Rozdział 2. Ranny człowiek

Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem Pete zaczął się krztusić.

– Ktoś chyba zobaczy dym i wezwie straż pożarną – wysapał. – Po prostu ktoś musi ten pożar dostrzec!

Jupe rozglądał się niespokojnie po pokoju. Zauważył coś, co mogło być wybawieniem. Pod długim stołem, na którym chłopcy składali i sortowali listy, była klapa w podłodze.

– Patrzcie – wskazał ją Jupe – tam musi być piwnica. Powietrze powinno być tam lepsze.

Chłopcy błyskawicznie odsunęli stół od ściany. Pete otworzył klapę i oczom ich ukazała się piwnica o ceglanych ścianach. Jej podłoga z ubitej ziemi znajdowała się ponad dwa metry poniżej poziomu parteru. Poczuli zapach ciężkiego od wilgoci i zgnilizny powietrza, ale się nie wahali. Pete opuścił się w dół, uczepiony krawędzi otworu, po czym zwolnił uchwyt i zeskoczył na dno. Dwaj pozostali chłopcy poszli w jego ślady. Gdy wszyscy trzej znaleźli się już w piwnicy, Bob stanął na ramionach Pete'a i zamknął klapę.

Stali w ciemnościach, nasłuchując z napięciem. Wciąż dobiegało ich buzowanie ognia. Byli tu bezpieczni, ale na jak długo? Jupe widział oczami wyobraźni, jak płomienie ogarniają piętro i palą dach. Co się stanie, kiedy dach się zawali do wewnątrz? Czy strop nad nimi wytrzyma spadające nań i płonące belki? A jeśli nawet wytrzyma, kto będzie mógł przejść przez ogień, żeby ich odszukać w piwnicy?

– Hej! – Pete złapał Jupe'a za rękę. – Słyszysz?

Z oddali dobiegł dźwięk syreny.

– Nareszcie! – wykrztusił Bob.

– Pospieszcie się, strażacy! – błagał Pete. – Nie dajcie nam tu spędzić całej nocy!

Odgłos syreny był coraz bliższy i bliższy. Było ich też coraz więcej. Potem jedno po drugim ustawało ich przeraźliwe wycie,

– Na pomoc! – krzyczał Pete. – Hej, ludzie! Na pomoc!

Czekali. Po minutach, które zdawały się wiecznością, usłyszeli gwałtowne huki i trzaski.

– Założę się, że to okno – powiedział Bob. – Wyłamują kratę z okna!

Na strop nad nimi chlusnęła woda. Jupe poczuł wilgoć na twarzy, rękach i ramionach. W dół zaczęły spływać strumyki brudnej wody.

– Utoniemy! – wrzasnął Pete. – Przestańcie! Jesteśmy tu na dole!

– Otwórzcie klapę! – krzyczał Bob.

Klapa uniosła się ze skrzypieniem. Do piwnicy zajrzał strażak.

– Są tutaj! – zawołał. – Znalazłem te dzieciaki!

Skoczył w dół. Szybko podsadził Boba, którego złapał drugi strażak i potykającego się odesłał do okna. Krata była usunięta, a przez parapet przerzucono dwie taśmy sikawek. Bob wdrapał się na okno i przelazł na wąski chodnik.

Uszedł zaledwie parę kroków, gdy za nim znalazł się Jupe, a dalej Pete i strażak, który wyciągnął ich z piwnicy.

– Nie zatrzymujcie się! – komenderował jeden ze strażaków. – Idźcie szybko! Dach może się zapaść w każdej chwili!

Chłopcy pobiegli dalej ulicą. Była zablokowana wozami strażackimi. Chodnik zalegały splątane węże sikawek.

– Dzięki Bogu nic wam się nie stało! – pan Grear biegł do nich, ściskając w rękach papierową torbę z pieczonymi kurczakami.

– Hej, panie, proszę się cofnąć! – krzyknął strażak.

Pan Grear wtopił się w tłum, który zebrał się po drugiej stronie ulicy.

Chłopcy podeszli do niego.

– Nie chcieli mnie do was puścić. Powiedziałem im, że tam jesteście, ale mnie nie puścili – mówił w oszołomieniu.

– Nic nie szkodzi, proszę pana. Uratowano nas – powiedział Jupiter.

Wziął z rąk starszego pana torbę z kurczakami i pomógł mu usiąść na niskim murku przed małym centrum handlowym.

– Panie Grear! Panie Grear!

Chłopcy się obejrzeli. Klucząc i przeciskając się spiesznie między gapiami, zmierzał do nich pan Thomas.

– Panie Grear, co się stało? Zobaczyłem dym. Jadłem w pobliżu obiad i w pewnej chwili zobaczyłem ciemną chmurę. Jak doszło do tego pożaru? Nim pan Grear zdołał zrozumieć, o co Thomas go pyta, zza rogu wyszedł spiesznym krokiem Beefy Tremayne. Po piętach deptał mu jego wuj, a pochód zamykała pani Paulson.

– Panie Grear! – wołał Beefy. – Nic się panu nie stało? Cześć, chłopcy, wszystko w porządku?

– W porządku – zapewnił go Pete.

Beefy przykucnął obok pana Greara.

– Zatelefonowałbym do pana, ale zbyt się martwiłem o chłopców – powiedział Grear.

– Zobaczyliśmy dym z mieszkania i zaraz przybiegliśmy – odrzekł Beefy.

Po drugiej stronie ulicy podniósł się krzyk. Strażacy uciekali spod budynku na łeb na szyję. Po chwili dach się zawalił z hukiem. W niebo strzeliły płomienie. Grube mury starego domu wciąż stały, ale strażacy nie zajmowali się już nimi. Skierowali sikawki na dachy i ściany budynków po obu stronach płonącego gmachu.

Jupe spojrzał na panią Paulson i zobaczył, że płacze.

– Proszę nie płakać – mówił Beefy. – Nie trzeba, to przecież tylko budynek.

– To wydawnictwo pańskiego ojca! – łkała pani Paulson. – Był taki z niego dumny!

– Wiem, ale to tylko dom. Dopóki nikt nie jest ranny… – Beefy urwał i spojrzał pytająco na chłopców.

– Myśmy wyszli ostatni – odpowiedział Bob. – Nikomu nic się nie stało.

– To najważniejsze – Beefy uśmiechnął się z trudem i zwrócił się do pani Paulson. – To nie jest koniec Amigos Press. Daleko do tego. Nasze książki są bezpieczne w magazynie, a klisze zachowane w składzie. Mamy nawet rękopis Bainbridge.

– Doprawdy? – zapytała pani Paulson.

– Tak. Schowałem go do teczki i zabrałem ze sobą do domu. Nie jest więc tak źle i…

Beefy urwał. Ulicą nadchodził mężczyzna z ręczną kamerą.

– Och, telewizja robi reportaż z pożaru. Poszukam lepiej telefonu.

– Po co? – zapytał William Tremayne.

– Chcę zatelefonować do Marvina Graya, żeby mu powiedzieć, iż rękopis panny Bainbridge jest zabezpieczony. Jeśli ogląda wiadomości, może pomyśleć, że manuskrypt spłonął wraz z Amigos Press.

Beefy odszedł na stację benzynową na rogu ulicy. W tym momencie Jupiter zauważył nadchodzącego z naprzeciwka człowieka. Jego twarz była biała jak płótno. Na głowie miał silnie krwawiącą ranę.

– O Boże! – wykrzyknął Pete.

Wzdłuż policzka mężczyzny ciekła krew i wsiąkała w przód jego koszuli.

– Co to, na litość boską… – powiedział William Tremayne.

Jupe podbiegł do mężczyzny, który osunął się na ziemię. Z pomocą przyszli też strażak i dwaj policjanci. Odwrócili rannego ostrożnie na plecy, a jeden z nich oglądał ranę na głowie.

– Ależ ja go znam! – Tęga kobieta przepchnęła się przez tłum i podeszła do policjantów.

– On tam pracuje – wskazała laboratorium filmowe, masywny, ceglany budynek, sąsiadujący z ruiną Amigos Press. – Często go widziałam, jak tam wchodził i wychodził.

Jeden z policjantów podniósł się.

– Wezwę pogotowie – powiedział. – Potem sprawdzimy lepiej to laboratorium filmowe. Nie wygląda na to, żeby ten człowiek mógł nam coś powiedzieć. Może przez dłuższy czas nie odzyskać przytomności!

Загрузка...