7. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej

W drugim końcu naszej długiej kuźni, gdzie nigdy nie miałem okazji pójść, celował w górę trzon potężnej konstruowanej tam morskiej kotwicy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją wykuwają. Co jakiś czas toczyłem do „hartowania" w okrągłych basenach beczki małych przedmiotów i spoglądałem z podziwem na grube, kolosalne ramię dźwigu, które unosiło się wyżej niż wszystko, co stało dookoła. Już wtedy intrygowały mnie masywne ogniwa łańcucha potrzebnego do podniesienia kotwicy; jak i gdzie są wytwarzane i łączone. Piece na naszym wydziale były mamuciej wielkości, a wypluwały takie małe przedmioty, jak sworznie, nity i klamry. Do tej pory nie wiem, jak produkowano te ogniwa łańcucha, i przestałem się nad tym zastanawiać. Dzisiaj intrygują mnie drobne jubilerskie łańcuszki: w jaki sposób, u licha, te maleńkie blaszki łączą się w giętkie segmenty.

Przez cały dzień łykaliśmy tabletki z solą. Dla naszego zdrowia. W parne dni nakłaniano w tym czasie ludzi do spożywania dużej ilości soli, żeby nie doszło do przegrzania organizmu. Ponieważ w warsztacie znajdowało się wiele płonących palenisk, wydawało nam się to niezwykle ważne. Paleniska były przeważnie nieduże i stały w pewnej odległości od siebie. Cylindry z tabletkami z solą wisiały niczym świetlówki na wszystkich ścianach i słupach. Kowalom musiało być co najmniej tak samo gorąco, ciężko i nieprzyjemnie jak mnie, ponieważ pracowali bliżej ognia, obracali, kuli i obrabiali gorący metal na kowadłach i robili sztance przy piecach. Moja praca polegała głównie na przenoszeniu pojedynczych prętów rozżarzonego metalu z paleniska na kowadło (robiłem to oczywiście za pomocą szczypiec i miałem na rękach grube ognioodporne rękawice, które wybrał dla mnie Lee) za każdym razem, kiedy kowal, do którego zostałem tego dnia oddelegowany, dał mi znak, następnie zaś na zabraniu pręta, który właśnie wymodelował. Ale kowale dostawali więcej pieniędzy ode mnie i życie przyzwyczaiło ich do żmudnego fizycznego znoju. W przeciwieństwie do mnie uważali ciężką pracę za coś naturalnego.

Zaskakująco dużo pochodziło ich z wiejskich rejonów Karoliny Pomocnej, której północna granica znajdowała się całkiem niedaleko; większość pozostałych przywędrowała na południe z rolniczych miast Wirginii, żeby tak długo, jak się da, korzystać z możliwości pracy w przemyśle obronnym. W jakim innym miejscu dobry kowal mógłby porządnie zarobić w czasie pokoju?

Znajomi z północy przygotowali mnie wcześniej na różne osobliwości wymowy, z którymi rychło się spotkałem. Najbardziej szczególna z nich, w przeciwieństwie do przesadnych trawestacji, które zdarzało mi się słyszeć w kinach, polegała na tym, że południowcy regularnie przekręcali znajomy (znajomy dla mnie) dyftong ou (jak w out) w coś, co brzmiało jak oo – tak że z mouse, myszy, robił się moose, łoś (nigdy nie starałem się dowiedzieć, jak wymawia się w tej okolicy słowo moose) i zdanie theres a mouse running about the house brzmiało theres a moose running aboot the hoose. Byłem zbyt grzeczny i taktowny, żeby żartować na ten temat i w ogóle dać do zrozumienia, że usłyszałem coś humorystycznie nietypowego. Prawie zawsze byłem w stanie (ze zrozumieniem i szacunkiem, który mógł wynikać zarówno z rozsądku, jak i z sublimacji tchórzostwa) przyjąć do wiadomości podstawy cudzych poglądów i spojrzeć na siebie oczyma innych. Dla matki, a także dla Lee i Sylvii, w ogóle dla wszystkich członków naszej rodziny deprecjonowanie kogoś za to, że jest inny lub upośledzony, świadczyłoby o wrednym charakterze.

Ponieważ staraliśmy się widzieć samych siebie, tak jak mogli nas widzieć inni, nieobce nam było pewne skrępowanie. Ilustruje to domowa anegdota dotycząca żydowskiego święta Jom Kippur. Matka, która nie była raczej praktykująca, wolała, bym to ja poszedł późnym popołudniem do jednej z dwu synagog przy naszej ulicy i odmówił kadisz za mojego ojca, bardziej, jak się domyślam, żeby zachować pozory i pozostać w zgodzie z tradycją, niż z przekonania, że moja modlitwa pomoże w jakiś sposób ojcu albo Panu Bogu. Starałem się spełniać to jej życzenie tak długo, jak długo mieszkałem w domu, to znaczy do czasu, gdy poszedłem do wojska. Nigdy nie nalegała; to nie było w jej naturze. Ale na początku września 1949 roku, kiedy razem z moją pierwszą żoną Shirley szykowałem się do podróży statkiem do Anglii, żeby przez cały rok akademicki przebywać tam na stypendium Fulbrighta (jednym z najwcześniej przyznanych), matka uznała, że musi mi o tym przypomnieć. Miała już wtedy od dawna złamane biodro i chodziła o lasce; wypadek zdarzył się, kiedy szkoliłem się na bombardiera. Z nieśmiałą natarczywością, która najwyraźniej ją krępowała, poprosiła nas oboje na stronę, trzymając w jednej ręce kalendarz, a w drugiej karteczkę, z zanotowanym już dniem, w którym przypadało w tamtym roku Jom Kippur. Musimy pamiętać, oświadczyła, żeby znaleźć świątynię w mieście, w którym się akurat tego dnia znajdziemy i wziąć udział przynajmniej w części nabożeństwa. „Inaczej – wyjaśniła w swojej kulawej angielszczyźnie – ludzie pomyślą, że jesteście koministami". Tak się złożyło, że moja żona i ja spędziliśmy Jom Kippur w Paryżu. Ona miała dwadzieścia pięć łat, ja dwadzieścia sześć, byliśmy w Paryżu po raz pierwszy i nasze starania, by odnaleźć synagogę, nie były zbyt wytrwałe. Nie trafiliśmy na żadną, lecz mimo to nie sądzę, by wiele osób w Paryżu doszło do wniosku, że jesteśmy „koministami". I przypuszczam, iż obrażałbym chyba Pana Boga sądząc, że obchodzi go to, czy się do Niego modlę, czy nie, i że w ogóle wie, kim jestem i gdzie się akurat znajduję.

Po wypadku matki podziwiałem życzliwość, z jaką różne biurokratyczne instancje wojskowe połączyły swe wysiłki, aby załatwić mi przepustkę w kilkadziesiąt minut, z całą pewnością krócej niż w godzinę. Odbywałem wstępne szkolenie w wojskowej bazie lotniczej w Santa Ana w Kalifornii, olbrzymim ośrodku, w którym przyjmowano, badano, oceniano i kwalifikowano na kursy dla pilotów, bombardierów i nawigatorów tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy kadetów sił powietrznych. Telegram wysłała moja siostra. W kancelarii jednostki skierowano mnie do biura kapelana, który załatwił mi od ręki pożyczkę z Czerwonego Krzyża na dostarczone przez dział transportu bilety kolejowe. Dział transportu przyznał mi również pierwszeństwo w uzyskaniu miejscówki.

Wchodząc jakieś pięć dni później do szpitala w Brooklynie, nie miałem pojęcia, co zobaczę. Z przyczyn, których nie pojmuję i nie spodziewam się nigdy pojąć, wymyśliłem dziwaczny scenariusz, że nie uda mi się rozpoznać własnej matki, i bałem się, że może przez to wpaść w straszną rozpacz. Przede mną stało kilkadziesiąt łóżek otwartego oddziału kobiecego Coney Is-land Hospital. Naprzeciwko drzwi, przez które wszedłem, leżała białowłosa kobieta mniej więcej w wieku mojej matki, która natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Po chwili podniosła się na łokciu, wpatrując się we mnie jeszcze bardziej intensywnie, a ja odpowiedziałem na jej spojrzenie, nieśmiało się uśmiechając. Ponieważ nie spuszczała za mnie wzroku, podszedłem do niej, uścisnąłem delikatnie, pocałowałem i usiadłem przy łóżku. Byłem przerażony, że nie za bardzo mnie rozpoznaje i nie mówi do mnie po imieniu. Wyglądało to gorzej, niż się spodziewałem. Dopiero po kilku minutach niezręcznej rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy w życiu nie widzieliśmy się na oczy. Zgnębiony rozejrzałem się dookoła i na samym końcu sali zobaczyłem moją matkę, która lewitowała niemal nad łóżkiem, z biodrem w gipsie, sfrustrowana i wściekła, machając rękoma i starając się zwrócić moją uwagę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją zapamiętałem, i ponownie oznajmiła, że mam pokręcony umysł – Powtórzyła to jeszcze raz, kiedy wyznałem jej, że będę wkrótce latał samolotem. Nie potrzebowała dodawać, że boi się, iż zginę w katastrofie.

Każdego, kto czytał ostatnio po raz trzeci lub czwarty „Paragraf 22", uderzy zapewne paralela między przedstawioną powyżej historią i sceną w powieści, w której Yossariana odwiedza w szpitalu rodzina zapłakanych nieznajomych, nie przypominam sobie jednak, bym wymyślając tę drugą, nawiązywał świadomie do pierwszej.

Nie miałem większych problemów z moimi południowcami ze stoczniowej kuźni. Domyśliłem się już na samym początku, że moja własna brooklyńska wymowa brzmi w ich uszach tak samo osobliwie i nieprawidłowo, jak mogłaby brzmieć i bez wątpienia brzmi w uszach mieszkańców niezliczonych innych rejonów kontynentu. Wydawaliśmy się sobie nawzajem ekscentryczni.

Zatrudnieni tam Murzyni, czarni, Afroamerykanie, czy jakkolwiek jeszcze zechcemy ich nazwać, traktowani byli przez wszystkich białych, z którymi wtedy w roku 1942 pracowałem, z tak absolutną obojętnością i tworzyli tak zamkniętą kastę, że właściwie nigdy się o nich nie mówiło i nikt prócz mnie nie zwracał się do nich w żadnych sprawach nie dotyczących bezpośrednio wykonywanej pracy. Jeden lub dwaj z mojego działu, ci, z którymi najczęściej miałem styczność i – powodowany tym, co obecnie poprawnie charakteryzuję jako w najlepszym razie protekcjonalną i afektowaną akceptację – starałem się nawiązać przyjazną rozmowę, rozsądnie wycofywali się i trzymali na dystans. Bardziej aniżeli całkowity brak stosunków między białymi i czarnymi zdumiewała mnie najwyraźniej powszechna złośliwość, z jaką protestanci traktowali katolików. Po raz pierwszy zwrócił na nią moją uwagę ciemny pulchny irlandzki kowal, z którym często pracowałem i który dorastał w Irlandii Północnej, doświadczając tam wrogości protestanckich „oranżystów" – nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa – a teraz znalazł się w stoczni marynarki wojennej Norfolk w Portsmouth w Wirginii, nie akceptowany i wyśmiewany przez innych. Oświecony przez niego, od razu dostrzegłem, jak nieufnie traktują i bojkotują go jego koledzy.

Czarni byli pogardzani i ignorowani, katolicy zaś znienawidzeni i otoczeni wrogością. Lecz nowojorski Żyd, taki jak ja, stanowił prawdziwą nowość. Miejscowi nigdy kogoś takiego nie widzieli; byłem jedynym Żydem na całej hali. Ja z kolei nigdy jeszcze nie spotkałem południowców. Istniała między nami wzajemna ciekawość, której chętnie hołdowaliśmy.

Kiedy gawędziliśmy w naszej grupce podczas przerw na lunch i na kawę, inni podchodzili blisko, żeby się na mnie pogapić i szczerząc życzliwie zęby, posłuchać naszej rozmowy. Zawsze się ze sobą dogadywaliśmy – prawie zawsze – a oni z dużą uprzejmością i troską wyjaśniali mi sekrety różnych mechanizmów i związane z pracą zagrożenia, z których nie zdawałem sobie wcale sprawy. Pierwszego dnia brygadzista kazał mi zawieźć do ściernicy beczkę ze śrubami, żeby zetrzeć z ich główek niepotrzebne metalowe frędzle. Spojrzałem na beczkę, spojrzałem na ręczny wózek i nie wiedziałem, co robić. Zdawałem sobie sprawę, że to nic nie da, ale postanowiłem spróbować: na oczach brygadzisty i jego zastępcy przykucnąłem, objąłem rękoma beczkę najszerzej, jak mogłem, i usiłowałem ją podnieść. Zastępca brygadzisty, facet o nazwisku Beeman, który rzadko się uśmiechał do mnie i do kogokolwiek innego, dał znak ręką, żebym się odsunął, i pokazał, jak łatwo jest wsunąć dolną krawędź wózka pod beczkę i przenieść cały jej ciężar na koła. Szybko się tego nauczyłem. Beeman zaprowadził mnie do elektrycznej ściernicy, żeby zobaczyć, czy wiem, jak wkłada się gogle, i pokazać mi, co mam zrobić. Udowodniłem, że tego też potrafię się szybko nauczyć.

Harmonijne stosunki, jakie utrzymywałem z kolegami z pracy, zostały zakłócone tylko raz, podczas jednej z naszych codziennych przerw na lunch, kiedy rozmowa zeszła na tematy religijne i pośpieszyłem z wyjaśnieniem, że Jezus był w rzeczywistości Żydem i miał żydowskich rodziców. Krąg białych twarzy natychmiast zastygł w zgodnym bezruchu i zorientowałem się, że nikt im tego przedtem nie powiedział i nie życzą sobie, by ktoś to mówił – teraz ani kiedykolwiek. Zjeżyli się nawet moi najbliżsi kumple. A ja dyskretnie postanowiłem nie rozwijać tematu. Symboliczne litery INRI na obrazach ukrzyżowania z pewnością by ich nie przekonały; poza tym przyznaję, że nie wiedziałem wówczas, iż stanowią one skrót łacińskich słów i oznaczają: Jezus Nazarejczyk Król Żydowski.

Wiele lat później, w roku 1962, po publikacji „Paragrafu 22" spotkałem w letnim kurorcie Fire Island Mela Brooksa i usłyszałem, jak przemawiając tym swoim ochrypłym krzykiem, bez którego trudno go sobie wyobrazić, oświadczył, że każdy Żyd powinien mieć za przyjaciela dużego goja. Moim najlepszym przyjacielem w kuźni był największy z pracujących tam robotników, niezgrabny poczciwy facet będący również synem jednego z brygadzistów. Z takim protektorem nikt nie ośmieliłby się mi dokuczać, ale i bez niego nie spotykały mnie żadne zaczepki ani bardziej subtelne próby nękania. Przez wszystkie tygodnie, które tam spędziłem, nikt nie wytykał mi mojego żydo-stwa, choć wiele było docinków na temat mojego nowojorskiego pochodzenia, osobliwych wyrażeń oraz barbarzyńskiej wymowy. Ja z kolei uważałem, by nie dawać im za bardzo do zrozumienia, że są ciołkami z Południa.

Pewien mężczyzna pochodzący z wiejskich rejonów Karoliny Północnej, z którym często pracowałem i którego nikt nie nauczył podstaw dzielenia i mnożenia, potrafił mimo to liczyć i mierzyć, stawiając słupki z pionowych kresek. Ostatnia, piąta, przecinała na ukos pozostałe cztery. Do moich obowiązków należało dostarczanie mu odpowiedniej ilości długich prętów, które miał pociąć na określoną liczbę mniejszych kawałków. On sam jednak świetnie sobie z tym radził, zaznaczając kredą trzy-stopowe odcinki, na które trzeba było pociąć mający mniej więcej trzydzieści stóp pręt. A potem układał je w palenisku i kując nadawał kształt, jaki miały przybrać. Pewnego dnia, kiedy byłem zajęty przy krajarce i liczyłem jednocześnie kawałki, które mierzył i zaznaczał, zerknąłem na całe szczęście na maszynę i zdążyłem dostrzec ostrze, które opadało właśnie na moje wsuwające metal palce. Przerażony cofnąłem rękę, ratując w ostatniej chwili palce przed ucięciem. Nigdy już nie odwróciłem wzroku, żeby porozmawiać z nim ani kimkolwiek innym przy tej krajarce i do dzisiaj traktuję tę niedoszłą tragedię jako jedno z najbardziej przerażających życiowych doznań, straszniejsze od tego, co przytrafiło mi się podczas drugiej misji do Awinionu i innych niebezpiecznych rzeczy, które wydarzyły się w czasie wojny. Niewykluczone, że, niczym w klasycznym koszmarze, tym, co przeraża mnie najbardziej we wspomnieniu krajarki, jest okropność, do której w ogóle nie doszło; wszystko, co działo się na wojnie, jednak się wydarzyło. W retrospekcji oceniam te brakujące palce, których nie straciłem, na równi z utonięciem, do którego (wbrew nawiedzającym mnie dzisiaj stale obawom) nie doszło w trakcie kilku moich pływackich eskapad do boi dzwoniącej.

Epizod weselszy od tej niedoszłej katastrofy przy krajarce wiąże się z młodym mistrzem kowalskim z pobliskiej Karoliny Północnej. Po kilku tygodniach – kiedy, jak przypuszczam, doszedł w końcu do wniosku, że jestem swój chłop – zaproponował parę razy, żebym pojechał z nim na weekend do miasta, gdzie mieszkał i gdzie, jak obiecywał, przedstawi mnie dziewczynom, które marzą o tym, aby mnie spotkać i od których będę mógł dostać, ile tylko chcę, tego, czego chcę.

Pokusa była silna, ale powstrzymujące mnie obawy silniejsze: na moje szczęście i nieszczęście zawsze wybiegam ostrożnie myślą naprzód i nawet pijany, przewiduję konsekwencje swojego postępowania; tutaj zaś zdawałem sobie jasno sprawę, że będę musiał zrezygnować z nadgodzin w jednym dniu, a jeśli przenocuję, to nawet przez dwa dni. Myśl, że przyjdzie mi później wykonywać za osiem dolarów robotę, którą mógłbym wykonać za dwanaście, okrywała kirem zniechęcenia moje lubieżne wizje.

Był jeszcze drugi powód, raczej zabawny, który pomógł mi poskromić żądze. W wiejskiej gwarze, którą mówiono w jego rejonie, powszechnie uznawane za wulgarne słowo oznaczające żeńskie genitalia brzmiało tak samo jak to, którym gdzie indziej powszechnie określa się męski organ płciowy – co przyjmowałem z pewnym szokiem za każdym razem, gdy odnosił je do nich, i do czego niełatwo było się przyzwyczaić. Pisząc to teraz, zastanawiam się, czy nie chciał mnie przypadkiem przedstawić osobnikom płci męskiej, chłopcom i mężczyznom, ale mocno w to wątpię, ponieważ rozmawialiśmy jak zwykle o spółkowaniu z kobietami. A moje nocne i dzienne fantazje na ich temat skupiały się zawsze na tym, co on nazywał inaczej, a my nazywaliśmy cipką.

Kolejnym powodem praktycznie codziennej wesołości moich kolegów były robocze buty, które wybrał mi na Manhattanie zapobiegliwy brat Lee. Jak zwykle troszcząc się o bezpieczeństwo moje i innych, Lee długo szukał i znalazł robocze buty wzmocnione od środka stalowymi płytami, które chroniły palce i przednią część stopy przed zmiażdżeniem przez spadające przedmioty. Żaden z nas nie miał najmniejszego pojęcia, jakiego rodzaju masywne obiekty będą mi zagrażać w stoczni; w fabrykach zdarzają się przecież wypadki. W konsekwencji chodziłem do pracy w butach, które były nienormalnie duże, długie i bardzo ciężkie.

Jak się okazało, wśród moich kowali z Wirginii istniał ludowy przesąd, wedle którego wielkość stopy mężczyzny wskazuje bezpośrednio na rozmiary i zasięg jego penisa. Żaden z moich kolegów nie widział ani nawet nie słyszał o wzmacnianych od środka butach i moje stopy wydawały im się największymi, najdłuższymi, najgrubszymi i najpotężniejszymi, jakie kiedykolwiek widzieli. Z tego względu wiele po mnie oczekiwano. Może to z powodu wzmocnionych butów mój kowal chciał zawieźć mnie do swego rodzinnego miasteczka i przedstawić kobietom, które tam znał. Trudno było stawiać czoło stałym docinkom, przybierającym formę fałszywych pochwał i podziwu.

Za żadne skarby nie chciałem ich rozczarować. Z pisuarów starałem się korzystać tylko wtedy, kiedy ubikacje były puste. Wymagało to więcej szczęścia i sprytu, niż miałem, gdyż w państwowej stoczni marynarki wojennej toaleta jest, podobnie jak w innych miejscach pracy na całym świecie, nie tylko toaletą, lecz przystanią, w której szuka się krótkiej chwili wytchnienia od nieuchronnej monotonii roboty. Nie chcąc ryzykować ewentualnej demaskacji i ściągać sobie na głowę zjadliwych, okrutnych i zgrzebnych kpin, które na pewno by się posypały – jakbym to wyłącznie ja był odpowiedzialny za ich przesadne oczekiwania – poniosłem wkrótce stosowny wydatek i po nabyciu zwyczajnej pary butów wyrzuciłem moje pancerne. Kiedy ktoś przy palenisku zauważył zmianę i wygłaszał jakiś komentarz, wzruszałem niedbale ramionami i wyjaśniałem: „Obrzezane. No wiecie".

Niebezpieczeństwo odniesienia tam jakichś obrażeń nie było w praktyce większe od tego, które grozi mi dzisiaj, gdy chcę przygotować sobie jakiś gorący posiłek w kuchni. Praca polegała, jak już wspomniałem, w głównym rzędzie na doglądaniu palenisk i dostarczaniu rozżarzonego metalu prawdziwemu fachowcowi; trzeba też było przewozić ciężkie przedmioty na ręcznym wózku lub czasami za pomocą suwnicy, która biegła nad naszymi głowami wzdłuż całej długości kuźni i którą kierowało się przyciskami podobnymi do tych na pilocie dzisiejszego telewizora; ciąć metal na kawałki określonej długości; szlifować na płasko główki śrub oraz je gwintować. Przy gwintownicach wraz z facetem z sąsiedniego działu wymyśliłem w zasadzie dla żartu szybki naprzemienny system pracy, dzięki któremu gwintowaliśmy śruby z zapierającą dech prędkością, której nie znano wcześniej w tej kuźni, prędkością, która przyciągała do nas gapiów i sprowokowała pomruk aprobaty nawet u małomównego pana Beemana. Ale bawiło nas to tylko sporadycznie, nikt bowiem nie potrzebował na gwałt milionów gwintowanych śrub i tak naprawdę – jeśli pominąć chęć dostarczenia uciechy sobie i innym – nie było powodu się śpieszyć.

Od czasu do czasu musiałem posługiwać się ciężkim kowalskim młotem. Nie byłem w tym najlepszy. Na szczęście dla uzyskania maksymalnego efektu nie musiałem podnosić go wysoko nad głowę; opuszczając z hukiem obuch na jakieś przytrzymywane przez kogoś innego narzędzie, pozwalałem, by większą część pracy wykonała za mnie grawitacja. Człowiek, z którym pracowałem, był narażony na większe niż ja niebezpieczeństwo. Z wyjątkiem chwili nieuwagi przy krajarce, w kuźni nie groziło mi nic gorszego niż to, na co narażony byłem jako archiwista albo posłaniec Western Union. Pracując w Western Union, mogłem przecież, na Boga, wpaść pod samochód!

Oprócz epizodu z krajarką najsilniej utkwił mi w pamięci niejasny i nie dający się nazwać lęk przed tym, co mogło mi się przytrafić podczas podróży do stoczni, którą odbyłem pociągiem i promem. Dzisiaj, gdy przestępstwa przeciwko Bogu ducha winnym ludziom wydają się zalewać cały kraj, jestem uczulony na wszelkie podróże, wątpię jednak, by wówczas dręczyły mnie tego rodzaju obawy. Gdyby tak było, mógłbym w ogóle nie pojechać, w każdym razie nie sam. Wątpię, czy chciałaby tego moja rodzina.

Podróż zajęła cały dzień i następny ranek i pamiętam, że w przeważającej części spędziłem ją w milczeniu i samotności. Po raz pierwszy wyjechałem z domu pociągiem i cała ekspedycja musiała być dla mnie tak samo smutna i posępna jak jazda autobusem na letni obóz. Do nikogo się nie odzywałem i nikt nie odezwał się do mnie. Nie jestem zbyt dobry w nawiązywaniu rozmowy z nieznajomymi i nigdy nie poderwałem dziewczyny, jeżeli nie zapoznał nas ktoś trzeci. Byłem więźniem zegara, odizolowanym od ludzi, bezradnym i zbolałym niewolnikiem upływającego czasu. Może już wówczas uległem mimowolnie ponuremu freudowskiemu konceptowi, że ludzie, którzy wyjeżdżaj ą z domu, czasami nie wracają.

Podróż pociągiem skończyła się dla mnie w Wirginii, w miejscu o nazwie Cape Charles. Tam, zgodnie z instrukcjami, skrupulatnie spisanymi przez Lee, wsiadłem na prom, aby odbyć morską przejażdżkę, która, ku mojemu zdumieniu, trwała kilka kolejnych godzin. Długość rejsu i rozmiary zatoki, Chesapeake Bay, wywarły na mnie olbrzymie wrażenie – do tej pory jedyne moje podróże promem z koniuszka Manhattanu na Staten Island trwały nie dłużej niż piętnaście minut. Kiedy dotarłem do portu, kończył się dzień. Kolejny prom miał zawieźć mnie do Portsmouth i stoczni marynarki wojennej, nie wydawało się jednak rozsądne, abym płynął tam w nocy i wędrował przez obce miasto po zapadnięciu zmroku.

W związku z tym zaraz po przyjeździe zameldowałem się w pierwszym lepszym niedrogim hotelu. Wyglądał na… bezpretensjonalny. Do mojego pokoju sączyło się przez okno różowe światło neonów kawiarni po drugiej stronie ulicy. Nie nagabywany przez nikogo zjadłem tam samotnie kolację przy barze. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem jedynym gościem w hotelu. Recepcjonista był chudym kaprawym facetem koło trzydziestki, z czerwonym znamieniem na podbródku. Przeczytałem już wówczas mnóstwo amerykańskiej prozy i postanowiłem przy kolacji, że jeśli zaproponuje, iż przyśle mi do pokoju kobietę, zbiorę się na odwagę i odpowiem tak. Nie wiedziałem jednak, jak o to poprosić. (Teraz chybabym wiedział, lec/ wątpię, czy miałbym ochotę). Obudziwszy się nazajutrz wczesnym rankiem, wpadłem w niepokój. Nie dostrzegałem śladu innych gości i byłem nieco zaskoczony i szczęśliwy, kiedy udało mi się bezpiecznie wyjść z hotelu, nie tracąc walizek ani życia.

Podróż promem do Portsmouth była krótka. Po zejściu na ląd zapytałem o stocznię, przejechałem kilka mil autobusem do kompleksu domków, gdzie miałem mieszkać, żeby zameldować się i wynająć pokój, i kiedy ujrzałem w końcu kilka znajomych twarzy z Coney Island, poczułem się jak u siebie w domu.

Po zgłoszeniu się pierwszego ranka do pracy nauczyłem się nie tylko, jak radzić sobie z ręcznym wózkiem, tarczami ściernymi i beczką żelaznych śrub, zbyt ciężką, by można ją oburącz podnieść, lecz również jak odbijać kartę zegarową. Zarówno przyjazny brygadzista, jak i jego niekomunikatywny zastępca stali tuż przy wejściu na halę, czekając nie tylko na mnie. Zwracali uwagę na każdego wchodzącego, nie spuszczając przy tym sokolego wzroku z umieszczonej w szafce przy ścianie dużej tablicy z rzędami okrągłych mosiężnych numerków zawieszonych w porządku numerycznym na małych kółkach. Przydzielono mi jeden z nich. Każdy zaczynający zmianę pracownik musiał przy wejściu odwrócić swój mosiężny numerek z lewej na prawą stronę, żeby potwierdzić, że jest obecny. Jeden albo dwaj nadzorcy stali na posterunku każdego ranka, sprawdzając, czy nikt nie odwraca numerka za kogoś innego. Kiedy fabryczna syrena oznajmiała koniec dziennej zmiany, całą procedurę powtarzano, aby upewnić się, czy nikt, kto zgłosił się rano do pracy, nie dał w tym czasie nogi. A rano, zaraz po tym, jak syrena oficjalnie ogłaszała początek naszej zmiany, broniące dostępu do tej wersji fabrycznego zegara szklane drzwiczki były zamykane i otwierano je dopiero w porze wyjścia.

Ten, kto nie stawił się na czas, tracił wynagrodzenie nie tylko za tych kilka minut spóźnienia; nie wpuszczano go do środka aż do końca zmiany bez względu na to, jak bardzo garnął się do pracy, jak dobrym był fachowcem i jak ważny był powód, dla którego się spóźnił. Można było w związku z tym odnieść wrażenie, że nasz pracodawca nie skarżył się specjalnie na brak rąk do pracy. Oraz że nie istniało zbyt wielkie zapotrzebowanie na produkty, które opuszczały naszą kuźnię. Wszyscy lojalnie zajmowaliśmy się tym, co mieliśmy robić, ale rytm pracy był bardziej metodyczny niż pośpieszny. Jeśli lał się z nas pot, wynikało to raczej z wysokiej temperatury niż tempa. Ludzie brali, kiedy chcieli, wolne dni. Z wyjątkiem podejmowanych przeze mnie i mojego partnera rzadkich prób urozmaicenia pracy przy gwintownicach, nikt nie starał się bić żadnych rekordów. Co jakiś czas powtarzaliśmy sobie półgębkiem ostrzeżenie i na hali budził się niepokój podobny do tego, jaki ogarnia mrowisko albo pszczeli rój, kiedy pojawi się jakiś intruz: do stoczni przybywali państwowi inspektorzy.

W rezultacie podsycano ogień we wszystkich paleniskach i w każdym z nich umieszczano do podgrzania pręty i taśmy.

Piece dudniły, sapały i huczały. Włączano tarcze ścierne, a gwintownice gwintowały, nawet kiedy nie było nic do gwintowania. Po nizinie niosło się stukanie młotów, a my byliśmy do tego stopnia zaabsorbowani robotą, że nie dostrzegaliśmy wcale wysokich rangą oficerów marynarki wojennej oraz zakłopotanych urzędników w białych kołnierzykach, którzy mijali nas, rzucając chwilami zdawkowe, lecz wnikliwe spojrzenia, tak jakby rozumieli, co widzą oraz co i dlaczego tu robią.

Nie rozumieli.

My też tego nie rozumieliśmy.

Pracowaliśmy przez siedem dni w tygodniu i jeśli nie liczyć naszego dyplomowanego hydraulika z samochodem i dziewczyną z kawiarni oraz mojego kumpla z innej części Brooklynu, którego nie ujawnione towarzyskie wyczyny ściągnęły nam na głowę policję, nie mieliśmy tam prawie żadnych rozrywek. Nie pamiętam, żebym w ciągu tych siedmiu lub ośmiu tygodni, które przepracowałem bez jednego wolnego dnia, choć raz poszedł do kina. Kiedy wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy trochę po zakończeniu dziennej zmiany, nadchodził czas kolacji. Żeby nie spóźnić się na ósmą rano do stoczni, trzeba było kłaść się wcześnie spać i robiliśmy to przez siedem dni w tygodniu. W stołówce przy stoczniowej bramie, gdzie jedliśmy śniadania, dostrzegliśmy z pewnym zaskoczeniem kilka gatunków alkoholu. Jeszcze bardziej zdziwił nas widok ludzi konsumujących go o tej porze, tak jakby picie alkoholu przy śniadaniu było czymś normalnym.

Kolacje jedliśmy przeważnie w pensjonacie prowadzonym przez wesołą korpulentną niewiastę nie pierwszej młodości. Miała nieśmiałą córkę koło dwudziestki, która pomagała jej przy obsługiwaniu stolików. Matka obserwowała dziewczynę z purytańską czujnością kłócącą się z jej własnym subtelnym i prawdopodobnie nie uświadamianym kokieteryjnym i zmysłowym stylem bycia. Serwowane tam posiłki były tanie, smaczne i proste: kurczaki, wieprzowina, wołowina, kotlety jagnięce, gulasze i na szczęście żadnych ryb. Jedynym dziwnym elemenw ich kuchni było coś, co one nazywały pszennym chlebem i co odbiegało znacznie od produktu, który my, nowojorscy Żydzi znaliśmy pod pojęciem pszennego chleba. Nasz pszenny chleb był grubym, twardym, solidnym, wyrabianym na drożdżach wschodnioeuropejskim bochenkiem; ich pszenny chleb przypominał ciasto. Potem przyzwyczaiłem się jednak do ich pszennego chleba i chętnie przegryzłbym teraz kromkę z dżemem malinowym lub truskawkowym. Na święto Paschy wszystkich żydowskich robotników w Portsmouth zaproszono na tradycyjny poczęstunek w dużej sali wynajętej przez członków gminy żydowskiej. Było to dla nas miłe i nowe wydarzenie i bardzo ujęła nas gościnność gospodarzy. Najwięcej komentarzy wzbudziła południowa wymowa zarówno angielskiego jak i jidysz (oraz hebrajskiego w skróconych obrzędach).

W Norfolku, mówiono nam, pod numerem 30 przy Bank Street mieści się burdel. Nie sądzę, by któryś z nas nosił się z poważnym zamiarem pójścia tam; jeśli inni chodzili i mówili

O tym, nie mówili o tym ze mną. Silnym bodźcem przemawiającym za seksualną abstynencją były ponownie względy finansowe: niewypowiedziana i deprymująca świadomość, że będziemy musieli później pokutować przez trzy dni ciężkiej pracy za półgodzinne oddawanie się cielesnym uciechom, które mogą, ale przecież nie muszą wprowadzić nas w zmysłową euforię. A co gorsza, mogą nam wejść w krew.

Ostatecznie fundnąłem sobie w końcu wolny dzień – chyba nawet dwa dni; cały weekend. Zapomniałem, jak go spędziłem – być może popędziłem do Nowego Jorku w należącym do jednego z nas samochodzie, płacąc za benzynę mniej niż wynosiła cena biletu kolejowego; jeśli tak, wypadło mi to z pamięci i nie wiem, co tam robiłem. Pamiętam (albo wydaje mi się, że pamiętam) adres burdelu w Norfolku, do którego nigdy nie poszedłem, ale zupełnie nie wiem, co porabiałem, znalazłszy się z powrotem w domu, na Coney Island lub gdzieś indziej, po pięćdziesięciu sześciu dniach nieprzerwanej harówki. Ale… cokolwiek tam robiłem, zdruzgotało to mnie, złamało ducha, nad wątliło siłę woli i położyło kres karierze fabrycznego robotnika. Powrót do tego znoju po tak krótkim odpoczynku wydawał się nie do pomyślenia i po upływie kilku pierwszych dni okazał bolesną udręką, którą potrafił znieść jedynie człowiek obdarzony silniejszym ode mnie charakterem.

Poddałem się prawie bez walki.

Złożyłem wymówienie.

Spakowałem się i wyjechałem.

Rany – ale byłem szczęśliwy!

W drodze powrotnej z Wirginii zatrzymałem się na dwa dni i jedną noc w Waszyngtonie u mojego przyjaciela z Coney Island, Marty'ego Kappa. Marty pochodził z Dwudziestej Trzeciej Ulicy w dzielnicy włoskiej. Poznałem go dopiero w szkole średniej; zaprzyjaźnił się z nami, wstępując do jednego z naszych pierwszych klubów. W naszej paczce był kimś nietypowym – trzymał się zawsze prosto i w przeciwieństwie do nas, idąc nie garbił się jak typowy luzak. Nie wywijał łańcuszkiem od kluczy i nie wsadzał nawet kciuków za szlufki. Jako nieliczny z nas – oprócz niego dokonał tego tylko Sy Ostrów – ze szkoły średniej poszedł chyba od razu na studia, do Brooklyn College, który był bezpłatny i blisko nas. To właśnie od ojca Marty'ego, elektryka bądź też hydraulika, dostałem wymagany przez stocznię list polecający, w którym zaświadczał, że mam praktykę w zawodzie mechanika (której nie miałem) i pracowałem w jego warsztacie (którego nie widziałem na oczy). W moim życiu nie był to niestety jedyny wypadek pójścia na skróty, o czym może zaświadczyć – o ile jeszcze żyje i pamięta (jeśli żyje, to pamięta) – pewna życzliwa młoda dama z Kalifornii, która pomogła mi potajemnie zaliczyć sprawdzian z języka obcego potrzebny do uzyskania dyplomu magistra anglistyki na Uniwersytecie Columbia. Żałuję teraz, że to zrobiłem. To właśnie wykroczenie kazało mi później zlitować się z czystym, logicznie rzecz biorąc, sumieniem, nad dwoma studentami, których złapałem na ściąganiu w college'u w Pensylwanii.

Podczas gdy ja harowałem w stoczni, Marty pracował w Waszyngtonie na jakimś rządowym etacie – albo jako cywilny urzędnik, albo już wtedy w ramach tak zwanego programu V-12 marynarki wojennej, w agencji zajmującej się specjalistycznym szkoleniem wojskowym, gdzie miał spędzić całą wojnę. Znalazł mi łóżko w mieszkaniu, które dzielił z grupą dziarskich osób mniej więcej w tym samym wieku co my dwaj.

Wojenna stolica pulsowała w ten weekend energią i słonecznym światłem. Przez większą część soboty, którą on spędził, wykonując pilnie powierzone mu odpowiedzialne obowiązki, łaziłem z wybałuszonymi oczyma, pozostając w stanie ortodoksyjnej atencji. Podziwiałem, dokładnie tak jak powinienem, Washington Monument oraz smukły, zwieńczony sklepieniem Jefferson Memoriał. Głęboko wzruszyła mnie powaga bijąca z siedzącej postaci Lincolna w jego mauzoleum. Zachwycałem się spontanicznie wszystkim, co zobaczyłem w oficjalnym Waszyngtonie, podobnie jak każdy odwiedzający po raz pierwszy stolicę przybysz z prowincji (czyli z każdego miejsca poza Dystryktem Columbia), który ma tylko powierzchowne i wyidealizowane pojęcie o amerykańskiej historii i fragmentaryczną, opartą na czołówkach gazet wiedzę na temat bieżących wypadków. Dzisiaj nawet uczniowie w szkole wiedzą, że chcąc poznać rzetelną prawdę historyczną, nie mogą polegać na podręcznikach i oficjalnych publicznych enuncjacjach. W przemówieniu gettysburskim Lincolna na przykład, kiedy pominie się prostą arytmetykę na początku pierwszego zdania, niewiele pozostaje rzeczy, które da się empirycznie zweryfikować. To oczywiście wspaniałe przemówienie, jedno z najlepszych, jakie zostały zarejestrowane, ale zawiera w większości duby smalone. Tyle, jeśli chodzi o przemówienia!

W niedzielę Marty i ja wybraliśmy się na koncert symfoniczny na świeżym powietrzu. Zapomniałem, kto grał, ale pamiętam wykonywany utwór; był to koncert skrzypcowy Czajkowskiego, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Mam dobre ucho do muzyki i magnetyczną pamięć do fraz. Dzień albo dwa po moim powrocie na Coney Island usłyszałem szczęśliwym trafem ten sam koncert w radiu. Rzuciłem wszystko, żeby się skupić, wysłuchałem go uważnie od początku do końca i kiedy skończyli grać, miałem wrażenie, że znałem tę muzykę od urodzenia. Do dzisiaj potrafię sobie przypomnieć i zanucić pasaże otwierające wszystkie trzy części. Koncert skrzypcowy Czajkowskiego, niegdyś mojego najbardziej ukochanego i poruszającego kompozytora, jest chyba jego jedynym utworem, którego mogę dziś słuchać.

Po powrocie na Coney Island miałem dziewiętnaście lat, dużo wolnego czasu, mało zmartwień i typowo chłopięcy mętlik w głowie, w dalszym ciągu, założę się, nader częsty u dorastających młodzieńców. Byłem beztroski, ale nie wiedziałem, co mam ze sobą dalej robić. Inni dookoła byli w identycznym położeniu. Bobby Magrill, syn aptekarza, postanowił zostać lekarzem. George Mandel, nasz rysownik komiksów, który zarabiał tygodniowo trzysta albo czterysta dolców, w czasie gdy ja zarabiałem piętnaście, i którego powołano już do wojska, gdzie miał zostać poważnie ranny w głowę podczas kontrofensywy w Ardenach, chodził wcześniej na zajęcia w Art Students' League. Ale to były wyjątki. Pozostali nie mieli konkretnych planów ani motywacji.

Wezwanie do wojska było jedyną pewną rzeczą w naszej przyszłości, którą pod każdym innym względem spowijał mrok. Trudno było orzec, co w późniejszym życiu mamy zamiar i możemy robić. Książę Danny i Sheiky Silverman sprzedawali już biżuterię przy zatłoczonych wejściach stacji metra Union Square. Tego lata, w 1942 roku, Sheiky sprzedawał również lody na plaży Coney Island, oczywiście pod warunkiem, że nie umykał akurat przed policjantami, którzy ścigali go zwinnie między tłumami leżącymi na piasku. Louie Berkman pracował na złomowisku swojego ojca. Załatwialiśmy sobie wzajemnie robotę. Marvin Winkler nawlekał przez krótki czas perły w fabryce, w której miał jakieś chody Murray „Rup" Rabinowitz; później zajmował się spedycją w centrum odzieżowym u naszego kumpla z Coney Island, Jackiego Sachsa.

Zacząłem się rozglądać za jakimś zajęciem i wziąłem to, co było do wzięcia. Davey Goldsmith potrzebował pomocnika w biurze spedycji US Hatband Company i zaczepiłem się u niego za dwadzieścia jeden dolców tygodniowo. Nauczyłem się tam składać pudła z płaskich arkuszy tektury. Kiedy od czasu do czasu wyłania się teraz taka potrzeba, żałuję, że zapomniałem, jak to się robi.

Dzięki Sylvii zatrudniono mnie na kilka tygodni u Macy'ego przy liczeniu towaru podczas inwentaryzacji. Ktoś inny załatwił mi robotę w zakładzie modniarskim na Manhattanie. Przygotowywałem tam kapelusze do wysyłki i sprzątałem. Aż do tego momentu -ja, który aspirowałem do miana pisarza – nie znalazłem czasu, żeby sprawdzić, co to jest „modniarstwo"; wyobrażałem sobie, że to coś w rodzaju haute couture. Kapelusze, które tam wytwarzano, były ze słomy i jej skrawki kłuły mnie w palce, kiedy starałem się, jak mogłem najlepiej, utrzymywać w czystości podłogi. Pod koniec pierwszego tygodnia jeden z wiecznie nachmurzonych starszych wspólników warknął na mnie, żebym tu więcej nie przychodził. Miał na myśli, że jestem zwolniony.

Lee nie pracował już jako makler giełdowy na Wall Street, lecz jako kierownik w małej fabryczce kooperującej z większym zakładem produkującym na potrzeby obrony. Poszedłem pracować u niego przy wiertarce. Kładłem szablon na coś kwadratowego, co nie było drewnem, i opuszczałem wirujące wiertło w każdy z kilku umieszczonych w nim otworów. Robienie tego przez osiem godzin dziennie zszargało mi nerwy. Lee nie był zaskoczony ani urażony, kiedy wyznałem, że nie mogę znieść tej pracy.

Wraz z wieloma innymi należącymi do mojego pokolenia Amerykanami, żyjącymi w epoce kryzysu, który tak naprawdę wcale się jeszcze nie skończył, uzbroiłem się w cierpliwość i czekałem z odrętwiałą nadzieją na jakieś nieznane definiujące wydarzenia, które ukażą w końcu kurs, jaki powinienem obrać, zmobilizują mnie do działania i postawią na nogi.

Nie sądziliśmy, że to będzie wojna.

Ogłoszenie przez rząd, że dziewiętnastolatkowie zostaną wkrótce powołani do wojska, przyśpieszyło naszą decyzję. Nie widzieliśmy powodu, żeby uchylać się przed poborem. Cała nasza grupka zgłosiła się dobrowolnie – nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Dodatkowo skłaniała nas do tego możliwość wyboru preferowanego rodzaju służby.

W wyznaczonym terminie miałem rozkaz zgłosić się rano w poczekalni dworca Pensylwania w celu przewiezienia do ośrodka rekrutacyjnego w Camp Upton na Long Island. Matka i Sylvia odprowadziły mnie na przystanek tramwajowy obok sklepu ze słodyczami pana Mosesa przy Railroad Avenue. Czekając prowadziliśmy zwyczajną rozmowę; obiecałem, że będę często pisał i jeśli się uda, zatelefonuję z Long Island. Kiedy podjechał tramwaj, uściskaliśmy się formalnie i ucałowaliśmy w policzki. Później, wiele lat później, byłem autentycznie wstrząśnięty (choć starałem się tego nie okazywać), kiedy siostra wspomniała mimochodem, że matka zalała się łzami, gdy tylko tramwaj zabrał mnie w moją wesołą podróż. Zanosząc się niepowstrzymanym szlochem o mało nie upadła na ziemię i Sylvia miała trudności z utrzymaniem jej w pozycji pionowej, gdy wracały do domu.

W swojej głupocie nie sądziłem, by istniał w ogóle jakiś powód do płaczu.

Matka nigdy nie wspominała o tym zajściu, a ja nigdy o to nie zapytałem. Nasza rodzinna skłonność do tłumienia w sobie przykrych emocji przetrwała tak długo jak my sami.

Przemiły psycholog Erik Erikson pisze gdzieś (chyba w „Dzieciństwie i społeczeństwie") o „moratorium", które występuje między końcem wieku dojrzewania i początkiem dorosłości u większości młodych ludzi na Zachodzie. W jego trakcie jednostka właściwie nie zdaje sobie sprawy, kim jest i kim chce zostać. Jest to czas wahań co do własnej tożsamości, wahań, które mogą prowadzić do popełnienia poważnych błędów. (Weźmy na przykład skinheadów w Anglii, neonazistów w Niemczech, i neofitów nazizmu w Moskwie. Jaki jest średni wiek, gdy zaczyna się uzależnienie od kokainy albo heroiny? Średni wiek ulicznego rabusia?). W tej kwestii Erikson ma rację i dla znajdujących się akurat w tym punkcie Amerykanów, którzy w trakcie służby wojskowej nie doznali fizycznego lub psychicznego uszczerbku na zdrowiu, wojna nadeszła w odpowiednim momencie. (Dla Europejczyków żaden moment nie jest odpowiedni na europejską wojnę). Położyła kres naszym wątpliwościom i rozterkom, pozbawiła konieczności podejmowania decyzji i dała możność uczestniczenia w ogólnonarodowym przedsięwzięciu, powszechnie uważanym za chwalebne i prawe.

Oraz zyskowne. Mój łączny dochód po wstąpieniu do wojska w stopniu szeregowca wynosił tyle samo, ile mogłem wyciągnąć na zewnątrz, a jako oficera w służbie powietrznej przewyższał kwotę, którą byłem w stanie zarobić, zaczynając cywilną karierę, najpierw jako młodszy asystent w Pennsylvania State College (trzy tysiące dolarów rocznie), następnie jako copywriter w małej nowojorskiej agencji reklamowej Merrill Anderson Company (sześćdziesiąt dolarów tygodniowo, dwieście sześćdziesiąt miesięcznie). Ale w Merrill Anderson Company mieliśmy również dodatkowe świadczenia: w ich ramach wypiłem swojego pierwszego gibsona z kierownikiem działu o nazwisku Gert Conroy oraz pokochałem superwytrawne martini ze świderkiem cytryny w wychłodzonej szklance. (Któregoś ranka przybyłem tam również do pracy z pasztecikiem, termosem kawy i głową pełną pomysłów i machnąłem od ręki pierwszy rozdział planowanej powieści, rozdział, który po rozbudowaniu i poprawkach został opublikowany w siódmym numerze periodyku „New World Writing" jako fragment nie ukończonej książki pod tytułem… „Paragraf 18". Pracowałem w magazynie „Time", kiedy zaproponowano mi podpisanie umowy na powieść, ustalając wstępnie jej objętość na dwieście pięćdziesiąt stron, a potem w „McCall's", gdy manuskrypt został ukończony w styczniu i opublikowany w październiku 1961. Zarabiałem w „McCalFs" całkiem nieźle, miałem dwójkę dzieci i dopiero po niespełna roku, kiedy sprzedane zostały prawa do filmu, nabrałem dość pewności siebie, żeby odejść).

Po wojnie Marty Kapp kontynuował techniczne studia, które rozpoczął w programie V-12 marynarki wojennej, i uzyskał dyplom inżyniera gleboznawcy (kolejna rzecz, o której nigdy przedtem nie słyszałem). Przez całe życie pracował jako inżynier gleboznawca w Zarządzie Portu Nowego Jorku – z tego, co wiem, przy budowie lotnisk i domów, a może również mostów i tuneli – i przed śmiercią został tam nawet jednym z dyrektorów. Zarabiał dosyć, żeby umrzeć na polu golfowym. Davey Goldsmith wrócił do pracy w firmie produkującej wstążki do kapeluszy, powodziło mu się tam całkiem nieźle i w końcu odziedziczył część firmy. Lou Berkman odszedł ze złomowiska, założył skład artykułów sanitarnych i zarobione tam pieniądze zainwestował w nieruchomości. Martin Winkler też ukończył studia i wkrótce rozkręcił interes (była to pierwsza z licznych założonych przez niego niedużych firm), przerabiając nadwyżki lotniczych błon fotograficznych na kolorowe filmy do domowego użytku. Albie Covelman wyjechał do Bucknell i po pewnym czasie objął stanowisko dyrektora hurtowni ekspresów i młynków do kawy. Sy Ostrów, którego posłano w wojsku na kurs rosyjskiego, żeby pracował jako tłumacz, wrócił na uniwersytet i uświadomił sobie z bolesną rezygnacją, że nie pozostało mu nic innego jak studiować prawo. Stanley Levy, z archiwum firmy ubezpieczeń komunikacyjnych, został agentem ubezpieczeniowym i zajął się obsługą kilku drobnych zleceń, które mogłem mu powierzyć, kiedy się w końcu odnaleźliśmy. Podobnie jak Marty Kapp, zmarł na polu golfowym. Moim zdaniem obaj umarli z nudy.

Ja zostałem zwolniony ze służby jeszcze przed końcem wojny. Zdemobilizowano mnie na podstawie systemu punktowego, wprowadzonego zaraz po kapitulacji Niemiec w maju 1945 roku.

Zanim wraz z poddaniem się Japonii w sierpniu skończyła się wojna, czułem, że cały świat należy do mnie. Czegóż mógłbym chcieć więcej? Byłem zakochany i wkrótce miałem się ożenić (z tą samą kobietą, w której byłem zakochany). Skończyłem dwadzieścia dwa lata. Niebawem zaczynałem studia na Uniwersytecie Kalifornii Południowej; czesne i wszystkie koszty pokrywało za mnie państwo. A moje opowiadanie właśnie zakwalifikowano do druku.

Загрузка...