Ukończywszy szesnaście lat, znalazłem się w odpowiednim wieku, żeby otrzymać „książeczkę pracy" i móc poszukać legalnego zatrudnienia.
Wprowadzone niedługo przedtem federalne przepisy zakazywały oficjalnego zatrudniania kogoś młodszego w niemal jakimkolwiek formalnym charakterze. (Shirley Tempie, jak przypuszczam, stanowiła uśmiechnięty i rozczulający wyjątek).
Po ukończeniu szesnastu lat wolno było również odejść ze szkoły, ale ja nigdy o czymś takim nie myślałem, podobnie zresztą jak żaden z moich kolegów. Porzucenie szkoły okryłoby hańbą rodzinę, byłoby skandalem na całą okolicę. Tak się złożyło, że dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat, postawiony przed niemiłym wymogiem zrobienia doktoratu, jeśli chciałbym kontynuować nauczanie, zrezygnowałem nieśmiało z dalszej instytucjonalnej edukacji i poczyniłem pewne kroki, aby spróbować swoich sił w realnym świecie. Doktorat z literatury to nie taka prosta sprawa. Byłem wówczas od sześciu lat żonaty, miałem małe dziecko i przepracowałem za nędzne grosze dwa raczej męczące lata jako młodszy asystent na wydziale kompozycji języka angielskiego Pennsylvania State College – dwadzieścia godzin tygodniowo kursu ekspozycji literackiej dla studentów pierwszego roku. Poza kilkoma wyjątkami, byli tak samo mało zainteresowani opanowaniem sztuki ekspozycji, jak ja jej nauczaniem. Poważnie podbudowany publikacją w ogólnokrajowych czasopismach kilku moich opowiadań, które zostały napisane i ukazały się, kiedy jeszcze studiowałem na Uniwersytecie Nowojorskim, bardziej chciałem pisać literaturę, niż ją dalej studiować. (Muszę tutaj zaznaczyć z nieprzekonywającą fałszywą skromnością, że w roku 1948, gdy ukazała się większa część tych opowiadań, Norman Mailer wydał już „Nagich i martwych"; Gore Vidal, młodszy od nas obu, miał za sobą publikację wojennej powieści Williwaw oraz „Nie oglądaj się w stronę Sodomy", a Truman Capote, także młodszy, zwrócił na siebie powszechną uwagę „Innymi głosami, innymi ścianami").
Wtedy jednak, w maju 1939, chodząc jeszcze do szkoły średniej (i wystukując prawdopodobnie z zapałem na maszynie w mieszkaniu Irvinga Kaisera piętro niżej moje niedorzeczne opowiadanie o młodym fińskim żołnierzu sprytnie i heroicznie odpierającym inwazję zalewających jego kraj oddziałów sowieckich) zapomniałem na chwilę o swoich twórczych ambicjach i ukończywszy szesnaście lat, pobiegłem z entuzjazmem złożyć podanie o książeczkę pracy.
Albo Sylvia, albo Lee miał znajomego, który prowadził biuro Western Union w Bensonhurst, niedaleko Coney Island. W tamtej epoce prawie każda dzielnica mieszkaniowa miała placówkę Western Union. Za pośrednictwem tego znajomego umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną z panem Shotterem w dziale kadr głównej siedziby Western Union przy Hudson Street 60 na Manhattanie i zostałem zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin jako posłaniec – po południu w dni powszednie oraz, gdyby zaszła taka potrzeba, przez połowę dnia w soboty. Ponieważ nie obowiązywał wtedy pięciodniowy tydzień pracy, prawie w każdą sobotę potrzebny byłem do obsługi otwartych w tym dniu firm. W dziale zaopatrzeniowym Western Union, odpowiedniku służby kwatermistrzowskiej, z którą miałem się później spotkać w wojsku, pobrałem swój elegancki mundur. Czas zatarł nieco wspomnienie, ale wydaje mi się, że składał się również z brązowych skórzanych sztylpów, które znaliśmy ze zdjęć oficerów kawalerii z pierwszej wojny światowej i wojny amerykańsko-hiszpańskiej. (Jestem niemal pewien, że w jakimś okresie życia nosiłem skórzane sztylpy, i wiem, że nie było to podczas drugiej wojny światowej ani w drużynie skautów). Obowiązywała już wtedy ustawa o płacy minimalnej i chyba się nie mylę. sądząc, że minimum, od którego zacząłem, wynosiło dwadzieścia pięć centów, po czym jeszcze zanim odszedłem z Western Union wzrosło szybko do czterdziestu. Pracując przeciętnie trzy, cztery godziny po południu oraz cztery w sobotę, z wyjątkiem świąt państwowych, zarabiałem od pięciu do sześciu dolarów na tydzień. Kiedy po przeszło roku zostałem zwolniony, posłuchałem rady kilku starszych kolegów i ruszyłem wydeptanym przez nich szlakiem do biura ubezpieczeń społecznych. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że mogę się ubiegać o zasiłek. Ku jeszcze większemu zdumieniu dostałem niebagatelną sumę sześciu dolarów tygodniowo, minimalny wymagany przez prawo zasiłek, który wypłacano przez trzynaście tygodni. Było to tyle samo albo więcej, niż zarabiałem pracując, bez nieuniknionego wydatku dwudziestu centów dziennie na tramwaj i metro.
Ach, jaki cudowny jest świat, w którym istnieją takie dobrodziejstwa, miałem ochotę zaśpiewać na głos za każdym razem, kiedy listonosz przynosił mi czek na sześć dolarów – ale tylko przez trzynaście tygodni.
Na mocy domowego porozumienia wszystko, co zarobiłem, mogłem wydać na drobne wydatki. Lee i Sylvia skończyli już oboje szkołę średnią i pracowali w mieście. A w tamtym okresie moje sześć dolarów netto to było mnóstwo forsy.
Kiedy wyłoniła się możliwość zatrudnienia, wszyscy w rodzinie sądziliśmy, że będę pracował w biurze w Bensonhurst, i wtedy właśnie zacząłem intensywnie trenować jazdę na pożyczonych rowerach. Tymczasem przydzielono mnie do biura w śródmieściu, przy Wschodniej Siedemnastej Ulicy, na zachód od Czwartej Alei, kilka przecznic od Union Square, gdzie nigdy w życiu nie byłem, i kilka przecznic od Flatiron Building, niegdyś architektonicznej wizytówki miasta, o której nigdy nie słyszałem. Manhattan był w tym okresie zupełnie inny (tak jak ja) i to samo można powiedzieć o terenie, który rozciągał się wokół Union Square. Tamtejsze centrum handlowe z rojnymi domami towarowymi S. Kleina, Ohrbacha i Maya ustępowało tylko Macy'emu i Gimbelowi dwadzieścia ulic na północ, a te z kolei ustępowały tylko (jeśli do przyjęcia są dwa takie „ustępstwa") eleganckim sklepom na Piątej Alei w latach pięćdziesiątych. Dzisiaj wszystkie te domy towarowe przy Czternastej Ulicy zamknęły podwoje i nic nie pojawiło się na ich miejscu. Bez nich i bez organizowanych w przeszłości burzliwych demonstracji związkowych Union Square jest już zupełnie nie ten sam. Ale Macy też się zmienił, kiedy zabrakło domu towarowego Gimbela po drugiej stronie ulicy. Piąta Aleja również jest dzisiaj inna, inne są Champs Elysees i inna, co stwierdziłem z dotkliwym rozczarowaniem podczas ostatniej wakacyjnej podróży, jest poczciwa stara Via Veneto w Rzymie, gdzie spędziłem tyle szczęśliwych i wesołych chwil podczas mojej służby za oceanem. W atmosferze tego miasta wciąż nieomylnie wyczuwa się upodobanie do ziemskich rozkoszy, w których nurzałem się tam podczas wojny i kilka razy później, ale przeniosły się one z Via Veneto w inne rejony, a ja nie miałem czasu, żeby się dowiedzieć gdzie.
Na parterze samego Flatiron Building usytuowane było, jak mi się zdaje, duże centralne biuro Western Union z szatnią dla czterdziestu albo pięćdziesięciu pracowników, którzy przebierali się tam w różnych godzinach, w zależności od tego, jaki mieli rozkład pracy. Tam paliłem moje pierwsze papierosy – spudy, a potem koole. Przed rozpoczęciem pracy nie wyobrażałem sobie, że w dzielnicach biurowych istnieją takie rzeczy jak urzędy telegraficzne, i że całe watahy posłańców biegają w tę i z powrotem, roznosząc telegramy. Na filmach zawsze jeździli na rowerach. Pierwszego dnia pracy ruszyłem przećwiczoną wcześniej trasą ze szkoły na stację metra, zameldowałem się i przebrałem w jednym biurze, zgłosiłem do pracy w drugim i tak zaczęło się moje dojrzewanie w mieście.
Nietutejszym powinienem chyba wyjaśnić, że mówiąc o mieście, nowojorczycy mają często po wielkopańsku na myśli wyłącznie Manhattan.
Bardzo szybko nauczyłem się wielu rzeczy. Po pierwsze, jak już wspomniałem, że telegramy dostarcza się pieszo, po drugie, że te dostarczane do biur nie wymagają podpisu ani potwierdzenia odbioru i że nie tylko przynosimy telegramy, lecz równie często wzywani jesteśmy sygnałem elektrycznym i kodem do konkretnych pomieszczeń recepcyjnych w biurowcach, aby odebrać wystukane na żółtych blankietach teksty depesz, które powinny zostać wysłane dalekopisem pod inne adresy. Tym, którzy nie wiedzą, a których to interesuje, wyjaśnię, że słowa telegramu wychodziły z dalekopisu na pasku papieru mniej więcej półcalowej szerokości, operatorzy zaś nalepiali te paski na żółte blankiety, wkładali do kopert i wręczali pracującym przy stołach ludziom, a oni grupowali je według miejsca przeznaczenia i przekazywali temu z nas, który czekał pierwszy w kolejce. Dość rychło odkryłem, że w wyniku wprowadzenia gwarantowanej minimalnej stawki godzinowej nie trzeba było specjalnie się śpieszyć – inaczej niż w minionej epoce, znanej z opowiadań weteranów, którym płacono w zależności od liczby dostarczonych depesz: posłańcy pracowali, jeśli można tak powiedzieć, na akord i mogli zarobić mniej albo więcej, w zależności od tego, czy mieli szczęście.
Nauczyłem się, choć z pewnym trudem, przezwyciężać nieuniknioną u nowicjusza odrazę przy zaciąganiu się papierosowym dymem i wpadłem w nałóg. (Szesnaście lat później, po trzydziestce, zerwałem z nim, kiedy cena paczki wzrosła do dwudziestu sześciu centów i w tym samym tygodniu opublikowano pierwsze raporty na temat raka płuc). Dowiedziałem się, że Piąta Aleja dzieli elegancko Manhattan na East i West Side -przydatna informacja, której raz usłyszawszy, już się nie zapomina – oraz że ulice i aleje są porządnie ponumerowane i ich liczba zmniejsza się aż do zera, w którym to miejscu ulice zaczynają nosić nazwy i trzeba wysilić pamięć. Po latach trafiłem na wyjątek od tej metodycznej numeracji – zdumiewające skrzyżowanie w Greenwich Village, gdzie wskutek skomplikowanego splotu czynników, które natychmiast po zrozumieniu wypadają z pamięci, Dziesiąta Zachodnia spotyka się z Czwartą Zachodnią. Nigdy się nie dowiedziałem, co takiego wytwarza większa część odwiedzanych przeze mnie regularnie firm, żeby uzasadnić koszty swojego funkcjonowania. Fabryka dywanów była fabryką dywanów, ale w wielu innych miejscach nie było to takie jasne. Najdłużej intrygował mnie American Woolen Building, największy chyba i najludniejszy w naszym sektorze gmach, nie sposób było bowiem uwierzyć, że wszystkie firmy, które tam odwiedzałem, były w jakiś sposób związane z przemysłem wełnianym.
Pewnego razu, oddelegowany do innego biura, odkryłem Washington Market, o którym nigdy nie słyszałem, położony wtedy w Lower West Side targ, gdzie przeładowywano większość owoców i warzyw dostarczanych do miasta. To tam uświadomiłem sobie po raz pierwszy, jak wiele transakcji odbywa się między odległymi polami, na których hodowano owoce i warzywa, a warzywniakiem Lily Dashevsky przy Mermaid Avenue na Coney Island, gdzie moja matka mogła kupić i przynieść do domu to, co było jej potrzebne. Kiedy indziej zapuściłem się trochę dalej na północ w dzielnicy położonej przy Hudson River, a tam, możecie mi wierzyć lub nie, znajdowały się zakłady, w których zarzynało się świnie. Ja nie potrafiłem w to uwierzyć nawet wówczas, gdy się w nich znalazłem. Byłem zaskoczony tak samo, jak wszyscy, którym o tym opowiedziałem, ale wiem, że to prawda. Odór był silny i odrażający, a pracownicy ponurzy niczym strażnicy w więzieniu. Szybko zrozumiałem, czym są dobiegające z wnętrza zabudowań piskliwe odgłosy, i byłem wdzięczny, że nie muszę tam dłużej doręczać telegramów.
W pierwszym biurze Western Union zaprzyjaźniłem się z niskim i trochę starszym chłopakiem pracującym na pół etatu. Dojeżdżał z Bay Ridge w Brooklynie, gdzie nie mieszkali Żydzi i gdzie nie mieszkałoby im się zbyt przyjemnie, gdyby musieli.
Któregoś skwarnego popołudnia po pracy przekonałem się, jak bezczelny i otrzaskany chłopak w jego wieku może wejść pewnym krokiem do baru i wynieść stamtąd zimny, okryty rosą srebrny dzbanek piwa oraz kilka kufli. Tego dnia dowiedziałem się także, że niewiele rzeczy potrafi tak bajecznie odświeżyć jak lodowate piwo wypite w skwarne popołudnie, po pięciu godzinach harówki w Western Union.
Wracając z nim do Brooklynu linią metra West End, jedyną, którą podróżowali ludzie jadący do Bay Ridge, byłem często świadkiem masowego kulturowego fenomenu. Podważał on słuszność wygodnego dogmatu, każącego nam błędnie wierzyć, iż ludzie dochodzą do swoich przekonań w racjonalny i niezależny sposób. Na dużej stacji przesiadkowej wszyscy pasażerowie podróżujący do Bay Ridge i pobliskich przedmieść wysiadali z pociągu i wraz z nimi „wysiadały" wszystkie egzemplarze popołudniowych republikańskich gazet, przeważnie „World-Telegram" i „Journal-American"; podczas gdy liberalne demokratyczne gazety, takie jak „New York Post", a potem nowość zatytułowana „PM" jechały dalej ze swoimi czytelnikami do żydowskich dzielnic Borough Park, Bensonhurst i Coney Island.
W pracy doręczyciela telegramów rzadko kiedy zdarzały się jakieś ekscytujące albo zaskakujące momenty. Często zabawiałem się, pokonując swoją trasę w niezmiennym tempie, bez zatrzymywania się na czerwonym świetle i zmyślnie zmieniając kolejność doręczenia depesz, gdy widziałem, że musiałbym zaczekać. Byłem w tym całkiem dobry. Pewnego szczęśliwego popołudnia przy Players Club w Gramercy Park South, w pobliżu którego miałem doręczyć jakąś depeszę, przeżyłem radosny dreszcz, widząc i natychmiast rozpoznając postać schodzącą po schodkach i wzywającą taksówkę; był to Charles Coburn, aktor charakterystyczny, występujący w filmach w rodzaju The Devil and Miss Jones. Nie sposób było pomylić go z kim innym. W biurze zawrzało, gdy o tym opowiedziałem, a potem nie mogłem się doczekać, kiedy skończy się dzień pracy i podróż powrotna na Coney Island i będę mógł oznajmić całej rodzinie oraz wszystkim znajomym z bloku, że widziałem na własne oczy Charlesa Coburna. Modliłem się, żeby mi uwierzyli.
Innego dnia pracujący na pełnym etacie starszy posłaniec -starszy oznacza, że skończył szkołę średnią, miał dwadzieścia lub dwadzieścia jeden lat i po wprowadzeniu w roku 1940 ustawy o przymusowym poborze zaczynał się już martwić, czy nie zostanie powołany – wrócił do biura z apartamentu położonego niedaleko Gramercy Park z pieprzną historyjką o tym, jak został przyjęty przez mężczyznę i kobietę i poproszony przez mężczyznę o odbycie stosunku z kobietą. Nie zdradził nam nic więcej z wyjątkiem tego, że kobieta była oczywiście atrakcyjna. To, czy mówił prawdę, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia; rozpalona młoda wyobraźnia wskazała mi kolejną wspaniałą nagrodę, czekającą na mnie w drodze ku dojrzałości.
Wciąż na nią czekam.
O sześć lat dojrzalszy, studiując jako dwudziestotrzylatek na drugim roku Uniwersytetu Nowojorskiego, wykorzystałem ten incydent na ćwiczeniach z pisarstwa, pisząc opowiadanie zatytułowane World Full of Great Cities, które nie zostało opublikowane w żadnym periodyku, lecz ukazało się w kilku antologiach. Ostatnim razem, pamiętam, opublikował je po angielsku japoński wydawca dla japońskich uczniów studiujących amerykańską literaturę i styl życia. Obrany w tym opowiadaniu punkt widzenia okazał się bardzo trafiony. W tym czasie znałem już / Want to Know Why Sherwooda Andersena i „Mojego starego" Ernesta Hemingwaya i świadomie naśladowałem ich pomysł: młody człowiek odkrywa w świecie dorosłych jakieś draństwo, którego się nie spodziewał. Była jednak pewna różnica; w tamtych utworach czytelnik wiedział to, o czym niezdemoralizowany i niedoświadczony młody narrator nie miał pojęcia. W moim opowiadaniu czytelnik zna motywacje postaci w tym samym ułamkowym zakresie, w jakim ja, narrator wcielony w postać posłańca z Western Union, znałem je, słysząc o tym incydencie, znałem, pisząc to opowiadanie i znam po dziś dzień.
Biuro w górnej części Manhattanu, gdzie mnie w końcu przeniesiono, mieściło się na parterze General Motors Building, zajmującego całą przecznicę Broadwayu między ulicami Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą i Pięćdziesiątą Ósmą, niedaleko ruchliwego ronda Columbus Circle. Cała nasza trójka mogła oglądać przez okno budowę wysokiego bloku mieszkalnego, wznoszonego w czasach, gdy robotnicy wciąż używali rozpalonych do czerwoności nitów, wyjmowanych szczypcami z podnoszonych w odpowiednim momencie na rusztowania małych palenisk, i rzucanych innym, którzy łapali je w metalowe rożki i wbijali w złącza belek okrytych pomarańczową rdzą. Dom wznoszono pod numerem 240 Central Park South i znam ludzi, którzy tam dzisiaj wygodnie mieszkają. Podróż z Brooklynu do tego nowego miejsca pracy trwała trochę dłużej: dwa lokalne przystanki metra za stacją linii ekspresowej przy Times Square. Ale wracając do domu, mogłem być pewny, że zawsze znajdę miejsce siedzące.
Nowe biuro zajmowało nieduże pojedyncze pomieszczenie i obsługiwało wyłącznie firmy usytuowane w tym samym budynku, co, według mojej obecnej oceny, wynikało głównie z olbrzymiej ilości spraw, które załatwiano na kilku najwyższych piętrach zajętych w całości przez różne wydziały General Motors Corporation. Tutaj także pracowałem na pół etatu, przebierając się po szkole w swój mundurek w męskiej toalecie na korytarzu. Nie pamiętam, czy pracowałem również w soboty.
Nasza trójka świetnie radziła sobie z robotą. Kierowniczką biura była panna McCormack, ładna nieduża blondynka, mająca stałe kłopoty ze swoim przyjacielem, na temat którego Tom Fitzgerald, przez jakiś czas pracujący z nią na pełnym etacie, żartował z przyjazną i łagodną ironią. Panna McCormack była jedyną operatorką dalekopisu, który przetwarzał przychodzące i wychodzące depesze. Tak naprawdę nie była potrzebna przy stole; Tom i ja mogliśmy z łatwością zająć się na zmianę sortowaniem telegramów, przyjmowaniem elektrycznych wezwań i roznoszeniem depesz po różnych piętrach budynku. Tom Fitzgerald był wysokim, zrównoważonym małomównym młodzieńcem o wyprostowanej sylwetce. Poruszał się bezszelestnie i był mądry, bardzo mądry jak na swoje dwadzieścia jeden lat. Pewne wydarzenia, które działy się poza naszym biurem i za które nie ponosił żadnej odpowiedzialności, sprawiły, że zaczął się wkrótce martwić, czy nie zostanie powołany. Ustawa o przymusowej służbie z roku 1940 przewidywała powołanie do czynnej służby wszystkich mężczyzn między dwudziestym pierwszym i dwudziestym szóstym rokiem życia. A przed atakiem na Pearl Harbor ludzie martwili się, że zostaną powołani. Jeśli martwili się tym po Pearl Harbor, nie dawali tego po sobie poznać, a odpowiadający wymaganiom ustawy, lecz pozostający w cywilu młodzi mężczyźni wymyślali różne usprawiedliwienia i czuli się zobligowani ich udzielać.
Jestem pewien, że pracowałem tam latem 1940 roku, pamiętam bowiem dobrze lawinę zaadresowanych w różne miejsca depesz, które płynęły z dyrektorskich pięter General Motors Corporation do delegatów na ogólnokrajową konwencję Partii Republikańskiej, wzywając do wyboru Wendela Willkiego jako rywala Franklina Delano Roosevelta w wyścigu o fotel prezydenta. Pochodzący z Indiany Willkie, podobnie jak Roosevelt, popierał Wielką Brytanię i potępiał Hitlera; akceptował poza tym wiele programów Nowego Ładu i w związku z tym nie mógł wytoczyć przeciw swemu oponentowi zbyt wielu argumentów prócz datującej się od George'a Waszyngtona zasady dwukadencyjności. W czasie tej kampanii pracownicy domów towarowych Woolwortha zostali zmuszeni przez pracodawców do noszenia znaczków z napisem WILLKIE NA PREZYDENTA. Mimo to przegrał i wcale mnie to nie zdziwiło. Zagorzały czytelnik liberalnych gazet, nie rozumiałem, dlaczego ktoś może nie chcieć wybrać Roosevelta na trzecią, a nawet czwartą kadencję. Nie wierzyłem wtedy, bo w tamtym okresie nigdy się z nimi nie zetknąłem, że istnieją ludzie dobrej woli, którzy są republikanami, i wciąż trudno mi w to uwierzyć. Dzisiaj mam podobne wątpliwości co do demokratów.
W miarę zwiększania się naszego zaangażowania w wojnę przedział wieku, w którym można było zostać powołanym do służby wojskowej, rozszerzał się progresywnie w obu kierunkach, w górę i w dół, i kiedy w roku 1942 rząd ogłosił obniżenie wieku poborowego do dziewiętnastu lat, a ja skończyłem już osiemnaście, razem z grupką przyjaciół z Coney Island doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas, żeby się zaciągnąć. Znaczącą zachętą była obietnica, że będziemy mogli wybrać preferowany przez nas rodzaj wojsk i służby. Dotrzymano jej w stosunku do tych, którzy wybrali siły powietrzne; żaden ze znanych mi osobiście ludzi, którzy to zrobili, nie doznał takiego szoku jak w późniejszym okresie Kurt Vonnegut i Mel Brooks. Obu nie pozwolono służyć dalej w specjalnościach, w których się szkolili, po czym wysłano w ramach uzupełnień za morze i bez żadnego przygotowania wcielono do piechoty.
Praca w nowym biurze z panną McCormack i Tomem Fitzgeraldem była dla mnie bardziej interesująca, ponieważ było jej o wiele mniej. Miałem czas na odrobienie pracy domowej, na długie rozmowy (które do tej pory pozostają moją ulubioną rozrywką) oraz, w czym naśladowałem Toma, na ćwiczenia w kaligrafii, którą się nagle zainteresowałem. Niczym dawny rękodzielnik, Tom projektował dla siebie wyszukany charakter pisma. Siedząc obok niego, gdy się zastanawiał, czekałem, aż postanowi coś w sprawie każdej dużej i małej litery naszego alfabetu, i trudziłem się, duplikując z przejęciem jej kształt, kiedy podjął ostateczną decyzję. Zanim na wiosnę następnego roku przeniesiono mnie do biura w Brooklynie, jego charakter pisma stał się moim. Po jakimś czasie uznałem, że mogę się z nim rozstać, zakłopotany ozdobną kursywą, wymagającą znacznego wysiłku i zdradzającą pewną afektację, i z nowego charakteru pisma Toma Fitzgeralda z roku 1940 zachowałem dzisiaj jedynie drugi zawijas pod J w moim podpisie oraz jego zmodyfikowane ślady pod y, g, j, a także w dużym H.
Nie wiem, jakie były dalsze losy Toma i jego charakteru pisma w wojsku i w cywilu. Miał żydowską dziewczynę, o której czasami napomykał. Przyjaźnił się z młodym rudowłosym irlandzkim windziarzem o łagodnych manierach, który mieszkał obok niego w Bronksie i z którym ja też się przyjaźniłem. Utrzymywałem dobre stosunki ze wszystkimi windziarzami -widzieli we mnie towarzysza pracy. Aby zaskarbić sobie ich względy, czego nauczyłem się bardzo szybko po pierwszej burkliwej reprymendzie, trzeba było zawsze schodzić pieszo z pierwszego piętra na parter i bez wzywania windy pokonywać schodami dystans jednego piętra. Dzisiaj, z perspektywy zajmowanej przeze mnie i zapewne przez was pozycji społecznej, fakt, że młodzi dobrze wychowani biali Amerykanie zadowalali się pracą w zawodach takich jak windziarz lub posłaniec, wydaje się bajką o żelaznym wilku; ale tak to wtedy wyglądało, a społeczny ład, jaki znamy, stanowi tylko jeden z aspektów realnego świata, jedno z jego obliczy. Inne oblicza są kolejną rzeczywistością, od której staramy się z naszymi przywilejami bezpiecznie odgrodzić i o której z całą pewnością nie chcemy nic wiedzieć.
Okolice drugiego biura podobały mi się bardziej od pierwszego. Przy biegnącej tuż obok naszego budynku Ósmej Alei znajdował się przestronny bar szybkiej obsługi Horn amp; Hardart. Bary szybkiej obsługi były miejscami, w których najchętniej odżywiałem się wówczas i jeszcze w większym stopniu rok później, gdy przez czysty zbieg okoliczności otrzymałem lepszą pracę w tym samym budynku. Moim ulubionym daniem był soczysty siekany befsztyk z polędwicy z dodatkiem dwóch warzyw, bułki i masła, wszystko za dwadzieścia pięć centów. Wyjątkowo pyszna była też u nich pieczona fasola, co mogą potwierdzić wszyscy, którzy jeszcze żyją i jej próbowali, oraz tłuczone kartofle (chciałbym dziś wrąbać ten befsztyk z warzywami). Lubiłem również ich mrożone ciastka pomarańczowe i cytrynowe za pięć centów. Nieopodal stał kiosk Nedicka, gdzie można było kupić hot doga i napój pomarańczowy, a na rogu Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej skrzący się czystością Chock Fuli O'Nuts, gdzie za piątaka można było dostać sandwicza z kremem serowo-orzechowym na kromce chlebka z rodzynkami. Nie był szczególnie sycący, ale pozwalał jakoś dotrwać do obiadu i z tego względu był lepszy od hot doga, którego smakowite soki i konsystencja zawsze sprawiały, że miałem i mam ochotę na dokładkę.
Wewnątrz General Motors Building znajdowała się firma prowadzona przez dwóch młodych ludzi opracowujących receptury lodów i bardzo często, gdy doręczałem im telegramy, prosili, abym wydał opinię na temat nowej odmiany smaku bananowego lub czekoladowego, które starali się udoskonalić. Odwiedzając przy innej okazji to piętro, często wpadałem do nich, żeby zaoferować swoją pomoc. Inne małe biuro, funkcjonujące w dużej mierze przy wykorzystywaniu dalekopisu, zajmował ekspert od wyścigów konnych, o nienagannych manierach i nieskazitelnym ubiorze. Kilka razy w tygodniu wysyłał kilkuset subskrybentom te same depesze, w których rekomendował te same konie. Moim zdaniem szło mu bardzo dobrze, ponieważ nie zwijał interesu, ale ja byłem za młody na bukmachera i moje dwadzieścia pięć lub czterdzieści centów za godzinę nie pozostawiało zbyt dużego marginesu na błąd.
Kolejną firmą, która utkwiła mi w pamięci, było zajmujące prawie całe piętro Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń Komunikacyjnych Manhattan. Pracująca tam bardzo piękna, ciemna, hoża, zamężna, dojrzała kobieta o nazwisku Peck lub Beck, pozdrawiała mnie z uśmiechem i dziękowała za każdym razem, gdy przynosiłem jakiś telegram. Nie mogłem się doczekać, żeby tam zajść po to tylko, by usłyszeć to powitanie i jej emanujący autentycznym kobiecym ciepłem głos.
Kiedy mniej więcej rok później, dzięki ślepemu trafowi, który statystycznie równał się wygraniu głównej nagrody na loterii, zgłosiłem się do Towarzystwa Manhattan z biura pośrednictwa, aby pracować tam na pełnym etacie na bardziej prominentnym stanowisku archiwisty, nie poznała mnie i nie przypominała sobie, byśmy się kiedykolwiek widzieli.
To, że mnie przedtem zauważała, zawdzięczałem chyba wrażeniu, jakie wywierałem w moim mundurku posłańca.
Szata zdobi człowieka.