Rozdział 6. W pułapce!

– Jupe, nic ci nie jest?

Jupiter zamrugał oczami i otworzył je. Zobaczył rysujące się mgliście, rozmazane twarze Pete'a i Boba.

Odchrząknął i wyprostował się do pozycji siedzącej. Poczuł, że ma na twarzy mnóstwo piasku, i zabrał się do zmiatania go palcami obu rąk.

– Jasne, że nie – powiedział w końcu. – Co nie znaczy, że dobrze mi zrobiło lądowanie was obu na moich plecach, i to jednocześnie. Nie dość, że nie mogłem złapać oddechu, to jeszcze zakopałem się twarzą w piasku.

Pete uśmiechnął się do Boba.

– Rzeczywiście, nic mu się nie stało. Może mówić.

– Nie jestem głuchy – odparł Bob. – No i jak zwykle, stara się zwalić całą winę na nas. Jeżeli dobrze pamiętam, schodki i poręcz załamały się najpierw pod nim. Więc co mieliśmy zrobić? Przefrunąć nad nim w powietrzu?

Jupiter ociężale podniósł się na nogi. W pierwszym odruchu odrzucił nogą rozrzucone bezładnie odłamki poręczy, po chwili jednak schylił się po jeden z nich i zaczął mu się przyglądać. W chwilę potem podniósł jeszcze jeden i porównał go z poprzednim. Kiwnął głową, jakby na potwierdzenie swych domysłów.

– Masz rację, Bob – powiedział. – Rzeczywiście, te stopnie zaczęły się załamywać pod moim ciężarem. Ale mam powody do przypuszczeń, że ktoś mi w tym pomógł. Te stopnie zostały wcześniej nadcięte, na tyle przynajmniej, aby mogły ustąpić pod najlżejszym naciskiem.

Wyciągnął oba odłamki w kierunku swych kolegów.

– Jak widzicie, od góry drzazgi są nierówne, jak po zwykłym złamaniu Zauważyliście, jakie te brzegi są postrzępione? Ale od dołu ślady po złamaniu nie są już takie wyraźne. Wyglądają tak, jakby przed naszym przyjściem ktoś nadpiłował lekko te schodki.

Bob i Pete przyjrzeli się odłamkom.

– Może masz rację – przyznał Bob. – Ale kto mógł wiedzieć, że będziemy tędy schodzić na dół?

– No właśnie – włączył się Pete. – Przecież to był twój pomysł, Jupe. Gdybyśmy postanowili nie schodzić na dół, wypadek mógł się przydarzyć komuś innemu z tej okolicy. Jak dotąd rozmawialiśmy tylko z panem Carterem, panem Allenem i panem Shelbym. A z tych schodów korzysta z pewnością wiele innych osób.

Stwierdziwszy to, Pete wyciągnął rękę wzdłuż plaży.

– Patrzcie, jak daleko stąd do następnych schodków. A te kolejne są jeszcze dalej. Z pewnością ktoś mógłby wybrać właśnie tę drogę, żeby zejść na plażę.

Z ciężkim westchnieniem Jupiter odrzucił połamane kawałki.

– Nie mamy wyposażenia, żeby stwierdzić bez żadnej wątpliwości, czy te poręcze i schodki zostały rzeczywiście nadpiłowane, czy też nie. Być może wyciągnąłem fałszywe wnioski.

Pete i Bob popatrzyli po sobie. Rzadko zdarzało się, aby Jupiter przyznawał się do tego, że mógł popełnić jakiś błąd.

Jupiter przybrał zdecydowaną minę.

– Jak by nie było – powiedział – ten wypadek na schodkach nie powinien zbić nas z tropu. Zeszliśmy tu głównie po to, aby zbadać plażę i rzucić okiem na jaskinię w poszukiwaniu śladów tego smoka. Zabieramy się do roboty.

Nie oglądając się za siebie, Jupiter ruszył w kierunku oceanu.

– Najpierw zobaczymy, czy nie ma śladów wychodzących z wody i prowadzących do jaskini. To coś, co widział pan Allen, przebyło taką właśnie drogę.

Bob i Pete poszli za nim. Cała trójka zaczęła powoli przemierzać piaszczyste wybrzeże. Plaża, jak okiem sięgnąć, wydawała się opuszczona. Z góry dochodziły tylko ochrypłe wrzaski mew, szybujących bezładnie we wszystkich kierunkach.

Pete wyciągnął rękę w kierunku jednej z nich, która wylądowała właśnie na brzegu.

– Może powinniśmy spytać ją, czy nie widziała tu ostatnio smoka. Zaoszczędzilibyśmy sobie mnóstwa kłopotów.

– Niezły pomysł – przytaknął Bob. – A gdyby nie chciała mówić, o jakieś dwa kilometry od brzegu widać holownik z wyposażeniem ratowniczym.

Mówiąc to wskazał ręką ciężko i niezgrabnie wyglądający stateczek.

– Nie robią wrażenia, że im się spieszy. Może i oni polują na smoka?

Jupiter spojrzał w tamtą stronę i potrząsnął głową.

– Nie zawracajmy sobie głowy jakimiś holownikami, które w dodatku pływają daleko od brzegu. Musimy skoncentrować się na tym kawałku plaży wokół nas. Gdzieś tu powinniśmy znaleźć jakieś ślady – stwierdził, przeciągając wzrokiem od widocznego w oddaleniu wlotu jaskini do linii zmoczonego nadbiegającymi bezustannie falami brzegu. – Proponuję, żebyśmy rozciągnęli się trochę.

Chłopcy rozeszli się i zaczęli posuwać się wolno piaszczystym pasem, wpatrując się uważnie pod nogi.

– Widzę tu tylko mnóstwo wyrzuconych przez wodę wodorostów – powiedział Bob.

– Ja też – odezwał się Pete. – Do tego trochę muszelek i jakichś odłamków drewna.

Bob zaczął w końcu kręcić głową.

– Nie ma tu żadnych śladów, Jupe. Może zmył je przypływ?

Jupiter zagryzł w zamyśleniu wargi.

– Może i tak, tu, blisko wody. Ale zostaje jeszcze mnóstwo suchego piasku od strony jaskini, na którym powinny zachować się ślady. Podejdźmy w tamtym kierunku.

– Naprawdę musimy tam chodzić? – spytał Pete. – A jeśli ten smok jest tam rzeczywiście? Czy mamy go pokonać gołymi rękami?

– Ależ, Pete, nie sądzę, abyśmy mieli z czymś czy z kimś walczyć – powiedział Jupe. – Zbliżymy się tylko ostrożnie do wlotu jaskini. I nie będziemy wchodzić do środka, jeżeli nie upewnimy się, że niczym to nie grozi.

Pete spochmurniał nagle. A potem przykucnął i wziął do ręki długi kawał jakiegoś drewna, przyniesionego przez wodę.

– Nie wiem, do czego mi się to przyda. Będę jednak czuł się dużo pewniej, mając w rękach taką maczugę.

Także Bob schylił się po leżący na piasku kawał drewna, który okazał się wiosłem z odłamanym piórem.

– Wiesz, Pete, dobrze, żeś o tym pomyślał. Przypomniały mi się obrazki ze świętym Jerzym i smokiem. Ale on nie używał jakichś odłamków wyrzuconych przez przypływ. Był bardziej rozgarnięty niż my. Trzymał w ręku piękny, długi miecz.

Wywinął na próbę odłamkiem wiosła, a potem spojrzał na Jupitera.

– A ty, Jupe, nie poszukasz sobie jakiejś broni? Możemy pójść po te połamane kawałki poręczy, jeśli masz ochotę. Zauważyłem, że z niektórych wystawały nawet gwoździe. Całkiem długie i mocne.

Jupiter uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Myślę, że nie zaszkodzi mieć coś w ręku.

Z tymi słowami pochylił się i podniósł jakąś długą i mokrą drewnianą deskę. Założył ją na ramię i spojrzał na swych przyjaciół.

Bob i Pete uśmiechnęli się niezdecydowanie. A potem, przybierając rezolutne miny, trzej chłopcy ruszyli z drżącymi sercami w stronę ciemnego otworu w ścianie urwiska.

Przekroczyli leciutkie wzniesienie w pobliżu linii wody i zagłębili się w piasek, przepatrując każdy jego skrawek. Nagle Jupiter zatrzymał się. W jego oczach pojawiły się radosne błyski.

– Coś ty znalazłem – powiedział cicho.

Bob i Pete popatrzyli w jego stronę. W miękkim, luźno osypującym się piasku widać było wyraźne wgłębienia.

– To jakiś smok zupełnie nowego typu – odezwał się Bob. – Wygląda to tak, jakby przejeżdżał tędy na kółkach.

Jupiter skinął potakująco głową, a potem rozejrzał się po plaży.

– Nie widać nic podejrzanego. Ale te ślady wyglądają rzeczywiście tak, jakby zostawił je jakiś pojazd. Może samochód do jazdy po wydmach. Czasami służby ratownicze do patrolowania dłuższych odcinków wybrzeża, takich, jak tutaj, używają dżipów albo lekkich samochodów do jeżdżenia po piasku.

– Możliwe – powiedział Bob. – Ale gdyby te ślady zostawił patrol, powinny prowadzić z południa na północ, tak jak ciągnie się wybrzeże. A one kierują się w stronę jaskini.

– Masz rację – stwierdził Jupiter, a potem rzucił się na kolana i zaczął przyglądać się zagłębieniom.

Bob obejrzał się z chmurną miną w kierunku oceanu.

– Nic nie rozumiem. Jeżeli widać ślady tutaj, to dlaczego nie ma ich bliżej wody?

– Przypuszczam, że mógł je zmyć silny prąd przypływu i duże, załamujące się fale – odparł Jupiter.

Pete wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– A ja przypuszczam, że oczy starego pana Allena nie zasługują na bezgraniczne zaufanie. To, co on naprawdę zobaczył, nie było prawdopodobnie żadnym smokiem, ale zwykłym dżipem czy innym pojazdem.

– Możliwe – odpowiedział mu Jupiter. – Przekonamy się o tym dopiero po wejściu do jaskini.

Ślady znikły zupełnie w odległości około dziesięciu metrów od wejścia do jaskini.

Chłopcy popatrzyli po sobie.

– Jeszcze jedna zagadka – powiedział Pete.

W chwilę potem znaleźli się u wlotu jaskini. Wydawało się, że jej wnętrze jest puste.

– To wejście jest tak duże, że można by wjechać do środka autokarem – stwierdził Bob. – Zajrzę do środka, żeby zobaczyć, jak daleko sięga ona w głąb ziemi.

Jupiter przebiegł wzrokiem po wnętrzu jaskini.

– Dobrze, Bob. Ale nie oddalaj się poza zasięg głosu. Pete i ja dołączymy do ciebie, jak tylko obejrzymy wejście pod kątem ewentualnych śladów.

Bob machnął swą podobną do włóczni bronią i zagłębił się we wnętrzu.

– Co on się zrobił nagle taki odważny? – zapytał Pete.

Jupiter odpowiedział mu uśmiechem.

– Myślę, że wszystkim nam przybyło odwagi, jak tylko stwierdziliśmy, że te ślady pochodzą od jakiegoś pojazdu raczej niż od smoka czy innego fantastycznego potwora.

Wyciągnął szyję, jakby nasłuchując odgłosów z wnętrza.

– Być może z odbicia głosu Boba można się będzie zorientować, jak wielka jest ta jaskinia. Spróbuję go zawołać. Bob – krzyknął głośniej – co tam u ciebie?

Pete także nachylił głowę, jakby chciał lepiej usłyszeć odpowiedź Boba. Ich uszu dosięgnął jednocześnie dziwny odgłos. Coś w rodzaju ciężkiego klapnięcia.

W chwilę potem usłyszeli głos przyjaciela. Był cienki i ledwo słyszalny. Doszło ich jedno tylko słowo, które wystarczyło jednak, aby napełnić ich przerażeniem.

– Ratunku!

Загрузка...