Najgorsze są te godziny, kiedy już nic nie można zrobić, pozostaje tylko czekanie, ukradkowe spojrzenia na wskazówki zegarka, posuwające się zbyt wolno. Koniec akcji nastąpi według planu najpóźniej o godzinie szesnastej. To znaczy o osiemnastej Ewa powinna być z powrotem w mieście. No, powiedzmy, godzina rezerwy. O dziewiętnastej można pójść na Benedyktyńską. Swoją drogą fatalnie dobrany punkt kontaktowy. Ponura kamieniczka, w której nie ma żadnego warsztatu, nie mieszka żaden Niemiec. Dobrze chociaż, że wejście od podwórza. A jeśli go ktoś zobaczy na klatce schodowej? Co może robić oficer niemiecki w kamieniczce przy Benedyktyńskiej? Ubrać się po cywilnemu? Jeszcze niebezpieczniej. Należy natychmiast po akcji zmienić punkt kontaktowy. Ewa jest jednak nieostrożna. To jego wina – dziewczyna ma przecież niewielkie doświadczenie.
Kloss spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. Jeszcze pięć godzin. Major von Rhode popatrzył na Klossa z zainteresowaniem.
– Pan nie słucha, poruczniku – powiedział.
– Ależ słucham, panie majorze. Pan mówił o von Krucku.
– Tak, mówiłem. – Tym razem Rhode spojrzał na zegarek. – Zapewne wyjechał już z Kielc. Zobaczę się z nim dziś wieczorem. A pana prosiłem jeszcze o sprawdzenie teczek personalnych obsługi poligonu.
– Tak jest – powiedział Kloss. Z ulgą opuszczał gabinet.
Wrócił do siebie, wyciągnął z szuflady teczki personalne, ale myślał ciągle o tamtym. Czy przewidzieli wszystko? Akcja była przygotowana dość pospiesznie. Wczoraj rano Kloss dowiedział się, że Kruck opuści Kielce dziś około drugiej po południu. Mieli więc zaledwie dwadzieścia cztery godziny na wszystko. Należało zdjąć Krucka po drodze, zanim zjawi się na poligonie, bo to była jedyna szansa, później już będzie zbyt trudno. Tylko von Kruck znał wszystkie szczegóły tajemniczej broni „X-8", tylko von Kruck wiedział, kiedy rozpoczną się próby. Oczywiście wiedział także von Rhode, ale wycisnąć cokolwiek z Rhodego było równie trudno, jak porwać Krucka z poligonu, strzeżonego dniem i nocą przez dwa bataliony SS. Musieli więc podjąć jedyną decyzję, która narzucała się niejako sama. Droga z Kielc do Borzentowa na osiemnastym kilometrze biegła wzdłuż lasu i zbliżała się do ich leśniczówki. Tu należało zatrzymać samochód, zdjąć Krucka i doprowadzić do leśniczówki żywego. Wykonanie: grupa z oddziału Lisa – dziesięciu ludzi plus Ewa. Dlaczego kazał Ewie brać udział w tej akcji? Po co to zrobił? Musiał mieć kogoś, kto zamelduje natychmiast o wykonaniu zadania. Dziś rano, zanim zjawił się w sztabie, wstąpił na Benedyktyńską. Lis już czekał. Młody chłopak, jeden z tych, co tkwią w lesie niemal od początku. Miał dużą, jasną czuprynę i owalną twarz dziecka.
– Zrobi się – powiedział. – Nie takie rzeczy się robiło.
Kloss znowu spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. Pomyślał, że teraz zaczyna się właśnie akcja. Pomyślał znowu, że najpóźniej o siódmej Ewa powinna wrócić na Benedyktyńską. Jeszcze cztery godziny. Pójdzie do kasyna, zje obiad, pogada z leutnantem Wolffem o niemieckich sukcesach nad Donem. Dochodzą do Stalingradu -pomyślał. -Jak długo to będzie trwało? Jak długo może to jeszcze trwać?
Była godzina piętnasta zero pięć. Nad lasem wisiały niskie, białe chmury, ale popołudnie było jeszcze piękne, wrześniowe, szosa wiła się między wzgórzami i żółtymi w słońcu pasmami pól. Chłopcy leżeli kilkanaście metrów od szosy na wzniesieniu pokrytym gęstymi krzakami. Tylko Lis i Borsuk, starszy mężczyzna, którego przezywano też „Dziadkiem", w niemieckich hełmach i w mundurach żandarmerii, wyszli już na drogę. Ewa przyłożyła lornetkę do oczu. Od strony Kielc zbliżał się mały, czarny punkt. Był jeszcze daleko. Ewa podniosła się i pomachała ręką. To powinien być on. A jeśli będą dwa samochody? A jeśli Kruck otrzymał większą, niż przypuszczali, obstawę z SS? Obserwowała uważnie sąsiednie wzgórze. Nareszcie! Gałąź polnej gruszy poruszyła się w kierunku przeciwnym, niż wiał wiatr. To posterunek wysunięty w stronę Kielc dawał sygnał rozpoczęcia akcji. Oznaczał ten sygnał, że wszystko jest w porządku, że przejechało auto z von Kruckiem i że samochód jest tylko jeden. Borsuk i Lis poprawili pasy i wyszli na drogę. Chłopiec leżący obok Ewy szczęknął zamkiem erkaemu. Przyłożył kolbę do ramienia. Jeszcze minuta- dwie…
Wojskowy wóz gwałtownie zahamował. Trzej SS-mani z obstawy, siedzący z tyłu, trzymali w rękach gotowe do strzału peemy.
– Was ist den loss? – Co się stało? – zawołał jeden z SS-manów do żandarmów stojących teraz przy masce samochodu.
– Który z panów nazywa się von Kruck? – zapytał po niemiecku Lis. Zdanie to powtarzał przez cały ranek, nawet akcent był niezły. Wysoki mężczyzna w cywilnym płaszczu, zajmujący miejsce obok szofera, wstał. Na to właśnie czekali. Zagrał erkaem. Rzekomi żandarmi padli na ziemię. Lis wypalił z pistoletu, ale było to już właściwie zbyteczne. SS-mam me zdążyli wyskoczyć, zostali w samochodzie. Tylko jeden z nich zwalił się na szosę i przez chwilę usiłował pełznąć w kierunku rowu, potem zamarł z ręką wysuniętą przed siebie, jakby szukającą oparcia. Borsuk strzelił do szofera, który z nielichą przytomnością umysłu usiłował włączyć bieg, a Kruck, martwo blady, stał nadal w szoferce, nie próbując nawet sięgnąć po pistolet. Chłopcy zbiegali już ze wzgórza, otoczyli samochód.
– Szybko, wiejemy – powiedziała Ewa. Szofer jęknął i otworzył oczy.
– Dostrzelić go – rozkazał Lis, ale w tej chwili z daleka zobaczyli zbliżający się samochód z kierunku Borzentowa.
– Do lasu! – krzyknął Lis.
Dwaj chłopcy wzięli Krucka pod ramiona i wyprowadzili go z wozu. Ewa szła obok nich, niosąc ciężką teczkę niemieckiego jeńca.
– Czego ode mnie chcecie? Czego ode mnie chcecie? – powtarzał Kruck, nie spuszczając wzroku z Ewy. -Jestem tylko uczonym, niemieckim uczonym.
Nikt mu nie odpowiedział. Biegli przez las, a właściwie wątły lasek – wąskie sosnowe pasemko, a potem zaczynały się łąki, dwa kilometry łąk i pól, dzielących ich od prawdziwego lasu. Biegli pochyleni, poganiając Krucka, odsłonięci i z niepokojem obserwujący teren, jak na złość płaski tu i pozbawiony wszelkich wybrzuszeń. Od szosy dochodził już niemiecki krzyk, potem zaterkotał erkaem, serie niegroźne jeszcze, strzelane na oślep, dla postrachu. Nad lasem zawisła czerwona rakieta i opadała powoli na ziemię. Po kilkunastu sekundach przyszła odpowiedź: biała rakieta z lewej strony, strzelona niżej, niemal nad ich głowami. Dopiero wtedy zobaczyli tyralierę. Niemcy szli polem od Borzentowa, odcinając ich od lasu. Widzieli już. Zagrały peemy, rozszczekał się ciężki karabin maszynowy, runęli na ziemię, gdzie kto mógł, wciskając twarze w suchy piasek.
– Borsuk i Ewa ze szwabem do lasu! – krzyknął Lis. -my postaramy się ich zatrzymać.
Strzelanina gęstniała. Niemcy też zalegli, nie spieszyli się. Trzymali ich pod ogniem, nie pozwalając wychylić głowy, uniemożliwiając skok w tył. Chłopcy odpowiadali coraz rzadziej; oszczędzali naboje. Nad łąką, pogrążoną teraz w cieniu, bo chmury przysłoniły słońce, wyskakiwały co chwila białe lub czerwone rakiety i gasły powoli, jak wypalające się żarówki. Dochodziła godzina szesnasta.
O godzinie osiemnastej Kloss opuścił kasyno. Wolff opowiadał o swojej ciotce z Hamburga, która zapewne niedługo umrze i zostawi mu kamienicę przy Albert-prinzstrasse. Opisywał tę kamienicę tak szczegółowo i z taką miłością, że nie dostrzegał milczenia Klossa i mówił, ciągle mówił o przyjemnościach mieszczańskiego bytu, potem zaproponował, by wypić za Niemcy, które stworzą po wojnie wszystkim swym obywatelom ciepły dostatek i spokojną pewność spożywania owoców zwycięstwa. Kloss wypił, pożegnał się i wyszedł. Porucznik Wolff był krótkowidzem. Gdy zdejmował okulary, jego twarz zdawała się zadziwiona i bezbronna.
Tacy jak ty – pomyślał Kloss – tacy jak ty zapłacą za to wszystko…
Najchętniej poszedłby od razu na Benedyktyńską, ale postanowił jeszcze odczekać godzinę; me chciał tam wracać dwukrotnie, wystarczy raz, potem już koniec. Muszą sobie znaleźć jakiś sklepik, diabli zresztą wiedzą co, w każdym razie coś, gdzie mógłby bywać niemiecki oficer.
Mieszkał na parterze niebrzydkiego domu zajętego przez Niemców. Jego sąsiad, kapitan Eckel, wyjechał akurat na urlop i była to okoliczność pomyślna, albowiem Eckel przychodził wieczorami; nudził się, więc poszukiwał towarzystwa Klossa, przynosił butelkę koniaku i szachy, a potem opowiadał o swojej córce, która robiła właśnie karierę w BDM. Kloss położył się na łóżku w swoim pokoju i patrzył na sunące wolno wskazówki zegara. Piętnaście po szóstej, wpół do siódmej. Jego ordynans, Kurt, dostał wolny czas do ósmej i Klossa cieszyła także jego nieobecność; albowiem Kurt wykazywał zbytnią troskliwość o swego porucznika; czasami wydawało się Klosso-wi, że jednak czegoś się domyśla, może należałoby zastąpić Kurta kimś innym, nie umiejącym po polsku, ale szkoda tego chłopca, który już się przywiązał i może zasługuje na zaufanie. „Nikomu nie należy ufać" powtarzano to Klossowi do znudzenia, zanim posłano go na tę robotę.
Niczego bym nie dokonał, gdybym czasem nie zaufał – pomyślał.
Wyszedł przed siódmą. Zapadał już mrok, zbliżała się wczesna godzina policyjna. Minął go patrol żandarmerii, potem był pusty chodnik, jakaś postać przylepiona do muru zniknęła, zanim zdążył ją dojrzeć. Przystanął na Benedyktyńskiej, długo obserwował ulicę i wreszcie wszedł na podwórze. Na klatce schodowej było ciemno, trzeszczały drewniane schody, Kloss stanął przed drzwiami i zapukał w sposób umówiony. Zawsze go śmieszyło to umówione stukanie, odczekał, zapukał po raz drugi. W mieszkaniu panowała cisza. Kloss nacisnął klamkę -drzwi były zamknięte. Przy świetle zapałki spojrzał na zegarek. Dochodziło już wpół do ósmej… Jeśli Ewa nie wróciła…
Spacerował jeszcze kilkanaście minut po chodniku ulicy Benedyktyńskiej. Może powinien wrócić do sztabu i zameldować się u von Rhodego? Jeśli Kruck nie przyjechał, von Rhode sam go zapewne wezwie. Ale dlaczego nie ma Ewy? Co się stało?
Usłyszał miarowe uderzenia o bruk, szedł patrol żandarmerii. Kloss ruszył szybkim krokiem. Nie powinni go tu widzieć. Przyjdzie jeszcze za dwie godziny, chociaż nie powinien przychodzić, bo jeśli Ewa… Przeklinał teraz swoją robotę, wolałby być z nimi tam na szosie, a nie tutaj, pozbawiony możności działania, skazany na czekanie. „Wojna jest czekaniem" – to znowu jedna z prawd sprawdzających się co dzień.
W kuchni Kurt pitrasił kolację. Stanął na baczność, jego gęba promieniała uśmiechem.
– Były telefony? – zapytał Kloss.
– Nie, panie poruczniku; ja wróciłem o ósmej, panie poruczniku.
Kloss wszedł do swego pokoju, rzucił czapkę i płaszcz na łóżko i podniósł słuchawkę. Zażądał połączenia z von Rhodem, ale von Rhodego nie było, a dyżurny oświadczył, że major nie pytał o Klossa. Rhode powiedział, że spotka się wieczorem z Kruckiem. Czyżby więc akcja spaliła na panewce?
Na progu stanął Kurt z tacą w ręku.
– Kolacja gotowa, panie oberleutnant.
– Zjedz sam – powiedział Kloss. Kurt nie ustępował tak łatwo.
– Pan oberleutnant jadł tylko obiad w kasynie, a wiadomo, jak w kasynie karmią. To oficerskie żarcie nic nie jest warte.
– Wynoś się!
Został sam i mógł tylko czekać. Usiadł przy stole i rozłożył przed sobą „Vólkischer Beobachter". Nie miał nawet niczego do czytania, nic nie wolno mu było trzymać w domu, ani jednej polskiej książczyny. Usłyszał trzaśniecie drzwiami, potem jakieś głosy w kuchni. Ktoś przyszedł do Kurta? Kurt nie miał przyjaciół, stronił raczej od ordynansów innych oficerów. Kloss odłożył gazetę i w tej chwili w drzwiach pojawił się Kurt.
– Panie oberleutnant – powiedział – przyszła jakaś dziewczyna.
– Kto? – zapytał machinalnie Kloss.
– Polka – powiedział Kurt. Był także zdziwiony. Ober-leutnant Kloss rzadko przyjmował dziewczęta, a nigdy nie przychodziły do niego Polki.
Kloss słuchał nie rozumiejąc. Zrozumiał dopiero, gdy w drzwiach pojawiła się Ewa, a Kurt zniknął w kuchni. Była bardzo blada, oparła się o ścianę i oddychała ciężko. Kloss poczuł gwałtowną radość, że dziewczyna jest, że żyje, dopiero po chwili ogarnęła go złość.
– Po co tu przyszłaś? – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Jak mogłaś tu przyjść? Tyle razy powtarzałem. Czekałem na punkcie… Macie go?
– Nikt nie ocalał – powiedziała z trudem Ewa. – Była obława. Nie doszliśmy do leśniczówki.
Dopiero teraz dostrzegł, że jest ranna. Osunęła się na podłogę, potem chciała wstać, ale Kloss podniósł ją lekko i zaniósł na łóżko. Ściągnął kurtkę, syknęła z bólu. Leżała z zamkniętymi oczyma. Klossowi wydawało się, że już nie oddycha, poszukał tętna. Na prawym ramieniu miała prymitywny opatrunek. Bandaż przesiąkł krwią. Kloss podbiegł do szafy, znalazł bandaż, ale gdy chciał ją podnieść, jęknęła, a potem zobaczył, że płacze.
– Ja stąd pójdę – szepnęła przez łzy. – Dostałam pod lasem. Zawiązali mi we wsi… Janek, Janek, po co ja tu przyszłam?
Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Minęła już godzina policyjna, nie było nikogo, do kogo mógł się zwrócić. Wszyscy zostali tam, pod lasem. Ile trzeba czasu na nawiązanie łączności? Ile czasu może przetrzymać tu Ewę? Skąd wziąć lekarza?
W tej chwili usłyszał głos w kuchni. Ciężkie kroki zbliżające się do drzwi.
– Czy oberleutnant Kloss jest u siebie? – to był major von Rhode.
Klossa ogarnęła panika. Pomyślał, że to koniec. Odbezpieczył rewolwer. I natychmiast zrozumiał, że jeśli nawet zastrzeli von Rhodego i ucieknie, będzie musiał zostawić tu Ewę. Wtedy usłyszał głos Kurta.
– Pan porucznik jest u siebie. Ma dziewczynę.
Kloss schował pistolet do kieszeni spodni; gwałtownie, szarpiąc guziki, ściągał mundur. Kurt był jednak niezastąpiony. Gdyby nie on…
– Dziewczynę – powiedział von Rhode stojąc na środku kuchni. – Zdarza się. – Wyciągnął papierośnicę, zapalił, a jednego papierosa rzucił na stół.
– Dziękuję, panie majorze – powiedział Kurt.
– Polka? – zapytał von Rhode.
– Nie wiem… – Klossowi zdawało się, że słyszy oddech Kurta. Czekał. Powinien wejść do kuchni już zupełnie spokojny. – Ładna – dodał ordynans.
– Szeregowcy odpowiadają tylko na pytania. – Von Rhode wskazał drzwi. – Zapukajcie.
Kloss odskoczył od progu, potem ryknął:
– Co tam?
– Pan major von Rhode! – odkrzyknął Kurt. Kloss odczekał jeszcze kilka chwil i wytoczył się z pokoju. Zatrzasnął za sobą drzwi.
– Heil Hitler, panie majorze. Pan major wybaczy, nie byłem przygotowany.
– Widzę – powiedział sucho von Rhode. – Muszę stwierdzić, że znalazł pan niezbyt odpowiedni czas na rozrywki miłosne.
– Kurt, otwórz ten koniaczek… Nie jesteśmy mnichami, panie majorze. W tym przeklętym kraju… Rhode przyglądał mu się uważnie.
– Nie lubię tego tonu u moich oficerów. Nie będę pił.
– Panie majorze – szarżował dalej Kloss – proponuję wesoły wieczór. Należy nam się coś od życia, do diabła!
– Nie poznaję pana, oberleutnant. – Rhode mówił cicho, w jego głosie dźwięczała jednak groźba. – Będzie pan miał swój wesoły wieczór.
Kloss natychmiast zmienił ton:
– Co się stało? – zapytał.
– Odeśle pan zaraz tę dziewczynę.
– Proszę o godzinę czasu.
Rhode patrzył na drzwi. Chciał wejść. Nie zdecyduje się wejść.
– Polka? – zapytał.
Kloss zawahał się. Kłamstwo mogło być zbyt kosztowne. W tym miasteczku było tylko parę Niemek.
– Tak – powiedział po chwili.
– Polka – powtórzył von Rhode. – Ostrożnie z Polkami, panie oberleutnant. I proszę na drugi raz pamiętać: nie lubię ani wulgarności, ani sentymentalizmu.
Zostali sami w kuchni. Kurt stał na baczność i wydawało się Klossowi, że czeka. Na wyjaśnienie? Na podziękowanie? Kloss położył mu rękę na ramieniu. Nie miał na nic czasu. Musiał podjąć jakąś decyzję. Była tylko jedna szansa: miejscowy szpital.
– Nie wpuszczaj tu nikogo – powiedział. – Pod żadnym pozorem me wpuszczaj. Wrócę niedługo. Mundur zapinał już na schodach.
Szpital w Borzentowie mieścił się parę ulic dalej. Był to długi, parterowy budynek, otoczony koślawym murkiem. Przed wojną chorych wożono najczęściej do Kielc albo do Radomia, nikt nie dbał o szpital w Borzentowie i nikt by nie uwierzył, że można w tym budyneczku pomieścić sześćdziesięciu chorych. Łóżka stały na korytarzach, zlikwidowano dwa gabinety lekarskie, a kierownik szpitala i jednocześnie jedyny lekarz urzędował w niewielkiej dyżurce. Doktor Jan Kowalski, bo tak się zwyczajnie nazywał, ukończył medycynę w trzydziestym ósmym roku i tu, do Borzentowa, skierowano go na praktykę. Marzył, że będzie pracował pod kierunkiem doświadczonych lekarzy, a tymczasem pracował zupełnie sam od chwili, gdy doktora Fejersa wywieziono do getta w Kielcach. Stawiał diagnozy, wykonywał proste zabiegi i ślęczał całymi nocami nad książką, szukając odpowiedzi na pytania, o których książki nie wspominały, ponieważ nikt nie przewidywał, że młody stażysta może w ciągu dwóch lat zostać kierownikiem szpitala.
Ten wieczór spędzał, podobnie jak niemal wszystkie, w szpitalu. Siostra Klara podawała mu właśnie herbatę.
Siostra Klara miała najwyżej dwadzieścia lat, duże oczy, warkocze splecione w tyle głowy i zielonego pojęcia o medycynie.
– Proszę się napić herbaty i iść spać – powiedziała siostra Klara. – To już druga noc, pan się wykończy. Kowalski milczał.
– Przygotuję parę kanapek – ciągnęła Klara. – Mama przywiozła wczoraj schabik ze wsi… Powinien pan dbać o siebie. Ktoś powinien o pana koniecznie dbać.
– Jak się czuje ten z trójki? – zapytał Kowalski.
– Nieprzytomny – powiedziała Klara. – Chyba dzisiaj będzie koniec.
– Daj mu coraminę.
– Mówił pan, że to beznadziejne.
– Daj – powtórzył Kowalski.
Ktoś bez pukania otworzył drzwi. Klara zobaczyła niemieckiego oficera.
– O Boże! – szepnęła.
Kloss, bo to on był właśnie, podszedł do lekarza, który powoli wstawał z krzesła.
– Pan jest lekarzem? – zapytał po polsku.
– Tak.
– Pójdzie pan ze mną – powiedział Kloss i zobaczył przerażenie na twarzy Klary.
– Chciałem pana uprzedzić – rzekł spokojnie Kowalski – że jestem tu jedynym lekarzem.
– Wiem o tym – Kloss zwrócił się do Klary: – Proszę wyjść – rozkazał i gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, ciągnął dalej: – Pójdzie pan ze mną do chorej. Weźmie pan wszystko, co niezbędne do opatrunku.
– Nie mam prawa leczyć Niemców.
– Prędzej, nie ma ani chwili do stracenia. Lekarz wziął torbę i ruszył ku drzwiom.
– Świetnie pan mówi po polsku – powiedział.
Zanim zdążył otworzyć drzwi, na progu stanęła siostra Krystyna. Była starsza od Klary, bardziej w typie siostry szpitalnej. Czysta, schludna, trochę nijaka, o zaczesanych gładko włosach i bladych, zapewne rzadko szminkowanych, wargach.
– Panie doktorze – zameldowała – przywieźli nieprzytomnego mężczyznę. Jakiś chłop… – W tej chwili dostrzegła Klossa i urwała. – Proszę mówić dalej – rzucił Kloss.
– Powiedziałam, że jest nieprzytomny.
– Połóżcie go tymczasem na korytarzu – polecił doktor Kowalski.
– Jest wolna separatka.
– Musimy ją zostawić dla tego z trójki. Proszę chwilę zaczekać – lekarz zwrócił się do Klossa. – Muszę go zobaczyć.
– Nie dłużej niż pięć minut – powiedział Kloss.' Chory nie pochodził na pewno ze wsi. Kowalski spojrzał na jego płaszcz i marynarkę, było coś charakterystycznego, może obcego, w ich kroju, a potem jeszcze raz pochylił się nad chorym. Objawy wydawały się typowe. Niemal jak w podręczniku. Szara skóra, zapaść.
– To szok – rzekł zwracając się do siostry Krystyny. -Ten mężczyzna jest w stanie szoku. Tu, na przedramieniu, widzi siostra niewielkie draśnięcie. Trzeba zabandażować.
Niedaleko nich stał siwawy mężczyzna, miętosząc czapkę w ręku.
– Czy ja mogę już jechać, panie doktorze? – zapytał. Kowalski dopiero teraz go spostrzegł.
– Niech pan jedzie. Gdzie pan go znalazł?
– Na polu, niedaleko leśniczówki. Tam była bitwa, potem Niemcy poszli, a on został w rowie melioracyjnym. Nie spostrzegli go.
– Mówił pan komu?
– Czy ja głupi? – chłop urwał nagle zobaczywszy Klossa, wychodzącego z dyżurki. Zmieszał się.
– Minęło pięć minut – powiedział Kloss.
Doktor Kowalski wziął swoją torbę i ruszył w milczeniu ku drzwiom.
Gdy weszli do mieszkania Klossa, Kurt siedział w kuchni i jadł kolację, ale jaka istniała pewność, że nie zaglądał do pokoju? A ten lekarz? Czy można ufać przypadkowemu lekarzowi? Zorientuje się natychmiast, że chodzi o ranę postrzałową. Co robić potem z Ewą? Jak ją przerzucić do lasu? Jeśli Lis zginął, na nawiązanie kontaktu potrzeba paru dni. Kloss spojrzał na zegarek. Von Rho-de już czeka. Von Rhode jest punktualny i niebezpieczny. Czy coś spostrzegł? Powiedział: „Ostrożnie z Polkami". Co to miało znaczyć? Zresztą niech ich diabli… Najważniejsza jest Ewa.
– Proszę mi dać jakiś pasek – powiedział doktor Kowalski.
Odłożył strzykawkę i przewiązywał teraz ramię Ewy. Dziewczyna otworzyła oczy. Kloss pochylił się nad nią.
– Janek-powiedziała cicho i dostrzegła Kowalskiego. – Kto to? – przestraszyła się.
– Lekarz – rzekł Kloss. – Nic nie mów.
Kowalski bandażował ramię. Wydawało się, że nie słyszy ich rozmowy, albo udawał, że nie słyszy. Potem wstał i zamknął swoją torbę.
– Trzeba ją natychmiast przewieźć do szpżtala.
– To niemożliwe! Będzie ją pan leczył tutaj.
Kowalski wzruszył ramionami. Suchym tonem wyjaśniał, że stwierdził ranę w okolicy pachowej i naruszenie tętnicy ramieniowej. Tętnicę trzeba zeszyć w ciągu dwóch godzin, bo jeśli krwotok nie będzie powstrzymany…
– To poważna operacja? – zapytał Kloss.
– Operacja jest poważna. Proszę ją zawieźć do niemieckiego szpitala.
Czy ten lekarz udaje, czy nie rozumie?
– Podejmie się pan tej operacji? – Kloss mówił niemal szeptem. Czuł na sobie uważne spojrzenie Kowalskiego.
– Pan wie równie dobrze jak ja, że o takich zabiegach muszę meldować niemieckim władzom.
– Biorę wszystko na siebie.
– Wolałbym wiedzieć więcej – rzekł Kowalski. -Ja ryzykuję.
– Wie pan i tak dostatecznie dużo – Kloss czuł, że oddaje się w jego ręce, ale czy miał inne wyjście? Czy istniało inne wyjście?
– Samochód? – zapytał Kowalski.
– Nie mam samochodu. – Kloss zawołał Kurta. Chłopak przeżuwał jeszcze kolację, wydawał się obojętny i niczym nie zadziwiony. Kazał mu znaleźć dorożkę i potem odwieźć dziewczynę do szpitala. Musiał iść do von Rhodego. Oddawał Ewę Kowalskiemu i Kurtowi. Nie miał innego wyjścia. Dorożka właśnie podjeżdżała, gdy wychodził z domu. Stary człowiek na koźle był przerażony. Minęła już godzina policyjna, ale jeśli pan żołnierz koniecznie chce…
Byle tylko nie spotkali patrolu – modlił się Kloss. -Byle tylko nie spotkali patrolu…
W szpitalu siostra Krystyna nie odstępowała mężczyzny przywiezionego w stanie szoku. Zrobiła mu już iniekcję, teraz badała tętno i czekała, aż chory otworzy oczy. Chciała, żeby otworzył oczy. Miał interesującą twarz, na pewno nie był to chłop ani nikt z miasteczka, przypominał bardziej nauczyciela gimnazjalnego niż kogoś z partyzantki. Przeszukała już kieszenie marynarki i płaszcza. Nic, żadnego papierka, tylko paczka niemieckich papierosów, czysta chusteczka z wyszytym monogramem „A.K." i parę zmiętych banknotów markowych. Wzięła jego dłoń i zobaczyła złotą obrączkę. Zawahała się. W tej chwili dostrzegła Stefana. Stał za nią chyba już od paru chwil. Równie uważnie obserwował chorego.
– Kto to jest? – zapytał.
– Nie wiem – powiedziała Krystyna. – Przywieźli go
ze wsi.
– To jego marynarka? – Stefan sięgał już do kieszeni.
– Zostaw, nic nie znalazłam. – I w tej chwili wybuch-nęła w niej gromadzona od wielu godzin złość na Stefana. – Gdzie byłeś wczoraj?
Wzruszył obojętnie ramionami.
– Nie pamiętam. Myślisz, że prowadzę pamiętnik? Chyba na popijawie.
– Nie żartuj ze mną – powiedziała cicho Krystyna.
– Gdzieżbym śmiał! – roześmiał się, potem otoczył ją ramieniem. – Nie złość się, dziewczyno!
– Pójdziesz dzisiaj ze mną? – zapytała Krystyna.
– Się zobaczy – mruknął, ale Krystyna już nie słuchała. Chory otwierał właśnie oczy. Krystyna położyła mu dłoń na czole.
– Schwester- szepnął chory – wo bin ich?
Mówił po niemiecku. Rozumiał jednak albo Krystynie zdawało się, że rozumie, gdy wyjaśniała mu, że jest w szpitalu i że niedługo będzie zdrowy. Zamknął oczy i po chwili Krystyna usłyszała znowu jego głos. Bredził. Rozumiała tylko oderwane słowa. Wald… Forsthaus… Potem coś, co oznaczało chyba eksplozję i wreszcie data. Dwukrotnie powtórzył tę datę. 29 wrzesień, czyli mniej więcej za tydzień. Potem znowu stracił przytomność.
Krystyna pozostała przy łóżku i przysłuchiwała się zwykłym, szpitalnym odgłosom. Jęczała kobieta pod dziewiątką. Kaszlał gruźlik spod piątki, którego dawno powinni wypisać ze szpitala. Młoda dziewczyna, chora na anemię, przeszła przez korytarz. Z operacyjnej dobiegały głosy Stefana i Wacława. Znowu się kłócili. W tym trwającym od wielu tygodni sporze Krystyna była raczej skłonna przyznać rację Stefanowi. Nie tylko dlatego, że Stefan był jej, ale także, iż Wacław od początku, od chwili przybycia tutaj, wydawał się dziwny, nieufny, zbyt ostrożny, jakby ciągle się czegoś obawiał albo na każdym kroku wietrzył podłość godzącą bezpośrednio w niego. Krystyna nie słyszała, o czym mówią, ale chwycił ją nagle za gardło lęk o Stefana, przypomniała sobie wczorajszy wieczór i to, o czym chciała myśleć, ale o czym bała się myśleć…
Sala operacyjna, przerobiona z dawnego gabinetu lekarskiego, była bardzo mała. Stefan skończył właśnie czyszczenie narzędzi, które Wacław układał starannie w szafie.
– Doktor Kowalski – powiedział Stefan – lubi, żeby skalpele układać od małego do dużego. I posegreguj igły. Przynajmniej to powinieneś umieć robić.
Wacław milczał. Był to wysoki chłopak o pociągłej twarzy, na której zastygł wyraz niepokoju albo strachu. Stefan obserwował go uważnie.
– Boisz się? – zapytał.
– Czego?
– Jak długo uda ci się oszukiwać naszego doktorka? Jemu możesz mówić, że byłeś na medycynie, a mnie nie uważaj za frajera.
– Byłem – powiedział Wacław.
– Może parę miesięcy. Ale z prosektorium uciekłeś wcześniej, jeśli cię tam w ogóle wpuścili. Przetrzyj strzykawkę…
Wacław posłusznie wykonał polecenie.
– Powiedziałbyś przynajmniej, żebym się od ciebie odczepił.
– Odczep się – rzekł Wacław.
Stefan podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Imię też zmieniłeś? – zapytał cicho. Wacław odskoczył. Stał pod drzwiami, lekko pochylony naprzód, jakby gotowy do obrony, oczekujący ciosu.
– Nie bój się, frajerze… Jesteś zbyt nerwowy jak dla mnie. Ja jestem swój chłopak, mnie możesz ufać. Strzeż się Kowalskiego i Klary.
– Zostaw w spokoju Klarę.
– Nareszcie męskie słowo – roześmiał się znowu Stefan.
Wacław wyszedł z operacyjnej trzaskając drzwiami. Rozkaszlał się chory z piątki. Skądś z daleka dobiegła seria z peemu. Stefan odchylił ostrożnie zasłonę i spojrzał w ciemność. Nic nie zobaczył. Tylko murek szpitalny, wątłe sosenki i spokojne, wygwieżdżone niebo. Na progu operacyjnej stanęła Krystyna.
– Kłóciliście się znowu? – zapytała. Stefan machnął ręką, podszedł do niej i przygarnął ją czule.
– Krysta – powiedział – mam do ciebie prośbę. Nie wolno mi wychodzić, a nie chcę telefonować… Wiesz., jak to jest, handel nie czeka, a człowiek musi z czegoś żyć.
Milczała. Wiedziała, co nastąpi za chwilę, i bała się, że właśnie to-musi nastąpić. Twarz Stefana była pogodna, uśmiechał się łobuzersko.
– Czemu nic nie mówisz? Potem przyjdę do ciebie. I wiesz co?
– Ja już nie mogę! – przerwała mu gwałtownie. I od razu chciała wyrzucić z siebie wszystko, co nagromadziło się w ciągu ostatnich dni. – Całą noc myślałam, najgorsze myśli mi do głowy przychodziły. A potem miałam straszny sen. Widziałam cię w kostnicy.
– Trudno, dziewczyno, jest wojna i nie ma nic darmo.
– Przestań! – krzyknęła. – Chcę ci powiedzieć…
Ale Stefan już nie słuchał. Zapytał o chorego z korytarza, który bredził po niemiecku, i potem mówił o Wacławie, że mu się ten Wacław coraz mniej podoba, że trzeba z nim ostrożnie, bo teraz nigdy nie wiadomo, kto i co… Krystyna słuchała nie rozumiejąc i była nawet szczęśliwa, gdy wbiegła Klara.
– Krysiu! – zawołała – chodź prędko! Trzeba przygotować separatkę. Doktor przywiózł chorą.
– Jaką znowu chorą? – zapytał Stefan.
Ewę wnieśli na korytarz i położyli na wózku. Kurt zasalutował i wyszedł, a Ewa, teraz już przytomna, rozejrzała się po korytarzu, zobaczyła Kowalskiego i Wacława, a potem wzrok jej padł na łóżko, na którym leżał mężczyzna przywieziony z łąki. Przymknęła oczy i otworzyła je znowu. Tak, to był on, nie mogła się mylić… Ogarnął ją strach, chciała coś powiedzieć, chciała prosić, żeby ją szybko stąd zabrali, ale poruszyła tylko ustami. Mężczyzna otworzył tymczasem oczy. Zobaczył Ewę, uniósł się nieco na łokciach, a potem opadł na poduszki.
– Przewieźcie na operacyjną – powiedział Kowalski. – Zaraz tam przyjdę. Wózek ruszył.
Kloss spóźnił się o piętnaście minut. Von Rhode oczywiście czekał i oczywiście wyjaśnił Klossowi, że podstawową zaletą oficera Abwehry powinna być punktualność.
– Pan nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji – powiedział.
Kloss milczał. Wiedział oczywiście, że chodzi o Krucka i wiedział także, że nie wolno o nic pytać, bo von Rhode analizuje wszystko: słowa i gesty, a jeśli zaczął podejrzewać albo jeśli nasunął mu się cień podejrzenia, długo o tym nie zapomni. Rhode chciał tymczasem wiedzieć, co Kloss robił po południu, przyjął do wiadomości, że nie wychodził z domu, a potem dodał:
– Zaskoczył mnie pan dzisiaj. Dotychczas sądziłem, że jest pan dobrze wychowany. A może ta wulgarność była trochę na pokaz?
– Czułem się niezręcznie – przyznał Kloss i ta odpowiedź wydała mu się najlepsza.
– Rozumiem – rzekł von Rhode. – Ale to jeszcze nie powód, by zachowywać się jak tępy SS-man.
Może atakować? – pomyślał Kloss. – Może zapytać, czy mnie o coś podejrzewa?
Milczał jednak. Milczenie nie dawało tamtemu żadnych szans. Rhode musiał w końcu wyjaśnić, o co chodzi. Chodziło oczywiście o to. Suchym tonem, jakby odczytując meldunek, Rhode oświadczył, że dziś pomiędzy godziną piętnastą a szesnastą bandyci zatrzymali samochód Krucka. Szef Abwehry posiadał dokładne informacje. Okazało się, że szofer samochodu przeżył i złożył zeznania. Nie był to przypadków)' napad, Rhode nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Bandyci czekali właśnie na Krucka. Dwóch spośród nich występowało w mundurach żandarmerii, a niemieckim naukowcem zajęła się jakaś dziewczyna.
Kloss ciągle nie zadawał pytań. Czuł na sobie wzrok Rhodego; major zachowywał się tak, jakby oczekiwał uzupełnienia, lub dodatkowych informacji.
– Bandyci wpadli w zasadzkę – powiedział.
– A Kruck? – zapytał wreszcie Kloss. W jego głosie brzmiał autentyczny niepokój.
– Nie znaleziono go – stwierdził von Rhode. – Nie złapano także dziewczyny. -I dodał po chwili: – Nie przypuszczam, by zlikwidowali go wcześniej. Wiedział przecież wszystko o „X-8" i znał termin próby. A jak pan sądzi?
– Był dla nich zbyt cenny – oświadczył Kloss.
– Próba „X-8" – stwierdził von Rhode – musi odbyć się z Kruckiem albo bez Krucka i to w wyznaczonym terminie.
– Kiedy? – zapytał Kloss i od razu zrozumiał, że to pytanie było zbyteczne.
– W wyznaczonym terminie, panie oberleutnant – powtórzył von Rhode.
– Czy przeszukano teren w okolicach leśniczówki? -Kloss chciał jak najszybciej zmienić temat.
– Przeszukano – odpowiedział major. Potem dodał: – Być może przeszukano zbyt późno. W każdym razie wiemy dużo. Mamy zeznania kierowcy samochodu Krucka, który odzyskał przytomność przed śmiercią. Widział tych partyzantów i to on poinformował nas o dziewczynie. Nasze podstawowe zadanie, Kloss, to odnaleźć Krucka. Muszę go mieć za wszelką cenę… I muszę także mieć tę dziewczynę. Być może jest ranna.
– Jakie pan ma dla mnie polecenia? – zapytał Kloss.
– Pracujemy nie od dzisiaj razem. Niech pan pomyśli, kto mógł poinformować partyzantów o terminie wyjazdu Krucka z Kielc? W Borzentowie wiedzieliśmy o tym tylko my dwaj.
– Rozumiem – powiedział Kloss. Jego głos był zupełnie spokojny. – Trzeba będzie zainteresować się ludźmi w Kielcach. Może ktoś z batalionu samochodowego. Albo z tamtejszego hotelu oficerskiego.
– To także sprawdzimy – stwierdził von Rhode. – Proszę dzwonić do mnie co parę godzin. Aha, i jeszcze jedno. O szpital może pan być spokojny. Działa tam mój agent, M-l 8. Jeśli przywiozą kogoś podejrzanego, będę wiedział.
– Dlaczego wspomniał pan o szpitalu? – Kloss z ogromnym wysiłkiem zachowywał obojętność.
– Bo taką możliwość – powiedział von Rhode – też musiał pan wziąć pod uwagę.
W szpitalu działa więc agent Abwehry. Nie, tego nie można, było przewidzieć. M-l8. Kloss powtarzał ten kryptonim idąc szybko ciemnymi ulicami w kierunku szpitala. M-18 już wie. Ewa jest już w szpitalu. Czy zdą-żył poinformować von Rhodego? Jeśli nie zdążył, jak ustalić, kim jest M-l8? Może to doktor Kowalski? Jeśli on, Kloss jest spalony, a Ewa… Co stanie się z Ewą? A może to jedna z sióstr? Kto jeszcze pracuje w szpitalu? Trzeba to natychmiast ustalić. Kloss rozejrzał się. Ulica była ciemna, pusta. A może von Rhode kazał go już śledzić? Idzie do szpitala, chociaż szef Abwehry właśnie szpital wyłączył z jego terenu obserwacyjnego. Co powinien zrobić? Szukać kontaktu z oddziałem Lisa? Odbić Ewę ze szpitala i uciec do lasu? Ile czasu trzeba na przygotowanie takiej akcji? I co się stało z von Kruckiem? Jest jeszcze także Kurt. Kurt wie dostatecznie dużo, by Rhode domyślił się reszty. Kloss zwolnił kroku i zapalił papierosa. Przede wszystkim musi się opanować, przede wszystkim żadnych pochopnych decyzji. Może istnieje jeszcze jakaś szansa? Gdyby von Rhode coś wiedział, rozmawiałby z nim inaczej. Nie poinformowałby go o agencie w szpitalu. M-18 nie może zapewne korzystać ze szpitalnego telefonu. Musi mieć trochę czasu na złożenie donosu, a w takim razie Kloss ma także trochę czasu. Czas decyduje teraz o wszystkim.
Doktor Kowalski rozpoczynał operację. Spieszył się. Krystyna przyniosła do operacyjnej wygotowane narzędzia, Kowalski mył ręce, a potem starannie naciągał na dłonie gumowe rękawiczki.
– W trzydziestym ósmym roku, zaraz po studiach -mówił – asystowałem docentowi Rutkowskiemu przy takim zabiegu. Nie przypuszczałem, że będę to musiał robić sam i w takich warunkach.
– Trudne? – zapytała obojętnie Krystyna.
– Tak. Naruszona tętnica.
– Kula karabinowa? – Krystyna spokojnie rozkładała narzędzia. – Ta mała nie chciałaby chyba długo leżeć w szpitalu?
Doktor skinął głową i miał już coś powiedzieć, gdy Wacław wtoczył do operacyjnej wózek, na którym leżała Ewa. Pomógł przenieść ją na stół. Myślał zapewne, że lekarz pozwoli mu zostać, najczęściej uczestniczył przy wszystkich poważniejszych zabiegach, ale tym razem się zawiódł. Kowalski polecił mu wrócić do dyżurki. Bez słowa opuścił salę; w dyżurce otworzył książkę chorych. Stefan wszedł tak cicho, że dostrzegł go dopiero wówczas, gdy tamten stanął przy biurku. Wacław zamknął książkę i wyciągnął pudełko papierosów.
– Zapalisz? – zapytał, strając się ukryć zaskoczenie.
– Jaki jesteś miły, aż przyjemnie popatrzeć. Daj. Właśnie zabrakło mi papierosów. – Otworzył książkę chorych. – Co, zanotowałeś te dwa przypadki?
– Jakie? – zapytał Wacław.
– Nie udawaj durnia. Ta dziewczyna i mężczyzna. Wacław milczał.
– Chyba nie wszystko powinieneś notować. – Stefan mówił bardzo cicho. – A może ty zbyt lubisz notatki?
– Odczep się.
– Kto asystuje Kowalskiemu? – Stefan zaciągnął się głęboko papierosem. – Ma studenta medycyny i nie korzysta z jego usług?
– Zbyteczna złośliwość – powiedział Wacław. – Wykwalifikowane siostry radzą sobie na ogół lepiej.
– A dziewczyna wyżyje?
– Zapytaj Kowalskiego i nie przeszkadzaj mi, pracuję.
– Tak jest, panie doktorze – roześmiał się Stefan. Wyszedł z dyżurki trzaskając drzwiami.
Wacław został sam. Wrócił do książki chorych, potem wstał i podszedł do stolika, na którym mieścił się telefon. Był to duży, staroświecki aparat z rączką jak przy młynku do kawy. Wacław zdjął słuchawkę z widełek, bawił się nią przez chwilę. Nie zauważył Klossa, który cicho wszedł do dyżurki i od kilku chwil stał w drzwiach.
– Dobry wieczór – powiedział Kloss.
Wacław rzucił słuchawkę, odwrócił się i ukłonił. Kloss zapytał o doktora Kowalskiego. Wacław wyjaśnił, że właśnie operuje, i natychmiast udzielił dodatkowych informacji. To trudna operacja, szew tętniczy.
– Kim pan jest? – Kloss usiadł przy biurku i otworzył księgę chorych.
– Felczerem.
– Nazwisko?
– Wacław Stokowski. Jestem studentem medycyny. -Głos Wacława drżał nieco.
– I udziela pan chętnie informacji oficerom niemieckim. Dziękuję. – Chciał jeszcze zapytać Wacława, kogo operują, i wiedział, że jeśli felczer powie o Ewie, będzie na pewno tym, kogo szuka, ale nie zdążył, bo w drzwiach stanął doktor Kowalski. Ściągał gumowe rękawiczki.
– Pomóż przewieźć chorą do separatki – zwrócił się do Wacława. Wydawał się nie dostrzegać Klossa. Wacław zniknął, a Kloss podszedł do lekarza.
– Co z nią?
– W porządku… Proszę mi dać papierosa. Jest jeszcze zmęczona zabiegiem.
– Kiedy będzie mogła wyjść?
– Ani dziś, ani jutro.
– Kiedy ją zobaczę?
– Niedługo – powiedział Kowalski.
Może to on? Ma około trzydziestki. Na jakich zasadach mógł go zwerbować von Rhode? Strach, szantaż? Nie, raczej chyba felczer… Zachowywał się dziwacznie. Dlaczego mówił nie pytany?
– Doktorze – powiedział Kloss – chciałbym przejrzeć listę pracowników szpitala.
Kowalski patrzył na niego ze zdziwieniem.
– Jako przedstawiciel władz okupacyjnych? – W jego głosie brzmiała ironia.
– Ilu pan ma pracowników?
– To mały szpital. Dwie siostry, felczer, sanitariusz, portier, no i oczywiście – ja. Był jeszcze kierownik szpitala, Żyd… W tej chwili wszyscy są na miejscu. Za godzinę pozostanie na dyżurze siostra i sanitariusz. A oto lista. – Kowalski podał Klossowi arkusz papieru.
Nic mu, oczywiście, nie mówiły te nazwiska. Wacława Stokowskiego już widział. Sanitariusz nazywał się Stefan Welmarz. Ale agentem von Rhodego mogła być równie dobrze kobieta… któraś z sióstr.
– Proszę mi coś powiedzieć o sanitariuszu – zażądał Kloss.
– Tutejszy. – Lekarz najwidoczniej nie należał do rozmownych.
– Od kiedy pracuje?
– Od trzech miesięcy. Siedział w waszym… niemieckim więzieniu i wyszedł w nienajlepszym stanie.
– A co pan może powiedzieć o siostrach?
– Nic – odrzekł Kowalski. – Nic nie mogę powiedzieć, dopóki nie będę wiedział, w jakim celu pan pyta.
Kloss pomyślał, że ten człowiek ma nad nim przewagę i że daje mu to poznać. Czy istnieje jakaś szansa? Oparł się o stolik z telefonem. Położył dłoń na słuchawce. Wacław Stokowski stał właśnie w tym miejscu, gdy on -Kloss wszedł do dyżurki. Czy telefonował? A może Rhode już wie? Kloss podszedł do okna i uchylił zasłonę. Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność.
Stefan porządkował tymczasem salkę operacyjną. Był szybki i sprawny. Układał narzędzia, zebrał z podłogi bandaże i kawałki ligniny. Nie lubił tej roboty, brzydził się nią. Po wojnie nie będzie pracował w szpitalu. – O, na po wojnie ma zupełnie inne plany… Ogarnął go nagle lęk,
może dlatego, że pomyślał o czasie tak odległym, i podszedł do stojącego w kącie wieszaka. Kowalski już dawno polecił wynieść ten wieszak z operacyjnej, ale w dyżurce też było mało miejsca. Stefan zanurzył dłoń w kieszeni swojego płaszcza i odskoczył natychmiast na środek pokoju, gdy otworzyły się drzwi. Weszła Krystyna.
– Skończyłaś już dyżur? – zapytał.
– Tak. – I potem dodała: – Błagam cię, nie rób tego.
– Jesteś ostanio przewrażliwiona – powiedział Stefan. Mówił teraz poważnie, bez cwaniackiego tonu. – Będziemy chyba musieli się rozstać.
– Powiedz zwyczajnie, że masz mnie dość.
– Żartujesz. To ty… Kobieta, która gotowa jest poświęcić swego chłopca, bo…
Krystyna przerwała mu gwałtownie:
– Kłamiesz! Zawsze traktowałeś mnie jak… A ja robiłam wszystko, słyszysz, wszystko…
– Uspokój się. Zobacz lepiej, czy ten oficer jest jeszcze w dyżurce i czy gada z Kowalskim.
– Dobrze – powiedziała Krystyna.
Stefan został sam w operacyjnej. Usiadł na białym, wysokim stołku i ukrył twarz w dłoniach. Był zmęczony, a czekał go jeszcze nocny dyżur.
W szpitalu panowała cisza. O tej godzinie kończy się codzienna harówka; siostry wykonały wieczorne polecenia lekarza, mierzą jeszcze temperaturę i zaglądają do ciężej chorych. W zatłoczonych salach zgaszono światło, palą się tylko słabe żarówki na korytarzu.
Stefan znał na pamięć rytm szpitalnego życia. Będzie mógł niedługo pozwolić sobie na parę godzin snu. Za chwilę doktor Kowalski powinien zjawić się w operacyjnej i wydać ostatnie polecenia na noc. Ale doktor Kowalski nie zamierzał jeszcze opuszczać szpitala; ta noc była inna niż zwykle i wymagała obecności lekarza. Chory z trójki umierał, mężczyzna leżący na korytarzu znowu stracił przytomność, stan dziewczyny po operacji budził jeszcze niepokój. Kowalski rozpoczął więc nie przewidywany w planie zajęć obchód. Na korytarzu Wacław Stokowski siedział przy łóżku mężczyzny przywiezionego ze wsi. W dyżurce porucznik Kloss czekał na powrót lekarza i głowił się nad znalezieniem sposobu unieszkodliwienia agenta von Rhodego. Kto nim jest? Jak uniemożliwić mu kontakt z Abwehrą? Składanym nożem Kloss przeciął druty telefoniczne, jedyne, co mógł zrobić.
Nie wykluczał zresztą, że szpital jest już obstawiony, a von Rhode bawi się nim, Klossem, jak kot myszą. Jeśli na przykład kryptonim M-18 nosi doktor Kowalski… Kloss mógł tylko czekać. Siadł przy biurku i otworzył księgę chorych. W tej chwili rozległ się strzał rewolwerowy. Potem tupot nóg i krzyk. Kloss zerwał się z krzesła i wybiegł na korytarz… Myślał tylko o Ewie.
W swoim gabinecie von Rhode rozmawiał z ordynan- sem Klossa. Kurt był zdziwiony, ale nie okazywał niepokoju. Można by nawet powiedzieć, że się uśmiechał i to właśnie wyprowadzało majora z równowagi.
– Kłamiesz – rzekł von Rhode. – Możesz spokojnie mówić prawdę. O naszej rozmowie nikt się nie dowie.
– Mówię prawdę, panie majorze.
Może istotnie mówił prawdę? Von Rhode nie był już pewny, czy nie popełnił błędu wzywając tego ordynansa. Ostatecznie nie miał nic przeciwko Klossowi. Dobry, oddany oficer, na ogół bezbłędnie wywiązujący się ze wszystkich zadań. Dopiero dziś wieczorem zachowanie Klossa wzbudziło w majorze niepokój. Nie, właściwie nic określonego, mc, na czym można by oprzeć podejrzenia. Tylko ta Polka w mieszkaniu porucznika. Von Rhode wiedział, że Kloss unikał na ogół kobiet. Więc skąd Polka? Właśnie dzisiaj, w dwie, trzy godziny po napadzie na von Krucka. A może źle zna Klossa? Von Rhode ufał swojej intuicji; rzadko go zawodziła. W Borzento-wie tylko oni dwaj znali termin przyjazdu Krucka. Jeśli jednak podejrzewa Klossa niesłusznie… Ten ordynans może być paplą. Nie, von Rhode jest w porządku. Miał obowiązek sprawdzić.
– Kłamiesz niezręcznie – powtórzył. – Kłamstwo wymaga inteligencji, ty jej nie posiadasz.
– Nasz fuehrer – odpowiedział Kurt – zawsze mówił prawdę, a za granicą mu nie wierzyli. Von Rhode roześmiał się.
– Sprytnie. Więc jak to było z tą Polką?
– Już mówiłem, panie majorze, zabawiali się.
– Przyszła sama czy leutnant ją przyprowadził? Upłynęło parę chwil, zanim Kurt zdecydował się na odpowiedź.
– Nie wiem dokładnie, panie majorze, akurat byłem w kasynie.
– A potem?
– Oberleutnant ją odprowadził.
– Jak miała na imię?
– Nie pytałem się. – Kurt spoważniał. Czuł na sobie ciągłe uważny wzrok majora.
– Nie wezwałem cię tu po to – powiedział von Rhode – abyś udawał idiotę. Wpadłeś. Oberleutnant opowiedział mi wszystko. Obaj postanowiliśmy sprawdzić twoją lojalność wobec Niemiec… No, co powiesz teraz?
Kurt milczał. Wierzył swojemu porucznikowi, ale przecież nie był pewny… Jeśli von Rhode mówi prawdę? Nie, on, Kurt, już się nie cofnie. Przed wojną przesłuchiwano go w Bytomiu. Potem przesłuchiwano go we Wrocławiu. Gestapowcy bili i straszyli, a każdy z nich twierdził, że wie wszystko. Potem okazywało się, że nic nie wiedzieli. Kurt wówczas milczał. Będzie zapewne milczał i teraz. Patrzył na eleganckiego majora, który otworzył właśnie papierośnicę i wziął jednego papierosa. Nie poczęstował oczywiście Kurta. Kurtowi chciało się palić; czekał… Jeśli Kloss jest taki sam jak oni wszyscy, jeśli jest taki sam…
W salce operacyjnej na podłodze leżał trup sanitariusza Stefana Welmarza.
– Śmierć nastąpiła natychmiast – powiedział doktor Kowalski. – Strzał w okolicę serca z bardzo bliskiej odległości.
W drzwiach tłoczyli się pozostali. Kloss widział twarze Krystyny i Klary, a w głębi przerażoną, spoconą twarz Wacława Stokowskiego. Pochylił się nad zmarłym, szybko i sprawnie przejrzał jego kieszenie. Nic w nich nie było: kilkadziesiąt złotych, kenkarta i zaświadczenie o pracy w szpitalu. Kto zabił tego chłopca? Kloss sądził, że istnieje tylko jedna możliwa odpowiedź. Welmarza zabił agent von Rhodego, obawiając się z jakichś powodów zdemaskowania. Tylko M-18 mógł mieć broń. Nawet jeśli któryś z pracowników szpitala jest w konspiracji, mało prawdopodobne, by pozwolono mu nosić broń ze sobą.
Kloss znakomicie wiedział, co powinien zrobić teraz oficer Abwehry: zameldować von Rhodemu, przekazać sprawę Abwehrze i gestapo. Ale on nie mógł tego uczynić. W szpitalu była Ewa. Ewie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Prowadzenie śledztwa na własną rękę dawało jedną możliwość na sto, że wykryje mordercę i jednocześnie agenta von Rhodego. Musiał jednak działać bardzo szybko; jeśli M-18 poczuje się zagrożony, ucieknie i pójdzie do Abwehry. Nie miał jednak wyboru.
– Nikomu nie wolno opuszczać szpitala – powiedział i zwrócił się do Kowalskiego: – Proszę wydać odpowiednie zarządzenia portierowi. Będę przesłuchiwał po kolei wszystkich.
Najpierw należało ustalić przebieg zdarzeń. Kloss pomyślał, że morderca miał niewiele czasu, by ukryć pistolet. Trudno jednak przypuścić, żeby trzymał nadal broń przy sobie… Chociaż… M-18 nie wie albo przynajmniej nie powinien wiedzieć o związku między Ewą a Klossem, więc nie obawia się Klossa. Przeciwnie – nie zna żadnych powodów, by nie ufać niemieckiemu oficerowi. Chyba że agentem jest doktor Kowalski i to on zastrzelił Welmarza.
Kloss polecił wszystkim wejść do operacyjnej. Miał ich teraz w komplecie: dwie siostry, felczera i lekarza. Pozostawał tylko portier, ale portiera należałoby chyba wyłączyć; był to stary człowiek, który nie opuszczał swej dyżurki.
– Chcę ustalić – powiedział Kloss – gdzie każde z was znajdowało się w momencie strzału… – Czy nie demaskował się przed M-18, prowadząc w ten sposób śledztwo? Wystarczy, żeby szpicel powtórzył von Rhodemu to pytanie.
Odpowiadali po kolei. Siostra Klara oświadczyła, że była w magazynie po koce dla trójki, siostra Krystyna przygotowywała zastrzyk dla chorej po operacji i przebywała w maleńkiej salce opatrunkowej. Doktor Kowalski był w łazience. Tylko Wacław Stokowski przyznał, że w chwili, gdy padł strzał, znajdował się na korytarzu, przy łóżku chorego, tego mężczyzny przywiezionego ze wsi. Żadne z nich nie miało świadków; Wacław twierdził, że chory się obudził i chyba będzie pamiętał, że go widział właśnie w momencie, gdy rozległ się huk wystrzału. Było to kiepskie alibi.
Klossowi Wacław wydawał się od pierwszej chwili najbardziej podejrzany; podobnie jak inni, mógł stanąć na progu operacyjnej i strzelić, ale tylko on jeden był na korytarzu i jeśli nie zabił, musiał widzieć człowieka wybiegającego z salki bezpośrednio po strzale. Ten felczer nie wydawał się zresztą człowiekiem, który umiałby milczeć.
– Będę was wzywał kolejno do dyżurki – powiedział Kloss – a teraz proszę wrócić do swoich zajęć. Doktor Kowalski zostanie tutaj.
Milczeli. Kowalski zapalił papierosa, potem podszedł do umywalki, mył ręce.
– Odniosłem wrażenie – powiedział Kloss – że ta śmierć pana nie zaskoczyła.
– Morderstwo stało się dość powszednie. Kiedy pan zawiadomi żandarmerię? – zapytał Kowalski.
– Kiedy ona opuści szpital? Lekarz wzruszył ramionami.
– Nie wiem, musi tu pozostać parę dni.
Kloss obserwował go uważnie. Nie umiał rozgryźć tego człowieka. Chwilami mu ufał, chwilami wydawał mu się szczególnie podejrzany.
– Panu chyba zależy na wykryciu mordercy Welmarza? Lekarz odpowiedział nie od razu.
– Trzeba stąd zabrać ciało – mruknął. – A jeśli chodzi o sprawcę… Nie zastanawiałem się, panie poruczniku…
Pozwolił mu odwiedzić Ewę. Czy agent von Rhodego, jeśli nie jest nim oczywiście Kowalski, bo on wie wszystko, dostrzegł zainteresowanie Klossa tą dziewczyną? Jak tłumaczy sobie obecność oficera niemieckiego i jego zachowanie? Zastrzelił Welmarza, bo bał się zdemaskowania. A może zastrzelił dlatego, że właśnie obecność Klossa gwarantowała mu bezpieczeństwo? Gdyby chciał, mógłby oczywiście uciec… Zarządzenia, wydane przez Kowalskiego, stanowiły bardzo mizerną przeszkodę. Kloss sam się o tym przekonał odwiedzając portiernię. Starszy człowiek, siedzący w maleńkim pomieszczeniu przy lampie naftowej, oświadczył od razu, że on oczywiście nikogo nie wypuści, bo pan doktor tak kazał, ale murek szpitalny nie jest tak wysoki, żeby go nie można było przeskoczyć. Patrzył przy tym na Klossa z taką pogardą i nienawiścią, że gdyby porucznik był naprawdę oficerem niemieckim…
Co mógł więc zrobić? Trzymać ich wszystkich w zasięgu broni? Nonsens. Sytuacja była niezwykle trudna, a rozmowa z Ewą ujawniła istnienie jeszcze jednej, zupełnie nieprzewidzianej komplikacji. Dziewczyna leżała w separatce, z ręką na temblaku, oparta o wysoko podniesioną poduszkę. Gdy Kloss zamknął drzwi za sobą i pochylił się nad nią, powiedziała od razu:
– Widziałeś tego na korytarzu?
– On leży w głębi – rzekł Kloss – nie zwróciłem na niego uwagi, nie podchodziłem zresztą do niego.
– To on!
– Kto? – zapytał Kloss.
– On – powtórzyła Ewa. – Ten Niemiec z samochodu. Inżynier Kruck.
Gdy przycisnęli ich do ziemi – opowiadała szybko -ona z Kruckiem mieli wycofać się do leśniczówki. Nie zdążyli. Spod lasu wyskoczyło paru SS-manów. Jeden z nich rzucił granat. Wybuchł tak blisko, że myślała, że Kruck nie żyje. Potem Lis zlikwidował SS-manów celną serią, a ona dopadła lasu. A okazało się, że Kruck przeżył. Znalazł go ten chłop i przywiózł tutaj.
– Co się stało z dokumentami Krucka? – zapytał Kloss.
– Nie wiem – powiedziała. – Ten Niemiec mnie poznał.
Kloss poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Przez chwilę wydawało mu się, że z tej sytuacji nie znajdzie już wyjścia. Wszystko, dosłownie wszystko sprzysięgło się przeciwko nim.
Von Kruck odzyskał znowu przytomność. Zobaczył nad sobą lekarza, wiedział na pewno, że to jest lekarz, młody mężczyzna, którego już pamiętał, a właściwie zdawało mu się, że pamięta. Mówił z trudem, każdy ruch sprawiał mu ból. Chciał się podnieść i natychmiast opadł bezwładnie na poduszkę.
– Nazywam się Johann Kruck – szeptał. – Proszę zawiadomić władze niemieckie…
Kowalski słuchał uważnie. Zbadał puls chorego, potem położył mu dłoń na czole.
– Proszę zawiadomić władze niemieckie – powtórzył Kruck. – Czy pan rozumie, co mówię?
– Rozumiem – odpowiedział Kowalski. -Jutro zawiadomię. – Znał niemiecki, ale rzadko posługiwał się tym językiem.
– Zawiadomić trzeba szybko – mówi Kruck. – Jeśli pan tego nie zrobi… To obowiązek. Ta dziewczyna… -dodał.
– Jaka dziewczyna? – zapytał Kowalski.
– Pan jest lekarzem – szeptał Kruck. – W tym mieście są Niemcy. Prawda? Niemcy?
– Tak – powiedział Kowalski. Kruck odetchnął z ulgą.
– Wieziono ją korytarzem. Była ranna… Kowalski milczał.
– Była ranna – powtórzył Kruck. -Ja wiem. – Zamknął oczy, ale Kowalski wiedział, że nie śpi. Na korytarzu trwała cisza. Potem pod piątką znowu rozkaszlał się chory, a z operacyjnej dobiegły przyciszone głosy rozmowy. Kowalski wstał ł wyszedł na dziedziniec. Było ciemno i pusto. Tylko z dyżurki przez niedokładnie zamknięte okno przebijało wąskie pasmo światła. Kowalski stanął w bramie. Ulicą przechodził patrol żandarmerii. Co dzień o tej godzinie tędy przechodzili. Kowalski odwrócił się i zobaczył w drzwiach szpitala sylwetkę kobiecą. Krystyna? Klara? Klara – pomyślał. – Krystyna jest niższa. Siostra stała chwilę na progu; dostrzegła go może w bramie? Gdy portier wytoczył się ze swej dyżurki, już jej nie było.
Kowalski nie mylił się. To była Klara. Wróciła na korytarz, przystanęła przed drzwiami dyżurki, w której Kloss rozpoczął już zapewne przesłuchania, i po chwili weszła do operacyjnej. Ciała Welmarza już tu nie było, wynieśli je do kostnicy.
Przy oknie stał Wacław. Odwrócił się gwałtownie, gdy zamykała drzwi za sobą.
– To ty – powiedział z ulgą. I potem dodał: – On mnie pewno zaraz wezwie.
Bał się. Klara popatrzyła na niego z litością, podeszła bliżej.
– Uspokój się – powiedziała.
– Słuchaj – szeptał – czy ten Niemiec naprawdę chce prowadzić śledztwo? Dlaczego robi to sam? On przecież nie jest z gestapo ani z żandarmerii?
– Sądzisz, że ich interesuje śmierć Polaka? Mogą nas wszystkich rozstrzelać… albo kogokolwiek uznać winnym.
– Jednak zaczął przesłuchania – powiedział Wacław.
– Bawi go to. – Klara usiadła na małym stołku i patrzyła w górę na twarz Wacława. – Byłeś na korytarzu – szeptała. -Wiesz, kto zastrzelił Stefana?
Chwilę trwało milczenie.
– Nie wiem – powiedział wreszcie.
– Wydawało mi się, że niezbyt go lubiłeś. Nie zaprzeczył. Patrzył na nią jak zwierzę złapane w potrzask.
– Nie bój się – szepnęła – ja też go niezbyt lubiłam. Milczeli. Wacław pochylił się nad nią, wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć.
– Zostaw – powiedziała Klara.
– Klaro, ty wiesz przecież, że już dawno…
– Nie chcę o niczym słyszeć…
– Nie wiadomo, co będzie z nami jutro – szeptał Wacław. – Może została nam tylko ta jedna noc.
– Nie boję się o siebie – powiedziała Klara. Wacław odszedł do okna.
– Wiem, o kogo się boisz. Boisz się o niego, o Kowalskiego.
– Tak – potwierdziła. Odwrócił się gwałtownie.
– Ten doktorek… – zaszeptał. – Dla tego doktorka mogłabyś nawet zabić…
W drzwiach stała siostra Krystyna.
– Wacław, wzywa cię ten niemiecki oficer – powiedziała. – Bądź ostrożny.
Krucka należało zlikwidować, nie istniało inne W wyjście. Czy agent von Rhodego wie już, kogo przywieziono do szpitala? Zastanawiające było jednak, że M-18 nie podjął dotąd żadnych prób zawiadomienia von Rhodego. A nie podjął na pewno, bo gdyby von Rhode wiedział cokolwiek o Krucku i Ewie, zjawiłby się natychmiast w szpitalu. M-18, kimkolwiek był, zachowywał się dziwnie bezczynnie.
A może Welmarz był szpiclem Rhodego? Kloss postawił sobie to pytanie i po zastanowieniu odpowiedział negatywnie. Nikt z podziemia nie likwidował bez wyroku; trzeba było zresztą szaleńca, żeby wykończyć agenta niemieckiego niemal w obecności niemieckiego oficera. A gdyby właśnie szaleniec? Niemożliwe. Wszyscy zachowywali się normalnie, nawet zbyt spokojnie i obojętnie, jakby śmierć Welmarza nikogo z nich nie dotknęła. Czy naprawdę nikogo?
Jakie stosunki łączyły na przykład zabitego z Wacławem Stokowskim? Razem pracowali, musieli o sobie sporo wiedzieć… Ten Wacław wydaje się jednak podejrzany. Kloss spojrzał na jego ręce, drżały, i felczer ukrył je natychmiast w kieszeniach. Odpowiadał na pytania powoli, Kloss oczywiście rozumiał, że jeśli ten młody człowiek jest uczciwy, nie powie nic istotnego oficerowi niemieckiemu. Nie wierzył natomiast, by M-18 umiał w rozmowie w cztery oczy ukryć swą współpracę z Niemcami. Tylko jeden człowiek nie powiedziałby Klossowi, że jest agentem von Rhodego; tym człowiekiem był doktor Kowalski.
– W momencie strzału – powtarzał po raz drugi Kloss – był pan na korytarzu?
– Tak.
– Co pan robił, gdy padł strzał?
– Siedziałem przy chorym.
– Musiał pan się odwrócić, to przecież instynktowne, i zobaczyć, kto wybiega z operacyjnej…
– Nie odwróciłem się – powiedział Wacław. Kloss wybuchnął śmiechem.
– I pan sądzi, że ktokolwiek w to uwierzy? Myśli pan, że z Niemców można robić idiotów? Istnieją tylko dwie możliwości – Kloss nie spuszczał wzroku z twarzy Wacława – albo pan zabił, albo wie pan, kto zabił.
Wacław milczał.
Wie, musi wiedzieć – pomyślał Kloss. – Kogo osłania? Jeśli kogokolwiek osłania przed oficerem niemieckim, jest uczciwym chłopem. Nie może przypuszczać, że broni niemieckiego szpicla.
– Wstać! – krzyknął.
Wacław podniósł się z trudem. Kloss obszukał mu kieszenie, nie znalazł nic oprócz kenkarty.
– Pan zabił – powiedział.
– Nie! – krzyknął Wacław.
– Proszę siadać. Proszę mi teraz powiedzieć, kto pierwszy pojawił się na korytarzu po strzale?
– Wszyscy jednocześnie – szepnął Wacław.
– Ktoś był jednak pierwszy? Niech pan sobie dobrze przypomni.
– Chyba doktor Kowalski – szepnął.
– A potem?
– Siostra Klara i pan niemal jednocześnie.
– Więc ostatnia była siostra Krystyna, tak?
– Tak – powiedział Wacław.
To już było coś. Ten chłopak zaczął wreszcie mówić. Kloss chciał teraz wiedzieć, jakie stosunki łączyły Stefana z Klarą i Krystyną. Uchwycił szczególne drżenie głosu, gdy Stokowski mówił o Klarze. Potem student medycyny powiedział, że Krystyna była kochanką Stefana. Żyli ze sobą – tak powiedział.
Informuje jednak oficerów niemieckich – myślał Kloss. Poczęstował go papierosem i zdobył się nawet na uśmiech.
– To wszystko – oświadczył. – Przesłucha pana jeszcze major von Rhode. – I dodał: – M 18.
Kryptonim M-18 nie uczynił na Wacławie żadnego wrażenia. Wstał i zapytał:
– Mogę już iść?
Następną była Krystyna. Kloss znał ten typ kobiet: potulnych i przywiązanych na ogół przez całe życie do jednego mężczyzny. Krystyna miała zniszczone dłonie, włosy gładko uczesane, ani śladu makijażu na twarzy.
Ta kobieta – pomyślał Kloss – nie miała chyba dużych szans na utrzymanie przy sobie Welmarza.
– Byłam jego kochanką – powiedziała wprost i Kloss poczuł się nagle bardzo źle w swojej roli. Żal mu było tej dziewczyny. A przecież ona także może być agentem niemieckim. Zadawał pytania, wsłuchując się bardziej w tonację głosu Krystyny niż rozważając odpowiedzi. Dziewczyna mówiła zresztą niewiele i niechętnie. Tak, znała. Welmarza dwa lata, siedział w więzieniu. Za co? Niech pan oficer zapyta o to u siebie. Ona nic nie wie, a to, co wie, nie ma żadnego znaczenia dla władzy. Potem wyprostowała się i oświadczyła nagle:
– Proszę zostawić mnie w spokoju. Kloss musiał ostro zareagować. Musiał reagować przynajmniej po to, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
– Mówi pani z oficerem niemieckim! – krzyknął.
– Ja się nie boję – powiedziała Krystyna – mnie i tak wszystko jedno. Wiem, jak przesłuchujecie. Możecie mnie przesłuchiwać.
Było to dość nieoczekiwane. Nie spodziewał się, żeby ta potulna kobiecina mogła się zdobyć na taką stanowczość. Powiedział: „major von Rhode i M-18", nie dziwiąc się już, gdy nie zareagowała. Nie, ona chyba nie była agentem niemieckim.
Jaką zresztą mógł mieć pewność? Błądził ciągle w ciemnościach, tracił czas, a każda minuta była na wagę złota; nawet jeśli mu się uda, będzie musiał znaleźć jakieś prawdopodobne wyjaśnienie dla Rhodego. Co wie Rhode? Czy już coś wie? – to nękało go najbardziej.
Przesłuchanie siostry Klary nie wniosło również nic nowego. Klara powtarzała, że gdy padł strzał, znajdowała się w magazynie. Kloss zastosował inną metodę.
– Kogo pani zobaczyła wychodząc z magazynu na korytarz? – zapytał.
– Wszystkich – powiedziała natychmiast.
– Siostrę Krystynę także?
– Tak.
Kłamała. Stokowski twierdził, że Krystyna zjawiła się na korytarzu ostatnia. Klara nie mogła więc jej zobaczyć.
– Pani kłamie – powiedział. Milczała.
– Myślałem, że pomoże mi pani w wykryciu mordercy. Na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech.
– Mordercy – szepnęła – są na wolności.
Kloss poczuł, że ciepła fala przepływa mu do serca. Trzeba mieć nie lada odwagę, żeby powiedzieć coś takiego niemieckiemu oficerowi. Ta dziewczyna jest jednak zbyt nieostrożna.
– To pani zabiła Welmarza – wrzasnął.
– Nie, nie zabiłam – powiedziała spokojnie.
– To się jeszcze okaże. Co pani wie o stosunkach łączących Welmarza i siostrę Krystynę?
– Nic.
– Była jego kochanką?
– Nie wiem.
– A Stokowski? Przyjaźnili się z Welmarzem?
– Możliwe – powiedziała Klara.
Stanowczo obrał złą metodę. Po raz pierwszy w ciągu tej nocy zrozumiał, że grając rolę niemieckiego oficera, nic z tych ludzi nie wyciśnie. Będą milczeli albo kłamali. Tylko jeden, tylko M-18 zachowywałby się inaczej^to nim jest? Może jednak Stokowski? Może… Bał się pomyśleć, ale to chyba wydawało się najprawdopodobmej-sze: doktor Kowalski. Zaryzykował.
– Jeśli nie pani – powiedział – pozostaje mi jako jedyny podejrzany o morderstwo doktor Kowalski. Dopiero teraz dostrzegł w jej oczach strach.
– Nie! – krzyknęła. – Nie! – i dodała: – Jeśli pan tak sądzi, proszę mnie aresztować.
Nie mógł się nawet uśmiechnąć.
Kocha tego lekarza – pomyślał.
Wymienił nazwisko von Rhodego i kryptonim M-18, nie dziwiąc się, gdy powiedziała po prostu: – Nie rozumiem.
Była raczej zaskoczona, że pozwolił jej odejść, a on, patrząc z przerażeniem na zegarek, próbował teraz uporządkować fakty i stworzyć jakąś koncepcję, przynajmniej jakąś próbę wyjaśnienia, ale czuł, że jest równie daleki od rozwiązania, jak przed dwiema godzinami. Portier, ostatni pracownik szpitala, nie zareagował oczywiście również na kryptonim M-18. Znał Welmarza, uważał go za fajnego chłopca, ale nie powiedział nawet o stosunkach łączących zamordowanego z Krystyną. Tylko Stokowski poinformował o tym niemieckiego oficera. Więc albo Stokowski, albo lekarz – doktor Kowalski. Czy istnieje inna możliwość? Kloss narysował na kartce plan szpitala, zanotował kolejność pojawiania się pracowników na korytarzu. Jedno wydawało mu się dość pewne: Krystyna nie była ostatnia. Krystynę zobaczył już na korytarzu, gdy sam wybiegł z dyżurki. Dlaczego więc Stokowski kłamał? Kloss pomyślał nagle o pewnej możliwości, którą jeszcze niedawno stanowczo odrzucił. Ale jeśli tak, nie powinien znaleźć mordercy… Powinien mordercę osłonić.
Wezwał jeszcze raz Krystynę. Zachowywała się równie spokojnie jak poprzednio.
– Chcę pani zadać tylko jedno pytanie – powiedział. -Kogo zobaczyła pani na korytarzu wychodząc z salki opatrunkowej, gdy padł strzał?
Sporą chwilę trwało milczenie.
– Nikogo – powiedziała wreszcie Krystyna.
– A Stokowskiego?
– Nie pamiętam.
– Stokowski twierdzi, że był cały czas na korytarzu.
– Jeśli tak twierdzi, to był – powiedziała Krystyna.
Chciał krzyknąć: Pani kłamie, proszę mówić prawdę, ale milczał. Kazał jej odejść. Opuściła dyżurkę nie odwracając się, widział tylko jej lekko zgarbione plecy.
Pozostawał więc doktor Kowalski. Pozostawał także leżący na korytarzu Niemiec, von Kruck. Przecież von Kruck posiada informacje, na które czeka centrala… Kilku ludzi straciło już życie, by je zdobyć. I to zadanie nie zostanie wykonane; Kruck musi umrzeć, a on, Kloss, nie zdąży zapewne dowiedzieć się od niego czegokolwiek przedtem. Nawet ustalić daty eksperymentu.
W drzwiach dyżurki stanął doktor Kowalski. Czekała go teraz rozmowa najtrudniejsza.
– Przesłuchał pan wszystkich? – Lekarz usiadł na krześle i wyciągnął nogi przed siebie. Wydawał się zmęczony.
– Tak – powiedział Kloss.
– Zapewne teraz moja kolej? – W głosie Kowalskiego trudno było nie usłyszeć ironii. – Nie bardzo pojmuję, po co pan prowadził to śledztwo.
– Było bardzo potrzebne. – Kloss umilkł i przyglądał się chwilę twarzy lekarza. Nic z niej nie mógł wyczytać.
– Wyobraźmy sobie – powiedział – że chodziło o coś innego niż znalezienie mordercy.
– Tak przypuszczałem. – Lekarz wstał i podszedł do aparatu telefonicznego. Bawił się drutem, który Kloss przeciął. – Bał się pan, że w szpitalu jest ktoś, kto może wezwać… Niemców.
Czy to prowokacja? Ale przecież ten Kowalski i tak wie dostatecznie dużo.
– Dziewczyna operowana dzisiaj – mówił powoli Kloss
– brała udział w walce. Została rozpoznana. Kowalski nie wydawał się zaskoczony.
– Wiem – oświadczył. – Wiem nawet, że raniono ją niedaleko leśniczówki…
– Tym lepiej. – Kloss mówił teraz ostrzej. – Wie pan od niego, tak?
– Tak.
– Gdzie on leży?
– Kazałem go przenieść do opatrunkowej. -I po chwili:
– Co pan zamierza?
Teraz należało odkryć karty; nie było innego wyjścia.
– Nie mamy wyboru – powiedział Kloss. – Obaj nie mamy wyboru. Jutro albo jeszcze dzisiaj może się tu zjawić gestapo. Rozumie pan, co oznaczają zeznania tego Niemca?
– Kim pan jest?
– To nieważne… Doktorze, pragnę, żeby pan zrozumiał, chcę panu wierzyć. Wiem, że to trudna sprawa, ale tego Niemca, Krucka, musimy zlikwidować.
Kowalski patrzył na Klossa, jakby nie rozumiejąc.
– Dlaczego pan milczy? – Kloss podniósł głos: – Widzi pan inne wyjście?
– Jestem tylko lekarzem – powiedział Kowalski. – Nie uczono mnie zabijania pacjentów.
– A ja jestem jednym z wielu, którzy muszą zabijać… – Kloss z trudem panował nad sobą. – Chodzi o twórcę śmiercionośnej broni, o człowieka, który nie zawaha się jutro oddać pana w ręce gestapo.
– Jest pod moją opieką – szepnął Kowalski. -Ja nic nie wiem… Nie wiem nawet, czy mogę panu ufać.
– Wie pan dostatecznie dużo.
Kowalski podszedł do Klossa. Stali teraz naprzeciwko siebie obaj bardzo czujni i napięci.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział lekarz. – Musi pan znaleźć inne wyjście.
– Jakie? Pan jest naiwny albo…
– Albo co?
– Nie mogę wykluczyć, że jest pan agentem Abwehry, kryptonim M-18.
Teraz wszystkie karty zostały rzucone. Jak zareaguje Kowalski? Lekarz roześmiał się.
– W szpitalu działa agent niemiecki.
– I pan sądzi, że to mógłbym być ja? – zapytał lekarz.
Major von Rhode nie próżnował. Dwukrotnie już rozmawiał z Berlinem obiecując, że w ciągu paru godzin odnajdzie Krucka. Wiedział, że stawką w tej sprawie jest jego kariera. Kazał obstawić miasto. Agenci Abwehry i gestapo przeszukiwali sąsiednie wsie. Specjalne oddziały SS rozpocząć miały nad ranem przetrząsanie okolicznych lasów. Rhode dwoił się i troił, ale z każdą godziną tracił nadzieję. Wiedział, że w tej rozgrywce czas decyduje o wszystkim. Na polu walki nie znaleziono Krucka, Kruck musiał być jeszcze gdzieś w pobliżu. Wyniki akcji były jednak mizerne. Dopiero późnym wieczorem patrol żandarmerii zatrzymał na drodze z Bo-rzentowa do leśniczówki chłopa jadącego pustą furą wymoszczoną sianem. Na sianie odkryto plamy krwi. Rho-de postanowił sam przesłuchać tego wieśniaka. Był to starszy mężczyzna., bardzo przestraszony; powtarzał w kółko to samo, że jak co tydzień przyjeżdżał do miasta, że był w miejscowej knajpie, że jak zobaczył panów żandarmów, zląkł się i zaczął uciekać. Ale on nic nie wie, on nic złego nie zrobił, panowie mogą spytać miejscowego posterunkowego, że był zawsze w porządku i na czas oddawał kontyngenty.
– Nie udawaj durnia! – ryczał SS-man, któremu von Rhode zezwolił na zastosowanie metod zmuszających -to był najlepszy specjalista miejscowej SD – do mówienia. On sam me lubił tych metod i nie uczestniczył w takich przesłuchaniach, korzystał tylko z rezultatów.
Czekał cierpliwie, po godzinie kazał wezwał specjalistę z SD.
– Powiedział? – zapytał.
– Niewiele. Potem już tylko bredził. Oświadczył, że znalazł kogoś na drodze, tak przynajmniej wynikało z tych bredzeń, i zawiózł do szpitala.
– Kogo?
– Nie wiem – powiedział specjalista z SD. – Nawet ten szpital to mój domysł, bo to były raczej zbitki słów i sylab. Pan wie, jak oni mówią.
– Pytajcie go dalej.
Specjalista z SD uśmiechnął się:
– Pan major wybaczy – powiedział. – Pan major chyba rozumie, że już nigdy o nic go nie zapytamy.
Rhode chciał wyjaśnić temu młodziakowi w czarnym mundurze, co myśli o jego metodach, ale spojrzał na twarz człowieka z SD i zrezygnował.
– Sam osobiście sprawdzę w szpitalu – powiedział tylko. – Sam osobiście sprawdzę.
Co robić teraz? Trzeba przynajmniej dwóch dni czasu, żeby nawiązać kontakt z lasem i wywieźć Ewę ze szpitala. A Kruck? Czy powinien zastrzelić Kruc-ka, zastrzelić leżącego w łóżku chorego człowieka? Może istnieje jakaś szansa odtransportowania go również do lasu? Tak, taka szansa mogłaby istnieć, gdyby wiedział na pewno, kto jest agentem Rhodego. Ale on się ciągle tylko domyśla. Ani cienia dowodu, nic poza własną wersją wydarzeń. Czy można wierzyć Kowalskiemu? Znowu to samo pytanie. Musi wierzyć, bo w przeciwnym wypadku nie ma właściwie żadnej szansy. Wszyscy pozostali kłamią, każdego można chwycić na kłamstwie i nie wolno wyciągać z tego żadnych wniosków. Krystyna twierdziła, że bezpośrednio przed strzałem przygotowywała zastrzyk dla Ewy. Ale okazało się, że Ewa otrzymała zastrzyk znacznie wcześniej, więc i w tej sprawie Krystyna nie chciała mówić prawdy, i może właśnie dlatego…
Kloss krążył po dyżurce i nie mógł ciągle podjąć żadnej decyzji. Brakowało mu jeszcze jednego ogniwa, musiał wiedzieć, czy M-18 zdołał zawiadomić Rhodego…
Wtedy właśnie w dyżurce szpitala pojawił się jego or-dynans, Kurt. Stał na baczność na progu, z taką samą obojętną gębą jak zwykle, gdy pojawiał się w jego pokoju.
– Melduję posłusznie panie oberleutnant, że byłem przesłuchiwany przez majora von Rhode.
Kloss podszedł do niego i długo, w milczeniu przyglądał się temu chłopcu, którego znał od roku, wybawiwszy go przedtem z nielichych tarapatów.
– Chodziło o dziewczynę – powiedział Kurt.
– Co powiedziałeś?
– Dlaczego pan oberleutnant pyta? To, co trzeba, panie oberleutnant… A potem przyprowadzili do sztabu jakiegoś chłopa, którego złapali z furmanką. Sam go widziałem.
– Dziękuję, Kurt. Możesz iść, Kurt.
– Nie przydam się?
– Nie – powiedział Kloss. – Tu się już nie przydasz.
Usiłował rozważać sytuację chłodno i trzeźwo. Co mógł zeznać chłop, który znalazł Krucka pod lasem? Tylko tyle, że przywiózł jakiegoś mężczyznę z pola walki. A może na furmance pozostał jakiś ślad? To także trzeba wziąć pod uwagę. Rhode może podejrzewać, że to właśnie Kruck jest w szpitalu. Czekał na meldunek od M- 18, a nie otrzymawszy go, powinien zjawić się wkrótce tutaj. Jak on, Kloss, uzasadni swoją obecność w szpitalu? Rhode każe przeszukać salę, znajdą Ewę, znajdą Krucka, reszta jest oczywista… Bronić się w szpitalu? Nonsens!
Kloss pomyślał, że to chyba koniec… Parę lat trudnej roboty… Oczywiście żywego go nie wezmą. Wsadził rękę do kieszeni, ampułka leżała na swoim miejscu. Zapasową miał w portfelu… Dać ją Ewie? Powinien dać ją Ewie, bo dziewczyna nie ma już żadnej szansy.
Kloss nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, jedna na sto, na tysiąc nawet, musi ją sprawdzić… Powiedzmy, że ma jeszcze dziesięć minut czasu… Dziesięć minut to bardzo dużo. Kowalski nie chciał zlikwidować Krucka, ale nie pozostaje nic innego jak zaufać temu lekarzowi… Ostatecznie M-18 jest jeden, reszta pracowników szpitala to porządni ludzie. Klossowi nie wolno się demaskować, ale czasami istnieje tylko jedno wyjście: gra w otwarte karty…
Kowalski był u Ewy. Siedział obok niej na łóżku i zmieniał opatrunek. Ewa uśmiechnęła się blado na widok Klossa.
– Za chwilę będą tu Niemcy – powiedział Kloss siadając obok lekarza. Wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru portfel i podał Ewie maleńką ampułkę. – Połkniesz to w ostatniej chwili. Pamiętaj… w ostatniej chwili…
Kowalski patrzył na nich szeroko otwartymi oczyma.
– W stosunku do siebie nie mamy takich skrupułów -powiedział Kloss. – Pański pacjent, Kruck, przeżyje…
Na twarzy lekarza malowała się niepewność. Wstał, potem wyprostował się jak żołnierz.
– Jestem do pana dyspozycji – powiedział. – Może mi pan wierzyć.
– Obawiam się, że to już za późno – oświadczył Kloss.
– Nic nie wiedziałem! – wybuchnął nagle Kowalski. -Ostatecznie nic pan nie powiedział. Do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy to nie jest prowokacja.
– Teraz to już nie ma znaczenia. Jeśli zginiemy, a panu uda się przeżyć, opowie pan po wojnie o spotkaniu z porucznikiem Klossem i Ewą Wodnicką, tak brzmi jej prawdziwe nazwisko. To wszystko.
– Nic już nie możemy zrobić?
Kloss czekał na to pytanie. Wiedział, jak trudno czasem skłonić ludzi do podjęcia najwyższego ryzyka. Jeśli nie mylił się w ocenie Kowalskiego, mógł już na niego liczyć.
– Możemy próbować – powiedział powoli. Spojrzał na zegarek. – Do kogo ze swoich pracowników ma pan najwięcej zaufania?
– Do Klary – rzekł bez wahania Kowalski. I potem dodał: – Ona jest w konspiracji. – Znowu wybuchnął: -Powinien pan mi zaufać od pierwszej chwili…
– Nie mogłem. Czy sądzi pan, że któreś z nich, Sto-kowski albo Krystyna, pracuje dla Niemców?
– Stanowczo nie. Stokowski pochodzi z Warszawy, jego rodzice zostali aresztowani, a on zmienił nazwisko. To tchórz, ale uczciwy chłopak. Bał się Welmarza, bo Welmarz coś o nim wiedział.
– Kto, pana zdaniem, zabił Welmarza?
– Nie wiem – Kowalski wzruszył ramionami. – Czy to teraz ważne?
– Najważniejsze. – Kloss spacerował dużymi krokami po pokoju. – Jeśli pan tego nie zrobił, istnieje tylko jedna możliwość. A ta możliwość jest dla nas pomyślna…
– Kto?
– Wolałbym tego nie mówić. Wolałbym nigdy nie powiedzieć. – Kloss usiadł znowu obok Ewy i głaskał jej dłonie. – Mam zupełnie szaleńczy pomysł, doktorze… Wariacki pomysł… Istnieje niewielka szansa powodzenia, ale jeśli Rhode da się przekonać… Czy stać pana na ryzyko?
– Stać mnie na ryzyko -w głosie Kowalskiego brzmiała stanowczość.
– Oceniam realistycznie możliwości. Rhode jest niebezpiecznym przeciwnikiem. To inteligentny oficer, nie da się łatwo wyprowadzić w pole… Ogromną rolę gra także przypadek. – Kloss wyjaśniał, a oni słuchali z ogromnym napięciem. – Mamy sporo roboty – mówił – a bardzo niewiele czasu. Musi pan wykorzystać także Stokowskiego…
– A Krystynę?
– Nie, Krystyny proszę nie wytajemniczać. I proszę pamiętać: jeśli się nie uda, będę strzelał. Będę się bronił… Wtedy dla was istnieje tylko jedna możliwość: ucieczka. Oczywiście, jeśli zdążycie uciec, jeśli Rhode nie obstawi przedtem szpitala…
– Ma pan jeszcze do mnie pretensje o Krucka? – zapytał nagle Kowalski.
– Nie, nie mam pretensji – powiedział Kloss. -Jesteśmy z innej gliny, być może miał pan rację. Teraz proszę zawołać Klarę.
Młoda dziewczyna była rzetelnie zdziwiona, gdy zobaczyła ich we trójkę w separatce Ewy: Kowalskiego spacerującego po pokoju i Klossa głaszczącego czule ręce dziewczyny.
– Klaro – powiedział doktor Kowalski – musisz nam pomóc.
Nie rozumiała.
– Musisz m i pomóc – powtórzył. Kloss wstał.
– Panno Klaro – oświadczył: – Jestem oficerem polskiego wywiadu. Będzie pani musiała zagrać rolę mojej kochanki i będzie pani musiała tę rolę zagrać dobrze…
Przestawiali łóżka i wynosili chorych. Robili to szybko i sprawnie, a Klara co chwila wybiegała na dziedziniec i wpatrywała się w ciemność. Gdy krzyknęła: jadą! – byli właściwie już gotowi. Przy stole w dyżurce siedział Kloss, bawiąc się pistoletem, przed nim stał doktor Kowalski, Klara siedziała na małym krzesełku pod oknem. Warkot motorów świdrował im w uszach, potem umilkł nagle. W korytarzu rozległy się ciężkie kroki, na progu stał major von Rhode. Jednym spojrzeniem ogarnął dyżurkę. Na widok Klossa coś niby uśmiech, niby skrzywienie pojawiło się na jego twarzy.
– Panie majorze – wstał Kloss – melduje się oberleut-nant Kloss…
– Ach tak… – Rhode przesunął kaburę na brzuch. -Był pan szybszy, co?
– Dziękuję za pochwałę… – powiedział Kloss.
– Pochwałę! Wszyscy precz – powiedział cicho. – Czekać w korytarzu.
Zostali sami: Rhode i Kloss.
– Nooo, Kloss – von Rhode patrzył na pistolet swego oficera – proszę schować broń.
– Tak jest, panie majorze – Kloss był uosobieniem dyscypliny. – Pan pozwoli zameldować, panie majorze…
– Proszę odpowiadać na pytania! Skąd pan się wziął w szpitalu?
Kloss zesztywniał. W jego głosie pojawiły się ostre tony.
– Pan jest moim zwierzchnikiem, majorze… ale nikomu nie pozwolę… – Wiedział, że najlepiej działa krzyk. Ci ludzie przywykli do krzyku.
– Powiedziałem panu, że szpital należy do mnie… -von Rhode odpiął kaburę. – Pan rozumie, Kloss, co to znaczy?
– Pan mi nie pozwala mówić, panie majorze.
– Proszę. Tylko szybko…
– Dzisiaj po południu – teraz Kloss starał się być spokojny i rzeczowy – zastał mnie pan z dziewczyną. Ta dziewczyna pracuje tutaj, w tym szpitalu…
– Ach tak…
Czy Rhode uwierzy? Czy istnieje szansa, żeby uwierzył?
– Po rozmowie z panem – ciągnął Kloss – wróciłem do domu. Czekała na mnie Klara, to znaczy właśnie moja dziewczyna. Zameldowała, że w szpitalu popełniono morderstwo…
– Co?
– Tak, morderstwo! Przybiegłem oczywiście tutaj. Chciałem panu zameldować telefonicznie, ale ktoś przeciął druty – Kloss wskazał telefon. – Uznałem, że lepiej będzie, jeśli pozostanę w szpitalu…
Rhode milczał. Kloss czuł na sobie jego wzrok, był to wzrok czujny i uważny. Kloss rozumiał, że nie wolno mu popełnić najdrobniejszego błędu,
– Kogo zamordowano? – zapytał.
– Pańskiego agenta – powiedział Kloss. Twarz Rhodego spurpurowiała.
– Welmarza? Skąd pan wie, że był moim agentem?
– Bo agent zameldowałby się u mnie, gdy przybyłem do szpitala. Ponieważ nikt się nie zameldował…
– Kto go zabił?
– Przesłuchuję pracowników.
– Ach, przesłuchuje pan… Już ja się tym zajmę… -Otworzył drzwi na korytarz. – Lekarz! – zawołał. Kowalski wszedł do dyżurki.
– Dzisiaj wieczorem – mówił powoli Rhode – przywieziono do szpitala człowieka ze wsi. Przywieziono?
– Tak – powiedział spokojnie Kowalski.
– Gdzie on jest? – krzyknął Rhode.
– Umarł. – W głosie Kowalskiego nie było cienia wahania. – Szok, w rezultacie atak serca. Jutro rano zameldowałbym o tym władzom.
– Chcę go zobaczyć.
– Proszę. Nie odniesiono go jeszcze do kostnicy. Rhode skierował się ku drzwiom. Stanął w progu.
– Ile osób pracuje w szpitalu?
– Trzy siostry – oświadczył Kowalski – sanitariusz i felczer. Sanitariusz nie żyje.
– Wiem, że nie żyje, do diabła… – elegancki major von Rhode tracił jednak panowanie nad sobą. Otworzył drzwi: – Przetrząsnąć ten kurnik! – rozkazał.
Zbliżał się moment krytyczny. Żandarmi wpadli do sal, pochylali się nad chorymi. W trójce leżał na łóżku starszy mężczyzna.
– Umarł przed trzydziestoma minutami – powiedział Kowalski. -Jego właśnie przywieziono ze wsi. Można by powiedzieć, że umarł ze strachu. Znaleziono go na terenie walki. Tak przynajmniej powiedział mi ten wieśniak.
Rhode pochylił się nad ciałem.
– To nie jest von Kruck – stwierdził.
– A pan sądził – zdumiał się Kloss – że znajdzie pan tu Krucka?
Rhode nie odpowiedział. Ciężkim krokiem wyszedł na korytarz. Otworzył drzwi piątki i zobaczył siedzącą nad łóżkiem chorej siostrę w narzuconym na plecy białym fartuchu. Kloss wsadził rękę do kieszeni i poczuł pod palcami zimny metal. Jeśli Rhode spostrzeże, że „siostra" ma rękę na temblaku, Kloss będzie strzelał. A potem niech się dzieje, co chce… Rhode stał chwilę na progu, wreszcie zatrzasnął drzwi… Zajrzał jeszcze do kostnicy… dwa ciała leżały na noszach, przykryte białymi prześcieradłami.
– Chce pan zobaczyć Welmarza? – zapytał Kloss. Serce uderzyło mocno. Chyba Kruckowi dali jakiś solidny środek nasenny, chyba Kruck się nie obudzi.
Rhode machnął ręką i wrócił do dyżurki. Siadł przy stoliku – teraz on położył przed sobą pistolet.
– Pan mnie nie docenia, Kloss – powiedział. – Mamy w tym szpitalu jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Proszę zawołać tę swoją dziewczynę.
Klara stała na progu. Kloss z niepokojem śledził jej ruchy. Czy dobrze zagra swoją rolę, czy zechce dobrze zagrać?
– Zbliż się – powiedział von Rhode. – Niezła – mruknął. – Gust ma pan jednak dobry… Mam nadzieję – stwierdził cynicznie – że dziewczęta sypiające z niemieckimi oficerami pomagają chętnie niemieckim władzom.
Klara milczała. Podeszła do stolika i przyglądała się uważnie majorowi. Potem uśmiechnęła się…
– Dawno znasz porucznika? – zapytał.
– Parę dni – odpowiedziała.
– Krótka znajomość…Aż kim sypiałaś przedtem?
– Jestem porządną dziewczyną! – zawołała Klara.
– No… no… Powiedz, jak było? Klara dobrze jednak grała swoją rolę.
– Usłyszałam strzał – powiedziała – i wszyscy pobiegli do operacyjnej, a ja pomyślałam sobie, że trzeba zaraz zawiadomić Hansa, bo on powiedział, że gdyby coś się stało, to należy mu powiedzieć…
– Nie bałaś się godziny policyjnej?
– Mam przepustkę, panie oficerze. Jak wszyscy pracownicy szpitala, więc pobiegłam…
– To już słyszałem. Kto zabił Welmarza?
– Nie wiem, panie majorze…
– Nie wiesz! A jak myślisz? Klara wzruszyła ramionami.
– Ja nie myślę… panie majorze.
– Mało wiesz – rzekł Rhode. – A byłoby dla ciebie znacznie lepiej, gdybyś wiedziała więcej. Zawołam cię leszcze, a teraz poproś lekarza.
Rhode zapalił papierosa, zawahał się, poczęstował Klossa.
– Może ta dziewczyna mogłaby zastąpić Welmarza? -powiedział. I potem dodał zaraz: – Ale chyba nie zastąpi. Nie pyta pan, dlaczego nie chcę jej wykorzystać? Nie pyta pan?
Kloss milczał. Na progu stanął doktor Kowalski.
Rhode patrzył teraz na Kowalskiego.
– Mógłbym oczywiście prowadzić śledztwo – powiedział – i może nawet zgromadzić dowody rzeczowe. Ale ja nie mam na to czasu, Kloss. I mnie to nie bawi. – Wyjął zegarek. -Jeśli w ciągu pięciu minut nie zgłosi się morderca Welmarza, każę rozstrzelać cały personel szpitala. Czy pan zrozumiał, doktorze? Mój zastępca, oberleutnant Kloss, jest zbyt elegancki, a ja postępuję tak, jak należy postępować na wojnie. Więc pięć minut, dobrze? Aha, i szpital jest otoczony, proszę nie próbować ucieczki. – Potem zwrócił się do Klossa: – Żal panu tej Klary? A może chce pan prosić, żebym ją oszczędził?
Kloss milczał. Znowu poczuł pod palcami chłodny metal. Więc jednak się nie udało, należało właściwie przewidywać, że Rhode postąpi tak, a nie inaczej. Nie rzuca słów na wiatr.
Major tymczasem z zainteresowaniem przyglądał się Klossowi.
– Nie sądzę, żeby to była wielka miłość – powiedział. -Taka sobie drobna miłostka, poruczniku, prawda?
Nagle otworzyły się gwałtownie drzwi. Na progu stanęła Krystyna. Widocznie podsłuchiwała; wzrok miała nieprzytomny, w ręku trzymała broń. Patrzyła tylko na Rhodego.
– Ręce na kark! – krzyknęła. – Wszyscy! Nie ruszać się!
Rhode spojrzał na pistolet leżący ciągle na stole, potem podniósł ręce. Kloss uczynił to samo.
Krystyna cofnęła się tymczasem w kierunku okna.
– To ja zabiłam waszego agenta… – krzyknęła.-Ja… sama… Zrobiliście z niego szmatę. Kochałam go…
Nie spuszczając z nich wzroku, otwierała okno. Czy naprawdę miała nadzieję uciec, czy miała jakąkolwiek szansę ucieczki? SS-man stojący na dziedzińcu pod ścianą oddał serię z peemu, niemal nie celując. Rhode chwycił pistolet i strzelił już do leżącej.
Gdyby tego nie zrobiła – myślał Kloss – zginęliby wszyscy. Wiedział, że będzie do końca życia pamiętał pielęgniarkę Krystynę, nie znaną mu nawet z nazwiska, która była przecież zupełnie nijaka i zwyczajna jak tysiące szpitalnych sióstr.
Noc mijała. Niemcy opuścili szpital, Rhode wrócił do swego gabinetu, otworzył butelkę koniaku i zameldował Berlinowi, że dotąd nie znaleziono Krucka. Kloss rozpoczął żmudne poszukiwanie kontaktu, bo miał znowu mało czasu. Należało przecież odstawić Ewę i Krucka do lasu, przekazać meldunek centrali i przystąpić do wykonania następnego zadania.
A 29 września 1942 roku, gdy pod Borzentowem rozpoczęły się próby „X8", na poligon spadły ciężkie bomby lotnicze…