Coney Island, ze swoimi plażami, kłębiącym się tłumem i kilkoma setkami atrakcji, stanowiła zawsze magiczne miejsce dla dzieci i niczym magnes przyciągała dorosłych. Ludzie walili ze wszystkich stron. Na początku stulecia wpadł tu nawet podróżujący po Stanach Zjednoczonych Zygmunt Freud; wśród zwiedzających był rosyjski pisarz Maksym Górki. W rojącym się w latach trzydziestych tłumie można było spotkać żołnierzy na przepustce i marynarzy ze stojących w porcie amerykańskich i zagranicznych statków handlowych. Całe rodziny, czasami całe rodzinne klany przybywały z Manhattanu, Bronxu i innych części Brooklynu, żeby siedzieć tutaj aż do wieczora. Ci, którzy nie korzystali z szatni i innych łaziebnych urządzeń, rozkładali się na kocach poniżej promenady; przebrawszy się w kostiumy kąpielowe, konsumowali jedzenie przygotowane w domu przed wyjazdem. Miejsce było bardziej znane, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę my, którzy tam mieszkaliśmy, i zdobyło sławę letniego kurortu i terenu rekreacji o wiele wcześniej, niż sobie wyobrażaliśmy – sławę dość wątpliwej próby, gdy zaraz po wojnie secesyjnej w Norton's Point, na zachodnim krańcu tego, co później miało przybrać nazwę Sea Gate, powstała dzielnica rozrywkowa. Goście przybywali tam promem. Norton's Point do tego stopnia zasłynął z przestępczości – z kieszonkowców, prostytutek, szulerów i chuliganów – że wielu cwanych i pozbawionych skrupułów łobuzów zaczęło przenosić się na wschód w bezpieczniejszy rejon, który jakiś czas później miał stać się właściwą Coney Island.
Zarówno Luna Park, jak i Steeplechase Park George'a C. Ti-lyou założone zostały w ostatnich latach dziewiętnastego stulecia. Kiedy je poznałem, oba parki od dawna już funkcjonowały i chyliły się ku upadkowi. Choć przed przystąpieniem do pisania tej historii nie miałem o tym pojęcia, w okolicy działały trzy popularne tory wyścigów konnych: jeden całkiem niedaleko, w Sheepshead Bay; drugi w okręgu o nazwie Gravesend, do którego należy cała Coney Island; i kolejny jeszcze bliżej, w Brighton Beach.
Słynne dzisiaj wyścigi, takie jak Suburban i Futurity Handicaps były wydarzeniami sezonu i cieszyły się w kraju większą sławą niż Kentucky Derby; przez pierwsze piętnaście lat wyścigi Preakness również odbywały się na Coney Island. A także mecze bokserskie: pierwsza nowojorska walka o tytuł światowego mistrza wagi ciężkiej została stoczona w Coney Island Athletic Club (było to w 1899 roku, walczyli ze sobą Bob Fitzsimmons i James Jeffries. Triumfował Jeffries, choć stawiano w stosunku trzy do jednego na jego przeciwnika). Sezon wyścigów konnych przyciągał do mojego matecznika osobistości o nazwiskach takich, jak: Whitney, Vanderbilt i Belmont, a także wielu innych niżej urodzonych utracjuszy. Goście stojący wysoko w hierarchii społecznej preferowali spokojne otoczenie Manhattan Beach i Oriental Beach na wschodnim skraju tego, co wówczas nazywano The Island. Jednakże trenerzy i dżokeje oraz naganiacze, hazardziści i inni nieokrzesani luzacy, ciągnący za wyścigami i walkami bokserskimi, walili całymi tłumami i wypełniali gwarem hotele, restauracje i piwiarnie z ogródkami, śpiewającymi kelnerami, artystkami oraz zalotnymi kelnerkami, zachęcającymi klientów, żeby wypili jeszcze jednego, oraz pracującymi na własny rachunek prostytutkami, których liczba, jak się dziś dowiaduję, stale rosła. Wprowadzona w stanie Nowy Jork w roku 1909 ustawa przeciwko hazardowi położyła kres znaczeniu Coney Island jako czołowego ośrodka wyścigów konnych na Wschodnim Wybrzeżu. Kiedy pojawiłem się na scenie, nie działał już ani jeden z trzech torów i jedyne konie, jakie znaliśmy, należały do dostawcy lodu, mleczarza oraz człowieka, który powoził furgonem pralni Brighton.
Do moich czasów przetrwał przestronny elegancki ogródek piwny Feltmana, popularne miejsce spotkań słynnych hulaków w wesołych latach dziewięćdziesiątych. Kiedy jednak odkryłem ten lokal, jego sława była już mocno zwietrzała. To właśnie pan Feltman we własnej osobie wynalazł podobno frankfurterkę, małą gotowaną parówkę, którą podawał na bułce. W tym samym czasie pokazywano również na Coney Island w charakterze atrakcji wcześniaki w inkubatorach. Przysięgam na Boga, że to prawda! Dowiaduję się teraz, że pokazy organizował jakiś europejski lekarz o międzynarodowej renomie; zatrudnił pielęgniarki, zakupił nowoczesny sprzęt i dokładał więcej starań, aby ocalić te niemowlęta, aniżeli były to skłonne czynić ówczesne szpitale. Niemniej wydaje się to groteskowe.
Coney Island wychwalana była pod niebiosa w śpiewanych po dziś dzień przebojach: w Manhattan oraz The Lady Is a Tramp Rodgersa i Harta i w You're the Top Cole'a Portera, gdzie noc na Coney wymienia się jednym tchem obok Koloseum, muzeum w Luwrze, krzywej wieży w Pizie i Mony Lizy. Nasza dzielnica występowała również w filmie. Typowe dla lat trzydziestych wydania cotygodniowej kroniki filmowej rok po roku ilustrowały otwarcie sezonu w weekend Święta Poległych, zamieszczając obrazek płaskodennej łodzi pędzącej po wodnej zjeżdżalni Luna Parku, względnie jednego z obrotowych urządzeń Steeplechase Parku lub kobiety w spódnicy zadartej wysoko przez nieoczekiwany podmuch powietrza z ukrytej w podłodze dyszy. W nakręconym w początkach lat trzydziestych filmie Manhattan Melodrama bohaterowie grani przez Williama Powella i Myrnę Loy jadą na Coney Island na randkę. W The Devil and Miss Jones Robert Cummings i Jean Arthur dołączają wraz ze Spring Byington i Charlesem Coburnem do tłumów spacerujących po Coney Island w dzień wolny od pracy. William Powell, Myrna Loy, Robert Cummings i Jean Arthur mogli równie dobrze pojechać tam w rzeczywistości, gdyż o pojawieniu się popularnych osób stale donosili ci, którzy znali ludzi przysięgających, że je widzieli.
Zdarzało się to najczęściej po Święcie Pracy podczas nocnych parad zwanych Mardi Gras, Ostatkami, które wymyślono, aby z jednej strony zasygnalizować koniec sezonu, a z drugiej przedłużyć go choć o kilka dni. Co dziwne, tym wieńczącym sezon uroczystościom przyświecał również zbożny cel zbierania funduszy na odbudowę strawionego pożarem schroniska dla zbłąkanych dziewcząt. Jak było do przewidzenia, parady przyciągały pełne nadziei chmary jeszcze bardziej zbłąkanych dziewcząt.
W latach dwudziestych ustawodawcy zaczęli w końcu wdrażać reformy, które miały gruntownie zmienić charakter Coney Island. Sprzyjały temu rozbudowa elektrycznych linii tramwajowych i przedłużenie sieci metra do samej Coney, do zatłoczonego skrzyżowania przy Surf Avenue. Za skromną opłatą pięciu centów szybki transport miejski dowoził tutaj mnóstwo ludzi spragnionych bezpiecznej i niedrogiej zabawy i w latach trzydziestych, w mojej epoce, niechlubny nimb grzesznego kurortu stał się zupełnie niezasłużony i odszedł w przeszłość.
Podczas organizowanych wówczas parad najbardziej ekscytującą rozrywką dla tych z nas, którym znudziło się oglądanie maszerujących, było rzucanie pełnych garści konfetti w twarze dziewcząt, co miało im pochlebiać. Nie wydaje się to zbyt zabawne. Czytałem, że ostrzy faceci wpychali panienkom konfetti do ust i pod sukienki. To też nie wydaje się zabawne.
W prawie wszystkich poświęconych Coney Island hołdach, które przytaczałem, można zauważyć wyraźnie protekcjonalny ton: ludzie z elity odwiedzają dla uciechy dzielnice nędzy. Wprowadzali modę na coś uprzednio niemodnego, w podobnie beztroskim nastroju, w jakim wytworni i łaknący przygód nowojorczycy podróżowali bezpiecznie przed wojną, moją wojną, do Harlemu, aby posłuchać muzyki, coś przegryźć (głównie pieczone żeberka) i kupić marihuanę- Nie wiem, dokąd uzależnieni od narkotyków mieszkańcy Coney Island, tacy jak Danny Byk, Raymie Glickman, Philly Penner i George Weiss, jeździli po wojnie po heroinę, ponieważ zaraz po zwolnieniu z wojska ożeniłem się i wyprowadziłem z Brooklynu, a nie była to rzecz, której mógłbym się dowiedzieć od mojej matki.
Ani mnie, ani innym, którzy wyemigrowali w szeroki świat, nie zajęło dużo czasu zorientowanie się, iż bardzo popularnym sposobem deprecjacji jakiegoś miejsca był i wciąż jest zarzut, że przypomina Coney Island. I chciałbym zaznaczyć, że nikt, kogo znam z Coney, nie określał nigdy Coney Island tym skrótowym terminem „Coney".
W roku 1920, zaraz po tym, jak metro BMT przedłużyło swoje cztery linie do Coney Island, zaczęły przybywać do nas tłumy ludzi – najpierw dziesiątki tysięcy w letnie weekendy, potem setki tysięcy, a w końcu milion i więcej. Większość wywodziła się z klas pracujących i nowo powstałej niższej klasy średniej. Wielu było imigrantami, którzy osiedlili się niedawno na Wschodnim Wybrzeżu i pochodzili głównie ze wschodniej (Żydzi) i południowej Europy (Włosi). Irlandczycy już tu byli, podobnie jak Niemcy i Skandynawowie. Świadczyły o tym nazwy założonych wcześniej firm: Hahna, Batha, Scoville'a, Feltmana, Staucha, Shannona oraz Salon Paddy Shea. Facet, który nazywał się Nathan Handwerker (chodziłem z jego siostrzeńcem do szkoły średniej), otworzył z powodzeniem małą budkę z hot dogami na Surf Avenue naprzeciwko skrzyżowania, przy którym wyrosła nowa stacja metra, i sprzedawał swoje smakowite wyroby z grilla tylko za pięć centów, podczas gdy gotowane parówki Feltmana kosztowały dziesięć. Feltman może i wynalazł hot doga, ale to Nathan doprowadził go do perfekcji i wkrótce klienci stali po pięciu w rzędzie, krzycząc, żeby ich obsłużono.
Prawdopodobnie to właśnie w czasie, gdy metro zapewniło dostęp do prawie wszystkich innych części miasta, wzniesiono pierwsze drewniane bungalowy, ceglane domki i kamienice i wprowadziły się do nich rodziny imigrantów. Już w 1921 roku postępowy reformator Bruce Bliven skarżył się na łamach postępowej „New Republic", że nowa ludność wypiera „rdzennych Amerykanów". Zauważył, że prawie wszyscy, których widział na plaży Coney Island, „mieli czarne włosy".
Nawet dziś, po tylu latach, ludzie, których spotykam i którzy pamiętają dobrze wycieczki na Coney Island, dziwią się, gdy mówię, że tam się wychowałem, że mieszkały tam całe rodziny i że dorastały i w dalszym ciągu dorastają dzieci.
W pamięci mają rozciągające się na wszystkie strony, ogrodzone siatką ogromne wesołe miasteczka z mnóstwem atrakcji, karuzel, estrad i budek z jedzeniem, które zamykano na klucz pod koniec każdego sezonu i otwierano dopiero na wiosnę. W rzeczywistości jednak wesołe miasteczka zajmowały pas ziemi długi najwyżej na piętnaście przecznic i szeroki na jedną -między Surf Avenue i promenadą, w nadmorskiej miejscowości, która ma dwie i pół mili długości i pół mili szerokości i która jak na współczesne warunki była całkiem gęsto zaludniona i miała pokaźną liczbę stałych mieszkańców. Już w 1929 roku, kiedy poszedłem do przedszkola, na Coney Island mieszkało dość rodzin z małymi dziećmi, żeby przepełnione były dwie działające tam szkoły podstawowe – choć każda z nich miała cztery piętra i zajmowała całą przecznicę. Jedna znajdowała się w dzielnicy żydowskiej, druga we włoskiej, ale ten podział na Żydów i Włochów nie był czymś absolutnym. Bartolini, Palumbo, Salimeri i Charlie Andersen chodzili do mojej szkoły numer 188. Klineline (Niemiec) i Bannon mieszkali na mojej ulicy, a Mandelowie, Goldbergowie i Kesslerowie chodzili do drugiej podstawówki numer 80, która stała przy Mermaid Avenue obok kościoła katolickiego i zbudowanej z żółtej cegły synagogi, bodaj czy nie największej z kilku synagog na Coney Island. Julia Ravelli chodziła do mojej klasy przez wszystkie lata szkoły podstawowej.
Druga kamienica, w której mieszkaliśmy, należała przez kilka lat po naszym wprowadzeniu się do rodziny Provenzano. Zajmowali mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu, naprzeciwko Kaiserów, od których dzielił ich wielki hali, służący czasami jako miejsce zabaw. Tony Provenzano był ode mnie o rok starszy, odpowiednio wyższy i prawdopodobnie silniejszy. Nigdy nie musiałem się o tym przekonywać. Przejawiał irytujący upór w swej niechęci do współpracy, pozwalając mi bez słowa protestu decydować, w jakie gry będziemy się bawili, lub obejmować stanowisko kapitana drużyny, na co mieli ochotę wszyscy nasi rówieśnicy. W mieszkaniu Provenzanów była pianola z mnóstwem wałków. Wzbudzała moją bezgraniczną fascynację; mogłem jej słuchać tak długo, jak mi pozwalano. Tony miał również wielką kolekcję ołowianych żołnierzyków, pierwszych, jakie widziałem, i nimi także się bawiliśmy, choć z ołowianymi żołnierzykami niewiele można zrobić poza tym, że się je ustawi, gapi na nie i próbuje bez większego powodzenia bawić się w wojnę. Po drugiej stronie hallu, w mieszkaniu Irvinga Kaisera mieli wczesny model patefonu – victrolę, jak generalnie nazywano wtedy wszystkie patefony. Nakręcało się go ręczną korbką. Ulubiona płyta, którą wolałem nawet od Enrica Carusa, miała tytuł „Cohen przy telefonie". Był to komiczny monolog zdesperowanego mężczyzny z żydowskim akcentem, który próbował się bez skutku gdzieś dodzwonić. Płyty, podobnie jak te, które puszczaliśmy znacznie później w naszych piwnicznych klubach, były zrobione z szelaku; odtwarzało się je za pomocą metalowej igły i łatwo się tłukły. W mieszkaniu Kaisera było kilkutomowe dzieło „Księga wiedzy", które całymi godzinami przykuwało naszą uwagę. (Przez krótki okres Kaiserowie mieli lokatorkę, która również przykuwała moją uwagę. Była to energiczna młoda panienka z Pensylwanii, przechadzająca się swobodnie w halce i staniku po mieszkaniu. Często schodziłem na dół i przesiadywałem u Irvinga w nadziei, że znowu zobaczę ją w negliżu. Po mniej więcej tygodniu zaczął odwiedzać j ą dżentelmen w średnim wieku, właściciel koncesji w wesołym miasteczku. A po dwóch tygodniach usunęła ją policja). W „Księdze wiedzy" zawarte były nie tylko proste informacje o prawie wszystkim, co istnieje na świecie; dostarczała również instrukcji, jak robić i wytwarzać różne rzeczy. Bracia Howie i Henny Ehrenmanowie z kamienicy przy Surf Avenue, zaraz za rogiem, do dziś pamiętają, jak któregoś popołudnia spaliłem najlepszą patelnię ich matki, demonstrując na podstawie instrukcji z „Księgi wiedzy", jak zrobić doskonałe cukierki toffi. Pamiętają, że nic nie wyszło również z moich toffi.
Kiedy Nettie, jedna z dwóch córek Provenzanów (druga nazywała się Rosemarie) brała kościelny ślub, Hellerowie uczestniczyli w nim w komplecie, być może z wyjątkiem mojego brata, który starał się unikać podobnych uroczystości tak samo zawzięcie, jak próbuję ich teraz unikać ja sam. Po raz pierwszy znaleźliśmy się wtedy w jakimkolwiek chrześcijańskim kościele. Nie jestem pewien, czy wszyscy uważaliśmy, że mamy prawo tam przebywać.
Po sprzedaży kamienicy rodzina Provenzano przeprowadziła się do włoskiej części Coney Island, na Surf Avenue, naprzeciwko terenu, który zajmował Steeplechase Park. Co najmniej raz poszedłem odwiedzić ich w nowym mieszkaniu. Gdy ponownie tamtędy przechodziłem, Tony miał budkę z jedzeniem i pomachaliśmy sobie. Kiedy mijałem ten dom po raz ostatni, budka zniknęła. Podobnie zresztą jak cały Steeplechase Park, oprócz nieczynnej wieży spadochronowej, która wciąż wznosi się niczym posępne memento, prawdopodobnie dlatego, że koszty rozbiórki przekraczają kwotę, którą ktoś chciałby wyłożyć, by się jej pozbyć. A Irving Kaiser, jak już wspomniałem, zginął na wojnie we Włoszech. Jeśli, zgodnie z tym, co słyszałem, rzeczywiście trafił go pocisk artyleryjski, być może nie zdawał sobie nawet sprawy, co go zabiło. Pod tym jednym względem, wyłącznie pod tym, można powiedzieć, że miał szczęście.
Dzielnica włoska istnieje do tej pory; najlepiej znane wówczas włoskie restauracje, Gargulio i Carolina, wciąż funkcjonują. Ale prawie całą dzielnicę żydowską aż do szlabanów osiedla Sea Gate, strzeżonego teraz czujniej niż kiedykolwiek przedtem przez prywatnych ochroniarzy, zamieszkuj ą dziś przeważnie Latynosi i Afroamerykanie. Jest mniej sklepów, chyba ani jednego supermarketu, i sądząc z tego, co piszą w gazetach, wskaźnik przestępczości znacznie wzrósł w porównaniu z moimi czasami. Kiedy ostatni raz tam byłem, sklepy przy Mermaid Avenue jeszcze stały, ale większość witryn była zabita deskami i nic się nie działo w środku. Zastanawiałem się, co robią mieszkańcy, kiedy muszą odwiedzić drugstore, krawca albo szewca. Ludzie z Sea Gate muszą dziś jechać niezły kawałek do centrum handlowego, żeby cokolwiek kupić. Na rogu Surf Avenue i Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, gdzie stały kiedyś dwie moje kamienice, wznoszą się dwa wieżowce osiedla mieszkaniowego.
Coney Island znajduje się oczywiście w dolnej, najniżej położonej części Brooklynu. Leży niczym odwrócone kowadło na południowym skraju tej dzielnicy, omywana przez Atlantyk tuż przy wejściu do nowojorskiego portu. Przylega do Brooklynu w okolicach Gravesend i ciągnie się od Norton's Point na zachodnim krańcu wchodzącej w jej skład Sea Gate (im dalej na wschód, tym niższe są numery poprzecznych ulic: przy Ósmej Zachodniej znajduje się teraz miejskie Akwarium) aż do Ocean Parkway. W tym miejscu zaczyna się sąsiednia miejscowość o nazwie Brighton lub Brighton Beach. Za Brighton Beach jest Sheepshead Bay z licznymi niegdyś restauracjami rybnymi i flotyllami wycieczkowo-rybackich łodzi. A po południowej stronie zatoki, przy tym samym biegnącym nieprzerwanie odcinku wybrzeża leży mniejsza miejscowość Manhattan Beach. Manhattan Beach słynęła kiedyś z eleganckich hoteli oraz wytwornych mieszkańców i letników, którzy przyjeżdżali przede wszystkim na wyścigi konne w Sheepshead Bay. W późniejszym okresie powstały tam dwa modne kasyna; nie były to jednak jaskinie hazardu, lecz sale taneczne, w których występowali sławni wówczas piosenkarze i zespoły. Brighton Beach słynęła z zawodników i turniejów piłki ręcznej. Za najbardziej zamożną miejscowość uchodziła Manhattan Beach; następna była Sea Gate, potem Brighton. Coney Island zajmowała najniższe miejsce, jeśli chodzi o poziom dochodów, ale była zdecydowanie najbardziej znana i ekscytująca. Ludzie z innych miejscowości często przyjeżdżali do nas, żeby potańczyć w naszych klubach i pojeździć na karuzeli. My nie wybieraliśmy się do nich zbyt często.
Choć z całą pewnością nie można jej określić mianem slumsów, Coney Island, z wyjątkiem Sea Gate, była w moich czasach zaniedbaną dzielnicą i teraz jest nią w znacznie większym stopniu niż w przeszłości. Dziś wydaje mi się raczej niechlujnym miejscem i musiała wówczas sprawiać takie samo wrażenie na ludziach zamożniejszych od nas, którzy tam nie mieszkali. Z upływem lat moja matka coraz mniej lubiła Coney z powodu panującego tu zgiełku i chuligańskich wybryków, zwłaszcza w lecie, gdy po ulicach czasami aż do późnego wieczoru spacerowały tłumy ludzi. Okna mieszkania często były otwarte w nocy, działo się to bowiem przed upowszechnieniem klimatyzacji. Matka lubiła się kąpać i zanim złamała biodro, chodziła w słoneczne dni na plażę, zabierając ze sobą pustą butelkę po mleku, żeby nalać do niej morskiej wody i po powrocie umyć w niej stopy. Wyprowadzał ją jednak z równowagi i złościł wulgarny hałas i nieustanny ruch, wielkość i aktywność kłębiącego się wszędzie tłumu. Z goryczą określała naszą część świata mianem chozzer mart, świńskiego targu. W jej narzekaniach mogłem usłyszeć skryty wyrzut, lecz tak samo skrycie nie podzielałem jej zdania, sam bowiem współtworzyłem ten rejwach i znalazłszy się w odpowiednim wieku, by zapisać się do jednego z miejscowych klubów, przyczyniałem się bezmyślnie do eskalacji hałasu i nieporządku na ulicach, uczestnicząc w długich nocnych pogwarkach i imprezach, w trakcie których z wystawionych przez okna klubowych głośników płynęła nieprzerwanie skoczna muzyka.
Byliśmy dziećmi z biednych rodzin, ale nie wiedzieliśmy o tym. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek w życiu uważał się za skrzywdzonego przez los, niesprawiedliwie pozbawionego czegoś, co chciałbym mieć, a czego nie miałem. Chociaż dochody były niskie, wszyscy nasi ojcowie, a potem starsi bracia i siostry najwyraźniej gdzieś pracowali; w końcu my też skończyliśmy szkołę i poszliśmy do roboty. Dobrodziejstwem naszego dzieciństwa było to, że nie wiedzieliśmy o naszym podrzędnym statusie, nie wiedzieliśmy, jak nisko mogą nas oceniać inni. Mieliśmy naszą plażę, naszą promenadę i bezpieczne ulice, było co zjeść i co na siebie włożyć, i nie sądzę, by umiarkowane ubóstwo spędzało sen z powiek również naszym rodzicom. Prawie wszyscy byli imigrantami i żyli na mniej więcej równym poziomie. Takie było życie; nauczyli się tego w Europie. Narzekanie nie należało do dobrego tonu. Nie oczekiwali, że los będzie ich głaskał po głowie, i większość żyła lepiej, niż była w stanie żyć w Starym Świecie. Wątpię, by wielu zetknęło się przed przyjazdem do Ameryki z luksusem bieżącej wody, centralnego ogrzewania i instalacji wodociągowej. Zanim moja matka i brat, który miał wtedy sześć lat, wyruszyli gdzieś z zachodniej Rosji do Nowego Jorku – płynęli osobno różnymi statkami, ponieważ pierwsza żona ojca wciąż żyła, a on nie poznał jeszcze mojej matki – żadne nie widziało na oczy pomarańczy. Mojego brata poczęstowano nią na parowcu wiozącym go przez Atlantyk. Ponieważ było to dla niego coś nieznanego, odmówił. Nazajutrz, usłyszawszy od innych, jak wspaniały ma smak, chciał spróbować, ale zapasy wyczerpały się; nie pozostała ani jedna.
Takie też było życie.
Nasi dorośli ciężko pracowali, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i rzadko kiedy się kłócili. Sporów nie załatwiało się przez kłótnie. Nie nadużywali alkoholu, na ogół się nie rozwodzili i jeśli nie obrzezano ich umiejętniej, niż było obrzezane moje własne pokolenie, nie sypiali z żonami lub mężami znajomych i sąsiadów.
Słyszałem kiedyś, jak George Mandel, mój dawny przyjaciel z Coney Island i spośród znanych mi ludzi, pierwszy, któremu udało się zostać pisarzem, prezentuje w telewizyjnym wywiadzie opis Coney Island. Miałbym kłopot, chcąc do niego coś dodać. Jeśli ktoś musi już dorastać w slumsach, powiedział, używając tego słowa z komiczną przesadą, trudno sobie wyobrazić lepsze.
W mojej części Coney Island czynszowe kamienice stały prawie przy każdej uliczce i przecinających je alejach. Te większe wzniesione były z cegły i miały trzy albo cztery piętra. Na parterze mogły się mieścić sklepy i warsztaty, takie jak zakład krawiecki pana Kaisera albo narożny sklep spożywczy w moim budynku, który działał dość krótko, a potem urządzono w nim kilka mieszkań. Przy każdej uliczce były też węższe, niższe domy wzniesione przeważnie z matowej żółtej cegły, ze schodkami prowadzącymi na ganek i piwnicami poniżej poziomu ulicy; mogły je zajmować dwie albo nawet trzy rodziny, chociaż wiele było zamieszkanych wyłącznie przez jedną. Tylko w kilku nowszych budynkach działały windy. Były samoobsługowe i przez jakiś czas budziły nasze wielkie zainteresowanie, stanowiły też miejsce nie wymagającej wiele wysiłku, a czasami złośliwej zabawy w deszczowe dni. Jedną ze sztuczek było naciskanie wszystkich przycisków, żeby zwolnić bieg windy. Do dziś mam pod powiekami obraz starszych mężczyzn i kobiet (starszymi mężczyznami i kobietami stali się w końcu nasi rodzice i moja własna matka) wspinających się z trudem po stromych schodach, kobiet na ogół taszczących brązowe torby ze spożywczego albo od rzeźnika. Gdy ktoś z nas wychodził z mieszkania na drugim piętrze, przypominano mu, żeby „wyrzucił śmiecie" do metalowych pojemników z pokrywką, które zawsze czekały w pasażu przy kamienicy. W okolicy były także drewniane domy, niektóre z małymi podwórkami i skromnymi ogródkami z tyłu i od frontu. Miały szalowane ściany i spadziste, kryte gontem dachy, które różniły się od płaskiego dachu naszego budynku, gdzie sterczały anteny radiowe i suszyła się na sznurach bielizna.
W różnych punktach Coney Island, w większości blisko plaży, stały kompleksy bungalowów oraz mniejszych i większych drewnianych domków zwanych „willami", „dworkami" i „esplanadami". Zbudowano je chyba, zanim się tam pojawiliśmy. Na pewno istniały, kiedy zwróciłem na nie uwagę jako małe dziecko; i później, po wojnie, kiedy się ożeniłem i wyjechałem na studia. Przez dziewięć miesięcy w roku były zamknięte na cztery spusty, a potem nagle roiło się w nich od ludzi, którzy wynajmowali ciasne sypialnie i stróżówki na lato i przyjeżdżali podekscytowani z własną pościelą oraz wózkami dla dzieci -miało się wrażenie, że prawie wszyscy zjawiają się w ciągu kilku dni. Napływali z innych części Brooklynu, takich jak Williamsburg oraz East New York, a także z Manhattanu, Bronxu i New Jersey, aby spędzić następne kilka miesięcy w tłoku, zapewne nie do zniesienia dla ludzi bardziej wyrafinowanych i mniej towarzyskich i najprawdopodobniej nie do zniesienia dla pokolenia, które wychowali. Letnicy byli na ogół zadowoleni z kwater, te same rodziny wracały bowiem rok w rok z własną pościelą i dorastającymi dziećmi do tych samych prymitywnych „willi", „dworków" i „esplanad". Niektórzy z chłopaków zostawali naszymi wakacyjnymi przyjaciółmi; czekaliśmy na ich przyjazd i chętnie graliśmy z nimi w karty o jednocentówki i kapsle od butelek po oranżadzie albo pozwalaliśmy zagrać w drużynie punchballu Trzydziestej Pierwszej Zachodniej, zwłaszcza gdy brakowało nam zawodników.
Między naszą kamienicą i drugim mniejszym budynkiem przy rogu Railroad Avenue, stał mały piętrowy bungalow z podwórkiem w środku. Na parterze tej drugiej kamienicy był sklep, w którym sprzedawał słodycze pan Moses wraz ze swoją żoną i córką; mieszkali w apartamencie na tyłach. Pan Moses handlował również gazetami, w jidysz oraz po angielsku, a stojąca w jego sklepie publiczna budka telefoniczna była przez dłuższy czas jedynym automatem na całej ulicy. Korzystały z niej wszystkie rodziny, telefonując i przyjmując rozmowy. W tamtych czasach w tak zwanej centrali wciąż dyżurowała niewidzialna telefonistka, mówiąca: „Proszę podać numer". Każdy, kto biegł, żeby sprowadzić do sklepu osobę, do której telefonowano, mógł oczekiwać napiwku w zwyczajowej wysokości dwóch centów. Moja siostra przypomina sobie teraz, że wszyscy chłopcy, którzy zapraszali j ą na randkę, musieli smalić do niej cholewki przez telefon, który odbierała w sklepie pana Mosesa.
Po drugiej stronie ulicy był duży ośrodek wczasowy o nazwie West End Villa, w którym stały szeregowo jednorodzinne bungalowy. Poza sezonem bawiliśmy się tam w berka, biegając po gankach i przeskakując przez balustrady. W głębi ośrodka, na dwóch kondygnacjach podobnych do tych, które widuje się w dzisiejszych motelach, mieściły się letnie apartamenty i prawdopodobnie dzięki ich istnieniu mój brat poznał dziewczynę, swoją przyszłą żonę. Być może nie spotkał jej akurat tam, lecz jej rodzina wynajmowała ten apartament każdego sezonu i znałem jej brata Bena oraz rodziców, zanim jeszcze zostali teściami Lee, a on ich zięciem.
Kiedy się spotkaliśmy, jej imię brzmiało Perle; potem z jakiegoś powodu na rok albo dwa zmieniła je na Lynn. Wśród młodych kobiet – wtedy nazywaliśmy je dziewczętami – zmiana imienia w tym czasie była bardzo modna. Pamiętam pewną Gertrudę, z którą uczyłem się cały czas w podstawówce i którą przedstawiono mi nagle jako Gail, gdy pojawiła się w roli potencjalnej dziewczyny jednego z „seniorów" klubu, gdzie byłem dopiero „juniorem". Chodziliśmy razem na francuski w szkole średniej. Klub mieścił się na tyłach sklepu przy bocznej uliczce, dwie przecznice od mojego domu i nazywał się Alteo. Jego nietypowość polegała na tym, że należało do niego już drugie pokolenie; wielu członków, wówczas dwudziestoletnich, było młodszymi braćmi założycieli, którzy wyrośli z tego, co oferowały liczne kluby towarzyskie i sportowe kwitnące zawsze na Coney Island i w Brighton Beach. Należałem do grupy kilkunastoletnich chłopaków z sąsiedztwa, z których stworzono grupę „juniorów Alteo". Wolno nam było wykorzystywać pomieszczenie klubowe na cotygodniowe spotkania, a także przesiadywać tam do wczesnego wieczoru, uczyć się tańczyć lindy hop i słuchać muzyki oraz niewiarygodnych historii opowiadanych przez starszych kolegów. Nauczyliśmy się także odróżniać bardzo dobrą muzykę zespołów Jimmy'ego Lunceforda, Duke'a Ellingtona i Counta Basiego od popularniejszych, „komercyjnych" kawałków Glenna Millera i Tommy'ego Dorseya. Benny Goodman był lepszy od tych ostatnich, ale nawet w połowie nie tak porywający jak ci najlepsi, którzy byli bez wyjątku czarni. Wieczorem, kiedy zaczynały się ich własne imprezy, nasi starsi koledzy pokazywali nam drzwi, przy których przystawaliśmy często na kilka chwil, żeby się pogapić.
Gertrudę, vel Gail, przyprowadziła do klubu jej starsza ładna siostra. Gail używała szminki i mascary i nikt z nas nie widział jeszcze dziewczyny umalowanej w ten sposób. Niebawem została sympatią dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletniego Murraya Beckermana. Panowała zgodna opinia, że Murray jest najlepszym tancerzem lindy hop w całym klubie i razem z niejaką Curly Klein, która nie należała do Alteo, może śmiało wystąpić na parkiecie sali balowej Savoy w Harlemie. Dla nas, nastolatków, nie wyróżniał się poza tym niczym szczególnym w porównaniu, na przykład, z George'em Mandelem, Royem Roycemanem i Dannym Rosoffem, którzy także byli członkami klubu; George i Roy mogli równie dobrze rozmawiać o Beethovenie, jak o Basiem; z ust Księcia Danny'ego po raz pierwszy usłyszałem nazwiska Hemingwaya, Fitzgeralda, Faulknera i Dos Passosa, wszystkie wymieniane bez imion, tak jakby od dawna byli jego dobrymi kumplami. Wspomniał mi o nich, ponieważ wiedział, że piszę opowiadania (które były wyjątkowo niedojrzałe i nieporadne). Przyznaję, że już wówczas dręczyły mnie pewne wątpliwości, czy Danny rzeczywiście czytał tych autorów, czy też jedynie przejrzał coś na ich temat. Mam je do dziś.
Po krótkiej wymianie spojrzeń w klubie ani Gertrudę, ani ja nie czuliśmy się swobodnie w swojej obecności. Tu nazywała się Gail, na francuskim Gertrudę. Ale ona, z dojrzałym biustem, którego kształty odważnie podkreślał obcisły sweterek i modny wówczas podniesiony stanik, wiedziała o zainteresowaniu, jakie budziła w starszych facetach powyżej dwudziestki; podczas gdy my, piętnastoletnie nieboraki, nie znaliśmy żadnych dziewcząt w naszym wieku, które by się nami interesowały. Młodzi ludzie dojrzewali wówczas chyba wolniej, niż wydają się dojrzewać w dniu dzisiejszym; tak to przynajmniej wyglądało w przypadku wielu nastolatków z Coney Island.
Po krótkim czasie moja szwagierka, żona Lee, powróciła, ku zdumieniu mojej matki, do oryginalnego imienia Perle. (Nie wiem, jakie imię przybrała ostatecznie Gertrude/Gail). Kiedy się ożeniłem, co uczyniłem w wieku dwudziestu dwu lat, w październiku 1945, moją wybranką była młoda kobieta o imieniu Shirley. Starzejąc się, matka nie zawsze potrafiła odróżnić Perlie od Shirley. Z coraz większą częstotliwością, a także irytacją, ponieważ zawsze zdawała sobie sprawę z przejęzyczenia, gdy już je popełniła, używała imienia jednej, kiedy zwracała się do drugiej albo o niej mówiła, w bardzo podobny sposób, w jaki ja popełniam teraz czasem gafę, zwracając się do drugiej żony imieniem pierwszej. Nie jest to rzecz, która uszłaby mężowi na sucho.
Niemal tak samo liczne jak bungalowy wynajmowane przez letników były domy kąpielowe przeznaczone dla ludzi, którzy przyjeżdżali tylko na jeden dzień. Stały wzdłuż całej Coney Island, prawie wszystkie między Surf Avenue i promenadą. W większości były to dość proste obiekty, mieszczące tylko szatnie i natryski, tak jak Hahn's Baths oddalony o przecznicę od domu, w którym mieszkaliśmy, oraz Ward Baths po drugiej stronie ulicy. Ich największym walorem było to, że zapewniały bezpośredni dostęp do plaży i morza. Moja siostra pamięta, że któregoś lata zatrudniła się, u Hahna jako szatniarka w damskiej szatni; jeszcze będąc uczennicą pracowała także latem w jednej z wielu budek z miękkimi lodami – nazywaliśmy je „mrożonym custardem" – a czasami jako „naganiaczka" przy grach zręcznościowych i hazardowych, udając, że jest normalną płacącą klientką, żeby inni zachęceni jej sukcesami też wzięli udział w zabawie. W żadnym z tych skromnych domów kąpielowych nie prowadzono kuchni. Liczne, stojące przy promenadzie i niżej, stragany zjedzeniem zaspokajały niemal wszystkie kulinarne potrzeby.
Przy promenadzie znajdowało się też kilka ośrodków sportów wodnych z odkrytymi basenami, trampolinami i zjeżdżalniami, a także prostym sprzętem sportowym, takim jak stoły do ping-ponga, shuffleboard, kosze do koszykówki oraz gruszki bokserskie, wysoko cenione przez tych, którzy wiedzieli, jak się nimi posługiwać. Największym z tych ośrodków był chyba Raven Hali (nazwany tak, jak się dowiaduję, na cześć jednego z pionierów developingu, Ravenhalla), który znajdował się w dzielnicy rozrywkowej i funkcjonował na długo przed moim urodzeniem. Steeple-chase Park wzbogacił później swoją bogatą ofertę, otwierając basen, który mógł konkurować rozmiarami z Raven Hali. Washington Baths miały chyba najwierniejszą klientelę; ludzie, z którymi spotykałem się przez wiele lat, twierdzili, że kupują tam rok w rok abonamenty. Goście McLaughlin Baths, niedaleko nas, rekrutowali się spośród Skandynawów, głównie Norwegów, oraz Irlandczyków zamieszkujących Bay Ridge, okolicę znaną z częstych burd i, co łatwo zgadnąć, antysemityzmu, wówczas dość powszechnego w Ameryce w nieżydowskich społecznościach. Młodsi i bardziej zadziorni goście McLaughlina zabawiali się czasem na plaży, przedrzeźniając głośno Żydów, przez których czuli się osaczeni, i raz czy dwa w ciągu lata dochodziło do bójek. Z tego, co wiem, nie miały one jednak poważniejszych konsekwencji. Wojna położyła chyba kres tym lokalnym animozjom.
Baseny w większości tych obiektów zlokalizowane były tuż przy promenadzie i wiele spacerujących nią osób przystawało, by przez szpary w ogrodzeniu przyjrzeć się kąpiącym. Były to w końcu jedyne baseny, jakie widzieliśmy na własne oczy, nie na ekranach kin, i dobrze było przekonać się, że istnieją naprawdę. Najbardziej lubiliśmy oglądać skok w pozycji łabędzia i szybki scyzoryk z niższej i środkowej deski; niewykluczone, że były również najłatwiejsze i ci, którzy potrafili je wykonać, często to robili. Podobnie jak ludzie obeznani z rytmem i odchyleniami gruszki treningowej, popisujący się przed widzami, którzy podziwiali ich, stojąc na chodniku. Plażowi sportowcy balansowali na głowach, oparci o podbrzusze i kolana swych szczupłych towarzyszek, ale było ich tylu, że prawie nie zwracało się na to uwagi. Do zanikającego gatunku plażowych gimnastyków należał osobnik, który stawał na rękach i przechodził na nich kilka nieporadnych kroków. Od lat już nie widziałem żadnego figlarza, który wykonywałby tę sztuczkę i mam nadzieję, że nigdy nie zobaczę. Znacznie ciekawsze widowisko stanowiły partie bezika, rozgrywane przez gestykulujących energicznie i dyskutujących namiętnie starszych Żydów; staraliśmy się poznać subtelności gry i dociec, o czym tak rozprawiają i z czego się cieszą ci jegomoście ze Starego Świata. Pojawiły się pierwsze przenośne radia, z potężnymi bateriami w wielkich obudowach, ważące chyba po pięćdziesiąt funtów. Pełno było ludzi grających na ukulele i banjo. Właśnie na plaży Coney Island usłyszałem po raz pierwszy westernowe ballady w rodzaju Clementine i RedRiver Yalley.
Na początku lat trzydziestych jacyś cwani spekulanci postanowili wybudować luksusowy hotel Half Moon przy samej promenadzie, na rogu Zachodniej Dwudziestej Dziewiątej, i wkrótce zaczęła ich trapić zmora niewypłacalności. Half Moon ochrzczony tak na cześć statku Henry'ego Hudsona pozostaje najbardziej majestatycznym budynkiem na Coney Island i pamiętam, że obserwowałem, jak rósł, z okna mojego mieszkania. Nie wiedziałem wówczas nic o Henrym Hudsonie i jego tragicznej podróży, lecz ktoś dysponujący większą wiedzą mógłby moim zdaniem zaproponować nazwę, która otwierałaby przed tym przedsięwzięciem bardziej świetlane perspektywy aniżeli koniec, jaki spotkał tego morskiego podróżnika.
Patrząc wstecz, trudno się domyślić, cóż takiego skłoniło tych spryciarzy do przekonania, że w chwili gdy Coney Island traciła swoją charyzmę wśród wielkich tego świata, ludzie dysponujący wystarczającą gotówką, żeby pojechać dokądkolwiek, zapragną, zechcą przyjechać akurat tutaj. Hotel Half Moon stał się na krótki czas sławny około roku 1940 z powodu śmierci jednej z niewielu osób cieszących się względną popularnością w związku z Coney Island, faceta o nazwisku Abe Reles, który nigdy u nas nie mieszkał; jego rewirem była Brownsvilłe, bardziej niespokojna dzielnica Brooklynu, wsławiona gangsterskimi porachunkami i tym, że pochodził stamtąd zawodowy bokser Bummy Davis. Zakwaterowany w tajemnicy w hotelu, Reles czekał jako świadek oskarżenia na proces ludzi związanych z gangiem o nazwie Murder, Incorporated. Opinia publiczna dowiedziała się o nim, gdy jeszcze przed złożeniem zeznań wypadł, wyskoczył bądź też został wypchnięty z okna swego hotelowego pokoju. W tym momencie bardzo niewiele osób spoza policji wiedziało, że tam przebywa, i chociaż nigdy tego nie udowodniono, mówiło się i mówi, że przez okno pomógł mu wyskoczyć ten sam policjant, który miał mu zapewnić opiekę. Po wojnie, kiedy z hotelu korzystała straż przybrzeżna czy też marynarka wojenna, w Half Moon urządzono ostatecznie hebrajski dom starców i ta metamorfoza, choć nieco przygnębiająca, stanowi trafny symbol podupadającej i starzejącej się Coney Island, która z całą pewnością ma już za sobą lepsze czasy. Moja matka spędziła tam jakiś okres przed śmiercią, po operacji uwięźniętej przepukliny, po której nigdy nie odzyskała sił. W szpitalu odkryto, że choruje na cukrzycę. Bez wątpienia wolałaby zamieszkać u któregoś z nas, pod warunkiem że jej obecność byłaby mile widziana i nie stanowiła źródła konfliktów; będąc cyniczną realistką, zdawała sobie świetnie sprawę, że to niemożliwe, nie oczekiwała tego i o ile wiem, nawet nie poprosiła. Ulegając współczesnemu konwenansowi, nikt z naszej trójki (wszyscy byliśmy już wówczas po ślubie i mieszkaliśmy w przestronnych mieszkaniach) nie doszedł do wniosku, że może ją przyjąć. Temat nie został nigdy podjęty, domyślam się jednak, że każdego z nas gnębiły przynajmniej w głębi duszy pewne wyrzuty sumienia. W naszej rodzinie nieczęsto mówiliśmy o smutnych rzeczach.
Jeszcze przed drugą wojną światową dzielnicy rozrywkowej Coney Island zaczęło brakować werwy i przedsiębiorczości. Tereny rekreacyjne stale się kurczyły. A od końca wojny w 1945 roku nie zbudowano tu (z tego, co wiem) ani jednego większego osiedla mieszkaniowego, z wyjątkiem finansowanych przez państwo. Wesołe miasteczka, niegdyś należące do najnowocześniejszych na świecie i cieszące się reputacją bodaj czy nie najlepszych, nie zaoferowały żadnych nowych spektakularnych atrakcji od czasu nowojorskiej wystawy światowej na przełomie roku 1939 i 1940, kiedy w Steeplechase Park postawiono wieżę spadochronową.
Coney Island w dalszym ciągu ma deptak, który wydawał się wówczas, i prawdopodobnie jest, najdłuższą, najszerszą i najwspanialszą promenadą na całym świecie. Ma szeroką plażę z fantastycznym piaskiem, która ciągnie się daleko za Coney w stronę Brighton i Manhattan Beach. Człowiek musi sobie dopiero poharatać stopy w Nicei i angielskim Brighton – stwierdzając z oburzeniem, że te nabrzeża również nazywają się plażami – aby docenić w pełni rozległe plaże Coney i uznać je za naprawdę bezcenne bogactwo narodowe.
Poza tym Coney Island miała swoje długie, kryte asfaltem ulice, po których samochody jeździły w zasadzie tylko latem i które stanowiły place zabaw lepsze od wszystkiego, co zaprojektował jakikolwiek projektant terenów rekreacyjnych.
Naszą ulubioną zabawą wiosną i latem był punchball, odmiana konwencjonalnego baseballu, w który graliśmy sprężystą skórzaną piłką – najlepsza była marki Spaldeen, ale kosztowała więcej od innych. Piłkę wybijało się z bazy raczej pięścią niż kijem od szczotki czy w ogóle jakimkolwiek kijem, stąd nazwa punchball. Jesienią graliśmy w hokeja na wrotkach, a także w przypominającą futbol grę o nazwie asocjacja, w której wolno było podawać i kiwać, natomiast zabronione było chwytanie lub blokowanie przeciwnika. Przodowałem w niej jako prze-chwytujący. A potem, kiedy nauczyliśmy się reguł, graliśmy w prawdziwy futbol na piasku na plaży. Za pierwszym razem, gdy zagraliśmy na twardym gruncie, a było to w Sea Gate, zaskoczyło mnie, jak twarda może być ziemia, gdy człowiek przewraca się na nią i pada. Nie nosiliśmy ochraniaczy ani kasków. Wcześniej, jeszcze jako dzieci, bawiliśmy się w chowanego, berka, a także w „naśladuj pierwszego", na plaży i na podwórkach pustych letnich bungalowów. Ja byłem zawsze pierwszy. W letnie wieczory na deptaku wymyśliłem odmianę „naśladuj pierwszego" opartą w większym stopniu na pomysłowości i zgrywie aniżeli fizycznej zręczności. Przepraszałem z uprzedzającą grzecznością ludzi pogrążonych w rozmowie, po czym przechodziłem między nimi i oddalałem się. Następny w kolejce zobowiązany był zrobić to samo. Pojawienie się trzeciego budziło podejrzenia, przy czwartym lub piątym ofiary przerywały rozmowę, przyglądały się nam badawczo i załapywały, o co chodzi, na ogół z wesołym zaskoczeniem. Im dłuższa była kolejka, tym większy śmiech. W barach kelnerzy i barmani nie tolerowali nas z taką pogodą ducha. Ja, ten pierwszy (w „naśladuj pierwszego" prawie nigdy nie traciło się tej pozycji; jeśli wywróciłem się, przeskakując z jednego ganku na drugi, upierałem się, że inni muszą zrobić to samo), wkraczałem niewinnie do środka, obchodziłem cały lokal, jakbym się za kimś rozglądał, po czym opuszczałem go innymi drzwiami, podczas gdy drugi chłopak wchodził już do baru, jak gdyby mnie szukał, a po nim trzeci, niewinnie podążając naszym śladem. Czwartego albo piątego obsztorcowywano i wyrzucano na ulicę. A następny bał się wejść po nich do środka i spadał niestety na koniec kolejki, podczas gdy mnie oczywiście nigdy nie powinęła się noga.
W sobotnie poranki wiosną i latem graliśmy na ogół w punchball z drużyną z innego bloku – częściej wygrywając, niż przegrywając – a potem wracaliśmy triumfalnie do domu na dobrze zasłużoną szklankę zimnego mleka i czekaliśmy z utęsknieniem na lunch. Wczesnym sobotnim popołudniem wybieraliśmy się na ogół do kina (bilet kosztował dychę, cukierki piątkę) na podwójny seans – najnowszy odcinek serialu kowbojskiego albo filmu o Tarzanie, kronikę filmowe i na dokładkę kreskówkę z Myszką Mickey lub Betty Boop albo film przyrodniczy. Później wracaliśmy do domu, dyskutując zawzięcie, co zrobić z resztą dnia. Niedziele były na ogół łatwiejsze; większą część poranka spędzaliśmy przy śniadaniu, przeglądając kolorowe komiksy i reklamy zabawek, które kiedyś chcielibyśmy mieć, oraz podróży, w które kiedyś pragnęlibyśmy się wybrać. Odkąd sięgam pamięcią, mieliśmy dwa wielkie kina, do których mogliśmy chodzić: RKO Tilyou i Loew's Coney Island. Po jakimś czasie na pustej działce przy Surf Avenue, jedną przecznicę ode mnie, zbudowano nowe, Surf Theater, i mieliśmy trzy. Otwarcie Surf Theater było wydarzeniem, które zapamiętałem. Wyświetlano film One Night of Love, z operową gwiazdą Grace Moore, która parę lat później zginęła w katastrofie lotniczej. Znaczna część muzyki, w tym piosenka tytułowa, oparta była na melodiach Pucciniego i matka także poszła na ten film.
Dzielnica rozrywkowa Coney Island – obszar, na którym znajdowały się karuzele, diabelskie młyny, budki z jedzeniem oraz automaty do gry – interesowała nas najbardziej w chłodniejsze dni wiosny i późnego lata, względnie dla odmiany nawet w cieplejsze dni, gdy któryś z nas zdobył darmowe karty wstępu do Luna albo Steeplechase Parku. Były to jedyne działające wówczas wesołe miasteczka z prawdziwego zdarzenia. W każdym pobierano opłatę za wstęp i zapewniano atrakcje, które przynajmniej z nazwy spotkać można było tylko w tym jednym miejscu; powolna przejażdżka łodzią w jednym z parków nosiła miano Tunelu Miłości, w drugim (tak mi się zdaje) Czerwonego Młyna. Wszystkie atrakcje wymagały specjalnego biletu albo osobnej opłaty; w Steeplechase każdy musiał płacić dodatkowo za skok z wieży spadochronowej. Kryta arena Stauche'a, gdzie na początku stulecia mieściła się jedna z wielkich restauracji, wciąż działała, ale teraz organizowano tutaj mecze bokserskie i cieszące się przez pewien czas powodzeniem maratony taneczne. Na długości pół mili, między Surf Avenue i deptakiem, biegł ciąg pieszy o nazwie Bowery, zapożyczonej naturalnie od istniejącego wcześniej, znanego z bajecznych ekscesów bulwaru na dolnym Manhattanie. Prawie każdy jego cal zajmowały najróżniejsze atrakcje i nawet w bocznych uliczkach pełno było estrad, automatów, karuzel i budek z jedzeniem. Naganiacze i bileterzy wydzierali się na całe gardło, motory warczały, a z różnych gabinetów strachu dobiegał bezustannie maniakalny jazgot wzmocnionego mechanicznie śmiechu. Czynny był także słynny Feltman, wciąż wielki i wspaniały, aczkolwiek nieubłaganie tracący popularność, teraz gdy zabrakło już Brylantowego Jima Brady'ego i inne grubych ryb z wesołych lat dziewięćdziesiątych.
W którymś momencie na promenadzie wyrosła nagle budka z lodami Howarda Johnsona, z mnóstwem jaskrawych lampek i dwudziestoma sześcioma różnymi smakami. Przezwyciężywszy pierwszą niechęć, przyglądaliśmy się ze zdumieniem temu kuriozum, czytając nazwy smaków i zastanawiając się, po co komu tyle innych, skoro istnieją: waniliowy, czekoladowy oraz standardowy truskawkowy, a także palonych migdałów, orzechowy i pistacjowy, ceniony bardziej z racji nowego koloru niż jakichś szczególnych walorów smakowych. I kim, do diabła, był ten Howard Johnson, o którym nigdy nie słyszeliśmy? Zamiast prawdziwych lodów, które normalnie jedliśmy w domu lub na ulicy, na promenadzie woleliśmy nasze miękkie lody, nasz „mrożony custard", i Howard Johnson wkrótce zrejterował. Dwa razy podjęto na deptaku śmiałą próbę uruchomienia kręgielni na świeżym powietrzu. Ta gra też była czymś egzotycznym. Kręgle wciąż stanowiły wówczas rozrywkę dla gojów i dwie kręgielnie również nie działały zbyt długo.
Przekonaliśmy się wcześnie, że gotowana frankfurterka nie smakuje nigdzie tak dobrze jak ta, którą upieczono na grillu, aż popękała jej skórka – wystarczyło spróbować tej gotowanej na stadionie futbolowym, żeby poczuć na języku tylko gorącą wodę i musztardę; że diabelski młyn Cudowne Koło ze swoimi kręcącymi się, kołyszącymi gondolami, który jest jedną z dwóch nadal działających mechanicznych atrakcji, pamiętających nasze czasy, zdecydowanie przewyższa diabelski młyn George'a C. Tilyou w Steeplechase Park, ale oba nadają się co najwyżej dla podziwiających krajobrazy ciołków względnie dorosłych z małymi dziećmi, które też były ciołkami i nie wolno ich było narażać na coś więcej niż lęk wysokości; że Cyklon, drugi wciąż funkcjonujący zabytek z lat naszej młodości, jest bezsprzecznie i nieodwołalnie najlepszą ze wszystkim diabelskich kolejek; i że próżno szukać na całym wszechświecie ziemniaczanych knedli lepszych od tych, które sprzedawała pani Shatzkin, kiedy wciąż jeszcze ugniatały je ręcznie starsze panie, jej przyjaciółki i krewne. (Chociaż wciąż spotykam upartych palantów, zachwalających grubsze żółte knedle Gabilli, oraz osobników, którzy dorastali w sąsiedniej Brighton Beach i wciąż ślinią się na wzmiankę o pani Stahl, królowej tamtejszych knedli).
Wszystko to składało się na praktyczną przyziemną wiedzę, dzięki której staraliśmy się zawsze płacić uczciwą cenę za to, co kupowaliśmy. We wczesnym wieku poznaliśmy również dobrze kapitalistyczną rzeczywistość oraz konstytuującą ją antytetyczna zasadę głoszącą, iż generalnie nie ma takiej rzeczy jak uczciwa cena. Różnica, zarówno według Arystotelesa, jak i Karola Marksa, znana jest pod nazwą zysku. Dowiedzieliśmy się tego w pierwszym rzędzie od naciągaczy z Coney Island, którzy zapewniali, że zgadną, ile ważymy, ile mamy lat, jak się nazywamy, czym się zajmujemy, z jakiego kraju pochodzimy i jakiego dnia się urodziliśmy, zgadną o nas w ogóle wszystko, łącznie z kolorem naszych gatek, za dychę, ćwiartkę, pół dolara i dolara. Nagroda, którą klient dostawał za pomyłkę, rosła wraz z wysokością postawionych pieniędzy. Dowcip polegał na tym, że naciągacz nigdy nie mógł przegrać. Nie znał się lepiej od nas na arkanach tej gry, ale zawsze wychodził na swoje, ponieważ bez względu na to, czy zgadł, czy nie, klient nigdy nie wygrywał. Ujmując to bardziej elegancko, klient mógł co prawda odejść z nagrodą, ale naciągacz nie był stratny, kosztowała go ona bowiem zawsze mniej, znacznie mniej niż klient wyłożył, żeby wygrać. Ten ostatni odnosił oczywiście moralną satysfakcję, bo zdawało mu się, że przechytrzył eksperta, gdy tymczasem naganiacz cieszył się wiedząc, że właśnie udało mu się zgarnąć parę groszy w charakterze zysku.
Ale, jak Boga kocham, dzieciak mógł za jednego centa wygrać na automatach cały orzech kokosowy i kiedy poznał know-how, zrobić za pomocą młotka i gwoździa dziurę w miękkim miejscu skorupy, wypić mleko, następnie zaś rozbić cały orzech na kawałki i rozdać je wszystkim dookoła. Sztuczka, dzięki której wygrywało się orzech kokosowy, polegała na tym, żeby nie rzucać jednocentówek bezpośrednio na metalowe przyciski, ogłaszające głośnym dzwonkiem zwycięzcę, lecz celować nimi w stosy leżących już w automacie monet i spychać kilka z nich po pochyłości, tak żeby trafiły na przycisk.
Najśmieszniejsze było to, że tak naprawdę nikt nie lubił kokosowego orzecha ani kokosowego mleka. Ale wszyscy musieliśmy udawać, że lubimy, by nacieszyć się zwycięstwem.
Rywalizacja między Luna Parkiem i Steeplechase trwała od założenia obu wesołych miasteczek na przełomie stuleci. Wypadły mi z głowy nazwiska dwóch mężczyzn, którzy przyczynili się do spektakularnego otwarcia Luna Parku kilka lat po Steeplechase, ale Wesołe Miasteczko Steeplechase było dziełem wyłącznie jednego osobnika, niejakiego George'a C. Ti-lyou. Tilyou był urodzonym przedsiębiorcą. Jako chłopak zaczął akumulować kapitał, sprzedając zachwyconym letnikom fiolki z piaskiem Coney Island oraz buteleczki z tutejszą morską wodą. Nawet ludzie, którzy mieli u siebie własne plaże, wracali do domu z drogocennym piaskiem i morską wodą z Coney Island. Na pomysł ustawienia pierwszego na Coney diabelskiego młynu wpadł, gdy zobaczył podobny obiekt na Wystawie w Chicago w roku 1893, gdzie spędzał miodowy miesiąc. Kazał wznieść o połowę mniejszą kopię i od samego początku budowy reklamował ją jako największą na świecie. Kiedy jego pierwsze wesołe miasteczko spaliło się doszczętnie w jednym z pożarów nawiedzających co jakiś czas Coney Island, zaczął błyskawicznie odrabiać straty, wpuszczając ludzi za opłatą dziesięciu centów, aby mogli obejrzeć dymiące zgliszcza. „Jeśli Paryż jest Francją – stwierdził podobno – w takim razie Coney Island między czerwcem i wrześniem jest całym światem". Trochę przesadził. Tilyou zmarł w roku 1914, dziewięć lat przed moim narodzeniem. Pochowano go na cmentarzu Greenwood w Brooklynie i wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że jego nazwisko nosi Steeplechase Park oraz jedno z naszych przestronnych kin i że przy Surf Avenue naprzeciwko wesołego miasteczka stoi bądź też stał kiedyś jego rodzinny dom. Był to cofnięty od ulicy, kilkupiętrowy drewniany budynek, z rodowym nazwiskiem TILYOU wyrytym na pionowej ściance najniższego z kamiennych stopni prowadzących na ganek. Litery zapadły się już prawie do połowy w ziemię przy skraju chodnika. Musieliśmy oglądać ten dom i ten napis w drodze do kina. Nie przyszło nam do głowy, że facet nie żyje. Nie przyszło nam do głowy, że kiedykolwiek żył. Nie myśleliśmy o nim nigdy jako o człowieku z krwi i kości. Nazwisko Tilyou nie przystawało po prostu do jakiejkolwiek osoby, podobnie jak równie nierzeczywiste nazwisko Loew.
Z dwóch wesołych miasteczek Luna Park jednogłośnie uważano za lepszy i skłonni byliśmy lekceważyć każdego, na ogół pochodzącego skądinąd, kto zachwycał się Steeplechase. Mogliśmy co najwyżej zgodzić się, że jest „w porządku" – nieuczciwością byłoby twierdzić, że jest „do dupy". Wchodząc do Luna Parku, mieliśmy wrażenie, że jest tu o wiele więcej wolnej przestrzeni i ciekawych rzeczy do obejrzenia. Architektura była fantastycznym, niemal koszmarnym pomieszaniem stylu mauretańskiego i bizantyjskiego w cyrkowo-klaunowych kolorach kredowej bieli i wiśniowej czerwieni, z czarnymi i jaskrawozielonymi ornamentami na minaretach, wieżyczkach i cebulastych kopułach. Co kilka godzin w niewielkim namiocie odbywał się pokaz cyrkowy, który mogli obejrzeć wszyscy znajdujący się akurat w Luna Parku. Zaczynał się od krótkiej parady kilku apaycznych słoni i innych wykonawców, przy akompaniamencie bębnów i muzyki na trąbce i puzonie. Pamiętam wykonywany na dworze z dużej wysokości skok do wody, daję słowo, że pamiętam; ktoś skakał z wysokiego pomostu do tyciego baseniku i przysięgam również, że widziałem mężczyzn i kobiety wystrzeliwanych na pokaźną odległość z armaty i lądujących w sieci cztery albo pięć razy w ciągu dnia.
Luna Park zaczynał się od wodnej zjeżdżalni o nazwie Szus w Dół, którą przyjemnie było obejrzeć, a także zaliczyć. Płaskodenna łódź zsuwała się po śliskiej od wody pochyłości, po czym wpadała z wielkim pluskiem do wielkiego basenu na dole i przybijała do brzegu. Najzabawniejsze było niestety czekanie na własną kolejkę. Obok znajdowała się Podniebna Mila, najwyższa diabelska kolejka na Coney Island. Boże, ale była wysoka! Niesamowity był widok długiego sznuru wagoników, które wjeżdżały na szczyt przed pierwszym zjazdem. Ogarnięty podziwem i grozą, długo zbierałem odwagę, żeby zaliczyć ją po raz pierwszy w wieku jedenastu lub dwunastu lat. Było czymś oczywistym, że każdy chłopak, który chciał się uważać za dorosłego, musi wcześniej czy później przejechać się Podniebną Milą, tak jak zrobili to przed nim starsi; był to kolejny stopień inicjacji. Analizowałem czekające mnie wyzwanie z pragmatycznym i stoickim spokojem, który pomógł mi zachować zimną krew w przytrafiających się potem innych niebezpiecznych sytuacjach i z którym dawno temu postanowiłem potraktować nieunikniony proces umierania; jeśli inni umarli i nic im się nie stało, ja też chyba to potrafię.
Jak się okazało, Podniebna Mila nie była wcale taka straszna – po pierwszym razie. Choć wysoka, była całkiem łagodna, nawet w przybliżeniu nie tak szybka, kręta i telepiąca jak Tornado, Piorun lub, najwspanialszy z nich wszystkich, Cyklon, który wszyscy zostawiali sobie na sam koniec, jako ostateczne spełnienie snu o roller coasterze. Szykowałem się do pierwszej jazdy na Cyklonie przez rok albo dwa, przyzwyczajając się do mniejszych kolejek i coraz bardziej je lekceważąc. Najłatwiejszą z nich był dziecinny obiekt w Steeplechase. Niezbyt ciekawy, nie powinien się raczej znaleźć w tym porządnym skądinąd wesołym miasteczku; z wyjątkiem kilku wybojów na samym końcu – wybojów, nie podskoków – nie oferował żadnych niespodzianek. W Luna Parku mieli o wiele lepszą niedużą kolejkę o nazwie Smocza Gardziel, która, co było czymś nowym, przebiegała na pewnym odcinku pod dachem i częściowo w ciemności. Nie jestem pewien, jak szybko zaliczyłem potem Tornado i Pioruna; były to raczej prędkie i turkoczące odmiany tego samego pierwowzoru, z kobietami krzyczącymi w autentycznym i udawanym strachu i mężczyznami, którzy rozdziawiali gęby, udając, że się śmieją. Ale najpierw nadszedł dzień, kiedy zadebiutowałem na Podniebnej Mili, wspierany, jak to było w zwyczaju, przez kilku kolegów, którzy już ją zaliczyli i zapewniali, że to małe piwo.
Nie tylko nie była taka straszna, ale wkrótce stała się nudna. Przez jakiś czas eksperymentowałem, jeżdżąc w pierwszym, ostatnim i środkowym wagoniku, i niebawem potrafiłem z zamkniętymi oczyma przewidzieć dokładnie każdy szus i zakręt Podniebnej Mili – lepiej niż po latach udawało mi się kiedykolwiek z otwartymi oczyma czytać mapę lotniczą podczas służby w siłach powietrznych i udaje mi się do dziś czytać mapę samochodową. W gruncie rzeczy często zaliczaliśmy tę i inne kolejki z zamkniętymi oczyma, starając się zazwyczaj na próżno poczuć dreszcz emocji. Wkrótce jedyną przyjemnością, jakiej doznawaliśmy w trakcie przejażdżki, była możliwość pokazania podziwiającym nas widzom, jak dzielnie poczynamy sobie w obliczu oczywistego niebezpieczeństwa.
Żadnego z nas, ani wtedy, ani później, nie było nigdy stać na taką nonszalancję w stosunku do Cyklonu. Zwolniono mnie z wojska w maju 1945 roku – wojna przeciwko Japonii wciąż trwała, kiedy nasz rząd rozpoczął demobilizację – i znalazłem się z powrotem w domu, nie mając większego pojęcia, czym zająć się w ciągu dnia. Pogoda była piękna. Wszystkie piwniczne kluby umarły śmiercią naturalną. Wolny jak ptak, ruszyłem Surf Avenue w cywilnych spodniach i wojskowej polowej kurtce, szukając jakiegokolwiek starego znajomego, z którym mógłbym się razem zabawić.
W wyniku szczególnego połączenia pecha i fartu znalazłem się wśród pierwszych zwolnionych do cywila na mocy świeżo wprowadzonego systemu punktowego. Pech polegał na tym, że straciłem większość kieszonkowego, grając w kości lub w karty w bazie w San Angelo w Teksasie i w związku z tym byłem pod ręką w weekend, kiedy przysłano rozkaz zwolnienia pewnej liczby oficerów. To ostatnie było uśmiechem losu. Kiedy dotarłem do domu, wszyscy, których znałem w sąsiedztwie, najwyraźniej jeszcze nie wrócili. Idąc Surf Avenue, spostrzegłem nagle Daveya Goldsmitha, którego nie widziałem od trzech lat. Przyjechał do domu na urlop i przyświecał mu ten sam cel co mnie, to znaczy szukał kogoś, z kim mógłby zaszaleć. Uściskaliśmy się serdecznie, po czym ruszyliśmy szybko, prawie biegiem do wesołego miasteczka w poszukiwaniu dawnych czasów i naszego oddalającego się dzieciństwa. W szkole radziłem sobie lepiej od Daveya, ale wszędzie poza tym był ode mnie sprytniejszy i bardziej pewny siebie. (Kiedy się z nim ostatnim razem widziałem, był właścicielem fabryczki produkującej wstążki do kapeluszy, w której pracował od ukończenia szkoły średniej). U słynnego Nathana przełknęliśmy kilka hot dogów oraz dwie torebki jego niezrównanych frytek i poczuliśmy się rzeczywiście jak w dawnych czasach. Nawet lepiej, ponieważ mieliśmy teraz dość forsy, żeby fundnąć sobie wszystko, na co mieliśmy ochotę. (Jako oficer sił powietrznych, pełniący służbę bojową za oceanem, wysyłałem do domu masę szmalu). Kiedy poszliśmy na wieżę spadochronową, ponownie byłem spięty i zemocjonowany przez kilka sekund, które poprzedzały całkiem zwyczajny skok wewnątrz ochronnej siatki. Spadając zastanawiałem się, dlaczego ktoś chciałby skoczyć stąd jeszcze raz. Wrażenie, jakie wywierał Cyklon, nie osłabło z upływem lat – o które postarzał się zarówno Cyklon, jak ja. Przejechaliśmy się nim raz. Nie wiem, co robił Davey, ale ja trzymałem się z całej siły poręczy w trakcie dzikich szusów i wiraży i wylazłem z wagonika z łomotem w głowie i zdrętwiałą szyją. I natychmiast, nie potrzebując ubierać tego w słowa, zdałem sobie sprawę, że ta część mojego życia jest już bezpowrotnie skończona. Po sześćdziesięciu misjach bojowych stałem się selektywny w wyborze przygód i nie miałem wątpliwości, że nigdy nie nabiorę ochoty na przejażdżkę tą ani jakąkolwiek inną diabelską kolejką. Davey Goldsmith może i o tym marzył, ale Joey Heller nie. Skończyłem dwadzieścia dwa lata, wkrótce miałem wstąpić w związek małżeński i byłem za stary. Niczym ktoś o wiele starszy, doznałem już bowiem przedtem podobnego poczucia straty, uświadomiłem sobie ze smutkiem, że rozstaję się na zawsze z czymś drogocennym, i jednocześnie rozstawałem się z tym czymś z olbrzymią ulgą. Satysfakcję sprawia często pożegnanie również z dobrymi rzeczami i jedną z nich jest dzieciństwo. Kolejną jest młodość.
Po Cyklonie Davey pojechał ze mną trolejbusem do fantastycznej rybnej restauracji Lundy'ego w Sheepshead Bay, żeby nauczyć mnie jeść surowe małże z połówki muszli. Nigdy przedtem nie spojrzałem małży prosto w oko. Nie sądziłem, że można to zrobić. Davey udowodnił mi, że owszem, można, i od tego czasu zajadam się nimi bez przerwy.
Wesołe Miasteczko Steeplechase było zawsze trochę gorszym miasteczkiem, ale miało przecież swoje plusy. Większość atrakcji mieściła się pod dachem, w przestronnym pawilonie chroniącym przed promieniami słońca i deszczem. Za dziesięć albo piętnaście centów kupowało się kartę wstępu, bez prawa do korzystania z poszczególnych obiektów, i wiele osób poprzestawało tylko na tym. W środku były budki ze szklaną watą, parówkami i lodami, gry zręcznościowe i hazardowe, wśród nich automat na monety, w którym wygrywało się kokosa. Byli ludzie, na których można się było pogapić, a także (tych ceniliśmy najbardziej) którzy kupowali bilety na wszystkie atrakcje i korzystali tylko z niewielu; kiedy się ich poprosiło, mogli wychodząc oddać pozostałą część biletu. Była sala widowiskowa z wygodnymi miejscami na prawie trzysta osób, do której wpuszczano za darmo. Na jej scenie nie podejrzewający niczego ludzie, którzy właśnie zaliczyli Steeplechase i zmierzali do wyjścia, stawali nagle w światłach jupiterów niczym artyści przed publicznością. Żeby uciec, musieli przejść przez całą scenę, obsypywani docinkami przez dwóch albo trzech czekających na nich błaznów. Pierwszy z nich, karzeł, przebrany był za klauna, drugi za farmera, a raczej tak, jak nowojorczyk wyobraża sobie farmera z zapadłej wsi, trzeci za kowboja. Na scenie stało kilka rozchybotanych kolumn skleconych z połączonych linami malowanych beczek, które mogły się nagle zacząć chwiać, podobnie jak całe fragmenty podłogi. Kolejnymi niespodziankami były słabe wyładowania elektryczne oraz podmuchy powietrza, które podnosiły w górę spódnice kobiet i zrywały z głów kapelusze mężczyzn. Było to w czasach, kiedy mężczyźni wciąż nosili kapelusze, nawet latem w wesołym miasteczku – kapelusze słomkowe i panamy. Jeden z przebranych wesołków dzierżył w ręku długi drewniany kij, którym usiłował klepać ludzi po tyłkach, drugi wymachiwał metalowym prętem podłączonym do gniazdka, bez ogródek strasząc, że porazi biedaków prądem. Ludzie natykający się na nich bez ostrzeżenia, widząc wpatrującą się w nich publiczność, mogli przynajmniej na sekundę wpaść w panikę i uznać, że trafili jakimś cudem do izby łagodnych tortur w pierwszym kręgu piekła.
Za dwadzieścia pięć centów można było w Steeplechase kupić okrągły różowy bilet z numerkami od l do 25, który uprawniał do skorzystania z dwudziestu pięciu atrakcji. Zawieszony był na luźnym białym sznurku, który zakładało się na szyję, żeby go nie zgubić. Za pięćdziesiąt centów kupowało się niebieski bilet, który uprawniał do trzydziestu jeden atrakcji – tych sześć dodatkowych miało opinię najlepszych w całym miasteczku. Nasza metoda polegała na tym, żeby dostać się w jakikolwiek sposób do środka, po czym zapytać grzecznie zmierzającą ku wyjściu wytwornie ubraną panią lub pana, czy już wychodzi, a jeśli tak, to czy mogłaby lub mógłby nam oddać pozostałą część biletu. Nie widzieli powodu, żeby nam odmawiać. Wiele starszych osób prawie nie korzystało ze swoich biletów; decydowali się tylko czasami na przejażdżkę elegancką karuzelą, skonstruowaną pierwotnie dla jakiegoś niemieckiego króla przez budowniczego mostów z Lipska. Mogli się na niej pokręcić przez kilka minut, siedząc na ławce w bogato zdobionej gondoli. A nam udawało się zebrać dość biletów, by zaliczyć każdą atrakcję dowolną ilość razy, w związku z czym wkrótce nie mieliśmy ochoty na żadną.
Luna Park, jak już wspomniałem, wydawał się nam zdecydowanie lepszy. A jednak to właśnie Luna Park zamknięto w pierwszej kolejności, parę lat po zakończeniu wojny, po kilku pożarach, a także desperackich i daremnych próbach przyciągnięcia większej liczby gości. Na jego miejscu stoi teraz zbudowane przez prywatnych inwestorów, wyszukane architektonicznie osiedle mieszkaniowe dla ludzi o średnich dochodach.
Steeplechase trzymał się dzielnie i dopiero w latach sześćdziesiątych dał za wygraną i zamknął podwoje.
Kilka lat wcześniej wraz z moimi przyjaciółmi, George'em Mandelem i Mariem Puzo wybrałem się tam pewnego popołudnia z wizytą, która okazała się ostatnia. Mario wydał już dwie powieści, „Ciemną arenę" i „Mammę Lucie", ale nie ukazał się jeszcze „Ojciec chrzestny". George opublikował Flee theAngry Strangers oraz The Wax Boom. Mój „Paragraf 22" wyszedł całkiem niedawno, w 1961 roku. Maria poznałem kilka lat wcześniej przez George'a. Był leniwy senny dzień i wszyscy pojechaliśmy tam z dziećmi, ja z moim dwojgiem, George ze swoim dwojgiem i Mario z jednym albo dwojgiem z pięciorga.
Te same cechy, które zniechęcały nas w przeszłości, czyniły teraz Steeplechase idealnym miejscem dla nieruchawych czterdziestoletnich tatusiów ze swoimi pociechami. Było czysto, panował porządek, było bezpiecznie. Podczas gdy dzieciaki ganiały po terenie i przejechały się najpierw kolejką, która krążyła powoli dookoła, a potem drugą, która robiła dokładnie to samo, my trzej mogliśmy usiąść spokojnie na ławce i pogadać o takich sprawach, jak wydawcy, promocja książek, zaliczki i honoraria, a także ten parszywy Klub Książki Miesiąca, który nie zwracał uwagi na żadnego z nas. Dzieci nie chciały na szczęście zaliczać zbyt wielu atrakcji, które wymagałyby naszego uczestnictwa. Sami nie mieliśmy ochoty na żadną. Na początku Mario, który nie pochodził z Coney Island i był raczej tęgi, zdecydował się na Magiczną Beczkę. Osunął się powoli na wirującą podłogę i nie mogąc w ogóle wstać, prezentował zabawny widok, zanosząc się śmiechem i turlając bezradnie przez kilka minut z nie zapalonym długim, bardzo długim cygarem w dłoni, aż w końcu pracownik w czerwonej kurtce i zielonej dżokejskiej czapce wszedł do środka i pomógł mu podnieść się na nogi. Potem nie miał już ochoty na nic więcej. Wesołe miasteczko było spokojne i raczej puste tego słonecznego popołudnia. Po kilku mile spędzonych godzinach zaczęliśmy się szykować do wyjścia i kiedy szliśmy do bramy, przyszło mi do głowy, że minęło oto całe pokolenie; gdyby podszedł do nas teraz jakiś dzieciak i poprosił o bilety, dostałby trzy niebieskie, które były prawie nienaruszone z wyjątkiem pierwszego numerka przedziurkowanego przez Maria. Kiedy następnym razem odwiedziłem Coney Island, Steeplechase już tam nie było i tylko czerwony szkielet wieży spadochronowej znaczył jego miejsce niczym cmentarny obelisk.
Co roku po Święcie Pracy, które tradycyjnie kończy sezon w większości amerykańskich kurortów, na Surf Avenue przez cały tydzień trwały parady, mylnie ochrzczone mianem Ostatków przez promotorów, którzy nie wiedzieli bądź nie przejmowali się tym, że nazwa ta związana jest z wiosną i postem. Jeśli nienawidzicie parad tak samo jak ja nienawidziłem wtedy i wciąż nienawidzę, z radością znienawidzilibyście odbywające się na Coney Island Ostatki, zawierały bowiem w sobie wszystko, co jest wstrętne, krzykliwe i sztuczne w paradach. Były długie i były męczące. Miały przyciągnąć na Coney Island tłumy oraz przedłużyć o kilka dni sezon i spełniały to zadanie. W Ostatki pojawiało się tu najwięcej znanych osobistości i nowojorskie gazety, których wtedy było mniej więcej siedem, zamieszczały często uśmiechniętą buźkę kogoś z branży filmowej, kogo sfotografowano dzień wcześniej i kto sprawiał wrażenie świetnie się bawiącego.
Mimo tych negatywnych odczuć pędziliśmy na Ostatki prawie codziennie, bardziej z powodu towarzyszących im atrakcji i jedzenia niż samych parad. Zabawne było już samo wmieszanie się w tłum. Co noc odbywała się w zasadzie ta sama parada. Raz nazywano ją „Wieczorem Strażaka", raz „Wieczorem Policjanta" lub jeszcze inaczej, ale sunące środkiem ulicy platformy były prawie identyczne, przygrywały te same orkiestry dęte i w prawie każdej uczestniczącej w paradzie grupie było kilka funkcjonariuszek kobiecych służb pomocniczych. (Wszystko, co maszerowało, miało kobiecą służbę pomocniczą, a ja do tej pory nie wiem, co to takiego). I zawsze mieliśmy pięć centów na przynajmniej jednego hot doga. Walące chodnikami tłumy ludzi, nie zwracających na ogół większej uwagi na maszerujących, były potencjalnie bardziej interesujące od parady. W sobotnie popołudnie maszerował trochę inny pochód o nazwie „Parada dzieci", skrajnie groteskowy konkurs, do którego matki przygotowywały swoje bezbronne pociechy na kilka tygodni naprzód, a potem wiozły w wózkach przed jurorami w gorącej nadziei uzyskania wyróżnienia lub nagrody za swój trud. Wątpię, żeby pierwszą nagrodę stanowiło stypendium w West Point.
Którejś nocy zobaczyłem podczas parady jadącego w samochodzie burmistrza La Guardię. Miał na głowie brązową fedorę z zawiniętym jak u kowboja rondem. Przyznaję, że byłem bardzo przejęty. Byłem młody i przejęty i cieszę się z tego, ponieważ nic nie podważyło dotąd naszego wyobrażenia o Fiorellu H. La Guardii jako wyjątkowo uczciwym polityku. Oprócz Franklina Delano Roosevelta nie przychodzi mi po nim na myśl wielu, którzy byliby godni wzmianki.
Dawno temu, kiedy stali i sezonowi mieszkańcy naszej dzielnicy mieli prawie wyłącznie biały kolor skóry, kandydaci ubiegający się o lokalne i ogólnokrajowe stanowiska zwyczajowo odwiedzali w czasie kampanii wyborczej Coney Island. Zarówno wtedy, jak i teraz ich celem nie było bynajmniej bratanie się z plebsem, lecz sfotografowanie się w trakcie przechadzki po deptaku z parówką w ręku oraz obowiązkowym uśmiechem, z którym pozdrawiali ludzi podnieconych faktem, że zobaczą swoje zdjęcie w gazecie. Zanim jeszcze zacząłem traktować z niepoprawnym cynizmem wszystkich Amerykanów startujących w wyborach, drażniła mnie ta bezczelna protekcjonalność, demonstrowana w niezamożnej dzielnicy, w której widać już było gołym okiem oznaki zbliżającego się nieodwracalnego upadku. Jednym z najbardziej irytujących obrazków, jakie przechowuję w pamięci, jest zamieszczone w gazecie zdjęcie Nelsona Rockefellera, który promując w kampanii wyborczej siebie albo jakiegoś innego republikanina, zatapia dobrodusznie zęby w parówce z Coney Island. A jedno z zabawniejszych wspomnień wiąże się z postacią Henry'ego Cabota Lodge'a, potomka patrycjuszowskiego rodu nowoangielskich Lodge'ów, który poddał się temu samemu upokarzającemu rytuałowi – upokarzającemu dla niego i upokarzającemu dla miejscowego elektoratu, któremu chciał się podlizać. Facet odznaczał się wrodzonym nieskazitelnym smakiem i wciąż można czerpać (ja w każdym razie czerpię) sadystyczną przyjemność, wyobrażając sobie straszliwy wstręt, jaki bez wątpienia odczuwał, i modląc się z wytrwałą złośliwością, aby trochę musztardy skapnęło mu z hot doga na koszulę. Pamiętam, że stwierdziłem wówczas, iż wystarczająco przykre jest to, że mamy takich ludzi na publicznych urzędach, byśmy musieli z nimi jeszcze wchodzić w komitywę, oraz że żaden z nich nie spacerowałby, szczerząc zęby, po Coney Island, gdyby musiał tam mieszkać.
Lata mojego dzieciństwa były latami Wielkiego Kryzysu, nie mieliśmy jednak wtedy jasnego wyobrażenia, co właściwie oznacza ten termin. Na naszych cudownych ulicach mogliśmy się do woli bawić. Wspaniałe było również to, że ulica znajdowała się zaraz za drzwiami i oknami naszych domów. Widzieliśmy, którzy z kolegów już wyszli i w co mają zamiar się bawić. Jeśli mieliśmy w tej mierze jakieś wątpliwości, mogliśmy zawsze wyjść i zapytać. Naszym najcenniejszym bogactwem były prawdopodobnie inne dzieciaki. Prawie zawsze było w pobliżu dość starszych i młodszych małolatów z sąsiedztwa, żeby zorganizować jakieś zajęcie i stworzyć jakąś drużynę.
Tym właśnie był blok – leżącym między dwiema przecznicami odcinkiem ulicy, gdzie roiło się od dziewcząt i chłopców i gdzie zawieraliśmy wszystkie znajomości, jakie nam, młodym, były potrzebne do szczęścia. Na początku nasze zainteresowania skupiały się prawie wyłącznie na własnym bloku, nie na całej ulicy. Nasi najbliżsi szkolni koledzy mogli być z innych bloków i innych ulic, ale poza szkołą nie spędzaliśmy z nimi dużo czasu, chyba że graliśmy akurat z ich blokiem w punchball albo hokeja. Kiedy rodzina przeprowadzała się na inną ulicę, dzieci prawie zawsze próbowały podtrzymać związki ze starym blokiem i nie chciały asymilować się w nowym. Co jakiś czas dwa bloki decydowały, że będą ze sobą walczyć; kiedy do tego dochodziło, grupowaliśmy się w bezpiecznej odległości, przez kilka minut rzucaliśmy w siebie kamieniami, a potem wracaliśmy do zwykłych zajęć bez wrogich uczuć, których prawdopodobnie w ogóle do siebie nie żywiliśmy.
Plaża, podobnie jak ulica, wywierała silny wpływ na nasze codzienne życie. W lecie chodziliśmy tam każdego ciepłego dnia. Jakie można było sobie wymarzyć lepsze miejsce? Jesienią graliśmy tam w futbol, wskutek czego byliśmy przyzwyczajeni do miękkiego piasku i dawaliśmy plamę, kiedy trzeba było zagrać na zwykłym boisku. Przyznaję z pewną negatywną dumą, że żadna z osób, z którymi dorastałem, nigdy nie zrobiła ani nawet nie próbowała zrobić kariery w sporcie.
Nasze zajęcia odznaczały się pewnym rytmem, który wynikał po części z kolejności pór roku, po części z intuicji. Któregoś ciepłego dnia wczesną wiosną pokazywało się słońce i nagle dzieciaki na każdej ulicy podawały sobie piłkę na środku jezdni i zaczynał się sezon gry w punchball. Dziewczynki skakały przez skakanki na chodnikach i grały w klasy na wymalowanych białą kredą prostokątach. Jakiś czas po Święcie Pracy nadchodził moment, gdy wszyscy chłopcy dochodzili do wniosku, że lato nieodwołalnie się skończyło i pora zacząć grać w futbol. To samo dotyczyło hokeja – wcześniej czy później wszyscy zaczynali jeździć na wrotkach; na całej Coney Island prawie tego samego dnia przestawały fruwać w powietrzu piłki futbolowe i po mieście niósł się zgrzyt zaopatrzonych w stalowe kółka wrotek. W lecie oczywiście pływaliśmy, bawiliśmy się w wodnego berka, podnosiliśmy z dna różne rzeczy i opalaliśmy się na końcu obrośniętego mchem kamiennnego falochronu na którym trenowaliśmy też sprint, pokonując z przykuwającą oko zwinnością nieregularne stromizny potężnych kamiennych bloków. Wieczorami, gdy ulice były zbyt zatłoczone, żeby się bawić, przenosiliśmy się na deptak, włócząc się po nim godzinami i obserwując z zazdrością barwny i zmienny jak w kalejdoskopie świat dorosłych. Wreszcie posyłano starszych braci i siostry, którzy odnajdywali nas w tłumie i sprowadzali na noc do domu.
Zważywszy na to, jak słabo byliśmy strzeżeni, jak późno wracaliśmy do domu i ilu obcych kręciło się każdego lata po Coney Island, dziwne, że nikomu z nas nie stało się nic złego. Jak już zaznaczyłem, w mojej dzielnicy nie było praktycznie przestępczości i rzadko kiedy zdarzał się jakiś poważny wypadek. Nie pamiętam na przykład, bym przed pójściem do wojska słyszał o jakimś morderstwie na Coney Island (z wyjątkiem tego, które zdarzyło się o wiele wcześniej przy sali bilardowej). Nie było mi wiadomo o żadnym przypadku molestowania dzieci lub przemocy domowej. Pewnego razu jakiś dziwny mężczyzna usiłował zwabić do swojego automobilu Normę Goldman, mieszkającą ze swoją rodziną po drugiej stronie ulicy, w mieszkaniu, które poprzednio zajmowaliśmy; na ulicy wszyscy trąbili o tym przez dzień albo dwa. Jedyną konsekwencją były powtarzane nam wszystkim, chłopcom i dziewczętom, ostrzeżenia, żebyśmy nie chodzili nigdzie z obcymi. Na początku szkoły podstawowej Jackie Keshner, kolega z klasy, który mieszkał w mojej kamienicy, wpadł pod samochód na rogu. Przez jakiś czas miał nogę w gipsie i nie chodził do szkoły; większą część popołudnia spędzałem, przerabiając z nim materiał, zwłaszcza geografię, która okazała się najłatwiejszym i najbardziej wdzięcznym przedmiotem do przekazania. Na geografii, pamiętam, nauczyciel powtarzał nam solennie, że chleb jest „pokarmem życia". Nie wyjaśnił, co to ma znaczyć, i wciąż tego nie wiem. (Niestety, mam wrażenie, że na początkowym etapie nauczania chyba wszędzie lekceważy się geografię. Z całą pewnością to potrzebny przedmiot; kiedy latem 1966 roku planowaliśmy podróż do Włoch, jedno z dwojga moich dzieci, liczące sobie kilkanaście lat, należące do klasy średniej i uczące się w drogiej prywatnej szkole na Manhattanie, chciało wiedzieć, dlaczego zamiast płynąć parowcem nie możemy wybrać się tam samochodem). Rozbój? Słyszałem tylko o jednym: przy Rubel Ice Company, dość daleko od miejsca, w którym mieszkaliśmy, opancerzony samochód został zatrzymany przez uzbrojonych rabusiów, którym udało się następnie zwiać motorówką przez zatokę Gravesend. Wyglądało to jednak, i nadal wygląda, na przestępstwo gospodarcze i, podobnie jak inne podpadające pod tę kategorię incydenty, nie miało z nami nic wspólnego. Interesującym, choć może dość luźnym przyczynkiem do naszej kroniki niech będzie fakt, że to właśnie skarga przeciwko narzucaniu norm federalnych, złożona przez zakład drobiarski Schechtera (również oddalony od nas o kawałek drogi i dostarczający świeże kurczaki, którym pod względem smaku i urody nie dorównuje żaden produkt zamrożony bądź też schłodzony w celach transportu), posłużyła za podstawę decyzji Sądu Najwyższego USA, który uznał powołaną w ramach Nowego Ładu Narodową Agencję Odbudowy za organ niekonstytucyjny. Gangster Abe Reles, Rubel Ice Company i kurczaki Schechtera – oto historyczne kamienie milowe, dzięki którym nasza kraina pojawiała się czasami na pierwszych stronach gazet.
Pewnego lata, kiedy miałem niewiele ponad dziesięć lat, utonął młodszy ode mnie chłopak z naszej kamienicy. Nie umiał, jak stwierdzono, pływać i trzymając się liny wyznaczającej kąpielisko zapuścił się za daleko na głęboką wodę, gdzie porwała go niespodziewanie wielka fala. Znałem jego siostrę, która chodziła do szkoły dwie klasy wyżej ode mnie; nim skończyło się lato, prawie zupełnie o nim zapomniałem. Miał również o wiele starszą, dorosłą drugą siostrę. Była drobną czarnowłosą dziewczyną z dołeczkami i pamiętam jej twarz wyraźniej niż innych, choć nie sądzę, byśmy kiedykolwiek wymienili między sobą coś więcej niż zdawkowy ukłon. Miała chłopaka i z powodu tego chłopaka wstydziłem się jej spojrzeć w oczy. Nazywał się Jack i leżąc na kocu na plaży zawsze oplatali się ramionami, drzemiąc, rozmawiając i całując się, na ogół pod promenadą, odizolowani od reszty rodziny, co także nie było w zwyczaju. Spacerując w tę i z powrotem, stale trzymali się za ręce albo szli objęci ramionami. W klubie Alteo był chłopak o imieniu Herbie, który miał dziewczynę Teddy, i tych dwoje stale widziało się na kanapie na zapleczu albo w głównym pomieszczeniu klubowym. A niejaki Arnie, członek klubu Amo Pharmacy, sąsiadującego z moim własnym klubem Highlight, miał dziewczynę o imieniu Bobby i tych dwoje także zawsze tańczyło zmysłowo, policzek przy policzku, albo leżało na widoku w miłosnych objęciach na jednej z sof. Nie mam pojęcia, co się stało z którąkolwiek z tych namiętnych par. Czy ich nie znający skrępowania miłosny zapał nie wygasł? Czy pobrali się i pozostali sobie wierni? Jeśli żyją, są starsi ode mnie i nie należą do ludzi, z którymi miałbym ochotę się spotkać. Potrafię ich sobie wyobrazić wyłącznie jako młodych, wciąż oddających się miłosnym pieszczotom i bez większych oporów ulegam pokusie przytoczenia w tym miejscu kilku strof A. E. Housmana:
Boleśnie serce pamięta Przyjaciół, jak złoto drogich: Różanouste dziewczęta, Chłopaków skrzydłatonogich.
Nad strugami nie do przeskoczenia Smigłonodzy chłopcy dziś drzemią; Śpią różanouste stworzenia Pod usłaną płatkami róż ziemią.
Rymowane wersy o śmierci bądź nieubłaganym upływie czasu stanowią ostateczną granicę, do której dotarłem w moich usiłowaniach polubienia poezji, i dawno temu porzuciłem dalsze próby. Poza tym z trzech par, o których wspomniałem, tylko jedna z panienek, Bobbie, miała złote włosy. Włosy drugiej były miodowobrązowe. Nie mogę też przysiąc, czy chłopcy byli śmigłonodzy. Niezbyt często widziałem ich w pozycji wyprostowanej.
Choć w tym czasie nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, co mi grozi, co najmniej trzy razy przed opuszczeniem domu o mały włos nie zginąłem w wypadku: raz z powodu latawca, drugi raz, wypływając zbyt daleko w morze, i trzeci raz pod kołami automobilu, kiedy uciekałem któregoś wieczoru przed bratem, nie usłuchawszy matki, która wołała mnie przez okno na górę. Umykałem przed nim dla zgrywy, nie ze strachu, i wciąż chichotałem jak półgłówek, gdy nagle, w ostatniej chwili, jak to mówią, zatrzymał się przy mnie z piskiem opon samochód i stanąłem w świetle jego reflektorów, oparty o kratę chłodnicy. Z ucieczki przed Lee uczyniłem zabawę; to samo zrobiłem kilka lat wcześniej w dniu pogrzebu ojca. Starsi chłopcy z bloku, którzy dobrze wiedzieli, jaka uroczystość odbywa się tego dnia (podczas gdy mnie udało się przekonać samego siebie, że nie mam pojęcia), musieli ganiać za mną po okolicznych werandach, zapędzić w ślepy zaułek i trzymając za rękę zaprowadzić do automobilu jadącego do kaplicy, której wcale nie pamiętam i do której, ponieważ skończyłem wtedy dopiero pięć lat, być może wcale mnie nie wpuszczono, następnie zaś na cmentarz, który pamiętam bardzo słabo. W wojsku o mało nie zginąłem młodo niezliczoną ilość razy, ale tego również sobie nie uświadamiałem do chwili, gdy zobaczyłem krew lejącą się z człowieka, który został ranny w samolocie. Sądzę, że moje wojenne doświadczenia w tym względzie nie różnią się wiele od tych, które miał każdy żołnierz piechoty, marynarz i spadochroniarz, słowem każdy, kto pojawia się raz pierwszy na współczesnym polu walki. Ja, na szczęście, uprzytomniłem to sobie dopiero, gdy upłynął już dłuższy okres mojej służby, w trakcie trzydziestej siódmej misji. Potem jednak znajdowałem się w stanie bliskim paniki podczas startu do każdego z lotów bojowych, które mi pozostały.
Co się tyczy latawca: dysponujący nieograniczonymi funduszami starsi młodzieńcy puszczali czasami na plaży całe grupy latawców powiązanych ze sobą sznurkami, wskutek czego zarówno główna jak i boczne linki były w końcu bardzo mocno napięte. Obserwując ich któregoś razu, zauważyłem, że pojedynczy sznur latawców oderwał się i dryfuje w stronę lądu. Ruszyłem za nimi ulicą i zobaczyłem, że opadają nad moją kamienicą. Pobiegłem po schodach na dach. Tam odkryłem, że koniec sznurka, do którego były przywiązane, zaczepił się o drut anteny radiowej kilka stóp pod niskim ochronnym parapetem okalającym dach kamienicy. Najbliższy latawiec wisiał tam zaczepiony ogonem, ale nie był dość blisko; znajdował się poza moim zasięgiem. Z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Położyłem się na niskim kamiennym murku i zacząłem ostrożnie pełznąć, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do skraju dachu (podczas gdy moja matka siedziała na dole, rozmawiając z sąsiadkami przed domem; cóż za upiorna niespodzianka mogła ją spotkać!). W dalszym ciągu nie mogłem jednak złapać sznurka ani ogona latawca. A potem zerknąłem w dół wzdłuż bocznej ściany budynku i zobaczyłem, że sterczę bardzo wysoko nad naszą aleją i pojemnikami na śmieci. Nie czułem strachu. Wychylałem się coraz bardziej, zupełnie jakbym nie zdawał sobie sprawy, że narażam się na poważne niebezpieczeństwo. Chwila refleksji uświadomiłaby mi być może, że gdybym poprosił matkę, siostrę lub brata o pięć albo dziesięć centów na własny latawiec, prawdopodobnie bym je dostał; gdyby mi odmówili, mogłem zawsze zwędzić kolejną monetę z odkrytej przeze mnie skrytki siostry. Ale ja chciałem mieć ten latawiec. Pragnienie jego posiadania przeobraziło się w żądzę. Pełzłem więc i wychylałem się, wychylałem się i pełzłem. A potem z jakiegoś niejasnego powodu zatrzymałem się; i w jednej sekundzie postanowiłem dać za wygraną. Obleciał mnie, jak to mówią, strach i, dzięki Bogu, po prostu się wycofałem. Wyprostowałem się i odpełzłem od krawędzi dachu tak samo ostrożnie, jak do niej dopełzłem, bardziej bojąc się, że powinie mi się noga teraz, niż wtedy gdy narażałem się na niebezpieczeństwo, zaledwie kilka sekund wcześniej.
Uważam dziś, że ryzykowałem kalectwo, mogłem zostać sparaliżowany albo nawet zginąć, kiedy bawiliśmy się w berka w pustej łaźni i przeskakiwałem z jednego rzędu pustych szafek na drugi. I wiem dziś na pewno, że ocierałem się o śmierć za każdym razem, gdy płynąłem do boi dzwoniącej, chociaż robiąc to, nie odczuwałem większych obaw.
Lato zaczynało się dla nas oficjalnie chyba pod koniec czerwca, w dniu zakończenia roku szkolnego, gdy biegliśmy uszczęśliwieni do domu, wymachując świadectwami – ja z piątką z przedmiotów szkolnych i czwórką z plusem ze sprawowania – i wykrzykując do wszystkich mijanych osób, że zdaliśmy do następnej klasy. „Niech żyje Szkocja/jutro promocja", brzmiał refren, który śpiewaliśmy. Inny brzmiał następująco: „Koniec z lekcjami/koniec z książkami/koniec z belferskimi/świńskimi oczkami". Pływaliśmy w oceanie i paradowaliśmy w kąpielówkach od maja i w tym czasie byliśmy już dość opaleni, by zazdrościli nam wszyscy chodzący do pracy dorośli oraz letnicy. Plaża Coney Island była wtedy, podobnie jak i teraz, nieludzko zatłoczona w soboty i niedziele, ale nam to nie przeszkadzało, ponieważ prawie nigdy nie szukaliśmy miejsca, żeby gdzieś przysiąść. Zamiast tego bez przerwy właziliśmy do wody i wyłaziliśmy z niej, skakaliśmy z drewnianego pomostu prowadzącego na usypany z głazów falochron albo biegliśmy na jego kraniec, żeby odpocząć lub popatrzeć na dziwacznych osobników, którzy siedzieli tam godzinami, ze spławikami, wędziskami i kołowrotkami, i nigdy nie złapali niczego poza cholernymi pomarańczowymi krabami. My mogliśmy ich złowić, ile tylko chcieliśmy, rozbijając muszlę oderwanego od skały małża i zanurzając go w wodzie na sznurku przewleczonym przez jeden z otworów. Nie mieliśmy jednak pojęcia, co z nimi potem zrobić. Dopiero kiedy do kamienicy po drugiej stronie ulicy wprowadziła się włoska rodzina, odkryłem ze zdumieniem i chwilowymi mdłościami, że małże i kraby można jeść.
– Dokąd z tym idziesz? – zapytałem któregoś dnia Dolly Partini, kiedy wracała z plaży z wiadrem czarnych małży.
Dopiero wiele, wiele lat później odważyłem się ich spróbować i dziś zanoszę się optymistycznym chichotem za każdym razem, gdy widzę je w menu nowej restauracji, podawane w normandzkim białym rosole lub z czerwonym sosem marinara.
Nauczyliśmy się pływać w płytkiej wodzie w wieku siedmiu, ośmiu lat. Fale na Coney Island rzadko kiedy są wysokie i nawet gdy morze jest wzburzone, nigdy nie jest tak wzburzone jak na innych atlantyckich plażach. Brzeg jest osłonięty z jednej strony przez wyrastający z New Jersey cypel Sandy Hook, z drugiej przez stanowiącą część Queens plażę Rockaway i nie wychodzi na otwarte morze. Kiedy odważyliśmy się już unosić na wodzie „jak trup" i odkryliśmy, że możemy tak pozostawać dłużej niż przez jeden lub dwa wymachy ramion, zaczynaliśmy się szykować do dopłynięcia do „trzeciego pala". W rzeczywistości nie był to pal, lecz lina łącząca dwa pale wbite w dno w najdalszym punkcie strzeżonego kąpieliska. Grube pale stały w równoległych rzędach i odległość od tego najbliższego, przy brzegu, do najdalszego, trzeciego, wynosiła najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt jardów. Podczas odpływu mogliśmy przejść więcej niż połowę drogi i kiedy zebraliśmy się już na odwagę, pokonać drugą połowę, trzymając się liny. Przy drugim i trzecim palu graba konopna lina była przymocowana powyżej poziomu wody, w związku z czym musieliśmy ją puścić, opłynąć pal i złapać w miejscu, gdzie ponownie się obniżała. Dzień, kiedy udało nam się dotrzeć – nieważne jak – do trzeciego pala, był dniem naszego triumfu i chwały. Ten, kto potrafił bez lęku pływać regularnie tam i z powrotem, zdobywał określony status w młodej męskiej społeczności. Jedynym morskim wyzwaniem, któremu musiał jeszcze wtedy sprostać, była boja dzwoniąca, unosząca się na wodzie w odległości pół mili od brzegu, ćwierć mili, a może pięćset jardów za liną trzeciego pala.
Boja była jasnoczerwona i dzwoniła tak niestrudzenie, że wkrótce ogłuchliśmy na jej dźwięk, podobnie zresztą jak na hałas elektrycznych tramwajów jeżdżących tuż obok Surf i troszeczkę dalej Railroad Avenue. Nocujący u nas po raz pierwszy krewni byli wstrząśnięci intensywnością i różnorodnością hałasów, które musieli znosić i na które nasza rodzina zdążyła się już dawno selektywnie uodpornić. W naszej niewinności i ignorancji nazywaliśmy wtedy tę boję bellboy. Dopiero po skończeniu anglistyki na Uniwersytecie Nowojorskim, zrobieniu magisterium na Columbii, kolejnym roku anglistyki na stypendium Fulbrighta w Oksfordzie oraz dwuletnim nauczaniu angielskiego na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, w trakcie rozmowy z moim znajomym, Marvinem Greenem, który od dziecka uwielbiał żeglować i sprzedawał diapozytywy, w czasie gdy ja zamawiałem je, pracując w dziale promocji magazynu „Time", otworzyły mi się oczy: wyrazu buoy, boja, nie wymawia się „boj" jak w buoyant, lecz bardziej poprawnie „bu-ej", jak w żadnym innym angielskim wyrazie, który znam. Słysząc po raz pierwszy jego wymowę, zaśmiałem się szyderczo, i myślałem, że zwariował. Oczywiście zaraz pobiegłem to sprawdzić w słowniku. Moja wersja wciąż bardziej mi się podoba.
Dopłynięcie do boi dzwoniącej nie było zbyt niebezpieczne, jeśli, po pierwsze, umiało się pływać, po drugie, wiedziało, jak do niej dotrzeć. Nie sposób było naprawdę przygotować się wcześniej do tego zadania. Nadchodził po prostu dzień, kiedy ten z nas, kto tam jeszcze nie był, dochodził do wniosku, że potrafi tego dokonać, i dołączał cały spięty do grupy innych chłopców, którzy dopłynęli do boi dzwoniącej i udało im się jakoś przeżyć. Bez względu na to, jak odważni i młodzi, byliśmy jednak zbyt ostrożni i rozsądni, żeby próbować samemu.
Stojące daleko w wodzie, przechylające się w lewo lub w prawo czarne portowe pale mówiły nam, jaki jest kierunek prądu, i w zależności od tego szliśmy kilka przecznic w górę lub w dół plaży. Chodziło o to, by prąd nie oddalił nas, lecz raczej poniósł w stronę unoszącej się na wodzie małej boi z okrągłą platformą dookoła, która była naszym celem. Tam dalej był na ogół dość silny i gdybyśmy pomylili się w obliczeniach i minęli boję, obawiam się, że wyczerpani poszlibyśmy na dno. Byliśmy zbyt młodzi i na pewno nie dość zahartowani, żeby pokonać odległość tam i z powrotem bez odpoczynku.
Na początku płynęliśmy całą grupą prosto do liny przy trzecim palu. Tam zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech, podbudować morale i uzupełnić zużyte zapasy energii. Potem, za ogólną zgodą, ruszaliśmy nie w stronę boi, lecz prosto przed siebie, licząc na to, że prąd poniesie nas ku unoszącemu się na wodzie obiektowi. Płynęliśmy niespiesznie, na zmianę pieskiem i wygodną odmianą stylu bocznego. Posuwając się naprzód, prowadziliśmy urywaną rozmowę, której wyłącznym celem, choć nie mówiliśmy tego głośno, było wzajemne dodanie sobie odwagi. Im dalej znajdowaliśmy się od brzegu, tym bardziej staraliśmy się trzymać razem. Stopniowo zbliżaliśmy się do boi dzwoniącej. Nie był to jakiś nadzwyczajny wyczyn, naprawdę; wymagał bardziej cierpliwości niż hartu ducha – chłodnej cierpliwości. Pracowało się po prostu spokojnie nogami i rękoma i spokojnie rozmawiało; po jakimś czasie można było rozróżnić znaki na czerwonej farbie i było się prawie u celu. Niepokój mógł pojawić się tylko, kiedy człowiek obejrzał się, zobaczył kurczący się, miniaturowy brzeg i uświadomił sobie – jeśli miał tak niespokojną wyobraźnię jak ja – jak daleko jest ewentualna pomoc. Nagle wszystko, co normalnie było duże, stawało się takie malutkie! (Dzisiaj samo przypomnienie tego lilipuciego obrazu wystarcza, żeby przeszedł mnie dreszcz). Oczywiście na jakąś pomoc można było zawsze liczyć ze strony płynących obok kolegów. A prąd przez cały czas niósł nas coraz bliżej. Kiedy znajdowaliśmy się jakieś piętnaście albo dwadzieścia jardów od boi, zmienialiśmy styl na dynamiczny, jak go wtedy nazywaliśmy, australijski kraul, i młócąc wściekle wodę, pokonywaliśmy błyskawicznie pozostałą część dystansu. Dotarłszy do celu, wdrapywaliśmy się na platformę i huśtając się parami po obu stronach, uruchamialiśmy z triumfem dzwon, żeby zwrócić na siebie uwagę całej plaży. Rewelacyjny był widok spienionych fal, które rozbijały się o podstawę boi.
Droga powrotna nigdy nie miała w sobie tego dramatyzmu, który ekscytuje młodego chłopca podejmującego męskie wyzwanie, głównie dlatego, że, jak sądzę, z każdą minutą nie oddalaliśmy się, lecz wracaliśmy w bezpieczne miejsce. I tym razem naszym celem była długa na kilka mil plaża, której nie sposób było ominąć. Ale kiedyś pewien chłopiec w czteroosobowej grupie bardzo się zmęczył i oznajmił, że nie da rady wrócić. Bez większego pośpiechu, nawet bez poczucia jakiegoś realnego niebezpieczeństwa, każdy z nas złapał go po prostu za jakąś część ciała i wspólnie doholowaliśmy go wystarczająco blisko trzeciego pala, żeby zdołał przepłynąć samodzielnie kilka ostatnich jardów. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Nie sądzę, byśmy zdawali sobie sprawę, że właśnie uratowaliśmy mu życie; tak naprawdę nie wierzyliśmy, że mógł utonąć.
Nie przypominam sobie jednak, bym popłynął kiedyś po tym wydarzeniu do boi. Wątpię również, żeby on to zrobił. Nazywał się Irving Kaiser, ten sam Irving Kaiser, który mieszkał piętro niżej – o rok młodszy i chudszy ode mnie, a ja byłem dosyć chudy – ten sam, którego sześć lat później zabił we Włoszech pocisk artyleryjski. Jego śmierć zasmuca mnie bardziej teraz, kiedy o tym piszę, niż, jak sądzę, pozwoliłem, by zasmucała mnie, gdy się o tym dowiedziałem i nawet potem, gdy wróciłem na Coney Island i widywałem się często z jego matką. Myślę, że nauczyłem się już wówczas tłumić bolesne emocje. Jestem żywym dowodem przynajmniej częściowej słuszności freudowskich teorii represji i nieświadomości, a pisząc w ten sposób tutaj i w innych książkach, które wydałem, być może również teorii zaprzeczenia i sublimacji.
Dzisiaj nie popłynąłbym tam za milion dolarów wolnych od podatku, chociaż nie wątpię, że bez trudu pokonałbym dystans tam i z powrotem. Powodem jest moja wciąż nie okiełznana wyobraźnia.
Mój brat nie przypominał sobie w ogóle epizodu z samochodem, kiedy kilka lat temu poruszyłem ten temat podczas jednego z rzadkich seansów niemrawych rodzinnych reminiscencji. Dzięki łagodnym korektom, jakich dokonał w jego percepcji czas, w wielkodusznej pamięci Lee byłem zawsze „grzecznym chłopcem" i choć skończyłem dawno sześćdziesiąt lat, dla niego nadal nim pozostałem. Był dumny ze mnie i ze swojego syna Paula, który zrobił karierę jako agent doradztwa personalnego, a później producent telewizyjny. Razem zrealizowaliśmy sen o sukcesie, który bez wątpienia wyśnił dla samego siebie.
Ja jednak pamiętam wyraźnie. Była ciemna noc i kiedy zobaczyłem Lee, który wyszedł z domu, by mnie złapać i zaprowadzić na górę do łóżka albo do wanny, błyskawicznie i beztrosko przeobraziłem swoje nieposłuszeństwo w uliczną zabawę w pościg. Był ode mnie starszy i szybszy, ale ja byłem zwinny i miałem na nogach tenisówki. Uskakując i robiąc zwody w lewo i w prawo, zmuszałem go do irytującej pogoni z jednej na drugą stronę ulicy, zanosząc się niepohamowanym śmiechem za każdym razem, gdy udało mi się umknąć. I nagle oślepiły mnie reflektory, rozległ się potworny zgrzyt hamulców i moja wesołość skończyła się, gdy obaj znaleźliśmy się na zderzaku samochodu, który zatrzymał się w miejscu o ułamek sekundy wcześniej.
Wspomnę tu o jeszcze jednym incydencie, gdy, mówiąc górnolotnie, o mało nie wyprawiłem na tamten świat siebie i jeszcze jednego członka naszej rodziny. Był to figiel, którego żadne z nas nie zapomniało, ale nawet dzisiaj robi na mnie mniejsze wrażenie niż na innych.
Przy naszym budynku stał tuż przy krawężniku słup telefoniczny z wbitymi po obu stronach hacelami, które miały ułatwić monterowi wspięcie się na siodełko przy skrzynce naprawczej zawieszonej na wysokości mniej więcej drugiego piętra. Nietrudno było się po nich wdrapać, jeśli dotarło się do punktu startowego, solidnego drewnianego kloca przybitego do słupa jako pierwsze oparcie dla nogi, mniej więcej trzy stopy nad ziemią. Odkryłem, że jest to całkiem łatwe, pewnego dnia, gdy kolega podsadził mnie na pierwszy stopień, i zacząłem się wspinać, łapiąc się kolejnych haceli i opierając na nich stopy. Zasiadłszy na górze na siodełku, zorientowałem się z radosnym zdumieniem, że zaglądam przez otwarte okno prosto do naszej kuchni. Zobaczyłem tam matkę, która krzątała się przy piekarniku zaledwie kilka stóp ode mnie.
– Czy mogę dostać szklankę mleka? – zapytałem swoim najbardziej niewinnym głosikiem.
Wyraz kompletnego osłupienia, następnie zaś czystej grozy, który ukazał się na jej twarzy, gdy się odwróciła i zobaczyła mnie zawieszonego w powietrzu tuż za oknem, wywarł na mnie tak silne wrażenie, że ja również o mało nie skonałem ze strachu. Może to właśnie wówczas matka po raz pierwszy wygłosiła pogląd na temat mojego poczucia humoru, pogląd, który powtarzała później wielokrotnie z matczynym zdziwieniem i podziwem, potrząsając przy tym często z przerażeniem głową.
– Masz (on ma) pokręcony umysł.
Wyraz jeszcze większego oburzenia i osłupienia zobaczyłem na jej twarzy, kiedy innym razem, patrząc jej prosto w oczy podczas jednego z moich dziecinnych ataków złości, nazwałem ją bękartem.
Uważałem błędnie, że skoro nie zna zbyt dobrze angielskiego, nie usłyszała nigdy przedtem tego brzydkiego ulicznego słowa i nie będzie miała pojęcia, co oznacza, w nie większym przynajmniej stopniu, niż wiedziałem to ja sam. Przekonałem się natychmiast z przerażeniem, że jestem w błędzie. Zabrakło jej powietrza i dała chwiejny krok do tyłu. A ja zdałem sobie natychmiast sprawę, że już nigdy nie chcę zobaczyć na jej twarzy tak głębokiej urazy. Modliłem się, żeby nigdy nikomu nie powiedziała.
Było jeszcze jedno wydarzenie, które chciałem zachować w tajemnicy. Kręcąc się samemu po kuchni i jak zwykle czując, że ssie mnie w żołądku, znalazłem w kredensie główkę czosnku z kilkoma oderwanymi ząbkami. Pomyślałem, że jeśli zjem jeden albo dwa, na pewno nikt się nie dowie. Wkrótce się dowiedzieli. Wszyscy. W ciągu najbliższych kilku dni dowiedzieli się nawet ci, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy.