9. Psychiatria

Pierwszy raz spotkałem mojego ojca i rozmawiałem z nim, by tak rzec, twarzą w twarz, w gabinecie psychonalityka w roku 1979, kiedy miałem pięćdziesiąt sześć lat. Ojciec nie żył już od ponad pięćdziesięciu.

Odkąd sięgam pamięcią, prześladował mnie obsesyjny sen o coraz bardziej koszmarnym charakterze. Śnił mi się od czasu do czasu, kiedy spałem w domu w swoim własnym łóżku lub poza domem w pokoju hotelowym, i prawie zawsze przez pierwsze kilka nocy w obcym łóżku w wynajętych letnich domkach. Miał zawsze ten sam przebieg i towarzyszyły mu te same emocje. Zaczynał się w identycznym miejscu, w sypialni apartamentu na Coney Island, gdzie mieszkałem do chwili, kiedy skończyłem dziewiętnaście lat i poszedłem do wojska. Leżałem w łóżku śpiąc i śniło mi się dokładnie to samo: że leżę w łóżku i śpię. Nagle ktoś pojawiał się w mieszkaniu. Nie zakradał się jak przestępca przez okno w moim lub innym pokoju, lecz wchodził przez frontowe drzwi. Twarz miał skrytą w cieniu. Wiedziałem od razu, że jest w środku, i w moim śnie budziłem się. Bałem się od samego początku i ten strach coraz bardziej się potęgował; wyobrażałem sobie, jak intruz podąża bez wahania w moją stronę, jak mija bezszelestnie kolejne pokoje, stąpając korytarzem, biegnącym od wejścia do ostatniego pokoju, i zbliża się do mojego łóżka, w którym rzeczywiście leżałem, tyle że we śnie było to zawsze łóżko w moim mieszkaniu na

Coney Island. Mój lęk zmieniał się szybko w czysty horror; patrzyłem, jak siadam na łóżku, a mężczyzna podchodzi coraz bliżej i bliżej. Ogarnięty niemożliwą do zniesienia paniką i grozą, chciałem wołać o pomoc, ale puchnące w sparaliżowanym gardle słowa zmieniały się w bełkot, dławiły mnie i zatykały; z całej siły, której wyraźnie mi brakowało, starałem się wydobyć z siebie krzyk, błagałem, żeby ktoś przyszedł mi na ratunek. I w końcu oczywiście, zanim jeszcze mężczyzna zdołał wejść do mojego pokoju, zanim rozpoznałem rysy twarzy, która była zawsze skryta w mroku, zanim zdarzyło się to, czego oczekiwałem z zamarłym ze zgrozy sercem, pomagałem sam sobie, budząc się – tak jak według Freuda zawsze dzieje w koszmarach.

Bywało, że trącała mnie gniewnie i strofowała poirytowana osoba, z którą byłem akurat w pokoju i którą wyrwałem ze snu swymi nieartykułowanymi jękami.

Przypominając sobie i opowiadając ten sen w gabinecie mojego psychiatry (psychoanalityka), który krył się gdzieś niewidoczny z tyłu, podczas gdy ja leżałem na kozetce, oniemiałem na chwilę, uświadomiwszy sobie, że nie przyśnił mi się od jakichś dwóch lat, od momentu kiedy zostałem jego pacjentem. Ciekawiło mnie, dlaczego dał mi spokój, dlaczego ten znajomy, wyjątkowo dokuczliwy, lecz mimo to kompletnie nieszkodliwy sen przestał mi się śnić. Odwróciłem głowę i spojrzałem na psychiatrę, a on uświadomił sobie po chwili, że zapadłem w uporczywe milczenie, które, jak zdążył się już zorientować, oznaczało, że domagam się jakiegoś wyjaśnienia.

– Nie potrzebujesz już dłużej tego snu – oznajmił w końcu z widoczną niechęcią. – Teraz masz mnie.

Natychmiast pojąłem, o co mu chodzi, i jego interpretacja trafiła mi do przekonania.

– W takim razie – odparłem, jakbym mu nie dowierzał -skąd brał się ten strach?

– Czy nie bałbyś się, gdyby spełniło się to twoje marzenie? – odpowiedział pytaniem.

Nie podaję jego nazwiska, ponieważ polegam wyłącznie na własnej pamięci i mogłoby mu się nie spodobać, że rekonstruuję nasze spotkania w niezbyt dokładny, a czasami właśnie zbyt dokładny sposób. W trakcie naszego drugiego spotkania, które poprzedzało formalne rozpoczęcie terapii, był trochę zawiedziony, gdy okazało się, że między pierwszą i drugą konsultacją nie zasięgnąłem języka na jego temat. Nigdy nie przyszło mi to do głowy; nie wiedziałbym, kogo pytać, i czułbym się jak kanalia, gdybym to zrobił. (On natomiast był przekonany, że to zrobię, i fakt, że postąpiłem inaczej, mógł skłonić go do wniosku, że jestem neurotykiem). Choć młodszy ode mnie, miał, jak potem odkryłem, opinię znakomitego specjalisty, szanowano go w Nowym Jorku i gdzie indziej, i wyraźnie chciał, żebym to wiedział. Orientował się dobrze, kim jestem – należał do tych czytelników, którzy nie kryli, iż „Paragraf 22" wywarł duży wpływ na ich życie – nawiązując więc stosunki, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem, który w miarę upływu czasu wcale się nie zmniejszył.

Opowiadałem mu najobszerniej, jak mogłem, o rzeczach, które uważałem za istotne, czyniąc to, jak sądziłem, z godnym polecenia obiektywizmem. Mój język obfitował prawdopodobnie w terminy psychologiczne, ponieważ taki właśnie jestem. (Przypuszczam, że było w tym przynajmniej trochę chęci brylowania). Przeczytałem już wtedy dużo książek Freuda oraz opracowań na jego temat i jak wszyscy obdarzeni wyobraźnią Amerykanie mojego pokolenia byłem zahipnotyzowany (termin o medycznej etymologii) egocentrycznymi implikacjami i obietnicami psychoanalizy. W trakcie mojej terapii, która trwała ze sporadycznymi przerwami ponad trzy lata, przyznałem się chętnie do wszystkiego, co mogłem sobie przypomnieć, i domyśliłem wszystkiego, czego nie mogłem… to znaczy, prawie wszystkiego. (Nie powiedziałem mojemu psychoanalitykowi, że kiedy byłem mały i bałem się, że będą mi się kręcić włosy, szedłem czasami spać, zakładając na głowę jedną z siateczek mojej siostry, ani że kiedyś, gdy bolały mnie oczy – jeszcze teraz często mnie bolą – wpadłem nie inspirowany przez nikogo na roztropny pomysł, aby nasmarować je, wpuszczając do każdego kilka kropel oliwy, i w rezultacie do końca tygodnia widziałem wszystko jak przez mgłę. Było kilka innych podobnie infantylnych wstydliwych sekretów, o których nie chciałem, żeby wiedział – ani on, ani wy).

Pochlebiło mi i szybko przytaknąłem, gdy oświadczył, że jakakolwiek inna terapia poza psychoanalizą będzie dla mnie dziecinną igraszką. Było to w zamierzchłych czasach, kiedy nie mieliśmy do dyspozycji prozacu i innych stymulatorów oraz stabilizatorów nastroju, zanim psychoanaliza i sam Freud spotkały się z huraganową krytyką, dezaprobatą i kontestacją, które trwają do dzisiaj.

Wyraził obawę, że mogę wykazywać tendencję do „intelektualizowania" i z tego względu utrudniać proces terapii. Powiedziałem, żeby się o to nie martwił, chociaż przyciśnięty do muru, musiałbym przyznać, że nie bardzo wiem, o czym obaj mówimy.

Uzgodniliśmy cztery sesje tygodniowo, jeśli będzie to możliwe; często okazywało się niemożliwe. Od czasu do czasu trzeba było odłożyć spotkanie z powodu przeziębienia bądź dolegliwości jelitowych. Bardziej niezwykłe i po pewnym czasie zabawne dla nas obu były przerwy związane z otrzymywanymi przez niego i przeze mnie atrakcyjnymi zaproszeniami. On pojechał raz do Chin, ja na konferencję pisarzy w Berkeley. Obaj zgadzaliśmy się często wygłaszać prelekcje na uniwersytetach i w podobnych miejscach. Poza tym mimo zdarzających się co jakiś czas małżeńskich nieporozumień, latem wyjeżdżałem na ogół z żoną z miasta – jego i tak nie było w sierpniu – i nie zamierzałem rezygnować z lipcowych wakacji tylko dlatego, by zachować zdrowie psychiczne i spokój umysłu, za który płaciłem.

Powiedziałem mu szczerze, że jednym z motywów, jakie mnie do niego sprowadziły (prawdę mówiąc, nie widziałem żadnego innego autentycznego powodu), była chęć posiadania własnego medyczno-pschiatrycznego autorytetu, na który mógłbym się powoływać podczas domowych kłótni – cytując go a nawet przypisując stwierdzenia, których wcale nie wypowiedział. Roześmiał się i nie był wcale zdziwiony.

Chciał, bym zrozumiał, że nie potrafi nic poradzić na moje bieżące problemy emocjonalne, zastrzeżenie, które szybko przyjąłem do wiadomości. Uważał jednak, że psychoanaliza może mieć pewne profilaktyczne znaczenie w zapobieżeniu depresji późnego wieku, której ofiarą pada wiele starzejących się i odizolowanych od świata osób.

W tym pierwszym mylił się. Pomógł mi ogromnie w moich codziennych zmaganiach w domu i gdzie indziej, jako ktoś bezstronny i inteligentny, z kim mogłem rozmawiać absolutnie swobodnie i kto potrafił wskazać mi oczywiste aspekty i sposób podejścia do każdego kryzysu, sprawy, których sam nie umiałem racjonalnie dostrzec.

Co się tyczy zapobieżenia ewentualnej depresji, nie wiem, czy to dzięki niemu, czy nie, ale osiągnąłem oto późny wiek i nie jestem przez to bardziej przygnębiony, przybity, oschły, markotny, cyniczny, zgorzkniały, ospały, osamotniony, wściekły i tak dalej, aniżeli byłem przez cały czas przedtem. Jeśli poraża mnie czasem świadomość, że nie mam do zrobienia nic, co sprawiłoby mi przyjemność, albo że nie dzieje się nic wesołego, to dlatego, że nie mam nic takiego do roboty i nic takiego się nie dzieje. Jestem w świetnej formie, dopóki mam do zrobienia coś, co chcę robić. Wiem, że jest dobrze, jeśli pierwsze myśli po obudzeniu dotyczą tego, co piszę. Dzisiaj jestem w świetnym nastroju, ponieważ obudziłem się rano z zamiarem zapisania tych dwu zdań, które właśnie zapisuję. Dopiero kiedy nie mogę znaleźć niczego, co chciałbym robić, jestem skłonny długo spać i wyobrażać sobie, że wpadłem w ponury i trujący letarg, który Francuzi nazywają cafard, a my zwykliśmy nazywać „melancholią". Coraz trudniej spotkać nowych ludzi, z którymi chciałoby się bliżej zaprzyjaźnić (istnieje duże prawdopodobieństwo, że się o tym przekonacie).

Do jednego mnie zobowiązał: miałem nie dokonywać fundamentalnych zmian w moim życiu – w małżeństwie, pracy i w innych dziedzinach -jeśli tego z nim przedtem nie przedyskutuję. Argumenty przemawiające za przyjęciem tego warunku były tak oczywiste, że zgodziłem się bez wahania.

I pod koniec lata 1981 złamałem wielokrotnie tę obietnicę, bez żalu i nie zdając sobie nawet sprawy, że to robię. Zmieniłem księgowych oraz wydawców i złożyłem pozew przeciwko jednemu z nich. Rozstałem się z moim agentem literackim, zmieniłem adwokatów na innych, a potem na jeszcze innych, wyprowadziłem się z małżeńskiego mieszkania nie raz, ale dwa razy -najpierw w lecie, kiedy psychoanalityka nie było w mieście, a następnie w święta Bożego Narodzenia, kiedy znowu go nie było – i na koniec, być może w charakterze wielkiej i wróżącej pomyślnie kody, jednostronnie i nagle przerwałem moją terapię.

To nagłe zakończenie nastąpiło po przykrym powrocie do miasta ze spędzonych samotnie wakacji, w połowie w Aspen, gdzie szybko znalazłem nowych znajomych, w połowie w Santa Fe, gdzie już ich miałem, kiedy straciłem całą cierpliwość i zorientowałem się, że kończą mi się pieniądze. Wydatki rosły, dochody wprost przeciwnie. Adwokat doradzał mi, żebym odpoczął w wakacje, i zapewnił, że wszelkie nieporozumienia dotyczące rozwodu zostaną pomyślnie rozwiązane przed moim powrotem. Nie zostały. Czekały na mnie również nie dokończone książki.

A w połowie grudnia tego roku zapadłem na rzadką neurologiczną chorobę, tak zwany zespół Guillaina-Barre'a, którego etiologia pozostaje nie wyjaśniona, i przez następne kilka miesięcy byłem praktycznie wyłączony z aktywnego życia. Stres? Niewykluczone.

Od początku terapii starałem się, jak mogłem, być bardzo dobrym pacjentem, bez trudu przekraczającym średnią, śniąc sny, które miały mi się przyśnić, przypominając sobie rzeczy, które chciał, żebym sobie przypomniał, ujawniając wszelkie tajone pragnienia, które wolałbym ukradkiem stłumić, a wszystko po to, by odkryć źródła wątpliwości, lęków, popędów i zahamowań, z którymi pozostawałem w stanie konfliktu (choć mogłem o tym nie wiedzieć). Nie udało mi się jednak daleko zajść. Moja teoria na temat teorii psychoanalizy jest dzisiaj następująca: korektywna terapia wymaga nie zakłóconej niczym uwagi wolnego od wszelkich kłopotów inteligentnego pacjenta, który jej wcale nie potrzebuje. W mojej głowie kłębiło się tymczasem od pozwów, kłótni, wątków powieści i innych trudnych do zliczenia powikłań. Mój umysł codziennie absorbowało coś nowego -jeśli nie życiowe kłopoty, to kwestie związane z pisarskim tworzywem. Poszukując samego siebie w pozbawionym ojca dziecku z Coney Island, opublikowałem jedną powieść, „Gold jak złoto" i doprowadziłem prawie do półmetka następną, „Bóg wie". Oczywiście rozmawialiśmy o tych i innych książkach, o ich treści, o tym, co mogą o mnie mówić, i o rozgrywających się nieustannie wokół nich małych dramatach. (Przez zatrważające gapiostwo nie zorientowałem się, że nazwisko krytyka, który pisał o „Gold jak złoto" w niedzielnym „New York Timesie" – pisał dobrze, lecz bez przesadnych zachwytów – brzmiało tak samo jak nazwisko mojego psychoanalityka, ba, miało nawet taką samą odbiegającą od reguły pisownię. Byli, jak się okazało, dalekimi krewnymi, ale nie miało to wpływu ani na recenzję, ani na długość mojej kuracji).

Sądzę, że w mojej gorliwości, by sprawiać świetne wrażenie jako pacjent, nie byłem osamotniony wśród męskiej połowy populacji, starającej się czym prędzej przyznać do wszelkich możliwych ułomności, takich jak: kompleks Edypa, lęk przed kastracją, impotencją oraz blamażem, zła wola, ambiwalentne emocje skierowane ku bliskim osobom, utajony homoseksualizm, gniew, wstyd, lubieżne myśli, podświadome animozje i nie uzasadnione utraty pewności siebie, niejasna świadomość konfrontacyjnej nieskuteczności i abstrakcyjnych zagrożeń, a także zamaskowane podziemne wulkany morderczej agresji. Gdybym wiedział wtedy, że narcyzm jest określoną patologią, dorzuciłbym go także. Wszystkie te poważne sprawy to była bułka z masłem. Trudne i nieprzezwyciężone okazały się proste nieznane rzeczy: odejście od łatwej, akademickiej logiki i wysondowanie pamięci w celu zrozumienia uczuć i wydarzeń, których mogło tam w ogóle nie być albo które nie miały nigdy miejsca, nawet w fantazjach.

Odczuwałem częste zahamowania (lub tak mi się zdawało) i przyznawałem się od razu do tej wady, nie czekając, aż zostanę o nią oskarżony. „Opory" były kolejnym terminem, który wymyśliłem. (I przyznaję szczerze, że większe od zwyczajnych trudności, jakie mam, pisząc te słowa, mogą ponownie wynikać z „oporów" – z czegoś, co niektórzy skłonni będą w tym miejscu uznać za psychiczne zahamowania, a w innych częściach książki za przejaw zwykłej niemocy twórczej).

Zawsze miałem bogate sny. Teraz przypisywałem duże znaczenie każdemu z nich. Byłem zaintrygowany sposobem, w jaki zaczęły się koncentrować na naszych sesjach, nawet na konkretnym wyglądzie gabinetu oraz na tym, co uważałem za nieuchwytną esencję moich monologów. Ubawiła mnie częstotliwość, z jaką takie detale, jak numer na drzwiach gabinetu psychoanalityka, zaczęły się pojawiać w różnych kontekstach snu, a także już po obudzeniu, w trakcie sprytnych i miłych zaników pamięci, sympatycznych figli umysłu, które wydawały się doskonale pasować do freudowskiej teorii. Najbardziej dramatyczny z nich przytrafił mi się podczas kończącej któryś sezon sesji. Bujałem właśnie w obłokach, oddając się wolnym skojarzeniom, w które obaj wierzyliśmy, kiedy nagle przerwał mi obcesowo, żeby zapytać:

– Nie wiesz, że spóźniłeś się dzisiaj dwadzieścia minut?

Nie, nie wiedziałem.

W trakcie jednego z poprzedzających rozwód okresów separacji, gdy mieszkałem samotnie w wynajętym z drugiej ręki umeblowanym apartamencie, wybrałem się pewnego weekendu na zwariowane rendez-vous, randkę w ciemno z kobietą, której nie znałem i nigdy wcześniej nie spotkałem (przyjaciele twierdzili, że to moja najbardziej niebezpieczna eskapada) i o której nie słyszał również żaden z moich znajomych. (Opis farsowych okoliczności, dzięki którym doszła do skutku ta niezwykła schadzka, pojawi się w drugiej części tej autobiografii, jeśli zdecyduję się ją kiedykolwiek napisać – co jest bardzo mało prawdopodobne). Zaraz po przybyciu na miejsce dotknęła mnie seksualna niemoc, do czego przyznałem się niechętnie, kiedy omawialiśmy rzecz po moim powrocie (zdarzyło mi się to nie po raz pierwszy w życiu, zmuszony byłem wyznać jemu… i wam).

– Chciałem, żebyś tam ze mną był – powiedziałem żartem.

– Byłem – odparł lakonicznie.

– W takim razie dlaczego nie pomogłeś?

– Chciałeś, żebym pomógł ci zrobić coś, na co tak naprawdę nie miałeś ochoty? – zdziwił się.

Ta wymiana zdań oświeciła mnie w kwestii tysiąca i jednej rzeczy, których pozornie pragnąłem, w rzeczywistości jednak wolałem wcale nie robić, i położyła kres wielu związanym z nimi pobożnym życzeniom. Tak naprawdę nigdy nie chciałem mieszkać w domu w Toskanii lub na Riwierze Francuskiej, nie pragnąłem, by zakochały się we mnie Elizabeth Taylor i Marilyn Monroe, i nie zazdrościłem Normanowi Mailerowi jego odważnego życia w blasku jupiterów, chociaż jest tu wiele do pozazdroszczenia. Ludzie obdarzeni możliwością wyboru robią generalnie to, co chcą, i nie mają innego wyboru, jak być tym, kim są. Myślę, że przyzna mi rację nawet mój były mentor. Nie mam wcale ochoty wpaść do Białego Domu na kolację ani otrzymać nagrody od któregoś z jego tymczasowo zameldowanych lokatorów, ale chętnie dostałbym jedną albo dwie Nagrody Nobla.

Bóg wie, że na nią zasługuję.

Nasze dialogi nie zawsze były tak jednostronne. Ode mnie usłyszał po raz pierwszy słowo catamite. Ja dziwiłem się, że go nie zna, on dziwił się, że je znam. Natknąłem się na nie o wiele wcześniej w podręczniku medycyny sądowej, który wpadł mi w ręce w moim namiocie za oceanem, i byłem przekonany, że jest to powszechnie znany termin medyczny. Ode mnie pochodził też komentarz na temat prób zmiany neurotycznego zachowania.

– To jak proszenie garbusa, żeby się wyprostował – powiedziałem i parsknął śmiechem.

Spodobało mu się to powiedzonko i stwierdził, że mógłby je często powtarzać. Pozwoliłem mu, ponieważ usłyszałem je od przyjaciela, Speeda Vogela, o którym i z którym pisałem gdzie indziej. (W „Nie ma się z czego śmiać", jeśli was to naprawdę interesuje).

No i były te moje sny.

W dni gdy mieliśmy wyznaczone spotkania, budziłem się na ogół z wielkimi nadziejami (zwłaszcza jeśli przyśnił mi się wspaniały sen), opracowując w myśli to, co miało być rzekomo spontaniczne, i świta mi teraz w głowie, że tworzywo psychoanalizy stało się w dużej części samą psychoanalizą.

– Ale mam dla ciebie sen, chłopie! – mówiłem sobie z dumą, budząc się ze snu z zarysowaną wyraźnie linią fabularną, która miała ukryte oraz jawne znaczenia i obfitowała we wszelkie prawidłowe symbole – łatwe do rozpoznania symbole seksu i śmierci: wieżyczki, damskie torebki i wyciskające łzy z oczu rozstania.

Pewnego razu w ciągu jednego tygodnia usłyszałem trzy dowcipy, wszystkie opowiadające o morskim rozbitku, uwalniającym dżina z butelki i nakazującym mu spełnić życzenie, które ma seksualny charakter i zostaje źle zrozumiane. We śnie wymyśliłem czwarty, który był tak samo dobry jak inne i całkiem niezły jak na dowcip wymyślony podczas snu. Od niego zacząłem naturalnie naszą kolejną sesję. Na szczęście nie słyszał pozostałych trzech, w związku z czym większą część moich pięćdziesięciu minut mogłem poświęcić na opowiadanie kawałów i dopiero potem przejść do tego, co miało być najbardziej palącym problemem tej sesji, problemem, który choć nie stanowił może najlepszego obiektu dla autoanalizy, tkwił w umyśle na samym wierzchu i nie sposób było go ominąć, jeśli miałem się autentycznie odsłonić, poprzez wolne skojarzenia bądź też użalając się nad sobą bez żadnych ogródek. (Pamiętam dwa z tych dowcipów – w jednym występował duży mężczyzna z małą głową, który wchodził do baru, w drugim wchodzący do baru facet z dziesięciocalowym szczerzącym zęby manekinem, sterczącym na jego ramieniu. Wypadł mi z głowy trzeci i zupełnie nie przypominam sobie tego, który mi się przyśnił, albo dlatego, że wcale nie był taki śmieszny, jak nam się wydawało, albo dlatego, że ponownie padam ofiarą nieświadomych i umyślnych zaników pamięci).

Nie chce mi się pisać dalej i to jest straszne. To coś więcej niż twórcza niemoc. W kolejnym zaniku pamięci zupełnie wypadło mi z głowy, że treścią tego rozdziału nie miały być eskapady w psychoanalizę w trakcie rozpadu mojego małżeństwa, lecz śmierć ojca, gdy byłem małym chłopcem, oraz jej traumatyczne efekty, które, jak wszyscy sądzą, musiały mieć wpływ na kształtowanie się mojej osobowości. (Z pewnością bogaty materiał na przedostatni rozdział i cieszę się, że nie będę musiał nigdy recenzować tej książki ani sporządzać notki na okładkę, napomykając, jak trudno było mi pisać ten fragment). Podobny brak entuzjazmu przytrafia mi się nader rzadko, gdy kończę książkę, i wynika zapewne bardziej z delikatnego charakteru materii, o której mowa, aniżeli z nudy, zmęczenia lub trwającej kilka dni infekcji.

Moja jedyna poza tym przygoda z psychologią miała miejsce prawie dwadzieścia pięć lat wcześniej i rozmawiałem o niej często i wnikliwie z psychoanalitykiem. Pewne związane z nią przeżycia pozostały niezatarte. W roku 1958, kiedy w wieku trzydziestu pięciu lat przeszedłem z innego czasopisma do oferującego lepsze warunki finansowe magazynu „McCall's" i objąłem tam stanowisko kierownika małego działu związanego z reklamą, poddawanie pracowników badaniom psychologicznym było w modzie – przynajmniej w McCalFs Corporation. Przed zatwierdzeniem nominacji kazano mi się poddać serii badań, które zajęły półtora dnia i odbywały się na Manhattanie w prywatnej klinice prowadzonej przez dwóch profesorów Uniwersytetu Columbia. Wyglądało to dość sympatycznie. Większość testów była dla mnie nowa; o kilku nigdy przedtem nie słyszałem. Należało do nich kończenie zdań, próba, która wprawiała mnie w zakłopotanie z powodu dużej liczby teoretycznych możliwości i jednocześnie bawiła jako zgadywanka, a także Test Apercepcji Tematycznej, TAT, który przynajmniej jeśli o mnie chodzi, chwilami stanowił szczególne wyzwanie, a chwilami głęboko poruszał. Test Rorschacha był silnym kataizatorem i przystępując doń, natężałem z rozkoszą wszystkie zmysły niczym koń kwaleryjski na początkowe dźwięki trąbki.

Przypuściłem atak na pierwszą kartę i z miejsca zacząłem opowiadać o różnych siłach, których interakcję widziałem jak na dłoni w kolejnych plamach atramentu, nie przedstawiając, jestem tego pewien, ani jednej oryginalnej interpretacji, lecz dywagując na temat każdej, aż zabrakło mi tchu lub prowadzący test zaczynał się niecierpliwić i przechodziliśmy dalej. Nawijałem równo – wesoły i niezmordowany – aż do momentu, gdy natrafiłem na kartę numer cztery lub pięć, pierwszą, na której znajdowała się kolorowa plama, i zaskoczony wpadłem w stan kompletnego osłupienia. Po mojej elokwencji nie zostało ani śladu. Zdrętwiałem. Ta pierwsza kolorowa karta nosi miano „kolorowego szoku", o czym dowiedziałem się z podręcznika, który wypożyczyłem czym prędzej w lokalnej bibliotece, i przynajmniej w moim wypadku nazwa okazała się właściwa. (Jeśli chodzi o innych chyba również, bo inaczej skąd by się wzięła?).

Od tego momentu kontynuowałem bardzo ostrożnie, o wiele mniej pewny siebie. Niedługo przedtem zadałem sobie wreszcie trud, by zapytać siostrę o przyczynę śmierci ojca. Wykupując swoje pierwsze ubezpieczenie na życie – miałem w końcu żonę i dwoje dzieci – trafiłem w formularzu na rubrykę, w której trzeba było podać przyczynę jego zgonu. Byłem zaskoczony i zawstydzony, zgadywałem bowiem, iż moja niewiedza wynikła z faktu, że nigdy nie chciałem tego wiedzieć. Przyczyną śmierci, jak już powiedziałem, był wewnętrzny krwotok, który nastąpił po wycięciu wrzodu żołądka, i myliłem się wcześniej, sądząc, że ojciec był pacjentem Coney Island Hospital. Całkiem niedawno dowiedziałem się od Sylvii, że leżał na oddziale Columbia Presbyterian Hospital na Manhattanie, kawał drogi metrem z Coney Island i to właśnie Sylvia, wtedy trzynastoletnia, towarzyszyła matce do szpitala, kiedy dowiedziały się o jego śmierci. Trzeba było jechać linią ekspresową BMT aż do ostatniej stacji na Times Square i potem przesiąść się na linię IRT. Ale są dwie linie IRT: jedna biegnie w górę Manhattanu do stacji przy szpitalu; druga skręca w stronę Bronxu i kończy się gdzieś za miastem, przy granicy hrabstwa Westchester. Sylvia nigdy nie była tak daleko od domu. Makabryczny pech chciał, że wybrała złą linię, i owdowiała matka ze swą kilkunastoletnią córką jechały do szpitala po odbiór świadectwa zgonu dwie godziny dłużej, niż powinny.

Na tych kartach Rorschacha, które są kolorowe, dominuje, pamiętam (albo wydaje mi się, że pamiętam), barwa czerwona, w plamach o różnej intensywności i kształcie. I na tej pierwszej karcie, kiedy już ochłonąłem z szoku, a także na następnych, tak naprawdę widziałem tylko krew, krew i amputowane lub wycięte części ciała, ludzkie organy. Gdy co jakiś czas pokazywano mi kawałek zieleni, próbowałem udawać, że widzę kwiat albo owoc, w głębi serca wiedziałem jednak, że to nieprawda, i brakowało mi siły przekonywania. Regularność tych makabrycznych reakcji wprawiła mnie w takie zakłopotanie i zażenowanie, że poczułem się zmuszony zwrócić z nerwowym śmiechem uwagę, iż zdaję sobie sprawę z ich chorobliwej powtarzalności. (Przy prezentacji czarno-białych kart miałem podobny, choć mniejszy dylemat z symbolami genitalnymi: nie chciałem, żeby prowadzący test pomyślał, że boję się je zobaczyć; z drugiej strony nie chciałem, żeby doszedł do wniosku, że widzę ich zbyt dużo).

Po zaliczeniu testów czekała nas długa rozmowa. Nastrój był; swobodny. W trakcie wymiany zdań wspomniałem naturalnie, że piszę powieść, na którą podpisałem już kontrakt z wydawcą. O czym jest ta powieść? Do tej pory skręcam się na myśl o tym pytaniu (i wciąż niesamowicie się cieszę, że nigdy nie musiałem pisać recenzji „Paragrafu 22" ani notki na jego okładkę). Akcja toczy się pod koniec drugiej wojny światowej – tyle mniej więcej mogłem powiedzieć, nie mijając się z prawdą- i opowiada o ludziach z amerykańskiej eskadry bombowców stacjonujących na wyspie niedaleko włoskiego wybrzeża. I przysięgam, że dopiero wówczas, próbując o tym sensownie mówić, zdałem sobie po raz pierwszy sprawę, jak uporczywie skupiam się na ponurych detalach ludzkiej śmiertelności, na chorobach, wypadkach, groteskowych okaleczeniach. Znowu nurzałem się w czerwieniach i różach kolorowych kart Rorschacha, we krwi, w śmierci takich postaci, jak Kid Sampson, Snowden, a nawet mój bezbarwny żołnierz w bieli. Od początku, od drugiego rozdziału, starałem się ściśle trzymać nakreślonego wcześniej konspektu, ale aż do tego momentu nie uświadamiałem sobie, ile jest w nim krwawych scen. Zdecydowanie za dużo, jak na powieść, którą wiele osób uznało później za najśmieszniejszą, jaką w życiu przeczytali.

Uderzyło mnie później – nie mogło uderzyć już wtedy – że w „Paragrafie 22", wszystkich moich następnych powieściach oraz jedynej napisanej przeze mnie sztuce rozwiązanie akcji poprzedzone jest w przedostatnim rozdziale śmiercią jakiejś postaci, która nie jest jednak głównym bohaterem. W „Paragrafie 22" śmierć Snowdena, który zginął czterysta stron wcześniej -zginął w gruncie rzeczy, zanim zaczęła się w ogóle akcja powieści – opisana jest dokładnie dopiero w przedostatnim rozdziale. A w mojej ostatniej książce, „Ostatnim rozdziale", śmierć Lewisa relacjonowana przez jego żonę poprzedza surrealistyczną katastrofę w finale, chociaż Yossarian wcale w niej nie ginie. Nawet w poprzedniej powieści „Namaluj to" – pisząc ją, zdawałem już sobie sprawę z istnienia tego stałego wzorca i próbowałem z nim zerwać – śmierć Sokratesa, o której opowiada Platon w „Krytonie" (mnie oczywiście w tłumaczeniu), prawie wbrew mojej woli zapowiada finałowe kilka stron. I słuchajcie uważnie: w tej książce, ku swojemu zaskoczeniu, robię dokładnie to samo! Nie zerwałem z tą regułą. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje – nie wynika to z żadnej estetycznej ani filozoficznej zasady. Zaryzykowałbym tezę, że każdy osobnik bez względu na to, jak wielką jest obdarzony kreatywnością, ma swój własny charakter pisma i może swobodnie tworzyć tylko w granicach swojej natury. Powieści innych pisarzy, podobnie jak dojrzałe utwory klasycznych kompozytorów, są do siebie bardziej podobne, niż chcielibyśmy sądzić.

Zdałem sobie sprawę z czegoś jeszcze. Kiedy przedstawiam czułe stosunki między dwiema osobami, dotyczą one na ogół ojca i dziecka, tak jak w „Coś się stało" oraz w „Bóg wie", gdzie najbardziej przykre wspomnienia króla Dawida dotyczą śmierci jego syna Absaloma oraz noworodka narodzonego ze związku z Batszewą.

Z Testu Apercepcji Tematycznej, któremu poddano mnie, kiedy starałem się o pracę w „McCall's", zapamiętałem archetyp poruszający mnie zawsze, gdy o nim pomyślę. W TAT prosi się badanego, aby skomentował w subiektywny sposób proste, obiektywnie neutralne rysunki, aby wpisał w nie osobistą wizję tego, co się dzieje, aby stworzył jakąś fabułę. Nie było to takie łatwe i założę się, że jest wielu ludzi, którzy nie potrafią w ogóle niczego wymyślić. Obrazek, o którym mówię, jedyny, jaki utkwił mi w pamięci, mam wciąż przed oczyma i pamiętam związane z nim nierozerwalnie emocje.

Kobieta o siwych włosach jest w pokoju z dorosłym ciemnowłosym młodzieńcem. To wszystko. Ale dla mnie ta scena przesycona jest bólem smutnego nie chcianego rozstania. Na twarzach przedstawionych na rysunku osób nie widać żadnych uczuć, lecz ja wyczuwam smutek matki i syna. Chłopak wyjeżdża gdzieś i żal odebrał im głos. Inna patrząca na ten sam rysunek osoba, zorientowałem się później, mogłaby z łatwością zobaczyć scenę uniesienia i triumfu – mogłaby sobie na przykład wyobrazić, że studiujący poza domem chłopak znalazł przyjemną stancję u kobiety, która będzie go chętnie gościć. Ale ja tego nie widziałem. (Mógłbym dzisiaj zaryzykować tezę, że kluczem do mojej interpretacji był być może brak ojca na rysunku, ale wtedy o tym nie pomyślałem. Po raz kolejny starałem się odnaleźć – i wciąż to czynię – podręcznikowe wyjaśnienie ponurego charakteru, jaki nadałem tej scenie. Z całą pewnością na rysunku nie ma ojca, jest tylko matka – a właściwie po prostu kobieta).

Nie znałem go. Nie ma go tam. Zresztą i tak bym go nie rozpoznał. Mam tylko kilka luźnych wspomnień – istnieje zaledwie jedno zdjęcie, na którym jest młodszy niż ja teraz, ale zawsze będzie wydawał się starszy – i nie wszystkie z tych zachowanych w pamięci obrazków są na pewno autentyczne. Posadzony na miejscu kierowcy w jego aucie, a może w dostawczej furgonetce cukierni, dotykam startera i udaję, że kieruję, biorąc z piskiem opon kolejne zakręty. Odwozi mnie do Coney Island Hospital, żeby usunęli mi migdałki. (To nie było wcale zabawne. Leżąc tam potem, oddałbym życie za łyk wody, tak wielkie dręczyło mnie pragnienie). Bawię się z ojcem samolotem z nakręcanym gumą śmigłem, który mi kupił, i widzę idącego od przystanku tramwajowego Lee. Wraca z letniej włóczęgi do Kalifornii i następuje radosne powitanie. („Kiedy człowiek wraca z Kalifornii – powtarzała potem przez lata matka – powinien się umyć".) Śpię w tej samej sypialni co rodzice i przynajmniej raz pozwalają mi wejść do swojego łóżka – myślcie o tym, co chcecie, ale nie wątpię, że to prawda. Ojciec każe mi odejść od otwartego okna, widząc, że mam zamiar zejść po schodach przeciwpożarowych. W dniu jego pogrzebu nie chciałem wsiąść do samochodu, który miał nas zawieźć do domu pogrzebowego, i kiedy przyszli po mnie starsi chłopcy z bloku, zamieniłem ucieczkę przed nimi w zabawę.

Sylvia niezbyt chętnie odpowiadała na pytania o naszym ojcu, a ja nie próbowałem z niej wiele wyciągnąć. Pamięta, jak siedziała przy oknie w nocy, odrabiając lekcje przy świetle ulicznej latarni, ale nie wiąże braku wewnętrznego oświetlenia jakimś oszczędnościowym reżimem – żadna ze znanych nam rodzin nie lubiła rachunków z elektrowni – i kiedy wszyscy zmuszeni zostaliśmy nosić okulary, nie winiła nikogo o swoją wadę wzroku. Pamięta dobrze spędzony z matką straszny tydzień po pogrzebie. Było lato i panował upał. Ktoś ubrał ją, trzynastoletnie dziecko, w czarny strój, ale matka poradziła, żeby włożyła coś lżejszego i wyszła na dwór, gdzie mogło być chłodniej. (Nie było mnie tam wtedy. Nie wiem, gdzie się podziewałem w ciągu tego tygodnia, ale na pewno mnie tam nie było. Pamiętałbym to. W trakcie prawie trzyletniej terapii doszedłem do tego i nie posunąłem się ani o krok dalej). Był dla mnie zawsze dobry, twierdzi Sylvia – wszyscy byli dobrzy. Jego pierwsza żona zachorowała i umarła i niedługo potem on także zachorował i nie zawsze był miły dla Lee. Najmłodszy w liczącej kilku synów rodzinie, która wyemigrowała ze wschodniej Europy w rejon Nowego Jorku, odniósł z nich wszystkich najmniejszy życiowy sukces i był najbardziej życzliwy i uczynny -również wobec krewnych mojej matki.

Lee rozmawiał o nim ze mną tylko raz i targały nim wtedy głębokie i sprzeczne emocje. Miał załzawione oczy i próbował się uśmiechać. Rozmowa odbywała się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Przyjechawszy do Nowego Jorku z West Palm Beach z familijną wizytą, jego żona poczuła ból w ramieniu i poprosiła nas – mnie i moją pierwszą żonę Shirley – żebyśmy polecili jej jakiegoś lekarza, najlepiej ortopedę. Doktor, do którego się zwróciła, zrobił jej rentgen i odkrył zaawansowanego raka płuc. Podczas pierwszej sesji chemioterapii w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku Lee i ja jedliśmy przez kilka kolejnych wieczorów kolację we włoskiej knajpie oddalonej o przecznicę od mojego mieszkania – u Tony'ego przy Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Nigdy przedtem i potem nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu i nigdy tak długo nie rozmawialiśmy. Obaj piliśmy whiskey.

Nie przyznał się, że uciekł z domu tamtego lata. Pojechał po prostu do New Jersey, żeby starać się. o pracę, i kiedy stało się jasne, że jej nie dostanie, postanowił nagle, że pojedzie na zachód. Co tydzień wysyłał do domu pocztówki, żeby rodzina wiedziała, że jest zdrów i cały. Z dzieciństwa najboleśniej wspominał zimowe poranki, kiedy jeździł razem z ojcem zaprzężonym w konia furgonem po górnym Manhattanie, gdzie mieszkali przed moim urodzeniem. Jadąc pod górkę oblodzoną ulicą, ojciec musiał użyć bata i ludzie na ulicy oskarżali ich obu o okrucieństwo wobec zwierzęcia. Ojciec był dobrym i miłym człowiekiem, stwierdził Lee, chociaż bił go paskiem za każde uchybienie. Wydało mi się to brutalne.

– W okolicy było wielu żydowskich kryminalistów i nie chciał, żebym zszedł na złą drogę.

– W takim razie miał swoje racje – rzuciłem pojednawczo.

– Jasne. Ale ja byłem tylko małym chłopcem. Jak bardzo musiałem nabroić, żeby na to zasłużyć?

Więc nie zawsze był taki dobry i miły?

– Zawsze był bardzo dobry. Jego żona zachorowała i umarła, i on także był chory.

Lee nie zszedł na złą drogę. Żaden z nas nie zszedł. Jako osiemdziesięcioczteroletni wdowiec zmarł w salonie swego małego kondominium w West Palm Beach w sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy odejść, gdybyśmy mieli osiemdziesiąt cztery lata i mogli przyśpieszyć własną śmierć. Wróciwszy z wakacyjnej podróży z grupą znajomych, z którymi się zaprzyjaźnił, zmarł nagle na zawał serca w trakcie planowania zajęć na najbliższą przyszłość. Tego dnia pożyczył kilka książek w miejscowej bibliotece i właśnie wrócił z supermarketu, gdzie uzupełnił kuchenne zapasy.

Jeszcze jedna relacja, pochodząca od wujka z rodziny mojej żony, który był małym chłopcem i bawił się z nami na ulicy, gdy ojciec jeszcze żył. Opisał mi go jako wesołego, pogodnego, przyjaznego i uczynnego mężczyznę – i oto, jak już wspomniałem, znowu kończę książkę, której przedostatni rozdział opowiada o śmierci, śmierci kogoś, kto nie jest głównym bohaterem.

Po raz ostatni byłem z moim ojcem i w ogóle miałem z nim coś do czynienia jakieś siedemdziesiąt lat temu, w dniu gdy pochowano go na cmentarzu gdzieś na Coney Island albo w New Jersey. Sylvia na pewno pamięta gdzie, ale pytając o to, sprawię jej przykrość, a to, że będę wiedział, i tak niczego nie zmieni. Do tej pory nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zapytać. Nigdy nie myślałem, żeby się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Wolę tego nie robić. I nie będę chciał tego robić. Fakt, że się czegoś dowiem, też niczego nie zmieni. Znam go jako kogoś nieobecnego. Aż do dzisiaj, jeśli w ogóle wspominałem dzień jego pogrzebu, to jako jeden z najpomyślniej szych dni w moim wówczas niedługim życiu. Siedziałem spokojnie na kamiennej ławce na kamiennym patio ogrodzonym balustradą przy wejściu na teren cmentarza. Było lato, miałem na sobie elegancki strój i świeciło słońce. Przechodzący ludzie litowali się nade mną. Niektórzy dawali mi monety – dziesięciocentówki, a czasami ćwierćdolarówki. Ciocia Esther dała mi całego dolara. Poczułem się bogaty.

Загрузка...