Rozzłoszczony nie na żarty mężczyzna naprężył palec na spuście.
– Jestem doskonałym strzelcem i nigdy nie chybiam – oświadczył.
– Macie jeszcze jakieś pytania?
Jupiter potrząsnął przecząco głową, starając się, aby na jego twarzy nie odmalowało się podenerwowanie spowodowane bliskością wylotu lufy pana Cartera, oddalonego jakieś trzydzieści centymetrów od niego.
– Nie, proszę pana – powiedział. – Bardzo przepraszamy za zakłócenie panu spokoju. Do widzenia. Życzę miłego dnia. Mężczyzna zacisnął wargi.
– Będę mógł powiedzieć, że miałem dobry dzień dopiero wtedy, gdy zobaczę, że żaden z tych cholernych kundli nie włóczy się koło mojego domu. A teraz wynocha!
Wyrzucanym gwałtownie słowom towarzyszyły groźne dźgnięcia wielką strzelbą. Chłopcy zaczęli się powoli wycofywać.
– Odwrócić się! – warknął na pożegnanie. – Nie chodzić mi tu po moich trawnikach!
Jupiter popatrzył na kolegów i wzruszył ramionami. Czując drżenie serc, chłopcy odwrócili się plecami do rozdrażnionego mężczyzny ze strzelbą w rękach i poszli dalej po wąskim chodniku.
– Nie puszczajcie się biegiem, idźcie powoli – szepnął Jupiter.
Bob i Pete kiwnęli głowami, zastanawiając się, kiedy rozlegnie się strzał. Ze wszystkich sił starali się nie wpaść w panikę.
Nagle wszyscy trzej podskoczyli, słysząc za plecami głośny huk.
– W porządku, chłopaki – powiedział Jupiter. – Pan Carter tylko zatrzasnął za sobą frontowe drzwi.
Chłopcy obejrzeli się za siebie i stwierdziwszy, że Jupiter się nie myli, rzucili się biegiem.
Zatrzymali się dopiero na środku ulicy. Jeszcze raz popatrzyli za siebie. Nikt ich nie gonił. Wejściowe drzwi domu pana Cartera były zamknięte.
– O rany – mruknął Bob. – Niewiele brakowało!
– Dubeltówka jak armata, do tego z podwójną porcją grubego śrutu – stwierdził Pete, kładąc rękę na czole, jakby dla sprawdzenia, czy nie jest za bardzo spocone. – Jeszcze chwila i całe to paskudztwo mogło podziurawić nas jak sito!
– Nie tak prędko – powiedział Jupe. – Przez cały czas strzelba była zabezpieczona przed strzałem.
Bob i Pete wytrzeszczyli na niego oczy.
– Zauważyłeś to od razu? – zapytał Pete z wyrzutem. – Nic dziwnego, że zachowywałeś się tak spokojnie.
– Nie sądzę, aby pan Carter choć przez chwilę miał zamiar do nas strzelać – wyjaśnił Jupiter. – Wyładował tylko swoją złość. Przypadkowo doprowadziłem go do białej gorączki, poruszając temat, który go tak irytuje. Chodzi o psy.
– Zdaje się, że tego faceta doprowadzają do białej gorączki także inne stworzenia. Ludzie!
Jupiter w zamyśleniu zagryzł wargi.
– Gdybyśmy mieli się jeszcze z nim spotkać, będziemy musieli zachować większą ostrożność.
Pete potrząsnął energicznie głową.
– Nie, sir. Możesz sobie zachowywać środki ostrożności, jakie tylko chcesz, przy następnym spotkaniu z panem Carterem. Ale nie musisz martwić się o mnie, ponieważ mnie przy tym nie będzie. Zapomniałem ci powiedzieć, że mam bardzo wrażliwą skórę. Jest uczulona na gruby śrut.
– Moja też – wtrącił Bob. – Jeżeli już mam się wystawić na jakieś strzały, to wolę, żeby celowano do mnie z pistoletu wodnego, i to z odległości przynajmniej dziesięciu kroków.
– Istnieje możliwość – powiedział Jupiter – że pan Carter jest dużo lepszym aktorem, niż można się po nim tego spodziewać, i przyczynił się w jakiś sposób do zniknięcia tych psów.
– Brzmi to całkiem przekonywająco – przyznał Bob.
– Myślę, że nie będzie trudno porównać gniewnej reakcji pana Cartera z zachowaniem naszego następnego interlokutora.
– O czym on mówi? – zwrócił się Pete do Boba. Jupiter wskazał ręką dom po drugiej stronie ulicy.
– Pan Allen wspomniał nam o dwóch sąsiadach, którzy nie mają psów. Jednego z nich, pana Cartera, obejrzeliśmy przed chwilą. A teraz musimy zadać parę pytań drugiemu, panu Arthurowi Shelby'emu.
Drogę zagrodziła im sięgająca piersi brama z litego żelaza. Ponad nią otwierał się widok na położony w głębi, duży dom pana Shelby'ego.
Pete wyciągnął szyję, aby przyjrzeć się lepiej oknom na parterze i pierwszym piętrze.
– Wygląda to nie najgorzej – stwierdził Bob. – Nigdzie nie widać armaty ani czegoś w tym rodzaju.
– Nie ma śladu nikogo żywego w żadnym z okien – poinformował kolegów Pete. – Może pan Shelby gdzieś wyjechał?
Jupiter zrobił krok w kierunku bramy.
– Zaraz się o tym przekonamy. Wystarczy, abyśmy znaleźli się po drugiej stronie bramy, i…
Nagle stanął jak wryty. Także jego koledzy wytrzeszczyli oczy w zaskoczeniu. Zanim Jupiter zdążył jej dotknąć, brama otworzyła się samoczynnie.
– Jak tyś to zrobił? – spytał Pete. – Nauczyłeś się czarów?
– Może otworzyła się pod naporem wiatru – zastanawiał się Bob.
Jupiter potrząsnął głową. Następnie wyciągnął ręce na boki, aby powstrzymać swych kolegów, i zrobił krok do tyłu. Metalowa brama zamknęła się.
Jupiter postąpił krok do przodu. Brama zaczęła się otwierać.
– To proste – powiedział. – Ta brama ma wmontowaną fotokomórkę. Widzieliście to na pewno na lotniskach, w supermarketach czy w dużych biurowcach.
Wyjaśniwszy tę kwestię, wszedł na teren posesji. Chłopcy podążyli za nim. Trochę w bok od ścieżki, na środku trawnika, spostrzegli wielki, ozdobny zegar słoneczny. Na wprost nich znajdowała się duża, ukwiecona pergola. Wszyscy trzej śmiało zagłębili się w jej cieniste wnętrze.
Nagle pergola usunęła się ku ziemi.
Chłopcy zbili się w ciasną gromadkę. Przednia część kratownicowej konstrukcji opadła tuż przed nimi, tylna osunęła się z cichym szumem za ich plecami, odcinając drogę odwrotu.
Znaleźli się w dużej, metalowej klatce, ozdobionej kwiatami!
– Mam nadzieję, że to tylko jakiś żart – powiedział Jupiter, oblizując nerwowo wargi. – To mi przypomina ruchome kraty w średniowiecznych twierdzach.
– A jak one działały? – zapytał Pete trzęsącym się ze strachu głosem.
– Przeważnie były to wielkie i ciężkie żelazne kraty podwieszane na łańcuchach i opuszczane w pionowych prowadnicach, żeby zamknąć bramę prowadzącą do zamku albo do wnętrza murów miejskich – wyjaśnił Jupiter.
– Widziałem je na rysunkach w starej książce, którą oglądałem w bibliotece – wtrącił podnieconym głosem Bob. – Kiedy wróg przekroczył już fosę, stanowiły ostatnią linię obrony.
– Nie przypominam sobie, abym przekraczał jakąś fosę – pożalił się Pete.
Dał się słyszeć delikatny szum i tak samo niespodziewanie, jak chwilę temu opadały, ukwiecone kraty teraz uniosły się.
Chłopcy popatrzyli po sobie.
– Coś mi się zdaje, że ten pan Shelby ma oryginalne poczucie humoru – stwierdził z ulgą Jupiter. – Idziemy.
Zrobił krok do przodu, ale w tym momencie Pete chwycił go za ramię.
– Jupe, wybrałeś zły kierunek – powiedział. – Może mieszkańcy nie chcą, żebyśmy się znaleźli wewnątrz tego zamku?
Jupiter z uśmiechem pokręcił głową.
– Najpierw otwierająca się automatycznie brama. Potem elektronicznie sterowana krata schowana w kwiatach. Wydaje mi się, że pan Shelby jest zupełnie wyjątkowo zainteresowany naukowymi wynalazkami. Byłby to skandal, gdybyśmy z nim nie pogadali.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszył śmiało do przodu. Jego dwaj koledzy niezdecydowanie poszli jego śladem. Wreszcie, szczerząc zęby w uśmiechu, pokonał parę prowadzących do drzwi schodków i nacisnął dzwonek.
– O, kurczę! – krzyknął nagle i rzucił się do tyłu, potrząsając ręką. – Ten dzwonek jest podłączony do prądu! Kopnęło mnie!
– No, dobra – odezwał się Pete. – Co do mnie, to mam już dosyć żartów pana Shelby'ego. Głosuję za tym, żebyśmy odwołali wywiad z tym dowcipnisiem. I to nie zwlekając ani chwili.
– Jestem tego samego zdania, co Pete – oświadczył Bob. – Mam dziwne uczucie, że pan Shelby próbuje zachęcić nas, abyśmy czym prędzej opuścili jego pielesze.
– Wcale tak nie uważam – powiedział Jupiter. – On po prostu poddaje nas próbie. Celowo naraził nas na tych kilka przygód, żeby nas odstraszyć.
Jakby w odpowiedzi na ten wywód drzwi łyknęły cicho, a potem otworzyły się niemal bezszelestnie.
– Klawa sprawa – stwierdził z podziwem Bob. – Cały dom naszpikowany tym chłamem.
Chłopcy ostrożnie przestąpili próg. We wnętrzu panował półmrok i spokój.
Jupiter odchrząknął, starając się nadać swemu głosowi pozory śmiałości.
– Dzień dobry, panie Shelby – powiedział. – Jesteśmy detektywami i przychodzimy z polecenia pańskiego sąsiada, pana Allena. Czy możemy wejść do środka?
Odpowiedziała mu głucha cisza. A potem wszyscy trzej usłyszeli odgłos dalekiego, ledwie słyszalnego trzepotu skrzydeł. Wydawał się przybliżać i rozlegał się coraz wyraźniej. Dochodził z górnych partii ponurego wnętrza domu. Nagle poczuli, że krew krzepnie im w żyłach. Ujrzeli jakiś wielki ciemny kształt szybujący z przeraźliwym świstem w ich kierunku.
Ostro pikując, spłynął na nich z góry wielki, czarny, przypominający jastrzębia ptak, z groźnie rozczapierzonymi szponami, zakrzywionym, spiczastym dziobem i dzikimi błyskami w oczach!…