Bob źle spał tej nocy. Wyczerpany przeżyciami w jaskini, długo przewracał się z boku na bok. W męczącym półśnie uciekał z jednej jaskini do drugiej przed dymiącym gorącą parą smokiem, za każdym razem cudem ratując się z opresji. Ostatni obraz był szczególnie męczący. Smok prawie dopadł całej trójki w jakimś kącie, z którego nie było ucieczki. Bob obudził się czując, że wciąż jeszcze dygoce ze strachu.
Leżąc z otwartymi oczami, zaczął zastanawiać się nad tym, co powiedział Jupe. Czy rzeczywiście ten smok mógł nie być prawdziwy? Nie, to niemożliwe. Trudno by było wyobrazić sobie coś bardziej rzeczywistego.
W końcu zapadł na dobre w sen, z którego zbudził go głos mamy wołającej na śniadanie. Zaczął się powoli ubierać, jeszcze raz analizując wypadki zeszłej nocy. Próbował przypomnieć sobie jakiś szczegół, który wskazywałby, że smok był tylko sztucznie spreparowaną atrapą. Z przykrością stwierdził, że nie pamięta nic takiego. Wciąż jeszcze miał przed oczami obraz przerażającego potwora, słyszał jego sapanie, a nawet czuł jego zapach. Żaden sztuczny mechanizm nie mógłby robić tylu rzeczy naraz. Jupiter z pewnością się pomylił.
Kiedy Bob znalazł się przy stole, ojciec kończył już śniadanie. Powitał Boba skinieniem głowy i spojrzał na zegarek.
– Jak się masz, synku – powiedział. – Dobrze się bawiłeś z kolegami wczoraj wieczorem?
– Tak, tatusiu. Nie najgorzej.
Ojciec podniósł się i położył serwetkę koło swego nakrycia.
– To świetnie. Nie wiem, czy to może ci się do czegoś przydać, ale wydawało mi się, że interesuje cię ten tunel w Seaside, i po twoim wyjściu przypomniałem sobie nazwisko człowieka, który stracił na jego budowie cały swój majątek.
– Udało ci się? I kto to był?
– Nazywał się Labron Carter.
– Carter? – Bob natychmiast pomyślał o porywczym panu Carterze, właścicielu ogromnej strzelby, z którym rozmawiali wczoraj.
– Tak. A przy okazji, kiedy Rada Miejska Seaside odstąpiła od realizacji jego projektu przekształcenia miasta w wielki ośrodek wypoczynkowy, stracił też żelazne zdrowie, którym się wcześniej cieszył. No i wszystko to razem – utrata zdrowia, pieniędzy i dobrej opinii – doprowadziło go w końcu do samobójstwa.
– Fatalna historia. Nie wiesz przypadkiem, czy miał rodzinę?
Pan Andrews kiwnął głową.
– Zaraz po nim umarła jego żona. Przeżył jedynie syn. To znaczy – dodał po chwili wahania – nie wiem, czy żyje dotąd. Musisz pamiętać, że wszystko to wydarzyło się przeszło pięćdziesiąt lat temu.
Bob pomachał ojcu, który pospieszył do pracy w redakcji miejscowego dziennika. Dopisał podane mu przez tatę informacje do wczorajszych notatek, zastanawiając się, co też mógłby powiedzieć Jupe na temat tych zupełnie nowych okoliczności. Że być może żył ciągle ktoś, kto wiedział o istnieniu tunelu. Ktoś, kto żywił głęboką urazę do miasta, które złamało przed laty jego ojca. I miał bardzo złe skłonności.
Bob nie miał pojęcia, w jaki sposób pan Carter mógłby próbować wyrównać dawne rachunki. Schował swe notatki do kieszeni, dokończył śniadanie i biegiem opuścił dom.
Może Jupiterowi uda się wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś rozsądne wnioski.
– Bycza sprawa! – wykrzyknął z uznaniem Pete Crenshaw. – To, co Bob powiedział o rodzinie Carterów, ma z pewnością sens, Jupe. Bardziej niż twoja uwaga, że smok był fałszywy.
Trzej Detektywi spotkali się znowu w Kwaterze Głównej. Na początek Bob odczytał swoje notatki na temat Labrona Cartera. W zapasie miał jednak więcej niespodzianek.
– Ciągle chodziło mi po głowie to, co powiedziałeś wczoraj o smoku. Dziś rano poszedłem więc prosto do biblioteki, żeby poszperać trochę w różnych książkach.
Jupiter rzucił okiem na kartki w ręku Boba.
– Wiesz, co, Bob, zdaje mi się że byłoby lepiej, gdybyś od razu przeszedł do sedna sprawy – powiedział. – To znaczy, czy w dzisiejszych czasach żyją prawdziwe smoki, czy nie?
Bob potrząsnął głową.
– Nie. Nie ma żadnych smoków. Nie znalazłem ani jednej książki, która zawierałaby jakieś dowody na ich istnienie.
– Czyste kretyństwo! – wybuchnął Pete. – Ci faceci, którzy je piszą, nie mają pojęcia, gdzie szukać smoków. Znaleźliby przynajmniej jeden okaz, gdyby posiedzieli w nocy parę minut w pobliżu pewnej jaskini w Seaside. I to jaki!
Jupiter podniósł rękę.
– Proponuję, żebyśmy najpierw pozwolili Bobowi dokończyć czytania jego notatek. A potem je przedyskutujemy. Mów dalej, Bob.
Bob zagłębił się w swych notatkach.
– Najbardziej podobnym do smoka zwierzęciem, jakie znalazłem, jest wielka jaszczurka, zwana Smokiem z Komodo. Jest bardzo duża jak na jaszczurkę, bo osiąga do trzech metrów długości, ale nie umywa się nawet do smoka, którego widzieliśmy.
– Może jedna z nich dostawała więcej witamin – odezwał się Pete.
– A my natrafiliśmy właśnie na nią.
– Nie – stwierdził Bob. – Smok z Komodo nie zieje dymem, a poza tym żyje tylko na jednej małej wyspie na Dalekim Wschodzie. I nie jest specjalnie podobny do tego stwora z jaskini. Myślę, iż możemy z całym spokojem przyjąć, że w naszych czasach nie ma na świecie żadnych smoków.
Ale znalazłem mnóstwo żyjących obecnie zwierząt, które atakują, zabijają, a nawet zjadają ludzi! Chcecie, żebym czytał dalej? – zapytał spoglądając na swych przyjaciół.
Jupe kiwnął głową.
– Oczywiście. Powinniśmy jak najwięcej wiedzieć o naszych naturalnych wrogach, a także o tych, którzy udają ich, żeby nas nabrać. Nie przerywaj, Bob.
– Proszę bardzo. Każdego roku umiera milion ludzi od ukąszenia owadów, roznoszących choroby; czterdzieści tysięcy traci życie od ukąszenia węża; dwa tysiące zabijają tygrysy; tysiąc osób ginie w paszczy krokodyla, a jeszcze tysiąc zjadają rekiny.
Bob przerwał na chwilę, jakby chciał spotęgować wrażenie wywołane tą statystyką.
– Zauważ, Pete – odezwał się Jupe – że nie ma jak dotąd ani słowa o wpływie smoków na populację ludzi. Wal dalej, Bob.
– To były dane na temat masowych przypadków – powiedział Bob.
– Ale ludzie giną też od słoni, hipopotamów, nosorożców, wilków, lwów, hien i lampartów. Czasami dzieje się tak przez przypadek. Rozróżnia się bestie, które zabijają, i bestie, które pożerają ludzi. Wiele z nich zabija tylko dla zabawy.
Ale według książki Jamesa Clarke'a “Człowiek – ofiarą drapieżników”, przesadza się często w ocenie zagrożenia ze strony niektórych zwierząt, na przykład takich, jak niedźwiedzie polarne, pumy, orły i aligatory. Autor twierdzi, że tarantule są zupełnie niegroźne, niedźwiedzie grizzly czynią niewielkie tylko szkody, a pszczoły są na tyle inteligentne, aby trzymać się z dala od człowieka. Pisze też, że jeśli ktoś chce zostać zjedzony, powinien pojechać do Afryki Środkowej albo na Półwysep Indyjski. Według niego najbezpieczniejszym krajem jest Irlandia, gdzie najgroźniejszymi zwierzętami są trzmiele!
Bob zamknął swój notes. W maleńkim pomieszczeniu zapadła cisza.
– No i co o tym powiesz? – zapytał Jupe Pete'a.
Pete potrząsnął czupryną.
– Po tym, co usłyszałem, Seaside wydaje się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi zaraz po Irlandii – powiedział z uśmiechem. – Zostało wam już tylko przekonać mnie, że wczoraj nie widzieliśmy tam żadnego smoka.
– No więc, na początek – zaczął Jupe – ani przez moment nie widzieliśmy…
Rozległ się dzwonek telefonu. Jupiter wyciągnął rękę po słuchawkę, potem jednak zawahał się.
– Nie bój się. Podnieś ją – zachęcił go Pete. – Może znowu dzwoni ten umarlak czy duch. On prawdopodobnie próbował przekonać też tego smoka, żeby się trzymał z dala od jaskini.
Jupiter roześmiał się i podniósł słuchawkę.
– Halo?
Jak zwykle pochylił się ze słuchawką do mikrofonu, aby Bob i Pete także mogli słyszeć całą rozmowę.
– Halo – odezwał się znajomy głos. – Mówi Alfred Hitchcock. Czy to ty, Jupiterze?
– Tak. Witam pana. Domyślam się, że dzwoni pan, żeby się dowiedzieć, jak nam idzie dochodzenie w sprawie psa pańskiego przyjaciela?
– Tak. Powiedziałem Henry'emu Allenowi, że rozwiążecie tę zagadkę szybko i sprawnie. A teraz chciałbym tylko zapytać, czy udało się wam odkryć już coś do tej pory. Znaleźliście jego pieska?
– Jeszcze nie, proszę pana – odrzekł Jupiter. – Musimy wyjaśnić najpierw inną tajemnicę. Chodzi o kaszlącego smoka.
– Nabieracie mnie – odpowiedział pan Hitchcock. – Myślicie, że tam naprawdę jest smok? Do tego kaszlący? Życie płata czasami dziwaczne figle. Tak się szczęśliwie składa, że jesteście w kontakcie z największym w świecie żyjącym ekspertem od smoków.
– O kim pan mówi? – spytał Jupiter.
– No jak to, oczywiście o Henrym Allenie – oświadczył pisarz, specjalizujący się we wszystkich tajemniczych zjawiskach. – Dziwi mnie, że sam nie powiedział wam o tym. Ani przedtem, ani potem nikt nie dał zatrudnienia tylu smokom, co on w swoich filmach.
– Rzeczywiście, wspominał nam o tych swoich filmowych potworach – powiedział Jupiter – ale widocznie nie spodziewał się mimo to zobaczyć smoka na plaży pod swoim domem. Dziękuję panu za telefon. Myślę, że powinniśmy raczej zdać raport o postępach dochodzenia panu Allenowi. Zadzwonię później do niego.
– Nie ma takiej potrzeby – stwierdził niespodziewanie pan Hitchcock. – Mam go tu właśnie na innej linii. Zadzwonił do mnie przed chwilą, aby mi powiedzieć, że zrobiliście na nim duże wrażenie. Poczekaj chwilkę, zaraz przełączę go na twoją linię. Mam nadzieję, że poradzę sobie z tymi przyciskami w mojej centralce.
Przez chwilę telefon milczał, potem ozwało się ciche kliknięcie, wreszcie chłopcy usłyszeli głos starego reżysera.
– Halo, czy mówię z Jupiterem Jonesem?
– Tak, proszę pana. Przykro mi, że do tej pory nie wpadliśmy na ślad pańskiego psa. Ale nie poddajemy się jeszcze.
– Zuch z ciebie – powiedział pan Allen. – W gruncie rzeczy nie spodziewałem się wyjaśnienia sprawy tak prędko. Może mojego psa złapał po prostu jakiś nieznajomy i zabrał ze sobą. Jak ci mówiłem, piesek jest bardzo łagodny i nie boi się obcych.
– Wzięliśmy pod uwagę taką możliwość – powiedział Jupiter. – Czy znalazł się może któryś z zaginionych psów pana sąsiadów?
– Nie – odparł pan Allen. – Domyślam się, dokąd zmierzasz, młodzieńcze. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Że wszystkie te psy znikły mniej więcej w tym samym czasie.
– Tak – powiedział Jupiter.
– Czy rozmawialiście z którymś z moich sąsiadów?
– Tylko z tymi, którzy, jak pan wspomniał, nie mieli psów. Z panem Carterem i z panem Shelbym.
– Czy powiedzieli wam coś ciekawego?
– Ma pan dość niezwykłych sąsiadów, panie Allen – stwierdził Jupiter. – Pan Carter był bardzo zły, że mu przeszkadzamy, i postraszył nas strzelbą. On nie lubi psów. Zdaje się, że za często biegały po jego ogrodzie. Dał nam do zrozumienia, że jest gotów je powybijać.
Pan Allen roześmiał się.
– To tylko przechwałki. Carter robi zawsze dużo szumu. Ale nie przypuszczam, aby posunął się do tego, żeby strzelać do bezbronnego zwierzęcia. A jak wam poszło z moim przyjacielem Shelbym?
– Nieźle – odparł Jupe. – Pan Shelby był bardziej uprzejmy, ale tylko trochę. Znalazł inny sposób, żeby nas przestraszyć.
Stary reżyser roześmiał się znowu.
– Ach, masz na myśli urządzenia przed jego domem, zainstalowane w celu odpędzania domokrążców i innych nieproszonych gości? Powinienem był was uprzedzić, że Arthur Shelby jest wielkim kawalarzem.
– Powiedz mu, że sami się tego domyśliliśmy – szepnął Bob.
– Być może Shelby próbuje dać mi w ten sposób do zrozumienia, że nie jestem jedynym człowiekiem w tych stronach, który umie straszyć ludzi – ciągnął pan Allen. – Oglądał pewno horrory, które nakręciłem dawno temu, i chce mi się zrewanżować tym samym. – Przez chwilę chichotał do słuchawki. – I w rzeczy samej, to jego specyficzne poczucie humoru kosztowało go kiedyś utratę zamówienia ze strony miasta na poważne prace. Ojcowie miasta nie docenili tej cechy jego charakteru.
Jupiter popatrzył znacząco na swych przyjaciół. Obaj przysunęli się, aby lepiej słyszeć rozmowę.
– A co takiego się stało? – spytał Jupe, starając się mówić obojętnym tonem.
– Miało to miejsce kilka lat temu – powiedział pan Allen. – Shelby jest inżynierem. Współpracował z miejskim Biurem Planowania. Można by powiedzieć, znał od podszewki wszystkie sprawy w tym mieście. Pewnego dnia postanowił wykorzystać tę wiedzę.
– W jaki sposób? Co takiego zrobił?
Pan Allen zachichotał.
– Wydarzyło się to w dniu jego urodzin. Shelby postanowił zażartować sobie w ten sposób. Właściwie nie stało się nic wielkiego. Wyłączył tylko jednocześnie wszystkie światła na skrzyżowaniach. Powiedział potem, że chciał mieć tort urodzinowy bez świeczek. Nie muszę chyba mówić o tym, że ruch w całym mieście został całkowicie sparaliżowany. Przedsiębiorcy spóźniali się na posiedzenia, wszyscy przyjechali z opóźnieniem do pracy i później wrócili do domu.
Było to tylko czasowe wyłączenie, trwające parę godzin. Ale wzbudziło wielkie oburzenie, że coś takiego mogło się wydarzyć w naszym ruchliwym, nowoczesnym mieście. Mnóstwo ważnych osobistości rozgniewało się nie na żarty. Postanowiono znaleźć winnego. Dziwna rzecz, ale Shelby przyznał się. Oświadczył, że chciał w ten sposób uczcić swoje urodziny – po prostu dla żartu.
– W jaki sposób go ukarano? – zapytał Jupiter.
– Został zwolniony, to jasne. Zabezpieczono się też, aby już nigdy nie mógł zatrudnić się w miejskich służbach. Znalazł się w podobnej sytuacji, jak ja, to znaczy człowieka pozbawionego środków utrzymania.
– Chce pan powiedzieć, że nie jest w stanie zarobić na życie? – zapytał Jupiter.
– W każdym razie nie było mu łatwo – przyznał staruszek. – Czasami wykonuje jakieś prace dla handlowych firm, potrzebujących reklamy. Elektryczne tablice świetlne, które pracują w bardzo wymyślny sposób. Tego rodzaju rzeczy. Ale niezbyt często. Do tej pory, jak widzisz, płaci za tamten żart.
– A jeżeli chodzi o pochód w czasie Święta Róży? – zapytał Jupiter. – Czy pan Shelby przygotowywał im kiedykolwiek te ruchome platformy?
Zapadła krótka cisza. Po chwili pan Allen zaczął znowu mówić, lekko się wahając.
– Nic mi o tym nie wiadomo. To są zresztą konstrukcje z kwiatów. A Shelby sporządza raczej różne mechanizmy. Poza tym ci, którzy organizują wielkie pochody, traktują to bardzo poważnie. Mnóstwo ludzi kupuje bilety na miejsca na trybunach, żeby obejrzeć barwny korowód w Pasadenie, który jest pokazywany w telewizji. Nie, młody człowieku, bardzo wątpię, aby ktoś o ustalonej opinii żartownisia został zatrudniony przy tego rodzaju imprezach.
– Szkoda – powiedział Jupiter. – No cóż, w każdym razie pan Shelby sporządza mnóstwo takich rzeczy dla własnej rozrywki. Powiada, że nikomu nie robią one krzywdy.
– Niektórzy nie lubią tego rodzaju figlów, mój chłopcze. Uważają to za przejaw prostactwa. A więc, do widzenia…
– Chwileczkę, jeszcze tylko jedno pytanie – powiedział Jupiter. – Chodzi o smoka, którego widział pan tamtego wieczoru. Czy jest pan pewien, że słyszał pan jego kasłanie?
– Z całą pewnością – odparł reżyser. – Brzmiało to tak, jakby ten smok kasłał.
– I oglądał go pan ze szczytu skarpy przed pana domem, jak wchodził do jaskini?
– Tak, synku. Jestem tego pewien. Było wprawdzie późno, ale mimo braku sponsorów i zamówień na filmy w ostatnich latach, nie utraciłem jeszcze władz umysłowych. A jeśli chodzi o oczy, to nadal widzę wystarczająco dobrze.
– Dziękuję panu, panie Allen. Będziemy w kontakcie z panem.
Jupiter odłożył słuchawkę, a potem odwrócił się do kolegów.
– No i co powiecie? – zapytał. Bob i Pete wzruszyli ramionami.
– Dowiedzieliśmy się, że Shelby jest kimś w rodzaju błazna czy żartownisia – powiedział Pete. – I bez pomocy pana Allena mógłbym dojść do takiego samego wniosku. Ten ptak przestraszył mnie tak samo, jak smok w jaskini.
– Która to okoliczność pozwala mi dojść do pewnej konkluzji – stwierdził Jupe. – A ściślej, jestem zdania, że pan Allen, dla którego, jak mi się wydaje, pracujemy ostatnio, niezupełnie zasługuje na nasze zaufanie, przynajmniej jeśli chodzi o prawdziwość twierdzeń.
– Nie mógłbyś wyrażać się jaśniej? – skrzywił się Pete.
– On chciał nam powiedzieć, że staruszek Allen kłamie – wyjaśnił Bob.
– No to dlaczego nie mówi tego wprost? – zapytał z rozżaloną miną Pete, a potem spojrzał na Jupitera. – Spróbuj wyjaśnić mi w zrozumiały dla mnie sposób, na czym polegają jego kłamstwa.
Jupiter wyrozumiale kiwnął głową.
– Twierdził, że oglądał smoka wchodzącego do jaskini, stojąc na brzegu urwiska.
Pete wydawał się zaintrygowany.
– No i co tu jest nie w porządku?
Jupiter poruszył się na krześle.
– Nie rozumiesz? W tym miejscu skała wystaje mocno nad przepaścią. Jest niemożliwością, żeby ktoś, kto stoi na krawędzi, mógł widzieć jaskinię albo coś, co do niej wchodzi. Zauważyłem to zeszłej nocy.
Pete z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
– Sam nie wiem. Być może racja jest po twojej stronie. Możesz to udowodnić?
Jupiter wyprostował się uroczyście.
– Mam zamiar to zrobić. Dziś wieczorem, kiedy pojedziemy tam znowu. Być może uda mi się odsłonić nie tylko oszustwa pana Altena, ale przy okazji także całą mistyfikację ze smokiem w roli głównej. Nie zapominajcie, że w tej sprawie jest kilka podejrzanych osób. Są to ludzie, którzy mogli mieć informacje na temat tunelu oraz jakieś dawne urazy wobec innych. Zarówno Allen, jak i Shelby stracili zajęcie i odsuwano ich od pracy. Pan Carter, jeżeli jest rzeczywiście synem budowniczego tunelu, mógł także wiedzieć o jego istnieniu, a poza tym chciał się może odegrać na wielu ludziach. Nie wiem jeszcze, jak to wszystko łączy się ze sprawą smoka i z jaskinią, którą odkryliśmy. Ale dziś wieczorem dowiemy się może czegoś więcej na miejscu.
– Chcesz powiedzieć, że wracamy dziś wieczorem do jaskini? – spytał Pete. – Znów mamy się tam znaleźć? I narazić na spotkanie sam wiesz z czym?
Jupiter nie odezwał się. Zajęty był pisaniem czegoś na leżącej przed nim kartce. W chwilę potem sięgnął po słuchawkę telefonu.
– Przede wszystkim muszę się jeszcze czegoś dowiedzieć – stwierdził sucho. – Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej.