– Jefferson Long? – komendant Reynolds odchylił się na oparcie swego obrotowego krzesła. – Pewnie, że go znam. Uczestniczy w każdym zjeździe policji stanowej.
Komendant policji w Rocky Beach patrzył z zaciekawieniem na siedzących po drugiej stronie biurka Trzech Detektywów.
– Dlaczego interesuje was Long?
– Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, by nie zawieść czyjegoś zaufania – odparł Jupe.
– Hmm! Tego rodzaju odpowiedź oznacza zwykle, że wasza firma ma klienta. Dobrze, tylko nie pakujcie się w tarapaty. Longa widywałem na zjazdach i od czasu do czasu oglądam jego program w telewizji. Facet jest w porządku. Podaje ludziom solidne informacje o przestępcach. Oczywiście, pretenduje do roli reportera śledczego. To mogłoby sugerować, że sam wykonuje pewną pracę detektywistyczną. Ale on tego nie robi. Moim zdaniem, po prostu zbiera informacje. Dostaje je od ludzi, którzy dokonali żmudnej pracy wydobycia faktów. Nie sądzę też, żeby był aż tak głęboko zainteresowany utrzymaniem prawa i porządku. Wciągnął się w ten temat ze względu na jego atrakcyjność. Chciał sobie wyrobić nazwisko i nadać rangę swoim audycjom telewizyjnym.
– Więc jest blagierem – powiedział Pete. – W jaki zatem sposób mógł dostać aż tyle nagród od wydziałów policji i urzędów szeryfa?
Komendant Reynolds wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście, informuje publiczność o przestępstwach, takich jak oszustwa, włamania, fałszerstwo pieniędzy i tak dalej. Policja pragnie sobie zaskarbić zaufanie społeczeństwa i Long jej w tym pomaga. Zachęca ludzi do telefonowania na policję, gdy ktoś zauważy coś podejrzanego w sąsiedztwie. Tym sposobem naprawdę bardzo nam pomaga.
– Ale nie jest takim wielkim bojownikiem o ład i porządek, na jakiego się zgrywa – Jupiter z satysfakcją kiwnął głową. – Miałem uczucie, że gra pewną rolę.
– Gra ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział komendant.
Chłopcy podziękowali, wyszli z komisariatu i ruszyli szosą na piechotę.
– Znowu ślepy zaułek! – narzekał Jupiter. – Ujawniliśmy zadęcie Longa, ale teraz jestem pewien, że nie miał nic wspólnego z kradzieżą rękopisu.
– Skąd ta pewność? – zapytał Bob.
– Ze wszystkiego, co usłyszeliśmy. Myślę, że Long naprawdę ceni sobie dobre stosunki z policją. Na nich zbudował swą udaną karierę i nie sądzę, żeby ją ryzykował dla kradzieży rękopisu, który mógł go, co najwyżej, wprawić w zakłopotanie.
– Dlaczego więc nie powiedział prawdy o zgromadzeniu czarownic i czarowników? – zapytał Pete.
– To mnie nie dziwi. Dlaczego człowiek o jego pozycji miałby opowiadać o wygłupach młodości jakiemuś obcemu dzieciakowi? Bo tym to wszystko było: głupią zabawą, nie przestępstwem. Poza tym, nawet jeśli Long wiedział o rękopisie i chciał go ukraść, nie mógł tego zrobić. Było to niemożliwe do wykonania w tym czasie.
Detektywi pożegnali się w ponurych nastrojach i każdy poszedł do siebie. W trakcie kolacji z ciocią Matyldą i wujem Tytusem Jupiter był kwaśny i roztargniony. Po sprzątnięciu talerzy poszedł do swojego pokoju, położył się do łóżka i patrzył w sufit. Czuł się zupełnie zniechęcony. Nie widział żadnej nici wiążącej dawnych przyjaciół panny Bainbridge z kradzieżą rękopisu. Ale jeśli żaden z nich go nie ukradł, to kto tego czynu dokonał?
Jupe przywołał na pamięć dzień pożaru. Zdawało mu się, że znowu słyszy huczenie ognia, ogarniającego stary dom Amigos. Przypomniał sobie, jak po wydobyciu się z piwnicy stał z Bobem i Pete'em na przeciwległym chodniku i oglądał pożar. Był z nimi pan Grear, potem przybiegł Beefy i jego wuj. Byli tam także pan Thomas i pani Paulson. I tylko oni wiedzieli, że manuskrypt jest w mieszkaniu Beefy'ego. Wydawało się jednak zgoła nieprawdopobne, by któraś z tych osób go ukradła.
Po pewnym czasie Jupe zapadł w sen, a kiedy się obudził, za oknem świeciło słońce. Wstał, nadal osowiały, wziął prysznic i ubrał się. Potem zatelefonował do Boba i Pete'a i umówił się z nimi po śniadaniu przy autostradzie Nadbrzeżnej.
Była prawie dziewiąta, gdy opuścił skład złomu i poszedł w stronę autostrady. Bob i Pete już na niego czekali.
– Doznałeś w ciągu nocy jakiegoś objawienia? – zapytał Pete.
– Nie. Nie mogę wymyślić nic, poza pójściem do Beefy'ego i zabraniem się znowu do wywiadów z ludźmi.
– Już prawie nie mamy z kim rozmawiać – zauważył Bob.
– Nie znaleźliśmy nikogo z oczywistym motywem – odparł Jupiter. – Ale zostały osoby, które miałyby sposobność ukraść rękopis. Faktycznie to nawet nie zaczęliśmy ich sprawdzać!
– Pracowników Amigos Press? – spytał Pete.
Jupiter skinął głową.
– Jakoś nie wyobrażam sobie nikogo z nich jako złodzieja, a przebadaliśmy już wszystkich pozostałych – powiedział Pete.
Chłopcy pojechali do Los Angeles i stanęli pod drzwiami mieszkania Beefy'ego właśnie w chwili, gdy wychodził stamtąd szczupły mężczyzna w gabardynowych spodniach i płóciennej kurtce. Przechodząc obok chłopców, uśmiechnął się do nich.
Beefy wpuścił ich do środka, a jego rumiana zazwyczaj twarz była blada. William Tremayne chodził po pokoju tam i z powrotem i krzyczał:
– To jest spisek! Nienawidzą mnie! Zawsze mnie nienawidzili! Bestie!
– Uspokój się, wuju – prosił Beefy.
– Łatwo ci mówić. Ciebie nie oskarżono o umyślne podpalenie!
– Umyślne podpalenie?! – wykrzyknął Jupe. – Pożar miałby być wywołany umyślnie?
– Obawiam się, że tak – odpowiedział Beefy. – Człowiek, który stąd właśnie wyszedł, to policjant z departamentu podpaleń. Zażądał listy wszystkich pracowników Amigos Press i nazwisk ludzi, którzy odwiedzili dom wydawnictwa w dniu pożaru.
– Chciał także wiedzieć, komu zostaną wypłacone pieniądze z firmy ubezpieczeniowej – dodał William Tremayne. – Wiem, co naprawdę miał na myśli, zadając to pytanie. Myśli, że to ja podłożyłem ogień! Oczywiście, że mnie zostanie wypłacone odszkodowanie. Ja prowadzę finansowe sprawy wydawnictwa. Ale nawet jeśli dochód z moich akcji jest niski…
– Wuju, czyżbyś miał kłopoty finansowe? – wtrącił Beefy.
– Małe braki wolnej gotówki – odpowiedział William Tremayne. – Nic poważnego. Nic, co się z czasem nie ureguluje. Tylko ty teraz nie zaczynaj! Wystarczyła mi rozmowa z tym śledczym od podpaleń. Nie było mnie nawet w pobliżu Amigos Press, kiedy wybuchł pożar. Siedziałem tu, w domu, z tobą.
– Ten, kto podpalił Amigos Press, nie musiał przebywać w pobliżu – powiedział Beefy. – Słyszałeś, co ten człowiek mówił? Użyto zapalnika, kombinacji magnezu i zegara na baterie. Można go było włożyć do schowka pod schodami o każdej porze, począwszy od szóstej rano.
– Ty też myślisz, że to ja to zrobiłem! – krzyknął Will Tremayne.
– Tego nie powiedziałem, wykazałem tylko, że alibi nie ma w tej sprawie znaczenia. W chwili wybuchu pożaru podpalacz był prawdopodobnie daleko od niego.
– Grear! – oznajmił Will Tremayne. – On to zrobił! Zawsze mnie nienawidził. Ten wyblakły szczurek! Nienawidzi każdego, kto ma trochę szyku. Albo Thomas! Co my właściwie o nim wiemy? Pracuje dopiero od trzech miesięcy!
– Sam go zatrudniłeś, wuju.
– Miał bardzo dobre referencje. Ale to nic nie znaczy!
Will Tremayne podszedł do stołu i otworzył pudełko, które zazwyczaj zawierało jego cygara.
– O, do diabła! Puste! – wykrzyknął i utkwił wzrok w Beefym. – To był Grear albo pani Paulson. Nienawidzą mnie! Nigdy mi nie wybaczyli, że zająłem miejsce twojego ojca! Albo to był Thomas… Wiem, co zrobimy. Nająłeś tych chłopców, żeby znaleźli ten głupi rękopis byłej aktorki. Niech obserwują mieszkanie Greara, dom pani Paulson i miejsce zamieszkania Thomasa. Niech wypatrzą, co się stanie po wizycie tego detektywa od podpaleń. Założę się, że po przesłuchaniu ten, który to zrobił, w jakiś sposób się zdradzi. Może spakuje się i ucieknie? Zobaczysz!
Beefy patrzył bezradnie na Trzech Detektywów.
– Czemu nie? – powiedział Jupiter. – Jeszcze dziwniejsze przestępstwa popełniano dla jeszcze dziwniejszych przyczyn. Daj nam adresy i pójdziemy obserwować wszystkie trzy miejsca. Nie może to przecież w niczym zaszkodzić.
– Okay – Beefy poszedł do małego gabinetu przylegającego do salonu. Wrócił po chwili z adresami na trzech małych kartkach.
– No więc – powiedział Jupiter – ja będę obserwował, powiedzmy, panią Paulson. Ty, Bob, popatrzysz, co porabia pan Grear w czasie wolnym od pracy, a Pete zajmie się panem Thomasem.
Chłopcy zebrali się do wyjścia. Beefy odprowadził ich do holu. Był poważny i zatroskany.
– Robicie to tylko, żeby podnieść na duchu wuja Willa, prawda? – zapytał.
– Niezupełnie – odparł Jupiter. – Rozmawialiśmy ze wszystkimi członkami magicznego kręgu, to znaczy ze wszystkimi, których się dało odszukać. Jak dotąd, ustaliliśmy, że żadna z tych osób nie miała możliwości zabrania manuskryptu ani też nie wiedziała, gdzie się on znajduje. Dobrze więc będzie zająć się teraz tymi, którzy o tym wiedzieli i mieli taką możliwość. Każde z nich mogło wziąć klucze z twojego biurka i zrobić ich duplikat. Wszyscy troje byli przy pożarze i słyszeli, gdzie się znajduje rękopis. Być może wizyta tego detektywa z departamentu podpaleń wydobędzie coś na jaw. Nie sądzę, by kradzież manuskryptu miała związek z pożarem, ale nie mam co do tego pewności. Tymczasem ty możesz dla nas zrobić pewną ważną rzecz.
– Co takiego?
– Twój wuj powiedział, że w czasie gdy dokonano kradzieży, był u kogoś na brydżu. Zatelefonuj do tej osoby i upewnij się, czy to prawda.
Beefy zdawał się zaskoczony.
– Czy podejrzewasz wuja Willa?
– Nie wiem. Po prostu wolę mieć potwierdzone jego alibi.
Beefy skinął głową.
– Po wizycie detektywa u wszystkich trzech osób spotkamy się znowu tutaj – powiedział Jupiter i chłopcy odeszli.
Beefy ze zmarszczonym czołem stał w holu.