„Zadanie jest niebezpieczne i wyjątkowo trudne". Szyfrogramy otrzymywane z centrali brzmiały na ogół lakonicznie, ale ten, polecający Klossowi wyjazd do Wrocławia, kończył się właśnie takim zwrotem.
Był grudzień 1942 roku. Armie niemieckie utknęły pod Stalingradem, komunikaty Oberkommando der Wehrmachtu formułowano dość niejasno, niewielu jednak obywateli tysiącletniej Rzeszy wiedziało już, że dywizje Paulusa są bezpowrotnie stracone. Wojna zbliżała się do punktu zwrotnego i szalała ze wzmożoną zaciekłością, gazety całego świata wyliczały poległych w walkach powietrznych, morskich i lądowych. Codziennie wymieniano wsie i miasta w Rosji, Afryce, Grecji. Nikt jednak nie podawał komunikatów z frontu, na który posłano Klossa. Tu walki toczyły się w ciszy; potem, w tajnych sztabach, wykreślano nazwiska poległych i chowano rejestry na dnie szaf pancernych. Był to front, na którym działało się po omacku, w ciemnościach. Nie dać się zaskoczyć, przechytrzyć wroga, uniknąć pułapek, a także… To było właśnie najtrudniejsze i Kloss ciągle o tym myślał idąc ulicami Wrocławia. Miał niewiele czasu, trzy dni tylko; jeśli me zdąży, będzie musiał poświęcić tych ludzi. Minął Damplatz i skręcił w wąską uliczkę. Zatrzymał się przed obwieszczeniem podpisanym przez gauleitera Hankego.
Sprawdzenie, czy nie jest śledzony, stało się już odruchem.
W śródmieściu ginął w przedświątecznym tłumie tłoczącym się przed sklepami. Tu było cicho i pusto. Minął go podoficer, zasalutował. Starszy mężczyzna podniósł z chodnika niedopałek papierosa. Dziewczyna w wytartym paletku, z trójkątem litery „P" pchała poboczem jezdni wózek z węglem. Spojrzała na Klossa i odwróciła wzrok.
Rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w kierunku kościoła. Główne drzwi były zamknięte. Pchnął boczne i znalazł się w mrocznym wnętrzu. Przed figurą świętego Antoniego płonęło światełko, w ławkach, w głębi czarnej nawy, klęczało parę kobiet.
Starał się iść na palcach, ale odgłos kroków rozlegał się głuchym echem. Nagle zabrzmiały organy; słuchał chwilę Bacha, a potem krętymi drewnianymi schodkami wspiął się na górę. Człowiek, którego poszukiwał, pochylał się nad klawiaturą. Był to niemłody mężczyzna w ciemnych okularach. Musiał usłyszeć kroki, bo palce zastygły w powietrzu. Odwrócił się ku drzwiom. Kloss wiedział, że ten człowiek jest ślepy, przynajmniej powinien być ślepy, ale przez chwilę zdawało mu się, że mężczyzna go widzi.
– To ty, Rudi? – zapytał organista, unosząc wysoko dłonie.
Kloss milczał.
– Ktoś wszedł, słyszałem.
– Tak. Ja – odezwał się wreszcie Kloss i podszedł bliżej.
– Kim pan jest?
– Przywiozłem pozdrowienia od ciotki Zuzanny. Mężczyzna milczał, jakby nie rozumiejąc. Nie mogłem się przecież omylić – pomyślał Kloss. -Wreszcie…
– Jest pan jej znajomym? – zapytał organista.
– Krewnym – odpowiedział Kloss.
– Dokucza jej ciągle reumatyzm?
– Od września czuje się lepiej.
To było wszystko, teraz mogli zacząć rozmawiać.
Organista zbliżył się do Klossa, jego palce, jakby czegoś szukając, dotknęły lekko naramienników oficera.
– Jesteś w mundurze – powiedział. I po chwili: – Przepraszam, nie powinienem pytać. Czekałem na ciebie… Czy to znaczy, że ciotka Zuzanna…
– Nic nie znaczy – powiedział sucho Kloss. – Upoważniono mnie do podjęcia decyzji na miejscu.
– To dobrze – stwierdził mężczyzna. – To dobrze -powtórzył – że właśnie dzisiaj.
– Proszę referować.
Organista wyjął z blaszanego pudełka połówkę papierosa. Umocnił ją w drewnianej lufce. Nie spieszył się.
– Nie podawaj mi ognia – powiedział. Odnalazł w kieszeni wielką zapalniczkę sporządzoną z łuski pocisku. -Jesteś pierwszy raz we Wrocławiu?
– Pierwszy.
– Znasz dzieje tutejszej Polonii?
– Nie. Co to ma do rzeczy?
– Wszystko jest ważne – stwierdził organista. – Znałeś Artura Pierwszego?
– Tak. Referuj.
– Od początku?
– Tak, jakbym nic nie wiedział.
– Chcesz mnie sprawdzić?
Kloss nie widział jego oczu osłoniętych ciemnymi okularami.
– Nie chcę cię sprawdzać – powiedział. – Zdecydowano, że można ci zaufać.
– Dziękuję. – Organista zapalił wreszcie papierosa. -Przed godziną otrzymałem meldunek od Artura Drugiego.
– Gdzie jest skrzynka?
– Tu, w kościele, pod figurą świętego Antoniego. Czy to źle?
– Nic jeszcze nie wiem. Słucham.
– Minęło już trzy miesiące – zaczął organista. – Ustaliliśmy wszystko, co można było ustalić.
– Macie kontakty w gestapo?
– Tak… Piętnastego września nocą przyszli do mieszkania Artura, szefa grupy. To znaczy Artura Pierwszego. Połknął cyjanek w chwili, gdy zobaczył ich w drzwiach.
– To pewne?
– Tak.
– To znaczy, nic nie powiedział?
– Nie – stwierdził organista. – Ale szesnastego rano aresztowano dwóch naszych informatorów w fabryce wagonów. Dwóch robotników, którzy kiedyś bywali na Heinrichstrasse.
– Co to jest?
– Siedziba Związku Polaków, obywateli niemieckich. Wiedzieli więc nie tylko o Arturze. Także o nich. Dlatego centrala uznała, że w grupie musi działać prowokator. Rozkazano przerwać pracę.
– Ale grupa pracuje?
– Artur Drugi przekazuje mi meldunki. Postanowił zdemaskować zdrajcę, chociaż ani on, ani ja nie rozumiemy, dlaczego gestapo nie aresztowało innych, jeśli ma naprawdę informatora. Ten informator musi dużo wiedzieć.
– Mówisz jak nowicjusz – stwierdził Kloss. – Gestapo ma czas… Nikt nie zamyka ludzi, których można obserwować w działaniu… Nie wiem zresztą, jaką grę prowadzi. Może zdrajca wie jeszcze zbyt mało? Może szukają kontaktów z centralą? -I po chwili: – Kim jest Artur Drugi?
– Stary współpracownik. Zaufany Artura Pierwszego. Jego dzisiejszy meldunek – podał skrawek bibułki. – Znasz szyfr?
– Znam.
Światło było złe. Kloss trzymał kartkę blisko oczu, czytał z trudem. Meldunek był zresztą długi. Artur Drugi donosił, że jego wysiłki przyniosły rezultaty. Aresztowania nie były przypadkowe. Ustalił ponad wszelką wątpliwość, kim jest zdrajca. Tylko jedna osoba kontaktowała się jednocześnie z szefem i z robotnikami fabryki wagonów. Kryptonim A-3. Artur Drugi melduje, że wydał rozkaz likwidacji zdrajcy, prosi o kontakt z centralą i dalsze polecenia. Grupa jest czysta, może pracować.
– A-3 – powiedział Kloss.
– Artur Drugi się myli! – wybuchnął nagle organista. Stracił spokój. Dłonią przejechał po czole, poprawił okulary. – A-3 jest niewinna…
– To kobieta?
– Dziewczyna. Ja sam ją werbowałem… Znam ją… Znałem jej ojca…
– To nie są dowody – powiedział sucho Kloss.
– Nie mam dowodów. – Organista usiadł i palcami dotknął klawiszy. – Nie mam dowodów – powtórzył. -Ja wiem, a to znacznie więcej. – Umilkł, czekał, a potem dodał gwałtownie: – Żądam, żebyś w imieniu centrali zabronił Arturowi likwidowania A-3.
– Posłuchaj uważnie. – Klossa ciągle niepokoiły oczy organisty. Chciałby je zobaczyć. -Jeśli w grupie Artura działa prowokator, ci ludzie są straceni.
– Straceni? – powtórzył organista.
– Tak. Można by ich uratować, gdyby natychmiast po likwidacji prowokatora dać im nowe papiery, nowe kontakty albo nawet wysłać do oddziałów w G.G. Ale nikomu z nich nie powierzę nowego adresu, nie dam żadnego kontaktu, dopóki nie będę miał pewności, że zdrajca został zlikwidowany. Jeśli twierdzisz, że A-3 jest niewinna, zdrajca działa nadal w grupie Artura Drugiego. Masz jakieś podejrzenia?
– Nie – odpowiedział organista.
– Więc widzisz… Zdrajcą może być każdy z nich. I gestapo wie wszystko, co on wie. Niewykluczone, że ci ludzie działają pod nieustannym nadzorem.
– Rozumiem. Co chcesz zrobić?
– Przekaż Arturowi odpowiedź: Niech wstrzyma likwidację A-3.
– Dziękuję.
– Nie robię tego ze względu na ciebie. Biorę po prostu pod uwagę twoje wątpliwości. Spróbuję sam zorientować się w sytuacji. Kto jeszcze oprócz Artura wie o skrzynce w kościele?
Organista milczał.
– Kto jeszcze wie? – powtórzył Kloss.
– Właśnie A-3 – szepnął. – Liza.
– Ach tak… – Kloss ruszył ku drzwiom. – Postąpiłeś wbrew instrukcjom centrali. Nie powiedziałeś mi tego wcześniej. Dlaczego?
– Liza jest moją krewną – organista dotknął klawiszy. – Powiedziałem, że znam ją wiele lat. Wiesz, gdzie można ją spotkać?
– Wiem. – Kloss machnął ręką. – W kawiarni na Frank-furterstrasse.
Stanął przed drzwiami właśnie w chwili, gdy się otwierały. Kloss cofnął się odruchowo, położył dłoń na kaburze. Na progu zobaczył chłopca, może dziesięcioletniego.
– To ty, Rudi? – zapytał organista.
– Ja, dziadku. – Chłopiec nie spuszczał wzroku z Klossa.
– Kto to jest? – zapytał Kloss.
– Moje oczy – odpowiedział organista.
Kawiarnia na Breite Strasse była jedną z nielicznych małych kawiarni wrocławskich, które podczas wojny zachowały swój dawny charakter. Starsi panowie grywali w szachy i domino, częściej pijąc piwo i porter niż herbatkę lub namiastkę kawy. Niekiedy zaglądali tu urlopowani żołnierze Wehrmachtu ze swymi dziewczętami, a brunatne mundury widywało się raczej rzadko.
Tego popołudnia w „Dorocie" – bo tak nazywała się kawiarenka – było pustawo. W niszy żołnierz Wehrmachtu głaskał kolana dziewczyny w stroju BDM, przy stoliku pod oknem emerytowany nauczyciel, profesor von Lipkę, grał w domino z mężczyzną w kolejarskim mundurze. Profesor von Lipkę należał do starych bywalców kawiarni. Miał swój stolik i swoje pudełko domina. Ci, co go znali, wiedzieli, że żyje ze skromnej emerytury i jednocześnie pracuje w organizacji zajmującej się wysyłaniem paczek żołnierzom frontowym. Trudno byłoby podejrzewać, że ten człowiek, który od dawna poruszał się o lasce, który na paczkach wypisywał kaligraficzne numery poczty polowej, jest agentem o pseudonimie Artur Drugi i od miesięcy toczy ryzykowną grę.
– Pięć albo mydło – powiedział.
Mężczyzna w mundurze kolejarskim, Horst Kuschka, przyjrzał się uważnie czarnym prostokątom. Podpisywał się „Kuschka" dopiero od trzydziestego dziewiątego roku. Imię „Stanisław" zmienił wówczas na „Horst" i długo nie mógł do tego przywyknąć.
– Czekam, panie profesorze – oświadczył i spojrzał na kelnerkę. Przechodziła właśnie obok nich; teraz ustawiała szklanki na ladzie. Dostawił szóstkę do mydła.
– Niech pan się nie myli – szepnął Lipkę. – Proszę mówić dalej…
– Mam mydło. Transport „Panter", 48 sztuk, przeszedł dziś rano…
– Miejsce przeznaczenia? Dostawiam piątkę.
– Charków. Mam również piątkę, panie profesorze. Wysłali ekipę do naprawy torów na linii Ostrów – Kalisz.
– Przegra pan – powiedział Lipkę. – Gra pan nieostrożnie i od przypadku do przypadku. Tak nie wolno.
– Rozumiem.
– Teraz proszę uważać. Zadanie szczególnej wagi. -Lipkę mówił głosem bezbarwnym. Nikt nie pamiętał zresztą, żeby kiedykolwiek stracił spokój. Kuschka go podziwiał. I bał się go.
– Słucham.
– Trzeba wykonać wyrok. – Profesor spojrzał na Horsta. Milczał chwilę. – Wyrok – powtórzył. – W naszej grupie jest agent gestapo.
– Nie powierzano mi dotychczas takich zadań.
– Teraz ci powierzam. – Lipkę przeszedł nagle na „ty". – Słuchaj uważnie. Lessingplatz 16, niedaleko Lessings-brucke.
– To on wydał Artura?
– Nie lubię pytań. Ona.
– Wykonam – powtórzył Horst.
Lipkę układał porządnie kostki domina w pudełku.
– Znowu pan przegrał partię – oświadczył. – Do następnego razu.
– Do następnego razu, panie profesorze.
– Teraz jest szesnasta trzydzieści – zakończył cicho profesor. – W zwykłym miejscu o dziewiętnastej. Tu nie będziemy się już spotykać.
– Rozumiem.
Kuschka wyszedł pierwszy. W szatni Helena podała mu płaszcz. Pocałował ją w rękę, a potem, ponieważ szatnia była pusta, musnął wargami jej włosy. Byli małżeństwem od przeszło trzech lat. Poznał ją wiosną trzydziestego dziewiątego roku i latem wzięli ślub. To ona powiedziała mu: „Będziesz się teraz nazywał Horst, trzeba się zgodzić". I ona wciągnęła go do organizacji.
Przedtem pracowała w polskiej bibliotece przy Neugasse. Ocalała, gdy hitlerowcy aresztowali działaczy Polonii. „Mam szczęście" mówiła, ale niechętnie powracała do tamtych spraw. Teraz zapinała mu guziki przy płaszczu.
– Kiedy wrócisz?
– Późno. Mam robotę – odpowiedział.
Nie zapytała, nie pytała zresztą nigdy. „Nawet my nie powinniśmy o sobie zbyt dużo wiedzieć". Podawała już płaszcz następnemu klientowi i uśmiechała się dziękując za napiwek. Do szatni wbiegł właśnie Rudi. Czekał przy drzwiach, dopóki dziewczyna żołnierza Wehrmachtu poprawiała sobie włosy w lustrze.
– Mam opłatki, proszę pani – powiedział. – Weźmie pani?
– Chętnie – rzekła Helena. – Daj paczkę. I powtórz, że oddam jeszcze dziś wujkowi. Zrozumiałeś?
– Oczywiście, proszę pani. – Rudi wybiegł, szeroko otwierając drzwi, bo lubił, gdy dzwonek brzęczał długo i donośnie. Helena rozcięła ostrożnie opakowanie. Położyła na dłoni starannie zwiniętą bibułkę.
Kim jest Liza Schmidt? Hans Kloss nigdy nie lekceważył przeciwników. Stał na rogu Frankfurterstrasse przy budce z gazetami i przyglądał się okładkom tygodników. Na kolorowej fotografii niemiecki żołnierz stał obok płonącego czołgu z gwiazdą.
Jeśli wrocławskie gestapo – rozważał Kloss – ma agenta w naszej siatce, nie zmarnuje oczywiście takiej okazji. Siatkę ma w ręku, dlaczego jej nie likwiduje? Odpowiedź jest prosta. Gestapo chce mieć przeciwnika działającego pod kontrolą, dezinformować go, poznać jego kontakty i system łączności z centralą. Co wie dotychczas? Należy założyć, że rozszyfrowało wszystkich ludzi z grupy Artura. A organistę? Kościół nie był pod obserwacją, Kloss miał prawo sądzić, że sprawdzono dokładnie. Wróg może działać jednak bardzo zręcznie. Może stałą obserwację kościoła uznał za zbyteczną? Artur Drugi przynosi do kościoła meldunki. Czy jest inwigilowany? Według wszelkiego prawdopodobieństwa – tak. Załóżmy więc, że gestapo rozpoznało skrzynkę. Na co jeszcze czeka? Na rozszyfrowanie kontaktu z centralą? A dlaczego tak pospiesznie zdjęło Artura Pierwszego? Odpowiedź jest również prosta. Artur Pierwszy zdemaskował zdrajcę, powiedzmy, tę Lizę Schmidt, jeśli to oczywiście ona. Argumenty Artura Drugiego wydają się przecież dość zasadne. Ale Liza zna organistę, więc organista jest również spalony. Jaką należy podjąć decyzję? Kloss wiedział, że mógł podjąć decyzję najprostszą: odciąć tych ludzi od wszelkich kontaktów, zostawić na pastwę wroga. Wówczas gestapo poczeka jeszcze pewien czas, stwierdzi, że są bezużyteczni i zlikwiduje wszystkich… Buntował się przeciwko temu rozwiązaniu. Miał jeszcze dwa pełne dni. Co zdąży zrobić? Nie wolno mu ujawnić się wobec żadnego z nich, bo każdy mógł być zdrajcą. Jakie ma więc możliwości działania?
Zapalił papierosa, kupił „Vólkischer Beobachter" i ruszył powoli Breite Strasse. Na przeciwległym chodniku zobaczył tę, na którą czekał. Ładna była ta Liza Schmidt. Spieszyła się, patrzyła przed siebie, ale przecież musiała wyczuwać łakome spojrzenia mężczyzn. Dlaczego zdradziła, jeśli zdradziła? Strach, lęk przed torturami? A może pracuje dla nich od dawna?
Zabrzęczał dzwonek, gdy otwierał drzwi „Doroty". Kloss pomyślał, że Artur Drugi nie grzeszy jednak zbytkiem ostrożności. Jeśli jego wszyscy ludzie przychodzą do „Doroty", gestapo ma ułatwione zadanie…
Wszedł za Lizą. Szatniarka uśmiechnęła się, gdy podawał jej płaszcz. Liza Schmidt rozmawiała właśnie przez telefon. „Przyjdź koniecznie, pa, kochanie…" – usłyszał. Odwiesiła słuchawkę i spojrzała na Klossa. Wyciągnęła z portmonetki papierek jednomarkowy.
– Czy może pani zmienić? – zwróciła się do szatniarki. – Muszę jeszcze zadzwonić.
Helena nie miała drobnych. Kloss zorientował się od razu. Podał Lizie monetę.
– Służę pani.
– Ach, jaki pan uprzejmy – zaszczebiotała – zwrócę za chwilę.
W kawiarni usiadł przy stoliku pod oknem. Machinalnie otworzył pudełko domina i bawił się czarnymi kostkami. Było pusto. Dwóch starszych panów grało w szachy. Kobieta w czarnej sukni piła herbatę. Kloss dostawił mydło do szóstki, potem zaczął budować domek z kostek. Nie umiem grać w domino – pomyślał. Podniósł wzrok. Do stolika podchodziła Liza Schmidt.
– Przychodzę tylko oddać dług – zaznaczyła. Ale usiadła natychmiast, gdy podsunął jej fotelik.
– Chcę być wierzycielem jeszcze przez chwilę – powiedział. Wierzyciel wobec dłużnika ma pewne prawa. -Ona uśmiechnęła się, więc pomyślał, że to będzie jednak łatwe. Może nawet zbyt łatwe. Czy mógł go ktoś widzieć w kościele Świętego Augustyna? Czy zdążyliby Lizie przekazać jego rysopis? Mało prawdopodobne. Kloss miał we Wrocławiu własną obstawę, której mógł ufać bez zastrzeżeń.
Zaproponował koniak.
– Koniak! – wykrzyknęła Liza. – Założę się, że pan prosto z frontu.
Kosztowało go nieco wysiłku, by zaakceptować jej styl. Dawno już nie flirtował z dziewczętami. To nie była zresztą pusta rozmowa; oboje rozpoczynali grę.
– Z frontu – powiedział. -Jak to pani odgadła?
– Bo tylko chłopców z frontu nie przeraża, liczba kuponów, które odcinają za koniak.
– Najlepszy sposób pozbycia się kartek. Zresztą wszyscy o tym właśnie marzymy…
– O czym?
– Żeby w takiej kawiarence, jak ta, wypić kieliszek z taką dziewczyną, jak pani…
– Tylko o tym?
– Nie, nie tylko – powiedział Kloss. Zamówił koniak i kawę. A gdy kelnerka zaczęła zbierać ze stołu, dodał: – A domino proszę zostawić.
Liza przyjrzała mu się uważnie. Była jednak czujna i napięta, nie ulegało wątpliwości: zalotność stanowiła tylko maskę. Kloss pomyślał nagle, że ta dziewczyna zaczyna podobać mu się naprawdę. Skarcił się natychmiast: nic, co utrudniłoby grę.
– Pan także gra w domino? – zapytała.
– Także? A więc ktoś jeszcze? Proszę pozwolić, żebym zgadł. Narzeczony, który walczy w Libii?
– Nie – uśmiechnęła się.
– Okupuje Francję? Grecję? Walczy w Rosji?
– Nie, nie, nie. Zimno.
– Rozumiem. Nie broni ojczyzny. Zadekował się tutaj i grywa w domino. Wariat! Mając panią, grać w domino!
– Zabawny pan jest. Jak panu na imię?
– Nie tyle zabawny, co szczery. – Wstał. – Hans Kloss.
– Jestem Liza Schmidt. Dla przyjaciół po prostu Liza.
– A dla mnie, Lizo?
Uśmiechnęła się znowu. Uśmiechała się rzeczywiście bardzo ładnie.
– Już zdecydowałeś, Hans… Atakujesz frontalnie. A o domino pytałam, bo do tej kawiarni przychodzą staruszkowie, takie przedwojenne kościane dziadki, i całymi godzinami…
Tak, wyobrażał to sobie znakomicie. Jak wyglądał Artur Drugi? Właśnie kościany dziadek. I grywa tutaj w domino z ludźmi ze swojej siatki. Czy z Lizą spotyka się także tutaj?
– Starsi panowie przesuwający kostkami domina – powiedział. – Emerytowani urzędnicy, którzy każą się tytułować radcami. I emerytowani nauczyciele, tytułujący się profesorami. Pochyleni nad marmurowymi blatami stolików. To pasjonująca gra. Dla tych starych, wycofanych z kursu panów – namiastka życia…
– Frontowy oficer zajmujący się filozofią domina -stwierdziła poważnie Liza. – Hans, jesteś nadzwyczajny! Czyżby powiedział zbyt wiele?
– Życie to walka, Lizo – brnął dalej. – Ci staruszkowie walczą. Mają równe szansę grając w ciemno, nie wiedząc, jakimi wartościami dysponuje przeciwnik. Mówią matowym głosem „pięć" albo „mydło", a przecież w napięciu czekają na każde potknięcie przeciwnika. Walczą na śmierć i życie.
Spojrzała na niego poważnie.
– O czym mówisz?
– O grze w domino. – Podniósł kieliszek koniaku. -Twoje zdrowie, Lizo.
– Prosit! Nie chciałabym grać w domino przeciwko tobie…
– Ja także! Straciłbym głowę – roześmiał się Kloss. Był znowu młodym oficerem szukającym przygody. – Zresztą nie miałbym na to czasu. Przyjechałem tu na kilka dni…
– Służbowo?
– Czy sądzisz, że w dzisiejszych czasach oficerowie podróżują dla przyjemności? Wracam z Berlina, mój generał pozwolił mi na kilka dni wpaść do Wrocławia. Raczej nie urlop. Wagary.
– Twój szef rozumie młodych oberleutnantów.
– Tak – przyświadczył. – Eberhardt to swój chłop. – I natychmiast spojrzał na nią niespokojnie. Niech się dziewczyna zorientuje, że to nazwisko wymknęło mu się niepotrzebnie. – Ale nie mówmy już o tym… Psiakrew! Odzwyczaiłem się od rozmów z cywilami. Ciągle to wraca: koszary, front, zła sytuacja pod Stalingradem… Mam nadzieję, że zapomniałaś…
– Oczywiście, zapomniałam. Nie mam pamięci do nazwisk, nie interesują mnie wasze męskie sprawy. Jestem kobietą, Hans.
– Zauważyłem to dawno…
– Dawno. Chciałeś się zobaczyć z kimś we Wrocławiu?
– Z tobą – powiedział.
– Nie żartuj.
– Niezupełnie żartuję. Kiedy przyjechałem do Wrocławia, nie wiedziałem, jeszcze, że chcę się spotkać z tobą… Ale od pewnego czasu…
– Dopiero pół godziny siedzimy w kawiarni.
– Od pewnego czasu – powtórzył – wiem już, że właśnie z tobą. Zobaczyłem cię na ulicy, Lizo, i śledziłem cię. Czy sądzisz, że gdyby tak nie było, wstąpiłbym właśnie na Brette Strasse?
– Śledziłeś mnie? – Teraz w jej głosie usłyszał niepokój.
– Tak – powiedział. – Nie gniewaj się, Lizo. – Ale ona nie miała zamiaru się gniewać. Dotknęła palcami jego dłoni.
– Jeśli chcesz, Hans – powiedziała – jeśli chcesz, ofiaruję ci dzisiejszy wieczór.
Podniósł kieliszek. Zrobiło mu się nagle żal tej dziewczyny. A jeśli to nie ona, jeśli Artur Drugi się myli?
Oczekuję cudu? – pomyślał ze złością i przypomniał sobie Artura Pierwszego. Znał go. Spotkał go kiedyś w Warszawie w punkcie kontaktowym u zegarmistrza.
„Nigdy nie wpadnę w ich ręce" – powiedział wówczas. Połknął cyjanek, gdy gestapowcy stanęli w drzwiach. Kto go wydał? Ta dziewczyna, której palce głaszczą teraz jego dłoń?
– Jesteś cudowna, Lizo – powiedział – chciałbym…
– Nie mów nic więcej – przerwała. – Zapłać za ten koniak.
Gdy kelnerka odcinała kupony, Kloss raz jeszcze analizował rozmowę przy stoliku. Jeśli Liza przekaże ją w gestapo, czy cokolwiek może wydać się podejrzane? Pomyślał nagle, że dobrze byłoby poznać gestapowca, który prowadzi tę sprawę. Zawsze dobrze znać przeciwnika.
Gestapowiec nazywał się Poller. Był hauptsturmfuehrerem i zastępcą szefa wrocławskiego SD. W cywilu, zanim poznał smak władzy, zajmował niezbyt eksponowane stanowisko prokurenta bankowego. Uważał, że szefowie go nie doceniają, w ciągu sześciu lat jego pobory zwiększyły się tylko o 20 marek. Dlatego wstąpił do SS, a potem, wybranego spośród wybranych, przydzielono go do SD. Tu jego kwalifikacje i możliwości zostały w pełni wykorzystane. Był cierpliwy i posłuszny; nie kwestionował rozkazów, ale nie działał na ślepo. W banku nauczono go, że zbyt szybki zysk to zazwyczaj mały zysk. Gdy akcje zwyżkują, trzeba poczekać. Warto czasami wypuścić płotkę, żeby złowić karpia. Powtarzał takie maksymy i w gestapo mówiono, że Poller jest zręczny i ma buldoży chwyt. Nikt nie pamiętał, żeby ktoś mu się wymknął.
Ale wszystkie dotychczasowe sukcesy wydawały się Pollerowi zbyt błahe; czekał na swoją wielką szansę; wyobrażał sobie, że jego raport przeczyta kiedyś sam Himmler. A może zainteresuje się nim Fuehrer? Poller widział już minę swego szefa, gdy przyjdzie wezwanie z Berlina. A może mianują go szefem wrocławskiego SD? Tak, niewątpliwie powinien nim zostać. Rano stawał przed lustrem, podnosił niedbale rękę do góry. StandartenFuehrer Ernst Poller. StandartenFuehrer! Czy można sobie wyobrazić coś wspanialszego?
I oto pojawiła się wreszcie wielka szansa. Poller od rana do wieczora tkwił w swym gabinecie i czekał. Wypijał co godzinę pół kieliszka koniaku. Wypalał cygaro. Jeśli wygra, spełnią się wszystkie marzenia. Musi wygrać! Potrzebna jest tylko cierpliwość. Ale jak długo może czekać najcierpliwszy spośród cierpliwych, Ernst Poller?
Tego dnia, gdy Kloss rozmawiał w „Dorocie" z Lizą Schmidt, Poller był już zdecydowany na rozegranie końcówki. Miał wszystkie atuty w ręku, plan przygotowany od dawna, rozważany szczegółowo, należało już realizować. Tylko bez pośpiechu, ciągle bez pośpiechu, a jednak w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Unicestwi wówczas nie tylko przeciwnika, który najbezczelniej w świecie uwił sobie gniazdko tu, we Wrocławiu, ale także jego kontakty, jego środki łączności… Może wówczas zacznie się jeszcze jedna wielka gra? Ostatecznie… z kim ma do czynienia? Czy jego – Pollera – kwalifikacje i zręczność są w ogóle porównywalne z możliwościami Słowian? Roześmiał się. Pozwolił sobie wypić dodatkowy kieliszek koniaku, a potem spojrzał na zegarek. Podniósł słuchawkę telefonu. Wykręcił numer. Rozległ się długi sygnał.
Czekał chwilę, potem rzucił słuchawkę, nacisnął dzwonek. Na progu pojawił się natychmiast – Ernst Poller nie tolerował nawet trzydziestu sekund zwłoki – jego pomocnik, Johann Bradt.
– Sprawdź w urzędzie napraw – powiedział Poller -czy numer 209-13 nie jest uszkodzony. Nie mogę się dodzwonić.
– 209-13 – powtórzył Johann Bradt.
Zapadł już wczesny zimowy zmrok. Powiał ostry wschodni wiatr, ludzie podnosili kołnierze jesionek i znikali w bramach.
W mieszkaniu Lizy Schmidt było natomiast przytulnie i ciepło. Nad szerokim, przykrytym barwną narzutą tapczanem wisiał portret Fuehrera. Dwa głębokie fotele przy stole, a na półeczce, obok telefonu, oczywiście „Mein Kampf ". Kloss zlustrował to wnętrze z napięciem i uwagą. Właśnie tak powinno być: mieszczańsko, niezbyt gustownie, zgodnie z rolą, ale jaką właściwie rolą? Tylko jedno nie pasowało, choinka w kącie. Te kolorowe szklane kule, anioł na wierzchołku… Kloss uśmiechnął się nagle: oczywiście, jak mógł o tym nie pomyśleć?
Przyciągnął Lizę. Nie broniła się, choć była w niej jakaś sztywność.
– Spieszysz się, Hans – powiedziała miękko. – Jak ci się tu podoba?
– Bardzo – stwierdził szczerze. – Ty mi się bardzo podobasz. – Podszedł do stolika i wziął do ręki „Mein Kampf". Nosił ślady częstego czytania. Potem spojrzał na telefon.
– 209-13 – przeczytał. – Zapamiętam ten numer. Milczała.
– Zachowujesz się tak, jakbyś żałowała, że mnie zaprosiłaś.
– Nie, nie! – usiłowała być wesoła, widział, jak bardzo chciała być wesoła. – Cieszę się, że jesteś. A teraz zrobię nam coś do jedzenia. I coś do wypicia.
– Świąteczne zapasy?
– Nie przygotowuję świąt.
– A gdzie spędzasz wigilię? Spojrzała zdziwiona.
– Dlaczego o tym pomyślałeś?
– Bo ta choinka – powiedział Kloss. – Usiłuję sobie przypomnieć, gdzie już widziałem taką choinkę.
– Śmieszne. Choinka jak choinka. Nie podoba ci się? Ja co roku sama ubieram drzewko.
– I zawsze tak? U nas w domu była inna. Surowsza, nagie gałązki przyprószone watą. Zresztą we wszystkich niemieckich domach, jakie znam, choinka była właśnie skromna, chłodna, oszczędna.
– Nie rozumiem – Liza patrzyła na niego z niepokojem. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Taką ubraną w kolorowe papierki widziałem niedawno w Polsce, Lizo. Tak – dodał po chwili – to polska choinka.
Myślał jednocześnie: Zgrywam się albo jestem naprawdę sentymentalny. Co chcę przez to osiągnąć? Ta dziewczyna przez dwa lata gromadziła informacje dla naszego wywiadu. Kiedy zdradziła? Gdybym uwierzył, że jest niewinna, poszedłbym stąd natychmiast. A może bym jednak został? Przyjmuje niemieckich oficerów frontowych i potem przegląda ich kieszenie albo prowokuje do zwierzeń. Czy tych, którzy zbyt dużo mówią, przekazuje gestapo? A jeśli Artur Drugi się myli?
– Czy chcesz – powiedziała Liza – żebym zdjęła te kolorowe papierki?
– Nie, skądże! Cóż nam przeszkadza, polska choinka!
– Nie mów tak, to mnie denerwuje.
– Dlaczego? Czy sądzisz, że niemieckim oficerom nie mogą się podobać polskie choinki?
– A polskie dziewczęta?
– Byłem w Polsce, Lizo – powiedział poważnie Kloss. – One nas nienawidzą. Bywa, że do nas strzelają. – Przyciągnął ją znowu do siebie. – Dlatego tak tęsknimy do niemieckich dziewcząt.
Jakże mu obrzydła ta gra! Najchętniej by wstał i zadał tej dziewczynie parę prostych pytań. Po polsku. Pocałował ją. Oczy miała zamknięte.
– Puść mnie, Hans – powiedziała może zbyt ostro.
– Dlaczego?
– Obiecałam przygotować coś do zjedzenia.
– Nie jestem głodny.
– Cierpliwości, miły… Mamy czas. Bardzo dużo czasu.
Zgasił górne światło, włączył radio. Nadawano kolejny komunikat Oberkommando der Wehrmacht. Ostre walki w Stalingradzie. Kloss uśmiechnął się. Już przed miesiącem zamknęły się kleszcze wokół armii Paulusa. Kiedy o tym powiedzą? Odpoczywał, a przynajmniej usiłował odpoczywać. Z kuchni dochodził brzęk talerzy. Pomyślał, że wieczór z taką dziewczyną mógłby być naprawdę przyjemny. Przymknął oczy, potem zerwał się i przespacerował po pokoju. Zaglądał do wszystkich kątów, pod obrazy, makatki i zasłony na oknach. Ciekawe, czy gestapo zainstalowało tu podsłuch? Nic nie znalazł. Zgasił radio i wrócił na kanapę; ogarnęło go nagłe zniechęcenie. Minął pierwszy dzień, a on nie posunął się ani o krok.
Liza naprawdę umiała gotować. Wino było niezbyt dobre, ale kiełbasa w pomidorowym sosie znakomita. Potem ciasteczka własnej roboty; pomyślał, że ma chyba jednak dodatkowe kartki żywnościowe. Kloss pił dużo, a ona dolewała nieustannie; sama ledwie dotykała kieliszka. Rozmowę prowadziła zręcznie. Kloss podziwiał umiejętność zadawania pytań niby niewinnych, nawrotów i ucieczek. Wydawało się, że nie słucha, gdy mówił, bo ją, niemiecką dziewczynę, nie obchodzą przecież męskie sprawy, ale interesował ją każdy szczegół i uparcie dążyła do celu. Świadomie ułatwiał jej grę. Opowiedział o przyjacielu, który ze swym korpusem pancernym trafił teraz spod Moskwy nad Don. Wymienił nazwisko. Potem jeszcze parę nazwisk chłopców, którzy poszli pod Stalingrad.
– A ty? – zapytała Liza. – Ciebie tam nie posyłają? Kloss roześmiał się.
– Nie wiem. Jeśli dywizję pancerną, która niedawno stała we Francji, wysłano nad Wołgę, każdego z nas może to czekać… Ale ja wrócę, Lizo. Na pewno mnie zobaczysz.
– Wszyscy tak mówicie – powiedziała. -Wszyscy, których tutaj spotykam przyjeżdżających na parę dni. Czasem dostaję list od kogoś, kto odmroził sobie uszy albo leży w szpitalu na zapalenie spojówek, wywołane pustynnym piaskiem. Nie dostaję tylko zawiadomień o śmierci. Do mnie nie przysyłają… – Wielu ich znałaś?
– Scena zazdrości, Hans? Nie sądzisz, że za wcześnie? Przyciągnął ją do siebie i w tej chwili rozległ się dzwonek.
– Telefon? – zapytał Kloss.
– Nie, do drzwi. – W jej głosie usłyszał niepokój. -nikogo się nie spodziewam. Zaczekaj…
Wybiegła do przedpokoju. Drzwi pozostały lekko uchylone. Kloss podszedł do nich na palcach. Przez szparę widział Lizę zdejmującą łańcuch. Na progu stał mężczyzna w kolejarskim mundurze. Kloss nie znał Horsta, nie zdążył zresztą nawet przyjrzeć się jego twarzy, bo wszystko, co stało się potem, trwało kilkanaście sekund. Horst brutalnym gestem odsunął Lizę od drzwi.
– Liza Schmidt? – zapytał.
– Tak, to ja. – Głos dziewczyny drżał. – Słucham.
– Z polecenia Artura – powiedział Horst. Kloss zobaczył w jego ręku broń i zareagował natychmiast. Kopnął drzwi, zasłonił sobą Lizę. Służbowy walter był już odbezpieczony.
– Strzelam szybciej! – krzyknął. – Rzuć broń na podłogę!
Tamten był zbyt zaskoczony i ogłupiały, by decydować się na walkę. Rzucił broń. Kloss ostrożnie podniósł pistolet z podłogi, nie spuszczając oka z Horsta.
– Teraz ręce na kark! – rozkazał. I dodał: -Myślę, Lizo, że zaprosisz nas do pokoju.
Pchnął Horsta w kierunku drzwi, spojrzał na Lizę, ciągle bladą jak płótno, i dopiero teraz, gdy opuszczało go naprężenie mięśni, zrozumiał, w jak trudną sytuację się wpakował. Horst powiedział: „Z polecenia Artura", więc kierownik grupy nie odwołał rozkazu likwidacji Lizy Schmidt? Dlaczego? Zawiodła łączność? Nie otrzymał polecenia organisty? A może zdecydował się jednak działać na własną rękę? Tak czy inaczej, Horst był tylko wykonawcą, jednym z członków grupy, zapewne uczciwym członkiem grupy. Co powinien zrobić Kloss jako niemiecki oficer? Oddać Horsta w ręce policji. Jeśli tego nie uczyni, Liza zamelduje w gestapo; Artur nie wstrzymał wykonania wyroku, Artur musi więc być pewny, że Liza zdradziła. Jak się teraz zachowa? Może sama wezwie policję?
Kloss nie podjął jeszcze żadnej decyzji, ale nie pozostawiono mu czasu do namysłu. Musiał grać swoją rolę. Horst stał przy ścianie z rękoma na karku.
– Gadaj – powiedział Kloss.
Tamten patrzył na niego z nienawiścią.
– Nic nie powiem.
– Zobaczymy. Powiesz gdzie indziej – zwrócił się do Lizy: – Znasz tego człowieka?
Liza z trudem odzyskiwała przytomność.
– Tak… Nie… Jakby z widzenia.
Kloss nie mógł wypaść z roli. Był przesłuchującym, który marzył tylko o tym, żeby mu zbyt dużo nie powiedziano.
– Przypomnę ci – mówił – on oświadczył, że przychodzi z czyjegoś polecenia. „Z polecenia Artura".
Liza milczała. Kloss obserwował ją z ogromnym napięciem. Nie interesowało go, co powie Horst. Czekał na to, co powie Liza.
A ona zaczęła płakać. Było to tak zwyczajne i naturalne, że gdyby Kloss nie wiedział, gdyby nie pamiętał o wszystkim, mógłby uwierzyć.
– Powiem wszystko – szepnęła. – Teraz już rozumiem. On jest bratem Artura, a ja popełniłam podłość.
Opowieść była prosta, od biedy nawet wiarygodna. Kloss znowu poczuł przypływ rzetelnej sympatii do tej dziewczyny, ale natychmiast się skarcił. Tak, usiłowała ratować człowieka z grupy Artura, ale jakie były motywy? Jeśli jednak pracowała w gestapo, dlaczego miałaby oszczędzać wykonawcę wyroku? Chyba że podejrzewa jego, Klossa, i chce sobie jeszcze zostawić czas, czas dla działania w grupie Artura.
Liza opowiadała tymczasem, że Artur był jej narzeczonym, że obiecywała mu małżeństwo, a on potem stracił obie nogi na froncie i wtedy… Znowu wybuchnęła płaczem.
– Nie chciałam za niego wyjść, nie mogłam marnować sobie życia, a gdy mu to powiedziałam, to on…
Kloss bacznie obserwował Horsta. Ten mężczyzna był dostatecznie sprytny, by zrozumieć intencję Lizy.
– Podciął sobie żyły – kończył rozpoczętą przez Lizę bajeczkę – skonał na moich rękach. A ja obiecałem się zemścić, wymierzyć sprawiedliwość tej…
Kloss udawał, że wierzy, było to najlepsze, co mógł zrobić. Scena nie była zresztą pozbawiona swoistej pikanterii. Trzech pracowników polskiego wywiadu grało w ciuciubabkę. Tylko on, Kloss, wiedział, jaka jest cena tej zabawy. Ten wykonawca wyroku, rozważał, czuje się teraz bardzo nieswojo. Ma zapewne wątpliwości, czy rozkaz szefa był słuszny. Ogarnęła go znowu fala wstrętu: wszyscy we trójkę kłamią i nie można przerwać tej
gry.
– Dokumenty! – zwrócił się do Horsta. Horst podał mu ausweis.
– Horst Kuschka – czytał Kloss – urodzony w Bytomiu, Ślązak. Pozwolenia na broń oczywiście nie ma?
– Za kogo pan mnie uważa? – powiedział Horst.
– Za bandytę, który wtargnął do obcego mieszkania i chciał strzelać do bezbronnej kobiety.
– Jestem pracownikiem kolei i broń posiadam legalnie. Dla ochrony dworca i obrony własnej.
Kloss porównywał numer broni z numerem wymienionym w legitymacji.
– Zgadza się. Chciał pan mordować z broni posiadanej legalnie. – Teraz należało brnąć dalej, to było zresztą najtrudniejsze. – Pozwolisz – zwrócił się do dziewczyny – że skorzystam z telefonu?
– Nie rób tego – szepnęła Liza. – Nie dzwoń do gestapo. Więc jednak!
– Czego ty chcesz?! – krzyknął. – Może zażądasz, żebym go puścił wolno?
– Proszę o to – powiedziała.
Znakomicie gra ta dziewczyna. Jest już spokojna, tylko wargi drżą jej lekko.
– Ale ja tego nie mogę zrobić – mówił. – Ten człowiek do ciebie strzelał. Czy nie pojmujesz, że chciał cię zabić? Spojrzała na niego.
– Czuję się winna, Hans. To przeze mnie Artur… Jednak kiepski melodramat. Uważa go za sentymentalnego naiwniaka. Miał już stanowczo dosyć tej gry.
– Musisz zawiadomić gestapo…
– Hans – szeptała – jest taki zwyczaj, że nie odmawia się prośbom wypowiadanym w Wigilię Bożego Narodzenia.
– Pięknie. Ale Wigilia jest dopiero pojutrze. Zresztą, powiedzmy, że to zrobię, jaką mam gwarancję, że on nie przyjdzie tutaj, kiedy mnie już nie będzie?
– Nie przyjdę – powiedział Horst. – Teraz żałuję, że chciałem zastrzelić pannę Schmidt. Ona nie jest taka, jak myślałem, jak mówił Artur.
Przestał wierzyć szefowi – rozważał Kloss. -Ten człowiek jest chyba uczciwy. A Liza? Jedno wiedział na pewno: znakomita aktorka.
– Dobrze – oświadczył. – Nie wiem, czy postępuję słusznie, ale nie mogę Lizie niczego odmówić. Niech pan idzie, panie Kuschka. Dokumenty? Broń? Nie, proszę nie wyciągać ręki, nie dostanie pan dokumentów ani broni, przynajmniej teraz. – Zajrzał do ausweisu, przeczytał adres. – Mam pana adres, proszę jutro rano nie wychodzić z domu, a ja przez noc pomyślę, co z panem zrobić. I proszę nie próbować ucieczki z miasta.
Za Kuschka zamknęły się drzwi. Zostali sami. Kloss napełnił kieliszki, potem usiadł na kanapie i przymknął oczy. Był bardzo zmęczony. Poprzedniej nocy nie spał, cały dzień zbiegł mu na chodzeniu po Wrocławiu.
– Dziękuję ci, Hans – szepnęła Liza. Przytuliła się do niego, chociaż nie uczynił nawet gestu. Jak bardzo pragnął, żeby Liza była zwyczajną dziewczyną, niczym więcej, tylko dziewczyną, z którą zamierza spędzić noc.
– Ten wigilijny zwyczaj – szepnął wbrew sobie – to też nie jest niemiecki zwyczaj, Lizo.
– Nie mów już o tym – odszepnęła. Nie wiedział, czy grała dalej swoją rolę, ale chciałby wierzyć, że to była nie tylko rola, gdy wyciągnęła rękę do wyłącznika. I zdążył jeszcze pomyśleć, że nocą Liza zapewne dokładnie przejrzy kieszenie jego munduru.
O siódmej rano panował jeszcze mrok. Hauptsturmfuehrer Poller, który pozwolił sobie tym razem tylko na cztery godziny snu, kazał wezwać oficera śledczego Kripo. Musiał działać teraz szybko, czuł, że do jego gry wtargnął jakiś element nieprzewidziany i to wymagało niezwykłej koncentracji uwagi. Poller miał intuicję. Poller wierzył w swoją intuicję i był przekonany, że nie popełni błędu.
– Proszę powiedzieć, jak to było – zażądał, gdy w drzwiach stanął zażywny jegomość, zapewne jeden z tych starych urzędników policyjnych, którzy co prawda nie byli zbyt pewni, ale mieli węch. I dodał zaraz:
– Bardzo się panu chwali ten natychmiastowy meldunek do gestapo. Obiecuję awans. Starszy pan ukłonił się.
– Poczułem, że tu coś śmierdzi – stwierdził. – "Znaleźliśmy trupa przed godziną. Zrzucono go z Lessingsbrucke, nadział się na falochron, wstrętny widok. Ale nie to było przyczyną śmierci. Postrzał w tył głowy z bliskiej odległości. -Wziął cygaro podsunięte mu przez Pollera.
– Znaleźliśmy przy nim 200 marek, spora sumka… Nie miał ausweisu, a tylko książeczkę wojskową na nazwisko Horst Kuschka.
Poller wziął do ręki tę książeczkę i spojrzał na fotografię.
– Stwierdził pan tożsamość?
– Tak, to ten sam człowiek – powiedział policjant. -Nie ulega wątpliwości. To Horst Kuschka.
SturmbannFuehrer palił w milczeniu cygaro. Musiał sporządzić rejestr faktów. Nazywał to rozglądaniem się w nowej sytuacji. Był niespokojny i zły, ale nie dawał tego po sobie poznać.
– Proszę mi to zostawić – powiedział, wskazując na książeczkę. – I w ogóle proszę przysłać mi wszystkie materiały śledztwa.
– Kripo będzie informowane? – zapytał urzędnik. Wiecznie te spory kompetencyjne? Miał ich dosyć.
– Tak albo nie – odpowiedział sucho. – Sprawą zabójstwa Horsta Kuschki zajmie się gestapo. Może pan odejść.
Zadzwonił i kazał przygotować samochód.
Ludzie tłoczyli się na przystankach, na Kałserbrucke z trudem wyminęli zator tramwajowy.
Poller spojrzał z mostu na panoramę Zaodrza i przypomniał sobie nagle ulotkę, którą przechwyciło gestapo. Ulotki rozpowszechniano wśród cudzoziemskich robotników. „Wrocław był i będzie polski" – głosił świstek. Poller zacisnął zęby aż do bólu.
Zatrzymali się przed starą kamienicą. Na czwartym piętrze uderzył pięścią w drzwi opatrzone wizytówką „Horst Kuschka". Otworzyła blada kobieta. Oczy podkrążone z niewyspania. Ledwo na nią spojrzał, wiedział o niej wszystko albo prawie wszystko.
– Gestapo – warknął i ruszył do pokoju. Po chwili otwierał drzwi szaf. Wyrzucał na podłogę bieliznę i wyciągał papiery z szuflad.
Kloss spieszył się. W tramwaju panował tłok. Na Universitatbrucke był zator; siedział w drugim wagonie, zawsze wchodził do drugiego wagonu, i przeglądał „Beobachter". Jeszcze na przystanku sprawdził, że nie jest śledzony. Długi sznur wozów utknął na dobre na moście. Ludzie wyskakiwali z wagonów i biegli chodnikami, spieszyli się do pracy; dołem płynęła Odra, niosąc zwały kry. Kloss spojrzał na zegarek: tramwaje stały już dziesięć minut. Pomyślał, że jednak najpierw powinien był pójść do organisty. Może już coś wre? Nie chciał jednak zmieniać decyzji. Postanowił porozmawiać z Horstem Kuschka. Ryzyko? Tak, oczywiście, ale pozostało tylko półtora dnia, a właściwie wiedział tyle, co na początku. Czy Liza Schmidt jest agentką gestapo? Rozważał na zimno wszystkie „pro" i „contra". Co prawda ratowała Kuschkę, ale przecież gdyby przekazała go gestapo, me mogłaby już działać w grupie. Czy to miało jednak jakieś znaczenie? Wiedziała przecież, że Artur wydał na nią wyrok śmierci, więc tak i tak była spalona. Może spróbuje jeszcze nawiązać kontakt z Arturem?
Całowała go na pożegnanie; wydawała się zupełnie szczera, ale była przecież szczera również wtedy, gdy opowiadała bajeczkę o narzeczonym. Umie grać, jest niebezpieczna.
A Kuschka? Trudno sobie wyobrazić, że zdecydował się wykonać odwołany wyrok. Sprawiał wrażenie dobrego wykonawcy, ale tylko wykonawcy. Dlaczego więc Artur postąpił wbrew rozkazowi? Oczywiście w pewnych sytuacjach to może być usprawiedliwione. Otrzymał jednakże wyraźne polecenie. A jeśli organista nie przekazał rozkazu? A może spotkać się z Arturem? Zbyt duże ryzyko. Artura zapewne pilnują… Niewykluczone zresztą, ze gestapo już go aresztowało. Jaki jest plan gestapo? Czekać. Zamknęłoby wszystkich, o których wie, w momencie likwidacji swojej wtyczki. Dopóki prowokator działa, pozostali są względnie bezpieczni. Gestapo czeka na uchwycenie kontaktu z centralą.
A gdyby pójść do gestapo, rozważał Kloss. Nie, nonsens, nie dadzą się nabrać.
Tramwaj szarpnął gwałtownie i ruszył. Kloss złożył gazetę i poszedł na przedni pomost. Nie znał Wrocławia, ale przestudiował dokładnie plan miasta; to mu na ogół wystarczało. Jeszcze dwa skrzyżowania i powinien wysiąść. Stamtąd – parę minut do mieszkania Horsta Kuschki.
Poller przesunął właśnie krzesło na środek pokoju. Nogi wyciągnął daleko przed siebie i oglądał uważnie buty. Był po cywilnemu, ale w długich butach. Willi nie wyczyścił ich zbyt starannie, oberwie dzisiaj po mordzie.
– Teraz pogadamy- oświadczył. Helena, żona Kuschki, stała przed nim w swoim domowym szlafroku i rannych pantoflach. Poller widział jej strach, widział, jak bezskutecznie usiłuje ukryć drżenie ramion; poprawiła włosy i ten gest rozśmieszył hauptsturmfuehrera.
– No, co pani wie? – zapytał.
– Nic.
– Nie powiedział, dokąd idzie?
– Nie mówił.
– Znajomi? Przyjaciele?
– Nie miał żadnych przyjaciół – oświadczyła Helena.
– Tralala… Polskie gadanie. Ja na byłych Polaków mam specjalne metody. A ci z waszej polskiej sitwy, z biblioteki…
– Nie spotykał się z nimi – Helena wybuchnęła płaczem.
– No, no, tylko bez histerii… Niemieckie kobiety znoszą takie rzeczy spokojnie, ale pani nie umie być niemiecką kobietą. A ta wasza kawiarenka! – wykrzyknął.
– Przychodził – szepnęła Helena. – Nic dziwnego, ja tam przecież pracuję w szatni.
– Każdy porządny Niemiec – powiedział Poller – ma prawo pójść do kawiarni, wypić halbę piwa i zagrać partyjkę domina. Grywał w domino?
– Czasami. To była jego jedyna rozrywka. Oczywiście na bardzo drobne stawki. Horst nigdy nie pił.
oszczędzał, nie wyrzucał pieniędzy na przegrane – znowu chlipnęła.
– Mnie nie interesują stawki! – wykrzyknął Poller. -Z kim grywał w domino?
W gruncie rzeczy nie obchodziła go odpowiedź Heleny. Nie po to tu przyszedł, żeby wyduszać z tej kobiety drobne szczegóły. Raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby zagroził jej aresztem.
– Wiem dosyć – oświadczył – żeby panią zamknąć. Na razie choćby pod zarzutem utrudniania śledztwa. Na razie…
Potem warknął:
– Kochanek nie miał?
– Nie miał – powiedziała Helena.
– To przynajmniej pani wie. A z niejaką Lizą Schmidt nie widywała go pani?
Helena nie zdążyła odpowiedzieć. Zadźwięczał dzwonek do drzwi. Poller skoczył, gotowy do działania.
– Aha! Mamy szansę poznać znajomych pana Kuschki! Proszę otworzyć, tylko bez kawałów. Jakakolwiek próba ostrzeżenia gościa, strzelam. Najpierw do pani.
Stanął za drzwiami, a ona z trudem odsuwała zasuwkę, zasuwka się zacinała, zawsze tak było. Widziała twarz Pollera i pomyślała, że jednak strzeli, jeśli ona nie wpuści natychmiast tego, który czekał po tamtej stronie i którego nie zdąży już ostrzec. Uchyliła drzwi, na progu stał niemiecki oficer. Odetchnęła z ulgą: to był ktoś zupełnie obcy.
– Chciałbym pomówić z panem Horstem Kuschką – powiedział Kloss.
Helena odsunęła się od progu. Kloss wszedł do wnętrza i natychmiast trzasnęły drzwi, a przed Klopsem stał Poller z pistoletem gotowym do strzału. Zaskoczył go mundur oficerski, tego się jednak nie spodziewał. Po chwili zaskoczył go także spokojny ton oberleutnanta.
Ani śladu lęku, rzetelna pewność siebie, którą haupt-sturmfuehrer zwykle cenił.
– Kim pan jest? Proszę opuścić broń, nie lubię, kiedy mierzy do mnie cywil – Kloss mówił cicho i powoli. Wiedział już, że popełnił błąd. Nie należało tu przychodzić. Tego, który stał przed nim z pistoletem w ręku, rozpoznał bezbłędnie, zawsze rozpoznawał gestapowców. Poller to zresztą natychmiast potwierdził.
– Żaden cywil – warknął. – Hauptsturmfuehrer Poller z gestapo.
Więc to właśnie on! Kloss poczuł coś w rodzaju satysfakcji. Nareszcie wie, z kim ma do czynienia! Uśmiechnął się szeroko. Wyszedł mu nawet ten uśmiech.
– Oberleutnant Hans Kloss – przedstawił się. -Świetnie, że pana widzę, hauptsturmfuehrer!
– Tak! Radość obopólna, oberleutnant. A niby dlaczego mój widok tak pana ucieszył? Znał pan Kuschkę? -To już było warknięcie. Poller wrócił na swoje krzesło i rozsiadł się na nim wygodnie. Znowu wyciągnął nogi, ale oficer, który stał przed nim, nie wydawał się wcale speszony.
– Miałem zamiar – mówił – złożyć dzisiaj wizytę w gestapo razem z Kuschką, po którego właśnie przyszedłem. – Tak, to była chyba najlepsza formuła.
– Kuschką już nigdy nie złoży wizyty w gestapo – powiedział Poller – ale pana to nie minie. Kloss zareagował natychmiast i ostro:
– Pański ton wydaje mi się nieodpowiedni. I nie wiem, dlaczego Kuschką…
Poller odpowiadał bawiąc się papierośnicą:
– Tego człowieka – oświadczył – wyłowiono dzisiaj nad ranem z Odry. Strzał w tył głowy. Teraz pan wie? Więc proszę mi natychmiast powiedzieć, w jakich okolicznościach spotkał się pan z Kuschką?
Kloss wyciągnął z kieszeni pistolet.
Bawił się nim udając, że nie widzi przerażenia Pollera. Gestapowiec kurczył się na krześle, teraz bezbronny, bo swoją broń schował już był do kieszeni.
Kloss przysunął sobie także krzesło, usiadł naprzeciwko Pollera. Podał mu broń, a legitymację i ausweis Kuschki rzucił na stół.
W pewnych sytuacjach najlepiej jest mówić prawdę, zresztą musiał mówić prawdę, bo przecież Poller… Wyjaśnił wiec, że wieczór wczorajszy spędził u pewnej młodej, przystojnej damy. Dokładnie powtórzył bajeczkę Lizy; ten Kuschką, tłumaczył gestapowcowi, chciał ją zastrzelić z zemsty. Miał pozwolenie na broń…
– Na pewno fałszywe – stwierdził Poller. Kloss wzruszył ramionami.
– Możliwe – powiedział. Wyjaśnił, dlaczego puścił Kuschkę wolno. Dzisiaj przyszedł właśnie tutaj po to, żeby go doprowadzić do gestapo i sprawę dokładnie zbadać.
Mówił i jednocześnie obserwował Pollera; czy gestapowiec mu wierzy? Kloss rozumiał, że rozgrywka dopiero się zaczyna. Ale twarz Pollera pozostawała nieruchoma. Wysłuchał Klossa nie zadając pytań. Wreszcie powiedział:
– No cóż. Z braku Kuschki będziemy musieli pojechać do gestapo we dwójkę. – Potem zwrócił się do Heleny:
– A pani nie wolno opuszczać Wrocławia bez zezwolenia. I jeśli pani sobie coś przypomni…
Gabinet Pollera w gestapo był taki, jak wszystkie gabinety w tej instytucji. Wielkie biurko i koniak w oszklonej szafie. Portret Fuehrera i portret „wiernego Henryka". Dwa fotele i maty stołeczek pod drzwiami. Kloss siedział w fotelu i spoglądał na ten stołeczek. Poller zachowywał się tak, jak należało przewidywać. Najpierw groził twierdząc, że Kloss może być podejrzany o zamordowanie Kuschki. Oberleutnant zareagował śmiechem, następnie zażądał, by Poller porozumiał się z generałem Eberhardtem i sprawdził jego, Klossa, personalia i lojalność. Poller uzyskał połączenie telefoniczne i oczywiście Eberhardt, ten stuprocentowy Prusak, stary oficer Abwehry, nienawidzący gestapo, wyśpiewał litanię pochwał i domagał się, by wrocławska policja natychmiast odczepiła się od jego pracownika. Kloss, obserwując nieustannie reakcje hauptsturmfuehrera, doszedł do wniosku, że Poller nic o nim nie wie. Może więc Liza me zameldowała, może Liza jest jednak niewinna? Poller bawił się cygarem.
– Cała ta historia – oświadczył – jest dość dziwna. Pan był ostatnim człowiekiem, który widział Kuschkę. Kloss postanowił teraz zaatakować.
– A dlaczego ten kolejarz tak pana interesuje, dlaczego nie Kripo?
Poller bawił się cygarem.
– Pan jest jednak ciekawy, Kloss – powiedział.
– Jestem oficerem Abwehry, a pan bawi się ze mną jak kot z myszką. Zadaje pan podchwytliwe pytania zapominając, że ja sam zajmuję się takimi sprawami na co dzień.
Poller roześmiał się.
– Jak mam to rozumieć? Oferta współpracy?
– Niby jak miałbym panu pomóc? – wzruszył ramionami. – Jestem tu przejazdem. Nie będę rozgrzebywał pańskiego podwórka. O co właściwie chodzi?
Poller nie zamierzał jednak mówić. Jeśli nawet nie podejrzewał Klossa, nie będzie przecież z byle oficerem Abwehry dzielił się sukcesem.
– Nie myślę o pomocy w śledztwie – oświadczył. – A jednak liczę na pomoc. – I po chwili: -Jak nazywała się ta kobieta, u której spędził pan noc?
Kloss od dawna spodziewał się tego pytania; niepokoiło go nawet, że padło tak późno. Poller powinien od tego zacząć, a jeśli nie zaczął, to wiedział. Decyzję należało podjąć natychmiast. Roześmiał się.
– Czy pan zawsze pamięta nazwiska kobiet, z których gościny pan korzystał, Poller? Powiedzmy sobie prawdę: nazwisko nie jest najważniejszym elementem kobiety.
– A nie jest, nie jest – Poller roześmiał się także. Przełknął to jednak dość gładko. -Tak czy inaczej, trzeba przecież ustalić, Kloss.
– Zaraz sobie przypomnę… To było niedaleko Les-singsbrucke… Ona nazywała się Liza… – Obserwował bacznie Pollera. Wie, czy nie wie? Powiedzieć, czy nie powiedzieć?
Nie musiał jednak decydować. Rozległo się pukanie do drzwi. Kloss usłyszał znajomy głos i na progu zobaczył Lizę. Zerwał się z fotela, a ona meldowała spokojnie:
– Panie hauptsturmfuehrer, przyniosłam przepisane raporty. – Potem dostrzegła Klossa, a może raczej udawała, że dostrzegła go dopiero teraz. – O, Hans, jak się masz, nie wiedziałam, że cię tu zobaczę. – Zabrzmiało to zupełnie naturalnie.
Poller wybuchnął śmiechem. Bawił się znakomicie.
– O, państwo się znają… Rozumiem, rozumiem; dziękuję. Lizo, jesteś dzisiaj wieczorem wolna i jeśli umówiłaś się z oberleutnantem…
– Umówiłam się – powiedziała Liza. – Pamiętasz, Hans?
– Pamiętam. – Był wściekły. Dał się zaskoczyć jak smarkacz. Zapalił papierosa i nie spojrzał już na Lizę, gdy opuszczała pokój. Natarł natomiast natychmiast na Pollera: – To ona. Dlaczego pan jej nie przesłucha? A może ona już zameldowała i pan wiedział, i strugał ze mnie wariata…
– Nie tak ostro, Kloss – roześmiał się Poller. – My w gestapo mamy swoje metody.
– Słyszałem.
– Nie to, co pan myśli. Nie żadne wybijanie zębów. Bęcwałów od tej roboty trzymam na smyczy i spuszczam od czasu do czasu, ale niezbyt na nich liczę. Ja działam inaczej, Kloss. I lubię inteligentnych przeciwników.
– Co to ma do rzeczy?
– Jeśli pan spotka się z tą Lizą, proszę poobserwować. O co będzie pytała, jakie sprawy ją interesują. Może nastroje panujące w wojsku albo inne informacje.
– Przecież ona pracuje u pana?
– No to co? Czasem robi pan wrażenie inteligentnego, Kloss, a czasem wydaje się naiwny.
Spotkanie skończyło się remisowo, pomyślał Kloss. Potem doszedł do wniosku, że pierwszą rundę wygrał jednak Poller. Ani cienia informacji… Wiadomo tylko, że Liza pracuje w gestapo… Ale czy to znaczy, że pracuje dla gestapo?
A jednak zbliżało się rozstrzygnięcie. Wszyscy biorący udział w grze musieli działać i to musieli działać szybko. Kloss prosto z gestapo pojechał do organisty; kluczył oczywiście po Wrocławiu, gubił ślady, ale me zdobył zupełnej pewności. Czy Poller kazał go śledzić? Byłby idiotą, gdyby tego nie zrobił. A jednak wydawało się, że nikt za Klopsem nie szedł. Czyżby hauptsturmfuehrer był tak pewny swych informacji?
U organisty czekał na Klossa raport Artura, dostarczony, jak zwykle, do skrzynki pod figurą świętego Antoniego. Szef grupy meldował o swych ostatnich decyzjach. Raport był właściwie zupełnym zaskoczeniem. Artur twierdził, że zgodnie z poleceniem centrali odwołał rozkaz likwidacji Lizy Schmidt. Horst Kuschka usiłował wykonać wyrok na własną rękę. Dlatego też Artur zlikwidował Kuschkę, którego obserwował przez cały wieczór. Teraz był przekonany, że Liza Schmidt jest niewinna, a prowokatorem był właśnie Kuschka. Grupa jest więc znowu czysta, grupa może działać. Artur prosił o zadania i kontakt z centralą.
– Widzisz – powiedział organista – zawsze mówiłem, że Liza jest w porządku.
– Wiedziałeś, że pracuje w gestapo?
– Wiedziałem – potwierdził. – To nasz ogromny sukces.
Organista wyraźnie triumfował. Raport Artura potwierdzał jego wiarę w niewinność Lizy. Czekał teraz na decyzję Klossa, że grupa Artura jest czysta i może znowu nawiązać kontakt z centralą, gdyż prowokator Horst Kuschka został zlikwidowany. Ale Klossowi to rozwiązanie wydało się nieco podejrzane. Czuł, że rozgrywka z hauptsturmfuehrerem Pollerem wcale nie jest ukończona, że zbliża się ostatnia runda i ta runda będzie najtrudniejsza. Analizował szczegółowo sytuację, widział ciągle przed sobą twarz organisty i jego oczy, które nie czyniły wrażenia oczu ślepca.
Jeśli Kuschka był istotnie zdrajcą, jak melduje Artur, Poller powinien natychmiast po likwidacji Kuschki przystąpić do dokonania aresztowań. Na co jeszcze czekał? Zdrajca znał Artura, znał Lizę, gestapo miało ich wszystkich w ręku, a przecież Poller musi wiedzieć, że jeśli się spóźni, ci ludzie uciekną. Zresztą Artur powinien natychmiast zniknąć, podobnie jak Liza, jak wszyscy, o których Poller mógł coś wiedzieć. A tymczasem Artur spaceruje spokojnie po Wrocławiu, jakby nic się nie stało. Dlaczego? Nie rozumie, co mu grozi? Czeka na kontakt z centralą, narażając łącznika „ciotki Zuzanny" na wielkie niebezpieczeństwo?
Kloss zmiął w dłoni karteluszek z raportem Artura, potem zapalił zapałkę. Pamiętał twarz Kuschki, gdy tamten wszedł do mieszkania Lizy; pomyślał wtedy: to jest uczciwy człowiek… Jeśli więc nie Kuschka, to kto? Podejrzenie rodziło się powoli, było to podejrzenie straszne. Zdecydował, że musi jeszcze raz sprawdzić; istniała pewna szansa sprawdzenia… Artur Drugi… Jaki to był właściwie człowiek? Wiedział o nim tak mało.
Nieruchoma twarz organisty ciągle była zwrócona w jego stronę. Gdyby nie pewność, że człowiek ten jest ślepy, pomyślałby: „Czuję na sobie jego wzrok". Informacje z centrali stwierdzały, że organista jest absolutnie pewny. Patriota, stary działacz wrocławskiej Polonii. Czy istnieją ludzie absolutnie pewni?
– Co mam przekazać Arturowi? – zapytał organista. W jego głosie pojawiła się nutka niepokoju. Milczenie trwało jednak zbyt długo.
– Nic nie przekazywać Arturowi – powiedział cicho Kloss. – Zerwać kontakt z Arturem.
Dłoń organisty sięgnęła do okularów, potem przejechała po czole. Na twarz wystąpiły krople potu.
– Co to znaczy? – zapytał.
– To, co powiedziałem. – Głos Klossa brzmiał sucho. Po chwili milczenia organista zapytał:
– Czy mnie też nie wierzysz? – Potem zaczął mówić gwałtowniej: – Czy pojmujesz, na co skazujesz tych ludzi? Na samotność! Nie, nie tylko na samotność: wpadną w ręce wroga. Liza, którą znam od dziecka… Artur Drugi.
– Znajdziemy ich, gdy będzie można. – Kloss z trudem panował nad sobą. Rozumiał równie dobrze jak tamten, że każde słowo jest wyrokiem. – Ty znikniesz z Wrocławia – dodał. – Masz rezerwowy adres?
– Mam – powiedział organista.
– A papiery?
– Też.
– Więc uciekaj natychmiast, nawiążemy z tobą kontakt… Wystarczy, jeśli poślesz doktorowi Brucke, Berlin 6, Leipzigerstrasse 29 – zapamiętaj – swoją ostatnią analizę krwi. Odwrotną pocztą otrzymasz instrukcje.
– Nie chcę uciekać. Horst Kuschka nic o mnie nie wiedział.
– To rozkaz – Kloss zaakcentował ostro ten wyraz. Potem zaczął mówić łagodniej, patrząc ciągle na twarz organisty. – Zrozum, inaczej postąpić nie mogę. Wojna jest okrutna, a nasza wojna szczególnie okrutna. – Wyciągnął rękę i dotknął nią dłoni tamtego. – Do widzenia – powiedział. – Nie wiem, czy spotkamy się kiedykolwiek, ale jeśli, to już w wolnej Polsce.
– W wolnej Polsce – powtórzył organista i znowu sięgnął dłonią do okularów.
Kloss opuścił kościół. Zaczął padać śnieg, wiał zimny wiatr. Przed wystawą antykwariatu Kloss zobaczył mężczyznę w mundurze organizacji Todt. Podszedł do niego. Mężczyzna wyciągnął pudełko zapałek; podawał Klossowi ogień, ale czynił to bardzo niezręcznie, zapałki gasły, rzucał je na chodnik.
– Słuchaj uważnie – mówił tymczasem Kloss. – Pensjonat „Elisabeth". Zawiadomisz go, że to tam, ale bez podawania numeru pokoju. Informację muszę mieć o dziewiątej wieczorem na telefon, zapamiętaj numer…
Potem tamten wskoczył do tramwaju. Kloss jeszcze przez chwilę widział go na tylnym pomoście; mężczyzna w mundurze organizacji Todt spokojnie wyciągał z kieszeni gazetę. Kloss uśmiechnął się; tego chłopca znał od roku. Pracował z nim w Warszawie, a teraz postanowiono, że on właśnie pokieruje nową grupą we Wrocławiu. W tej wojnie żaden odcinek frontu nie może pozostać nie obsadzony. Ale chociaż we Wrocławiu zaczynali już pracować nowi ludzie, Kloss wiedział, że rozgrywka z Pollerem o grupę Artura jeszcze się nie skończyła.
Ostatnia runda trwała.
Poller wierzył, że triumf jest już bliski. Nigdy żadnej akcji nie przeprowadził z taką cierpliwością i tak dokładnie. Jego szef dawno zdjąłby tych ludzi i właściwie nic by nie uzyskał oprócz kłopotów z nową organizacją. Bo organizacje te powstawały przecież jak grzyby po deszczu. On, Poller, wie o tym dobrze i wie także, że prymitywne metody zawodzą w tej grze. Sięgnie do sztabu wroga, sparaliżuje jego kierownicze ośrodki.
Zapalił cygaro, zaaplikował sobie rzetelną porcję dymu, potem podniósł słuchawkę. W tych sprawach z telefonu korzystał rzadko, tylko wówczas, gdy wiedział z pewnością, że podsłuch jest wykluczony. Usłyszał znajomy głos; nie lubił tego głosu, pogardzał zresztą ludźmi, z których usług korzystał. Chętnie ich wykańczał, gdy spalili się lub okazali bezużyteczni. W tym wypadku gotów był jednak okazać zadowolenie. Szmata, bo szmata, ale sukces niewątpliwy.
– Dobrze, zrobione – powiedział. Odłożył na chwilę słuchawkę i sięgnął po zapałki, bo zgasło cygaro. – Nie denerwuj się – głos Pollera brzmiał tym razem łagodnie i cicho – nikogo z nich jeszcze nie zdejmę, mam czas, przynajmniej do jutra. Kontakt z ich centralą to wielkie osiągnięcie, musimy mieć łącznika… Tak, tak, w tym kościółku też się rozejrzę… Co jeszcze? Mówisz o oficerku z Abwehry… Trochę nam przeszkodził, jest niezręczny i chyba niezbyt sprytny… Dobrze, dobrze, zgoda. Możesz go upolować… Heil!
Odłożył słuchawkę. Właściwie ci ludzie nie zasługiwali na niemieckie pozdrowienie, ale tym razem… Wstał, wygładził mundur i wyprostował się przed portretem Fuehrera. Wyciągnął rękę… Czy dane mu będzie stanąć przed wodzem w takiej pozycji i w mundurze standar-tenFuehrera?
Dzień był ciężki. Profesor von Lipkę, wchodząc do kawiarni domyślił się, że zastanie Lizę. W szatni była oczywiście Helena, żona tego Kuschki. Lipkę sądził, że jednak nie przyjdzie, że to przynajmniej zostanie mu oszczędzone. Ale ona siedziała na swoim zwykłym miejscu z robótką w ręku. Przypomniał sobie, że kiedyś zapytał, co robi, i wtedy mu odpowiedziała, że to sweter dla Horsta na gwiazdkę. Sweter był już prawie gotów, Helena pasowała teraz rękawy i wydawało się, że nic poza tym jej nie obchodzi.
Wie przecież, że Horst nie żyje, myślał Lipkę, pochylając się nad jej dłonią. Jakieś „bardzo mi pani żal", „bardzo współczuję" nie przechodziło mu przez gardło. Powiedział: „Jest wojna, a my walczymy", zostawił płaszcz i wszedł do salki kawiarnianej. Z trudem panował nad sobą. Jego poprzednik, Artur Pierwszy, mawiał: „Nie podejmuj niczego, póki nie odzyskasz pełnej równowagi". Ale on, Artur Drugi, nie mógł czekać. Był w sytuacji, w której każda minuta miała ogromną wartość.
Liza siedziała oczywiście przy jego stoliku i bawiła się kostkami domina, z których budowała wysmukłą wieżyczkę. Usiadł na swoim miejscu, nie podając jej ręki.
– Kazałeś mnie zabić – powiedziała cicho Liza. Była spokojniejsza niż on. – Dlaczego?
– Nie wzywałem cię. – Artur sięgnął po cygaro i oglądał je z powagą. – Mówiłem, że me wolno spotykać się ze mną bez wezwania. A w każdym razie nie wolno przychodzić do „Doroty", gdy tu jestem.
– Chcę wiedzieć, o co mnie podejrzewasz. Kelnerka przyniosła piwo. Kufel był zbyt pełny, piana osiadła na dłoni, gdy podniósł go do ust, a profesor nie znosił źle napełnionych kufli. Poczuł w ustach gorycz, wypił jednym haustem potężną porcję i zapalił cygaro. Musiał jej teraz wyjaśnić, a raczej przede wszystkim musiał ją uspokoić. Nie, tłumaczył, o nic już Lizy nie podejrzewa. Powinna zrozumieć, znaleźli się w sytuacji szczególnej i wszystko wskazywało na to, że Liza, która znała Artura Pierwszego i tamtych dwóch z fabryki, pracuje na dwie strony.
Żachnęła się. Profesor gestem nakazał jej milczenie. Nie, to nie była jego ocena, to były informacje, które otrzymał. Informacje te okazały się fałszywe. Zresztą każdy się może mylić, ale on, Artur, jest zbyt ostrożny, by działać pochopnie. To Horst Kuschka chciał wykonać wyrok na własną rękę.
– Powiedziałem mu – mówił von Lipkę – że odwołuję rozkaz, że po bliższym sprawdzeniu informacje okazały się nieścisłe, a on jednak poszedł do ciebie. Właściwie podejrzewałem go od początku, ale chciałem mieć pewność, musiałem go sprawdzić. I miałem rację: to on dla nich pracował, to on wydał Artura Pierwszego.
Profesor był tego dnia zbyt zdenerwowany, by uważnie śledzić otoczenie. Liza słuchała w napięciu, nie spuszczając wzroku z Artura Drugiego. Żadne z nich nie spostrzegło Heleny, która minęła ich stolik, wracając z bufetu do szatni, cicho stąpając w swoich miękkich, służbowych pantoflach. Profesor zobaczył dopiero jej plecy i natychmiast zamilkł, ale było już za późno. Helena słyszała ostatnie dwa zdania: „a on jednak poszedł do ciebie" i „to on…". Usiadła przy swoim stoliku w szatni i ukryła twarz w miękkiej wełnie nie dokończonego swetra.
– Do tej sprawy nie będziemy już wracać – powiedział von Lipkę. – A teraz melduj.
Liza opowiedziała Arturowi o Klossie, który uratował jej życie. Dokładnie, jak zwykle w takich wypadkach, zreferowała przebieg rozmowy. Nie było tego wiele, ale jednak parę informacji, parę nazwisk. Artur słuchał z napiętą uwagą.
– Na kiedy umówiłaś się z nim? – zapytał.
– Dziś wieczorem będzie u mnie – powiedziała Liza. – Po dziewiątej…
W tej chwili pojawiła się w drzwiach Helena. Podeszła do ich stolika.
– Proszą panią do telefonu – zwróciła się do Lizy. W szatni było pusto. Liza podbiegła do telefonu i sięgnęła odruchowo po słuchawkę. Słuchawka leżała na widełkach.
– Chciałam z tobą pomówić. – Helena stała obok niej. Właściwie się nie znały. Liza nie wiedziała, że Helena jest także w ich grupie, wykluczała to organizacja siatki. Nie wiedziała również, że Horst, człowiek, który chciał ją zabić, był mężem szatniarki.
– O co chodzi? – zapytała Liza. Helena mówiła po polsku, zwracała się do niej per „ty". Liza nie ukrywała zaskoczenia.
– Ty masz kontakt z centralą – szeptała gorączkowo Helena. – Daj mi ten kontakt…
– Nie rozumiem, co pani mówi – powiedziała sucho po niemiecku.
– Musisz mi uwierzyć, inaczej wszyscy zginiemy… Przechodziłam obok waszego stolika, słyszałam, jak on powiedział, że Horst, mój mąż Horst, był zdrajcą, że chciał wykonać wyrok bez rozkazu… To nieprawda!
Liza ruszyła ku drzwiom. Helena zastąpiła jej drogę.
– Przysięgam na wszystko, co mi drogie – mówiła – że zadanie nie zostało odwołane. Przysięgam, że Horst był niewinny. Powiem ci coś jeszcze…
Liza odsunęła ją brutalnie.
– Pani chyba oszalała – powiedziała sucho. – Nic nie rozumiem.
Wróciła do stolika. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ogarnął ją strach. Przypomniała sobie twarz Pollera, zapaliła papierosa i wciągała dym, czując na sobie spojrzenie Artura.
– Co się stało? – zapytał.
Powiedziała mu. Musiała mu powiedzieć. Gdyby przestała mu ufać, znalazłaby się w piekle, ogarnąłby ją koszmar, z którego nie byłoby już wyjścia. Słuchał z nieruchomą twarzą. Nic, co by zdradzało niepokój lub zaskoczenie.
– Co jej powiedziałaś? – zapytał.
– Nic.
– Masz kontakt z centralą? -Tego pytania się nie spodziewała. On przecież wiedział. Musiał wiedzieć.
– Nie mam kontaktu.
Artur rozkładał kostki domina.
– Tego się bałem – powiedział wreszcie. – Horst nie działał sam. Ona usiłuje teraz skończyć jego robotę. -Patrzył na Lizę, w jego wzroku było coś, czego dziewczyna nie znała. – Ty to musisz zrobić – rzekł. – Nie ma nikogo innego, kto by to mógł dzisiaj zrobić. Wykonasz wyrok. A w nocy uciekamy z Wrocławia. Nikt z nas nie może tu zostać. Przyjdę do ciebie… Teraz posłuchaj uważnie, jej adres…
Musi więc wykonać wyrok. Trzymała rękę w kie-W szeni płaszcza, pałce głaskały chłodny metal, to uspokajało. Z jakiej odległości trzeba strzelać? Sakramentalne: „Z polecenia Artura", a potem od razu, od progu, aby tamta nie miała czasu pomyśleć. Dwa strzały. Artur powiedział: „Najlepiej strzelać dwukrotnie, pistolet ma tłumik, możesz być zupełnie spokojna".
Ludzie muszą zabijać, na tym polega wojna. Ale ona jeszcze nie zabijała i zupełnie nie wie, jak będzie żyła potem. Czy istnieje zresztą jakieś „potem"? A jeśli Helena jest niewinna? Do niej miał strzelać Horst, teraz ona będzie strzelała do Heleny. „Z polecenia Artura…"Co wie o tym człowieku? Przecież Artur Pierwszy musiał mu ufać, jeśli uczynił go swoim zastępcą. Żołnierz powinien ufać dowódcy. Ona jest żołnierzem i nie ma innego wyjścia. Pomyślała o swojej matce. Matka uczyła ją mówić po polsku, czytały razem polskie książki. „Naucz się ich nienawidzieć" – mówiła potem matka.
Nienawidzieć – to znaczy zabijać.
Przed dworcem wsiadła do tramwaju. Helena powinna być już w domu. Liza długo obserwowała „Dorotę" i widziała, jak szatniarka opuszczała kawiarnię. A może zdążyła zawiadomić gestapo, a może jej dom jest obstawiony? Wyskoczyła na trzecim przystanku, bez trudu znalazła starą kamienicę i powoli wchodziła schodami na czwarte piętro. Po drodze nie spotkała nikogo. Gdy przyciskała dzwonek u drzwi, znowu wróciły wszystkie wątpliwości. A jeśli ta kobieta jest niewinna?
Stała na progu. Oczy miała spuchnięte, widocznie płakała. Była zaskoczona, a gdy spojrzała na Lizę, cofnęła się parę kroków. Zrozumiała, zanim Liza zdążyła, sięgnąć do kieszeni, zanim odsunęła bezpiecznik.
– Z polecenia Artura – Liza czuła, że serce podjeżdża jej do gardła. Podniosła pistolet, ale nie mogła pociągnąć za spust. Opuściła broń.
– Strzelaj! – powiedziała Helena. – Strzelaj! – powtórzyła. – Czemu nie strzelasz? Mogłabym cię uprzedzić – podniosła dłoń do ust i pokazała jej na dłoni małą kapsułkę. – Cały dzień trzymam to w ustach. Ale ci nie ułatwię roboty.
Liza pomyślała, że ta kobieta mogłaby jej wydrzeć broń. Ścisnęła mocniej Waltera. Artur Drugi mówił: „Strzelaj natychmiast, na nic me czekaj, strzelaj. Zabijają ci, którzy nie myślą". Ale ona nie mogła nie myśleć. Żeby ta kobieta się przyznała, żeby potwierdziła swoją zdradę. Ludzie przed śmiercią mówią prawdę; przynajmniej czasami mówią prawdę.
– Dlaczego zdradziłaś?
– Jednak masz wątpliwości? – Helena nie ruszała się z miejsca. – Więc posłuchaj. To nieprawda, co powiedział ci Artur. Horst nie poszedł do ciebie z własnej woli. Otrzymał rozkaz, jak ty dzisiaj.
– Ale rozkaz został odwołany.
– To nieprawda. Wiem, że Artur otrzymał wiadomość, bo wiadomości przynosi czasem taki mały chłopak z kościoła, i wiem, że miał się później spotkać z Horstem. Nie odwołał rozkazu. Horst był uczciwy. I dlatego Artur go zlikwidował.
Liza milczała. Jeśli to prawda, jeśli Artur… – wszystko jest skończone i jutro albo jeszcze dzisiaj w nocy siądzie na stołeczku pod drzwiami w gabinecie Pollera, oczekując na przesłuchanie. Nie chodzi zresztą o nią! Chodzi o to, że wszystko straciło sens, że oni wszyscy…
– Strzelaj! – powiedziała Helena. Było to trochę teatralne – przecież Liza już nie strzeli. Przesunęła znowu bezpiecznik, schowała pistolet do kieszeni.
W tej chwili usłyszały obie warkot motorów i zgrzyt hamulców. Znały ten warkot. Nocami budziły je samochody zatrzymujące się pod oknami. Helena odsunęła rolety. Zobaczyła
SS-manów i żandarmów. Wyskakiwali na chodnik, stawali wzdłuż ulicy, kilku weszło do bramy.
– Uciekaj na strych – powiedziała Helena. – Tam jest przejście do sąsiedniej kamienicy.
– A ty?
– Ja już nie będę uciekała. Zawiadom centralę…
Osunęła się na podłogę. Liza pochyliła się nad nią. Była śmiertelnie zmęczona, nie czuła już nic, nawet żalu, nawet strachu. Zamknęła Helenie oczy i wyszła zostawiając drzwi szeroko otwarte. Niech tu przyjdą…
Przez małe okienko na strychu widziała SS-manów stojących ciągle wzdłuż ulicy: Może Artur chciał w ten sposób sprawdzić, czy ona, Liza, wykonała wyrok? Zapłaci za to, pomyślała. Wiedziała już, dokąd teraz pójdzie. Istniał tylko jeden człowiek, który miał łączność, który mógł coś postanowić. Spojrzała na zegarek. Było późno, miała mało czasu, niedługo powinna być w domu, bo przecież zjawi się u niej oberleutnant Kloss. Po co powiedziała o nim Arturowi? Nie mogła sobie teraz tego wybaczyć. Ostatecznie to tylko oficer niemiecki, uspokajała się, ostatecznie chodzi o to, żeby ich niszczyć. Każda metoda jest dobra.
Organista był gotów do wyjazdu. Rudi stał obok niego. Byli już w płaszczach, ale organista wciąż jeszcze żegnał się z kościołem, w którym spędził większą część swego życia. Dotknął palcami klawiszy, potem usiadł i zagrał po raz ostatni. Pomyślał, że powinien jednak pozostać, że tamten się na pewno myli. Nie bał się zresztą nigdy o siebie, bał się o Rudiego, który teraz niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, radośnie podniecony, bo cieszyła go perspektywa wyjazdu na wieś.
– Taksówka już pewno podjechała, dziadku – powiedział.
– Idziemy – rzekł organista i przerwał grę. W tej chwili usłyszeli kroki. Ktoś biegł po schodach na górę. Rudi otworzył drzwi i zobaczył Lizę. Dawno już jej nie widział.
– Liza! – krzyknął radośnie. Ale Liza musnęła tylko wargami jego czoło.
– Zostaw nas samych, Rudi.
– Pojedziesz z nami, Liza?
– Zostaw nas samych – powtórzyła niecierpliwie. Wyszedł niechętnie, w kościele było zupełnie pusto, tylko jakiś mężczyzna w skórzanym płaszczu siedział niedaleko figurki świętego Antoniego. Rudi, jak uczył go dziadek, przyjrzał mu się dokładnie.
– Tłumaczyłem ci, Lizo – mówił tymczasem organista
– że nie wolno ci tu przychodzić.
– Wiem, wiem! Wszyscy jesteśmy bardzo ostrożni, bardzo ładnie konspirujemy, a wróg wie wszystko, słyszysz? Działamy dla wroga! – krzyknęła nagle z rozpaczą.
– Co się stało, Lizo?
Opowiadała dokładnie. Przynajmniej starała się opowiedzieć dokładnie. O sobie, o Helenie i o Horście. Wreszcie o śmierci Heleny. Nie miała już wątpliwości: Artur Drugi, szef grupy, zaufany Artura Pierwszego, był zdrajcą. Helena popełniła samobójstwo, była więc niewinna, bała się gestapo. Artur nie odwołał wyroku na nią, Lizę. Artur kazał zlikwidować Helenę.
Organista zdjął okulary; Liza opuściła wzrok. Nie chciała zobaczyć jego nie osłoniętych oczu.
– To on – powiedział organista. – Helena przekazała mu rozkaz i jeśli miał jeszcze raz spotkać się z Horstem…
– To on – powtórzył. – Tamten miał rację. – Teraz zrozumiał, dlaczego łącznik z centrali nie uwierzył w winę Horsta. Gdyby Horst zdradził, i Artur, i Liza byliby już aresztowani…
– Kto miał rację? – zapytała Liza.
– Człowiek, którego już nigdy nie zobaczę. Ktoś z centrali.
– Zawiadom natychmiast centralę! – krzyknęła. -Trzeba coś robić!
– Nie mam łączności – powiedział cicho organista. -On odwołał łączność. A kiedy nawiążą ze mną kontakt…
– wzruszył ramionami. Liza nie rozumiała.
– Jak to nie masz łączności? Ty nie masz łączności?
Organista milczał. Usiadł znowu na swoim stołku i pogładził palcami klawisze. Przeklinał teraz swoją ślepotę. Gdyby widział, odnalazłby Artura.
– Pojedziesz ze mną – odezwał się wreszcie. – To jedyny ratunek dla ciebie. – Wstał. – Taksówka czeka. Papiery jakoś wykombinujemy.
– Nie – powiedziała Liza. – Nie pojadę.
Wydawało się, że nie rozumie.
– Prędzej czy później – rzekł – odnajdą nas, a wtedy zameldujemy o Arturze i nie minie go kara.
– Nie mogę uciekać – oświadczyła Liza. – Nie wiemy, kogo Artur przekaże jeszcze Pollerowi… Może nie wszystkich zdążył przekazać. Zresztą – dodała – do mnie przyjdzie dzisiaj człowiek, którego on chce też zgubić. A ten człowiek uratował mi życie.
Milczała. Była przekonana, że musi tak postąpić. Wsunęła znowu dłoń do kieszeni płaszcza i dotknęła metalu. Miała pod palcem bezpiecznik. Pomyślała, że w magazynku są trzy naboje… Artur kazał jej dwukrotnie strzelać do Heleny, a trzeci nabój… Przynajmniej zostawił jej szansę…
– Zaopiekuj się Rudim, dziadku – powiedziała i wyszła tak cicho, że nie usłyszał nawet klapnięcia drzwiami.
Hauptsturmfuehrer Poller czekał. Teraz pozostało właściwie tylko czekanie. W ciągu najbliższych paru godzin nie miał nic więcej do zrobienia. Potem – bezsenna noc. Ciekawe, czy ten człowiek będzie bardzo uparty? A może to kobieta? W chwili, gdy von Lipkę zameldował mu, że łącznik jego centrali wyznaczył spotkanie w pensjonacie „Elisabeth", Poller zrozumiał, że nareszcie sukces jest pewny. Dali się złapać! Jego metoda okazała się skuteczna. A standartenFuehrer już wyrażał swoje niezadowolenie, już polecał zdjąć tych ludzi… Teraz oczywiście zdejmie się wszystkich… A może jeszcze poczekać? Gdyby łącznik z tej polskiej centrali okazał się niezbyt oporny, istniałaby szansa ciągnięcia gry dalej. Wybuchnął głośnym śmiechem. Miałby do dyspozycji własną polską siatkę i kontakt z ich kierownictwem. Świetny kawał!
StandartenFuehrer opowiadał, że podobna robota udała się gestapo w Belgii, ale tam byli Anglicy, a Słowianie są twardsi. Głupsi, ale twardsi. Pollerowi przyszło na myśl, że von Lipkę jest jednak Niemcem. Kiedyś co prawda nazywał się Lipkowski, ale nie umie nawet po polsku. Zresztą to nie jest sukces pana von Lipkę, który… Poller nie będzie miał wspólnika w osiągnięciu sukcesu. Wspólników nie toleruje! Wypił jeszcze jeden kieliszek, dzisiaj mógł sobie na to pozwolić, i podniósł słuchawkę telefonu.
– Czy sprawdzono obstawę wokół pensjonatu „Elisabeth"?
– Mysz się nie wyśliznie.
Oczywiście – nawet mysz! Wkrótce rozpoczną się przesłuchania. Specjalny oddział gestapo zjawi się w pensjonacie z iście niemiecką punktualnością… Poller zgasił górne światło i zapalił nocną lampkę na biurku. Badał działanie reflektora: prosto w oczy temu, kto będzie siedział na stołeczku przy drzwiach. Ciekawe, jak się zachowa Fräulem Liza? A jej kochanek? Poller znowu wybuchnął śmiechem. Przy okazji wielkiej gry można przeprowadzić i małą rozgrywkę. Przekona się Berlin, jak mało odporni na szantaż wroga są oficerowie Abwehry.
A tymczasem Kloss jadł kolację w małej restauracyjce przy Lessingstrasse. Długo studiował kartę, rozmawiał z kelnerem, starannie odliczał kupony kartek żywnościowych. Zachowywał się tak jak oficer na urlopie, który przywiązuje dużą wagę do dobrego jedzenia, lubi posiedzieć w knajpie i popatrzeć na niemieckie dziewczęta, popijając powoli piwo i paląc cygaro. Ładnych dziewcząt co prawda nie było. Ale Kloss dbał o rytuał, o szczegóły. Grał swoją rolę ze świadomością, że gra rolę bez możliwości popełnienia błędu. Cena, którą zapłaciłby za błąd, była zbyt wysoka.
Punktualnie za kwadrans dziewiąta uregulował rachunek, dał kelnerowi napiwek, niezbyt co prawda duży, ale wystarczający, by starszy pan w białej marynarce solidnie, po prusku, stuknął obcasami. Wyszedł na ulicę i od razu stwierdził, że – wbrew przypuszczeniom – nie jest śledzony. Pomyślał, że przecenił jednak przeciwnika, ale postanowił nadal działać tak, jakby Poller był przynajmniej Klossem. Wszedł do kwiaciarni, zapłacił majątek za trzy cieplarniame róże. W kwiaciarni odwrócił się specjalnie twarzą w stronę wystawy, tak, by mógł być widziany z ulicy. Nikt jednak nie obserwował Klossa, nikt nie zatrzymywał się przed kwiaciarnią.
Nie wziął mnie pod uwagę – pomyślał Kloss – dla niego się nie liczę.
W bramie domu, w którym mieszkała Liza, również nikogo nie zobaczył. Zadzwonił, otworzyła mu natychmiast. Była w płaszczu, źle uczesana, pod oczyma czarne pręgi.
– Przykro mi – powiedziała jeszcze w korytarzu – ale nie będę mogła spędzić z tobą wieczoru. Bardzo się spieszę. Podał jej róże.
– Dziękuję ci – jej głos brzmiał sucho. -Jesteś bardzo miły. – Nie wiedziała, co zrobić z kwiatami. Położyła je najpierw na stoliku pod wieszakiem, potem wzięła stamtąd i otworzyła drzwi pokoju. – Włożę je tylko do wazonu.
Kloss usiadł na tapczanie. Zdjął płaszcz, zapalił papierosa. Nawet rozpiął mundur.
– Mówiłam ci przecież – w jej głosie usłyszał rozpacz – że nie mam czasu. – Kwiaty zostały na stole, podbiegła do niego. – Wybacz mi, kochany, musisz już iść.
– Dlaczego?
– Wychodzę, tak, za chwilę wychodzę – plątała się -jestem zajęta.
– Może ci w czymś pomóc?
– Nie, nic takiego – a widząc, że on nie zamierza wstać z tapczanu, powiedziała ostrzej: -Jestem zajęta służbowo, rozumiesz? Poller wyznaczył mi pewną pracę.
– Natychmiast do niego zadzwonię. – Kloss podszedł do telefonu. – Ostatecznie oficerom przyjeżdżającym z frontu coś się należy.
– Nie, nie dzwoń! – krzyknęła.
– Wiedziałem, że to powiesz. – Kloss był teraz zupełnie poważny. – Co się stało?
– Nie mogę inaczej! Zaufaj mi, Hans!
Domyślał się już, o co chodzi, ale nie mógł jeszcze odkryć kart. Nie mógł jej powiedzieć wszystkiego, bo czekał na potwierdzenie podejrzeń, co ostatecznie decydować miało o wszystkim. Ale czy otrzyma potwierdzenie? Może przeciwnik jest jednak mądry, może nie da się złowić w dość prymitywną przecież pułapkę? A wówczas? Będzie musiał stąd odejść i zostawić tę dziewczynę jej własnemu losowi. Chociaż to tchórzostwo, ale nie wolno mu przecież inaczej! Chodzi nie tylko o niego i nie ma prawa ryzykować.
– Muszę cię poprosić, Lizo, żebyś jeszcze chwilę poczekała – rzekł spokojnie.
– Dlaczego?
– Prosiłem kogoś, żeby zadzwonił do mnie na ten numer. To bardzo ważny telefon.
– Na mój numer? Jak mogłeś?
Spojrzał na zegarek. Wskazówka stała dokładnie na dziewiątej. Mężczyzna w mundurze organizacji Todt był zawsze punktualny. Usłyszał dzwonek i zanim Liza zdążyła go wyprzedzić, podniósł słuchawkę.
– Tak, to ja – powiedział. – Dobry wieczór. – Usłyszał parę zdań, które dla podsłuchującego ich rozmowę nic nie znaczyły, ot, koleżeńska pogwarka dwóch młodych ludzi, którzy przypadkowo spotkali się we Wrocławiu, ale dla Klossa miały ogromną wagę: zadanie zostało wykonane. Poller dał się wciągnąć w pułapkę; kazał otoczyć pensjonat „Elisabeth". Gestapo wyciąga w tej chwili z pokojów ludzi, których hauptsturmfuehrer będzie przesłuchiwał całą noc. Niech sobie szuka łącznika z centrali!
Kloss, odkładając słuchawkę, po raz pierwszy spojrzał na Lizę z nie tajoną czułością. Biedna dziewczyna, ile musiała przeżyci A Artur Drugi? Kloss ma jeszcze parę godzin, musi zdążyć się z nim rozprawić. Jeśli nie on, wykona to mężczyzna z organizacji Todt. Teraz trzeba się spieszyć! Liza musi natychmiast opuścić Wrocław. Wyobrażał sobie, jak się zachowa, gdy jej powie hasło.
– Lizo – zaczął. A jeśli jednak ryzykuje? Musi już ryzykować… Nieprawdopodobne, żeby także Liza… Podeszła do niego.
– Idź już, nie wiem, jak mam cię prosić…
W tej samej chwili klapnęły otwierane drzwi. Wszedł człowiek, który musiał mieć klucz do tego mieszkania.
Stał na progu, spokojny, nieruchomy, w kapeluszu na głowie.
– O co to zamierzasz prosić pana oberleutnanta, Lizo?
– O nic – powiedziała. – Już o nic.
Więc tak wyglądał z bliska profesor von Lipkę. Poinformował Pollera o pensjonacie „Elisabeth" i przyszedł tutaj? Po co? Czy jest sam, czy ma na dole obstawę? To interesowało Klossa najbardziej. Jeśli ma obstawę, jaka jest szansa, żeby Liza opuściła ten dom? Poller wie, że Kloss jest w mieszkaniu Lizy, jeśli więc zlikwiduje Artura…
– Teraz wszystko rozumiem, Lizo – powiedział -i przepraszam cię. Spodziewałaś się pana.
– Liza nas sobie nie przedstawiła – twarz Artura Drugiego była ciągle nieruchoma. – Nazywani się Erik von Lipkę. Pan Kloss, jeśli się nie mylę?
– Jest pan świetnie poinformowany.
– Moja uczennica, bo muszę panu powiedzieć, że Liza jest moją uczennicą, a ja emerytowanym nauczycielem muzyki, opowiedziała mi o pańskim bohaterskim wyczynie wczorajszego wieczoru.
– Przesada. – Kloss usiadł przy stole. Artur zajął miejsce naprzeciwko niego, nie zdejmując kapelusza. -Ja pana chyba gdzieś widziałem, profesorze. O, już wiem… W „Dorocie", pan grywa w domino.
– Owszem, dość często. W gazetach jest niewiele do czytania, trzeba czymś zabijać czas… – Urwał i wyciągnął z kieszeni dwa cygara. Jedno podał Klossowi. – Muszę panu zresztą powiedzieć, że najciekawsze wiadomości wojenne można znaleźć nie w prasie, ale w opowieściach ludzi wracających z frontu. To oczywiście fragmenty, strzępy… ale przy odrobinie wprawy… Proszę sobie choćby wyobrazić, że ktoś opowiada panu o przyjacielu, który właśnie został wysłany pod Stalingrad… Ten ktoś dorzuci jeszcze, że korpus pancerny, w którym służył jego przyjaciel, był dotychczas we Francji, a przedtem walczył w Grecji. Człowiek dostatecznie zorientowany będzie już wiedział, że chodzić może tylko o trzeci korpus pancerny i że ta jednostka przerzucona została właśnie pod Stalingrad. Interesujące, prawda?
– Oczywiście. I co dalej?
– Jeśli dodamy parę nazwisk, które mimochodem padły w rozmowie, można by sporządzić niewielką notatkę: jakie to formacje niemieckie znalazły się ostatnio w Rosji.
– Rozumiem. – Kloss uśmiechnął się i wsunął rękę do kieszeni. – Wstęp do małego szantażu, prawda?
– Nie wyjmować ręki z kieszeni! – profesor von Lipkę miał już broń przygotowaną. Oparł rękojeść rewolweru o stół. – Strzelam bez pudła – powiedział. I zwrócił się do Lizy: – Ubezpieczaj, Lizo…
Liza posłusznie stanęła przy drzwiach. W ręku trzymała pistolet. Kloss nie spodziewał się, że i ona jest uzbrojona. Jednak tym razem nie docenił pana von Lipkego. A przecież ma go właściwie w ręku… On sam stworzył sytuację, w której najlepsze wyjście stało się nagle możliwe. Wszystko jednak zależy teraz od Lizy. Kloss sięgnął po cygaro i wyjął z kieszeni zapałki.
– Cygaro – powiedział – ułatwia czasem rozmowę. Liza powinna coś o tym wiedzieć.
Czy ona rozumie? Czy istnieje szansa, że ona zrozumie?
– Lubię mieć do czynienia z inteligentnym przeciwnikiem – powiedział Artur Drugi.
– To też gdzieś już słyszałem – odparł Kloss. Zaciągnął się dymem. Von Lipkę palił te same cygara, co Poller.
– Załóżmy – ciągnął profesor – że to, co w chwili szczerości powiedział pan Lizie, dotarłoby do gestapo. Miałby pan kłopoty, prawda?
Być może. – Kloss nie tracił spokoju. Jednak prymitywny jest ten von Lipkę. Albo bardzo się spieszy, chce Pollerowi ofiarować jeszcze jeden prezent. A jednocześnie Kloss zrozumiał, że jeśli Poller wyraził zgodę na taką rozgrywkę, znaczy to, że nic o nim nie wie, niczego się nie domyśla.
A Artur Drugi, nie spuszczając wzroku z Klossa, mówił dalej:
– Mógłby pan uniknąć tych przykrości.
– Dostarczając nowych informacji, tak?
– Jest pan naprawdę pojętny, Kloss.
– Musiałbym wiedzieć, dla kogo przeznaczone są te informacje.
– Oczywiście nie dla pana przełożonych. – Profesor von Lipkę był już przekonany, że ma ptaszka w sieci. -Jako oficer Abwehry zdaje pan sobie chyba sprawę, że teraz nie ma już odwrotu. Zbyt dużo pan wie. I my zbyt dużo wiemy o panu.
Kloss patrzył na Lizę.
– Przesada – powiedział. Teraz zaczynała się rozgrywka. – Przesada – powtórzył. – Mielibyście mnie w ręku, gdyby informacja o dyslokacji trzeciego korpusu odpowiadała prawdzie. Mogę pana zapewnić, że nie odpowiada, ponieważ została wymyślona tu, na tej kanapie. Inne informacje też… – Teraz zwracał się do Lizy: – Chciałem się przekonać, Lizo, czy dobrze pracujesz dla Pollera…
– Ja przecież tego nie powtórzyłam Pollerowi! – krzyknęła Liza.
– Nie. Ty nie powtórzyłaś. Powtórzył on. – Spojrzał na Artura Drugiego. – Dla kogo pan właściwie pracuje? Dla Pollera czy dla wroga? Sądzę, że jednak dla Pollera. A ja nie lubię ludzi prowadzących podwójną grę… -Myślał jednocześnie: teraz już, jeśli Liza jest niewinna, musi zrozumieć. Zerwał się z krzesła i przycisnął dłoń Artura do powierzchni stołu.
– Strzelaj! – krzyknął Artur. – Na co czekasz? Strzelaj!
Liza strzeliła. Dwukrotnie. Tak jak uczył ją Artur, gdy rozkazał wykonać wyrok na Helenie. Nie myśląc, pamiętając tylko, że trzeba strzelać celnie.
Ciało Artura osunęło się na podłogę. Kloss wstał, schował rewolwer Artura do kieszeni. Zapalił znowu cygaro. Był bardzo zmęczony, marzył o odpoczynku, o godzinie snu, a tyle było jeszcze do zrobienia. Poller czeka na meldunek Lipkego… Należało zakończyć grę z Polle-rem, ustalić, czy przed domem jest obstawa i jak wydostanie się stąd Liza.
– Dziękuję ci, Lizo – powiedział. Ale ona stała ciągle przy drzwiach z bronią gotową do strzału.
– Stój – powiedziała bardzo cicho. – Sądzisz, że stąd wyjdziesz?
Kloss patrzył na nią, nie rozumiejąc. Jeszcze się nie domyśliła? Biedna dziewczyna! To musiał być dla niej straszny szok. Należy przede wszystkim wysłać ją na odpoczynek.
– Oczywiście, że wyjdę – powiedział. – Przynajmniej mam nadzieję, że uda mi się wyjść. Ale najpierw pójdziesz ty. – Sięgnął znowu do kieszeni. – Posłuchaj uważnie. Pojedziesz na dworzec berliński, tu jest bilet pierwszej klasy, tu dokumenty na nazwisko generałowej Telhoff. Wracasz z Krakowa, gdzie odwiedzałaś męża w szpitalu. Tu masz kwit z przechowalni bagażu. Walizka i torba skórzana. W dnie torby dalsze instrukcje, pieniądze, rezerwowy paszport, gdybyś na jakiś czas musiała wyjechać na odpoczynek do Szwajcarii. Wszystko na ciebie czekało i do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy będzie mogło być wykorzystane… – Popatrzył na nią. – No, nie stój tak, daj mi rewolwer, z tym będzie trochę kłopotu, bo powinienem strzelać z własnego, ale jakoś da się załatwić.
Ciągle nie rozumiała. Prawda docierała do niej powoli, wreszcie wybuchnęła płaczem i to było nareszcie szczere… Kloss podał jej chusteczkę.
– Wytrzyj oczy. Zachowałaś się wspaniale. Teraz potrzebny nam spokój i zimna krew. Poller to nie von Lipkę.
Kloss podniósł słuchawkę i powoli nakręcił numer. Jak zareaguje tamten? Musi uwierzyć, nie ma innego wyjścia i nie może się nawet przyznać, że Artur był jego agentem. Chodzi jednak głównie o to, czy jest obstawa na dole.
Mówił nerwowo, tak jak powinien mówić człowiek, który przed chwilą zlikwidował agenta wroga. Meldował Pollerowi, że w mieszkaniu Lizy Schmidt nie zastał dziewczyny, oczekiwał go natomiast nie znany mu bliżej niejaki von Lipkę. Lipkę zaproponował jemu, Klossowi, współpracę z obcym wywiadem. Oczywiście zareagował ostro i podczas bójki zastrzelił tego człowieka.
Po tamtej stronie długo trwało milczenie.
– Dlaczego nie wziął go pan żywcem? – usłyszał głos Pollera.
– Podczas bójki – powtórzył Kloss – chciałem go ująć, ale on też miał broń. – Znowu czekał długo na odpowiedź.
– Proszę zostać w mieszkaniu – usłyszał wreszcie. -Przyjadą moi ludzie i zajmą się ciałem. A panu należy się pochwała za lojalność i czujność. – W głosie Pollera nie było ironii.
Kloss odłożył słuchawkę.
– Lizo – rzekł – pójdziesz piętro wyżej i poczekasz, aż zjawią się tu ludzie Pollera. Potem opuścisz kamienicę.
– A ty? – zapytała z niepokojem.
– A ja odpocznę sobie przez ten czas. Ciebie zaczną poszukiwać dopiero za parę godzin, gdy nie zjawisz się w mieszkaniu. Będziesz już wtedy w Berlinie. – Pocałował ją. – Idź już, Lizo, idź już i bądź ostrożna. Mnie nic nie grozi.
Hauptsturmfuehrer Poller rozpoczynał tymczasem przesłuchanie. Oddział specjalny gestapo aresztował w pensjonacie „Elisabeth" 27 osób. Żołnierze, którzy przyjechali na urlop, urzędnicy z Berlina, paru emerytowanych oficerów. Każdego przesłuchiwać trzeba przynajmniej godzinę. Minie jeszcze sporo czasu, zanim Poller przeżyje największe rozczarowanie w swojej dotychczasowej karierze. Ale nigdy nie przyjdzie mu na myśl, że jego przeciwnikiem w partii, którą przegrał, był Kloss, oberleutnant Abwehry na urlopie.