Pozostawiwszy kolegę w ciasnej pieczarze, Bob i Jupe powoli zagłębili się w ogromną, wysoko sklepioną grotę. Powietrze było wilgotne i zimne. Poczuli, że przenika ich chłodny dreszcz.
Już po kilkunastu krokach Bob szepnął nagle:
– Tu jest całkiem inaczej!
– Co? Gdzie? – spytał Jupe wytrzeszczając oczy.
Bob skierował światło latarki do przodu, a potem na boki.
– Ta wielka ściana… jest otwarta w środku!
Jupe z zaciekawieniem podążył wzrokiem za świetlną smugą latarki Boba. Szeroka szczelina w szarej ścianie ciągnęła się od ziemi aż po sklepienie.
– Bob, zdaje mi się, że znaleźliśmy ten twój tunel! – zawołał cicho Jupe.
Obaj chłopcy ostrożnie przeszli na drugą stronę.
Tunel rozszerzał się stopniowo. Jego gładkie ściany ginęły gdzieś w przedzie, w nieprzeniknionym mroku. Nagle chłopcy stanęli jak wryci, czując, że oblewa ich zimny pot. Serca skoczyły im do gardła.
Naprzeciw nich wyłonił się nagle z ciemności jakiś ogromny kształt, nieruchomy i groźny.
Wydawało się, że zagadkowy kolos czeka na nich!
Chłopcy rzucili się na ziemię. Leżąc bez ruchu, powoli podnieśli oczy ku majaczącej w mroku dziwnej postaci. Odczekali dłuższą chwilę, nic jednak się nie poruszyło.
Jakby przyczajony tuż przy ziemi, zgarbiony, długi i groźny, leżał przed nimi smok. Przy końcu długiej, grubej szyi zwisała jego trójkątna głowa.
– Mmmoże on śpi – szepnął Bob.
Jupiter pokręcił przecząco głową.
– Pamiętaj – szepnął Bobowi do ucha, starając się zrobić to z chłodnym spokojem – że to nie jest żywy smok.
Bob odpowiedział mu leciutkim skinieniem głowy.
– Wiem. Już nam to wcześniej mówiłeś. Miejmy nadzieję, że się nie mylisz.
Odczekawszy jeszcze chwilę, Jupe zapalił latarkę, a potem przeciągnął smugą światła po ziemi.
Uśmiechnął się, całkiem już uspokojony.
– Popatrz na nogi tego smoka i powiedz im, co widzisz.
Bob podążył wzrokiem za plamą żółtego światła i zamrugał z niedowierzaniem.
– Szyny – powiedział. – Dokładnie pod smokiem. Wyglądają jak kolejowe.
Jupe odetchnął z ulgą.
– Obaj mieliśmy rację. Smok jest, jak widzisz, zwykłą podróbką. A ty znalazłeś podziemną kolej szybkiego ruchu, którą Labron Carter budował przeszło pięćdziesiąt lat temu! Ale myliłeś się, Bob, co do jednej rzeczy. Powiedziałeś, że nie była ona nigdy używana!
– Co masz na myśli?
– Miała przynajmniej jednego użytkownika. Tego smoka – odparł Jupe.
– Ale po co mu to? Niczego nie pojmuję – odparł z zakłopotaniem Bob.
Kto i po co zbudował smoka, a potem umieścił go w tunelu podziemnej kolejki, nie używanym od pięćdziesięciu lat? Na torach, które prowadziły donikąd. I prawdopodobnie miały na zawsze pozostać nie wykorzystane? Nie byłoby w tym odrobiny sensu.
Dlaczego? – zastanawiał się Bob.
– Zaraz dowiemy się wszystkiego – powiedział Jupe, ciągnąc go za rękaw koszuli. – Chodźmy, zanim oni powrócą.
Bob z ociąganiem ruszył za przyjacielem.
– Jacy oni?
Jupiter nie odpowiedział. Szedł nie zwalniając kroku. Podeszli do monstrualnej maszkary, zgarbionej w samym środku tunelu. Zaintrygowany czymś Jupiter zmarszczył brwi.
– Co ci się nie podoba? – spytał szeptem Bob.
– Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć – odparł Jupe. – On jest skierowany głową w drugą stronę. Ku plaży. Wewnętrzne przejście jest wprawdzie otwarte, ale zewnętrzne wrota do jaskini są zamknięte. Co o tym myślisz?
Bob wzruszył ramionami. Nieczęsto zdarzało się, aby Jupe czuł się przyciśnięty czymś do muru i pytał go o zdanie na temat jakiejś niejasnej sytuacji.
– Wygląda to tak, jakby ci, którzy się tym bawią, mieli zamiar stąd wyjechać… może aż do wody. No a na razie nie przewidują, aby coś wjechało tu do środka – powiedział Bob.
Jupiter przytaknął. Jego twarz rozjaśniła się.
– Wiesz, Bob, myślę, że przeprowadziłeś doskonałe wnioskowanie. Przyjrzyjmy się temu wspaniałemu smokowi już teraz, zanim go stąd zabiorą.
Kiedy ostrożnie okrążali potężne cielsko smoka, jego głowa zwisała bez ruchu. Oczy wydawały się zamknięte i bez życia.
Jupe przesunął po nich światłem latarki.
– Mmmm – mruknął. – To wcale nie są oczy, ale małe reflektorki! Pamiętasz, jak po jego wejściu cała jaskinia rozjaśniła się? A my byliśmy pewni, że jego oczy połyskują naturalnym blaskiem. – Jupiter zachichotał cicho. – To bardzo proste. Wystarczyło tylko zainstalować tu migające światła, jak na okręcie albo w samolocie czy w samochodzie.
Znajdowali się teraz z boku zwalistego cielska. Jupe wyciągnął rękę. Jego palce namacały coś, co połyskiwało dziwnie na tle ciemnej, pokrytej łuskami skóry.
– Klamka – mruknął. – Dziwna sprawa. Nie widzę tu żadnych drzwi.
Bob spojrzał ponad jego ramieniem.
– Tam wyżej jest następna – powiedział. – A nad nią jeszcze jedna.
Jupe zaśmiał się krótkim chichotem.
– Znowu dałem się nabrać. To nie są żadne klamki od drzwi. To są metalowe stopnie do oparcia stopy. Włażę na niego.
Tuż za nim wdrapał się Bob. Znalazłszy się na górze, Jupe podniósł jakąś klapę i przytrzymał w tym położeniu, a potem spojrzał na dół. W najwyższym zdumieniu, bezwiednie rozdziawił usta.
– To jest luk – szepnął do Boba. – Zostań tu na straży, a ja zejdę na dół, żeby się rozejrzeć, co tam jest w środku.
Zaskoczony tym odkryciem Bob machinalnie kiwnął głową. W jednej chwili Jupe znikł we wnętrzu smoka. Pokrywa luku zamknęła się za nim powoli.
Uszu Boba doszło jakieś głuche tąpnięcie. Chłopiec wzdrygnął się mimo woli. Przeleciało mu przez głowę, że smok połknął w końcu jego przyjaciela.
Ukradkiem zerknął w kierunku ciemnego wnętrza tunelu. Zapalił latarkę i w jej świetle zobaczył, że tunel zakręca łagodnie w pewnym oddaleniu. Widoczne wyraźnie tory zakreślały również krzywiznę i ginęły z pola widzenia. Ściany tunelu były gładkie, tu i ówdzie widać było jedynie stalowe ożebrowanie sięgające sklepienia, przedzielone płatami betonu.
Usłyszał jakiś szelest i drgnął.
Pokrywa luku uniosła się.
– Bob, chodź rzucić okiem – powiedział cicho Jupe.
Szybko podszedł do włazu, w którym jeszcze raz znikła czupryna jego kolegi. Wymacał stopami szczebelki wąskiej drabinki i zaczął po nich schodzić. Kiedy znalazł się na dole, Jupe omiótł całe wnętrze światłem latarki.
– Fajowo tu, no nie? Z zewnątrz wygląda jak smok. Jeździ po szynach jak pociąg. Ale popatrz, co tu jest. Peryskop! A tam iluminator. Jeżeli się nie mylę, to wiesz, Bob, ten smok jest w rzeczywistości miniaturowym okrętem podwodnym!
Bob postukał knykciami palców w zaokrąglone ścianki smoka.
– Nie wiem, z czego to może być zrobione – powiedział pocierając palce wnętrzem dłoni drugiej ręki – ale twarde jak diabli.
Jupe kiwnął głową.
– Powinno być z żelaza albo stali, żeby mogło się zanurzyć. Ale przypuszczam, że to jakiś inny materiał. Chodź, zajrzymy do maszynowni.
Obaj chłopcy przeszli przez wąskie drzwi do przedniej części smoka.
– Dźwignia skrzyni biegów, tablica rozdzielcza, hamulce, pedały! – wykrzyknął Bob. – Co to za podwodny wehikuł!
Jupe strzelił palcami.
– Pamiętam opis jednej z pierwszych łodzi podwodnych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Jeździła ona po dnie oceanu jak samochód. Wynalazca umieścił w bocznych ściankach iluminatory, żeby pasażerowie mogli wyglądać na zewnątrz, i pobierał od nich opłatę za udział w rejsie. Były tam też specjalne komory powietrzne, dzięki którym łódź mogła wytrzymać ciśnienie wody.
Konstruktor tego smoka mógł wzorować się na niej albo na platformach ze Święta Róży, które są montowane na podwoziu samochodu i pokryte kwiatami. Mogą jechać na niskim biegu, prowadzone przez kierowcę ukrytego w środku.
Bob zatarł w podnieceniu ręce.
– Właśnie w ten sposób smok posuwał się po piasku, nie wykonując pozornie żadnych ruchów. Mam na myśli to, że nie przebierał nogami jak smok na filmie pana Allena.
– To zrozumiałe – powiedział Jupe. – Do reżyserowanego przez siebie filmu pan Allen potrzebował smoka mającego bardziej realistyczny wygląd. A konstruktor tego tutaj chciał osiągnąć tylko pewne podobieństwo. Takie, aby wystarczyło do nastraszenia widzów. Chciałbym wiedzieć, w jakim celu i kogo zamierzał straszyć.
Nagle we wnętrzu smoka rozległ się niesamowity dźwięk.
– Aaaaaa… ooooo… ooo!
Przestraszeni chłopcy aż podskoczyli.
– Co to było? – zapytał szeptem Bob.
Jupiter zawahał się.
– Ten dźwięk dochodził gdzieś z tyłu.
Bob spojrzał na przyjaciela.
– Jesteś tego pewien? Wolałbym nie siedzieć w jego brzuchu, gdyby nagle postanowił wykąpać się w oceanie.
Przeciągły, przejmujący dźwięk, przypominający jęczenie, ozwał się znowu.
– Aaaaaaaaaa… ooooooooo… oooo!
Bob zadygotał ze strachu.
– Nie podoba mi się to zawodzenie.
Ku jego zaskoczeniu Jupe odwrócił się i pobiegł wąskim przejściem ku tylnej części smoka. Zatrzymał się. Dziwny jęk dał się słyszeć znowu. Jupe zamienił się w słuch, pochylając głowę nisko nad podłogą.
– Co to może być? – spytał zdenerwowanym głosem Bob, podchodząc bliżej.
Jupiter nie odpowiedział. Odwrócił się i zaczął wodzić światłem swej latarki po wewnętrznej ściance działowej. Wreszcie, ku zaskoczeniu Boba, uśmiechnął się.
– Zdaje mi się, że rozwiązaliśmy w końcu tę tajemniczą zagadkę – powiedział chichocząc.
– Naprawdę?
– Posłuchaj – powiedział Jupe, a potem uniósł rękę i uderzył w ścianę. Odpowiedziało mu znowu tajemnicze zawodzenie.
– Aaaaaaaaaa… oooooo!
Bob pochylił głowę, starając się wsłuchać w dziwne dźwięki.
– Słyszę to wyraźnie – powiedział – ale wciąż coś mi się nie podoba w tych jękach.
– To dlatego, że strach przed smokiem zdominował twoje zmysły – Dowiedział śmiejąc się Jupe, a potem otworzył wąskie drzwi i rzucił snop światła do pomieszczenia, przypominającego dużą szafę, albo schowek.
Zawodzenia przybrały na sile.
Bob zamrugał nagle oczami.
– Ej! Zaczekaj chwilę! To brzmi jak…
Wyciągnął szyję i zajrzał do środka. To, co zobaczył, zatkało go po prostu.
– Psy! – wykrzyknął. – O rany! Cały schowek pełen psów!
– To jest właśnie rozwiązanie zagadki – powiedział Jupe. – Zagadki zaginionych psów.
– Co im się stało? – spytał Bob. – Wyglądają tak, jakby były na wpół śpiące. Albo chore…
Jupiter pokręcił przecząco głową.
– Nie, nie są chore. Może rzeczywiście chce im się spać. Przypuszczam, że zostały uspokojone!
– Uspokojone? – powtórzył jak echo Bob. – Dlaczego?
Jupe wzruszył ramionami.
– Może przeszkadzały komuś. A on nie chciał robić im krzywdy. Naukowcy oszałamiają często zwierzęta przy pomocy uspokajających zastrzyków albo strzał, tak aby dały się zbadać i nie rzucały na nikogo.
Jeden z uwięzionych w schowku psów zawył znowu.
– Aaaaaaa…ooooooo… oo!
– To irlandzki seter – powiedział Bob drżącym z podniecenia głosem. – On na pewno jest psem pana Allena!
– Korsarz!
Kasztanoworudy piesek przeciągnął się i ziewnął. A potem stanął na nogach i potrząsnął łbem, wymachując na wszystkie strony długimi uszami.
– Korsarz! Korsarz! – zawołał Jupe. – Chodź tu, piesku. Chodź.
Wyciągnął rękę dłonią do góry. Pies popatrzył na nią, powąchał i zaczął merdać długim ogonem. Zrobił parę niepewnych, chwiejnych kroków, wreszcie, poczuwszy się pewniej na nogach, wybiegł ze schowka. Otarł się pyskiem o kolana Jupe'a i cicho zaskomlał.
– Dobry piesek – powiedział Jupe, głaszcząc go po głowie. – Dobry, dobry!
Bob uśmiechnął się.
– Pan Allen mówił prawdę, ten piesek jest rzeczywiście bardzo łagodny. – Przyklęknął i wyciągnął rękę. Rudy seler zostawił Jupitera i, machając powoli ogonem, podbiegł do niego.
– Dzielny, dobry piesek – powiedział Bob, drapiąc go za uchem, a potem spojrzał na Jupitera. – Znaleźliśmy go. Co teraz zrobimy?
Jupe wyciągnął z kieszeni jakiś świstek, złożył go kilkakrotnie i wsunął pod obrożę irlandzkiego setera. Następnie pochylił się i ujął w obie dłonie jego głowę.
– Biegnij do domu, piesku! – powiedział mu prosto do ucha. – Do domu!
Pies uniósł pytająco głowę i wesoło pomerdał ogonem.
– Do domu! – powtórzył Jupe, wyciągając rękę.
Pies zaszczekał radośnie. Jakby w odpowiedzi na to ze schowka dobiegły przejmujące zawodzenia i skowyty. Jeden po drugim zaczęły wychodzić z niego pozostałe psy. Stąpały powoli i sztywno, merdając ogonami.
Bob wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– O rany!… cztery, pięć, sześć! Znaleźliśmy wszystkie, co do jednego!
Jupe kiwnął głową. Nachylał się nad każdym z mijających go chwiejnym krokiem psów i wsuwał im za obroże złożone kartki.
– Po co to robisz? – zapytał Bob.
– Przygotowałem krótkie notki do każdego z właścicieli. Na wszelki wypadek, gdyby się nam udało odnaleźć te zwierzaki – odparł Jupe. – Myślę, że nasze stowarzyszenie powinno, wzorem innych wielkich firm, dbać o reklamę i powiększać zaufanie klientów do naszych usług.
Rudy Korsarz zaskowytał cicho.
Jupe odwrócił się i przyklęknął przy nim.
– Już dobrze, piesku. Pobiegniesz do domu jako pierwszy.
Wziął Korsarza na ręce i zaczął wspinać się z nim po drabince.
– Do domu, Korsarz. Biegnij do domu! – szepnął mu do ucha.
Rudy seter wydał radosny skowyt i zsunął się po szorstkiej skórze smoka, a potem wielkimi susami popędził do szerokiej szczeliny w przegradzającej tunel ścianie.
Jupe uśmiechnął się szeroko.
– Obudził się już na dobre. Bob, podaj mi po kolei następne. Może jak się znajdą na dworze, świeże powietrze otrzeźwi je do reszty.
Wszystkie psy, jeden po drugim, znalazły się na górze. Wracały szybko do życia i, uwolnione przez Jupe'a, wybiegały z tunelu śladem setera.
Bob zatarł ręce.
– Pete pomoże im wydostać się na dwór. W ten sposób wypełniliśmy nasze zobowiązanie. Ja też jestem gotów zrobić to samo, co one.
Jupe opuścił jednak pokrywę włazu i zszedł z powrotem na dół.
– Nie możemy stąd wyjść – powiedział do Boba, który wpatrywał się w niego z rozdziawioną gębą, zaskoczony takim obrotem sprawy.
– Czemuż to? – spytał Bob.
– Zobaczyłem właśnie jakieś cienie poruszające się na tle ściany tunelu. Ktoś tu idzie.
– Och, tylko nie to! – wykrzyknął Bob. – Jesteśmy w pułapce! Gdzie się tu ukryjemy?
Jupe zrobił parę kroków wąskim korytarzykiem ciągnącym się prawie przez całą długość smoka. A potem otworzył małe drzwiczki od schowka, dopiero co opróżnionego z czworonożnych więźniów.
Pete roztarł ręce zesztywniałe od chłodu. Przed chwilą uporał się z ustawieniem projektora. Aby zapobiec zamknięciu się obrotowej kamiennej płyty, zaklinował ją znalezionym na ziemi skalnym odpryskiem. Szpula z przewiniętym filmem gotowa była do odtworzenia, i Pete przykucnął tuż koło aparatu, z niecierpliwością oczekując umówionego sygnału. Wystarczało przekręcić gałkę wyłącznika, aby film ukazał się na wielkim, szarym ekranie.
Jeszcze raz upewnił się, że obiektyw nakierowany jest pod właściwym kątem, a potem znowu zamarł w pełnym napięcia oczekiwaniu.
Nagle usłyszał za sobą jakieś szmery. Obejrzał się z niepokojem, czując, że dostaje gęsiej skórki.
Nastawił uszu. Szmer powtórzył się.
Ktoś musiał wejść do pierwszej, niedużej jaskini z wylotem na plażę. Pete wyraźnie słyszał dochodzące stamtąd szuranie. Po krótkiej przerwie kroki ozwały się znowu.
Jego uszu doszedł odgłos odgarniania piasku. A potem zobaczył coś, co przyprawiło go o prawdziwy dreszcz strachu. Szeroka deska zakrywająca wejście do małej pieczary poruszyła się.
Pete zagryzł wargi. Ze złością i żalem chwycił ojcowski projektor i odciągnął go na bok, a potem, nie podnosząc się z kolan, zaczął zastanawiać się gorączkowo, co robić. Mógł jeszcze przecisnąć się przez wąski otwór do wielkiej groty, odblokować kamienną płytę, aby wróciła na swoje miejsce, i dołączyć do kolegów.
Zdawał sobie jednak sprawę, że ich los zależy od tego, czy on wytrzyma na swoim posterunku. Jupe zostawił mu wyraźne instrukcje.
Wielka deska poruszyła się znowu, a potem odchyliła na bok. Pete wcisnął się w najciemniejszy kąt pieczary, opierając się plecami o skalną ścianę. Wpatrzony w ukryte pod oszalowaniem wejście, czekał na ukazanie się nieznajomego intruza.
Zaczął rozpaczliwie obmacywać ręką dno pieczary w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu do obrony. Przypomniał sobie, że ma przecież latarkę, i mocno ścisnął ją w dłoni. Mrok panujący w pieczarze mógł się okazać niewystarczającą ochroną.
Jakieś mocne ręce odstawiły szeroką deskę, a na jej miejscu pojawiła się barczysta postać, wyraźnie rysująca się na tle sączącej się z zewnątrz bladej poświaty. Była tak potężna, że aby przecisnąć się przez wąskie otwarcie, musiała ustawić się bokiem.
Pete wziął głęboki oddech.
Rozpoznał charakterystyczną sylwetkę wiecznie rozdrażnionego pana Cartera, dzierżącego w ręku nieodłączną strzelbę.
Pieczara była nisko sklepiona, toteż pan Carter, wchodząc do niej, musiał się schylić. Zgięty wpół, zrobił krok do przodu. A potem zaczął nasłuchiwać.
Także Pete usłyszał dochodzące z oddali, dziwne zawodzenie. Poczuł, że serce skacze mu do gardła.
– Aaaaaaaaaa… oooooo… oo!
Przykleił się do ściany, jeszcze mocniej zacisnął dłoń na swej jedynej broni i uniósł się powoli na wyprostowanych nogach.
Jego uszu doszedł jakiś nowy odgłos, przypominający stłumiony tupot bosych stóp. Towarzyszyło temu jakby łapczywe łapanie powietrza do płuc. Tajemnicze odgłosy zaczęły się przybliżać. Usłyszał tupanie jeszcze jednej pary stóp, a potem następnych. I znowu pojawiło się takie samo płaczliwe zawodzenie.
– Aaaaaaaaa… ooooo… oo!
Przeleciało mu przez głowę, że to biegną jego dwaj przyjaciele. I że coś ich goni.
Ścisnęło go w gardle. Nie mógł zamknąć teraz otworu prowadzącego do wielkiej groty. Odciąłby im jedyną drogę ucieczki. Odebrałby im szansę uratowania się.
Ale czy mała pieczara była bezpiecznym schronieniem? Z tym wiecznie wściekłym panem Carterem czającym się w mroku ze strzelbą w garści o parę kroków od niego?
Nagle coś się zakotłowało i w wąskim otworze błysnęły dwa żółte ślepia.
Coś z cichym jękiem wskoczyło do pieczary. A potem mignął jeszcze jeden ciemny kształt, wydający chrapliwe pomruki. I następny, a potem znowu, i znowu.
Przyklejony do ściany Pete z osłupieniem wpatrywał się w tajemniczą kotłowaninę.
Był przygotowany na to, że zobaczy smoka. A tymczasem u jego stóp kłębiła się sfora dzikich, włochatych zwierząt.
Pan Carter chrząknął niespokojnie, czując, że coś plącze mu się koło nóg. Zachwiał się i upadł. Pete nerwowo przełknął ślinę. Kiedy dzikie stado atakuje leżącego człowieka, przeleciało mu przez głowę, nie ma on żadnych szans na uratowanie się.
Desperackim ruchem uniósł zaciśniętą w dłoni latarkę…