– Co tu właściwie robicie, chłopcy? – zapytał Horace Tremayne.
Stał w drzwiach sekretariatu wydawnictwa Amigos Press i patrzył groźnie na Jupitera Jonesa, Boba Andrewsa i Pete'a Crenshawa.
– Co tu robimy? – powtórzył Pete. – Sortujemy listy.
– Nie opowiadaj! – napadł na niego Tremayne. Jego twarz, zazwyczaj miła, przybrała srogi wyraz. – To bezczelność udawać pomoc biurową, gdy faktycznie jest się prywatnym detektywem!
Po tych słowach Tremayne, młody wydawca, zwany przez współpracowników Beefy, rozpogodził się i zaczął chichotać.
– Jesteście detektywami, prawda?
– Och, ale mnie przestraszyłeś! – powiedział Pete.
Bob się uśmiechnął.
– Niewiele pracy mają detektywi tego lata. Chcieliśmy zdobyć trochę doświadczenia w biurze.
– W jaki sposób się o nas dowiedziałeś? – zapytał Jupiter ze zdziwieniem.
– Zeszłego wieczoru pojechaliśmy z wujem Willom wynajętą limuzyną na premierę w Hollywoodzie – odparł Tremayne. – Był to zdobny złoceniami rolls-royce, z brytyjskim kierowcą o nazwisku Worthington.
– Rozumiem – roześmiał się Jupe.
Worthington był starym przyjacielem. Jakiś czas temu Jupe brał udział w konkursie, ufundowanym przez agencję “Wynajmij auto i w drogę” i wygrał użytkowanie złoconego rollsa przez trzydzieści dni. Worthington woził wtedy chłopców i zafascynowała go ich praca detektywów.
– Worthington zaczął mi opowiadać o swoich stałych klientach i wymienił wasze nazwiska – wyjaśnił Beefy. – Kiedy usłyszał, że zatrudniam was przez wakacje, powiedział, że nie zaznam wiele spokoju. Gdziekolwiek jesteście, pojawiają się kłopoty.
– One się nie pojawiają tak po prostu – powiedział Pete – Jupe je prowokuje.
– A potem wszyscy razem staramy się je usunąć – dodał Bob.
Jupiter wyjął z portfela kartę wizytową i podał ją Beefy'emu. Głosiła co następuje:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones
Drugi Detektyw… Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews
– Bardzo profesjonalna wizytówka – powiedział Beefy. – Co oznaczają znaki zapytania?
Zażywny Pierwszy Detektyw wyglądał na zadowolonego. Ludzie zawsze pytali go o znaki zapytania.
– Są powszechnym symbolem nieznanego – odparł. – Nieznane jest zawsze intrygujące.
– Słusznie – przyznał Beefy. – Jeśli będę kiedyś potrzebować prywatnych detektywów, zgłoszę się do was. Worthington mówi, że jesteście bardzo dobrzy.
– Zdołaliśmy rozwiązać wiele interesujących spraw – powiedział Jupe. – Myślę, że podstawą naszych sukcesów jest wiara, że niemal wszystko może się zdarzyć.
– Chcesz powiedzieć, że jesteście dość młodzi, żeby nie mieć uprzedzeń – skomentował Beefy. – Szkoda, że nie ma tu nic do wyjaśnienia… poza tym, dlaczego kawa z automatu jest taka nędzna!
Dobiegł ich odgłos kroków. Beefy cofnął się na korytarz i spojrzał w stronę wejścia do budynku.
– Wuju Willu! – zawołał. – Co cię zatrzymało tak długo?
W chwilę później do Beefy'ego podszedł wysoki, chudy i jasnowłosy mężczyzna z małym wąsikiem. Był to pan William Tremayne. Wyglądał jak zwykle bardzo elegancko. Nosił beżowe spodnie i lnianą marynarkę koloru kakaowego. Zajrzał do sekretariatu, ale nie raczył odezwać się do chłopców.
– Zostawiłem samochód w warsztacie i nie mieli dla mnie zastępczego – odpowiedział bratankowi. – Musiałem wezwać taksówkę. To takie męczące. Nie, doprawdy, te sprawy nie są należycie zorganizowane w dzisiejszych czasach.
– Chyba nie – powiedział Beefy z właściwą sobie pogardą. – Ach, wuju, dziś właśnie Marvin Gray przynosi maszynopis. Czy chcesz się z nim widzieć?
– Marvin Gray? – William Tremayne zdawał się tyleż znudzony, co zdziwiony.
– Och, daj spokój, wuju. Pamiętasz go przecież! Zajmuje się sprawami finansowymi Madeline Bainbridge. Uzgadnia z nami warunki umowy na wydanie jej książki.
– Ach tak, ten szofer.
– Był kiedyś szoferem – w głosie Beefy'ego pobrzmiewała irytacja, ale wziął głęboki oddech i mówił dalej spokojnie – a teraz prowadzi sprawy finansowe Madeline Bainbridge. Tekst, który przynosi, może być świetny. Madeline Bainbridge znała wszystkie znaczące osobistości w Hollywoodzie w czasach, gdy sama była gwiazdą. Zobaczysz, co się będzie działo, gdy rozniesie się, że wydajemy jej wspomnienia!
– Jesteś pewien, że to wzbudzi sensację? – powiedział William Tremayne wzgardliwie. – Nie rozumiem tej fascynacji byłymi aktorami, ale nie ma powodu, żebyśmy nie zarobili na tym pieniędzy.
– Bainbridge nie jest tylko byłą aktorką.
– A czym? Nie grała w żadnym filmie od trzydziestu lat.
– Jest legendą – oświadczył Beefy.
– Co to za różnica? – William Tremayne odwrócił się i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Po chwili jego kroki zadudniły na schodach wiodących na piętro, gdzie miał swój gabinet. Beefy stał z nieszczęśliwą miną, co przytrafiało mu się często po rozmowie z wujem.
– Czy poznałeś Madeline Bainbridge? – zapytał go Jupe.
Beefy zamrugał oczami.
– Słyszałeś o niej?
– Przerabiałem kurs z dziedziny teatru i filmu. Czytałem o niej. Była piękną kobietą i zapewne dobrą aktorką. Oczywiście trudno to ocenić, skoro nigdy nie wyświetla się jej filmów w kinie ani w telewizji.
– Nigdy jej nie spotkałem – powiedział Beefy. – Jest odludkiem. Z nikim się nie widuje. Wszystko załatwia dla niej Marvin Gray. Zdaje się być bardzo sprawnym zarządcą, mimo że zaczynał jako jej szofer. Pani Bainbridge po zaniechaniu pracy aktorskiej wykupiła od producenta negatywy wszystkich swoich filmów. Trzyma je w specjalnym sejfie w swojej rezydencji. Marvin Gray napomknął, że może wkrótce sprzeda je telewizji. Jeśli tak zrobi, jej książka może się okazać bestsellerem roku.
Beefy uśmiechnął się na tę myśl i opuścił pokój. Chłopcy usłyszeli, jak się potyka, wchodząc na schody. Odzyskał równowagę i wspiął się po pozostałych stopniach, pogwizdując wesoło.
– Miły facet – powiedział Pete – tylko ma takie nieskoordynowane ruchy.
Żaden z chłopców nie zaprzeczył. Pracowali w Amigos Press od trzech tygodni i wiedzieli, że Beefy Tremayne każdego rana potyka się na schodach. Beefy był szeroki w barach, muskularny niczym atleta, ale odnosiło się wrażenie, że poszczególne części jego ciała niezbyt dobrze do siebie pasują. Nogi były trochę za krótkie w zestawieniu z szeroką klatką piersiową. Stopy miał trochę za małe, podobnie jak nos, złamany kiedyś przy upadku. Był więc spłaszczony i lekko krzywy. Jego jasne włosy, choć krótko przystrzyżone, robiły wrażenie stale nie uczesanych. Ubranie, choć czyste i wykrochmalone, było zawsze wymiętoszone. Twarz miał nieładną, ale miłą i chłopcy go lubili.
Pete i Bob wzięli się z powrotem do sortowania poczty. Układali listy w zgrabne kupki na długim stole, zajmującym jedną stronę pokoju. Jupe otwierał właśnie duży płócienny worek pełen listów, gdy do pokoju wpadł suchy, siwowłosy mężczyzna.
– Dzień dobry, panie Grear – przywitał go Jupiter.
– Dzień dobry, Jupe – odpowiedział -… dobry Bob, Pete.
Pan Grear był kierownikiem biura. Przeszedł do małego gabinetu, który przylegał do sekretariatu, i usiadł za biurkiem.
– Czy widzieliście dzisiaj pana Williama Tremayne'a? – zapytał.
– Kilka minut temu poszedł na górę – odpowiedział Jupe.
– Muszę się z nim zobaczyć.
Pan Grear westchnął. Nie przepadał za Williamem Tremayne'em. W gruncie rzeczy nie lubił go żaden z pracowników. Uważano go za uzurpatora. Amigos Press zostało założone przez ojca Beefy'ego i Beefy je dziedziczył. W wyniku tragicznej katastrofy statku, w której zginął jego ojciec, Beefy został sierotą w wieku dziewiętnastu lat, ale zgodnie z testamentem, prezesem firmy został William Tremayne. I będzie prowadził wydawnictwo, dopóki Beefy nie skończy trzydziestki.
– Przypuszczam, że ojciec Beefy'ego zrobił to dla jego dobra i dobra jego dziedzictwa – powiedział pewnego dnia Grear. – Beefy był tak niezdarnym chłopcem. Nikt nie przypuszczał, że będzie miał dość sprytu do prowadzenia wydawnictwa. Okazało się to niesłuszne. Ma świetnego nosa do opłacalnych publikacji. Mimo to musimy znosić Williama Tremayne'a co najmniej do przyszłego kwietnia, kiedy Beefy skończy trzydzieści lat. Ciężka to próba. Tylko on decyduje o wydatkach. Tak więc gdy czegoś potrzebuję, choćby pudełka ołówków, muszę zyskać jego zgodę.
Pan Grear kipiał oburzeniem, ilekroć mówił o szefie. Dziś zdawał się również oburzony, ale nie odzywał się. Kiedy Pete wychodził roznieść pocztę, siedział w swoim biurze, patrząc z nieszczęśliwą miną na papiery na biurku.
Amigos Press mieściło się w dwukondygnacyjnej zabytkowej budowli, wciśniętej między bardziej nowoczesne biurowce przy ruchliwej alei Pacyfiku w Santa Monica. Budynek Amigos wzniesiony był w czasach, kiedy Kalifornią rządzili meksykańscy gubernatorzy. Ściany były grube jak zazwyczaj w ceglanych domach i mimo słonecznego lata w pokojach panował chłód. Na wszystkich oknach parteru umieszczono ozdobne, żelazne kraty, co dodawało budynkowi uroku.
Pete wszedł najpierw do działu księgowości – dużego pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Kierownikiem był tu niesympatyczny mężczyzna w średnim wieku. Nadzorował dwie markotne kobiety, które pracowały nad stertami faktur.
– Dzień dobry, panie Thomas – powiedział Pete i położył na biurku przed kierownikiem plik kopert.
Thomas zmarszczył brwi.
– Włóż pocztę do pudła na tamtym stole. Co jest z tobą? Nie potrafisz zapamiętać tak prostej rzeczy?
– W porządku, Thomas – odezwał się ktoś za plecami Pete'a. Był to pan Grear. – Jestem pewien, że Pete to potrafi. Nie zapominaj, że to ja nadzoruję sekretariat. Jeśli chłopiec popełnia błąd, zgłoś to do mnie, ja będę z nim rozmawiał.
Pete wymknął się z księgowości. Na korytarzu usłyszał, jak pan Grear mamrocze do siebie.
– Intrygant! Nie utrzyma się tutaj nawet roku. Nie wiem, jak go ścierpieli w firmie farmaceutycznej przez pięć lat!
Pete się nie odezwał. Miał kilka listów dla recepcjonisty, którego biurko stało w dużym frontowym pokoju. Dostarczył je i wszedł na piętro. Mieściły się tam biura wydawców, grafików i innych osób zajmujących się produkcją książek.
Pan Grear i pan Thomas nie odzywali się do siebie do południa. Potem zepsuła się kserokopiarka sekretariatu, co wywołało ostrą kłótnię między obu panami. Pan Thomas nalegał, by maszynę natychmiast naprawiono, a pan Grear upierał się przy zdaniu, że mechanik może przyjść następnego rana.
Przed czwartą Jupiter zaczął zbierać z poszczególnych działów listy do wysłania, a dwaj panowie wciąż wymieniali gniewne uwagi.
Kiedy Jupe wszedł do biura Beefy'ego, pani Paulson podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Była to pulchna kobieta o gładkiej cerze, wiele starsza od Beefy'ego, która pracowała już jako asystentka jego ojca.
Wręczyła Jupe'owi dwie koperty i przeniosła wzrok na drzwi, bo ktoś właśnie wchodził do pokoju.
– Szef czeka na pana – powiedziała, wskazując drzwi gabinetu Beefy'ego.
Jupe się obejrzał. Szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w gabardynowym ubraniu wyminął go i wszedł do gabinetu Tremayne'a.
– To Marvin Gray. Przyniósł pracę Madeline Bainbridge. – Pani Paulson westchnęła. – Poświęcił dla niej całe życie. Czy to nie romantyczne?
Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, z gabinetu wyszedł Beefy z plikiem papierów w ręce.
– O, Jupe, dobrze, że jesteś. Zanieś to na dół i zrób natychmiast kopię. To rękopis, tylko w jednym egzemplarzu. Pan Gray się obawia, że może zaginąć.
– Kopiarka się zepsuła. Czy mogę z tym iść do punktu usługowego? – zapytał Jupe.
W drzwiach pojawił się Gray.
– Nie, nie rób tego – powiedział – bezpieczniej będzie trzymać ten rękopis tutaj.
– Zaopiekujemy się nim dobrze – przyrzekł Beefy.
Gray skinął głową.
– Świetnie. A teraz, skoro ma pan już tekst, poproszę o czek i będę uciekał.
– Czek? – powtórzył Beefy. – Chodzi panu o zaliczkę?
– Ależ tak. Zgodnie z umową, w chwili dostarczenia pracy winien pan wypłacić pannie Bainbridge dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Beefy zdawał się wzburzony.
– Zazwyczaj najpierw czytamy tekst, proszę pana. Czek nie jest jeszcze nawet przygotowany.
– Och, rozumiem. W porządku. Będę więc oczekiwał nadejścia czeku pocztą – z tymi słowami pan Gray opuścił biuro.
– Najwyraźniej spieszy mu się z otrzymaniem pieniędzy – powiedziała pani Paulson.
– Przypuszczam, że nie zna się na umowach wydawniczych – odparł Beefy. – Przeoczył paragraf o akceptowaniu złożonego utworu do druku.
Wrócił do swojego gabinetu, a Jupe zszedł do sekretariatu wydawnictwa.
– Czy chcecie dziś pracować w godzinach nadliczbowych? – zapytał pan Grear, gdy Jupe znalazł się w pokoju. – Drukarnia dostarczyła nam właśnie nakład broszur o ptakach śpiewających. Włożymy je do kopert w dwie godziny i będę mógł je nadać jutro z samego rana.
Chłopcy byli skorzy popracować dłużej, zadzwonili więc do swoich domów w Rocky Beach i uprzedzili, że wrócą później. Byli wciąż zajęci przygotowywaniem broszur do ekspedycji, gdy pozostali pracownicy opuszczali biuro. Za kwadrans szósta pan Grear wychodził na pocztę z ostatnimi listami.
– W drodze powrotnej kupię pieczone kurczaki w pobliskim sklepie – przyrzekł.
Po jego wyjściu chłopcy pracowali sumiennie. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru i zatrzasnął drzwi na korytarz. Chłopcy aż podskoczyli, gdy huknęły.
Było piętnaście po szóstej, gdy Bob przerwał zajęcie i pociągnął nosem.
– Chyba czuję dym.
Pete spojrzał na zamknięte drzwi. W ciszy słychać było szum ruchu ulicznego na alei Pacyfiku. Usłyszeli też inny dźwięk – stłumione grubymi ścianami trzaski i buzowanie.
Jupe zmarszczył czoło. Podszedł do drzwi i położył na nich dłoń. Drewno było ciepłe. Ujął za klamkę, która była jeszcze cieplejsza, i ostrożnie otworzył drzwi.
Natychmiast hałas stał się niemal ogłuszający. Wielka chmura dymu wdarła się do pokoju, dławiąc chłopców.
– O rany! – krzyczał Pete.
Jupe zatrzasnął drzwi, opierając się o nie całym ciężarem ciała.
– Hol! – krzyknął. – Cały hol płonie!
Dym przeciskał się teraz przez szpary wokół drzwi i ciągnął ciężką smugą ku otwartemu oknu. Wychodziło ono na wąski chodnik między budynkami. Jupe uchwycił kratę w oknie i próbował ją wypchnąć wołając:
– Na pomoc! Na pomoc! Pożar!
Nikt nie odpowiadał, a żelazne pręty nie ustępowały.
Bob złapał metalowe krzesło i wsunął je między pręty. Obaj z Pete'em usiłowali wyłamać nim kratę. Krzesło jednak tylko się wygięło i odpadła mu noga.
– To beznadziejne! – zawołał Jupe z biura pana Greara. – Telefon nie działa i nikt nie słyszy naszych krzyków. Pobiegł z powrotem do drzwi.
– Musimy się stąd wydostać, a to jest jedyna droga. Ukląkł i uchylił drzwi. Dym wdarł się przez szparę. Bob zakaszlał, Pete'owi zaczęły łzawić oczy. Obaj przykucnęli obok Jupe'a i wyjrzeli na korytarz. Wypełniał go dym, zwarty jak mur. Czerwone płomienie tańczyły po ścianach i wysuwały jęzory na klatkę schodową.
Jupe odwrócił głowę i wciągnął głęboko powietrze, co zabrzmiało jak szloch. Potem ruszył naprzód, wstrzymując oddech. Lecz nim zdążył przekroczyć próg, poryw gorącego powietrza pchnął go niczym gigantyczna ręka. Uchylił się, cofnął i zatrzasnął drzwi.
– Nie mogę – szepnął. – Nikt nie jest w stanie przejść przez ten ogień! Nie ma stąd wyjścia! Jesteśmy uwięzieni!