gestapo.
Kloss zwolnił kroku… Szedł powoli spokojną, pustą ulicą. Nigdzie się już nie spieszył.