8. Pokój

W grudniu 1944 roku, kiedy „zaliczyłem" wymaganą, ustaloną wówczas na sześćdziesiąt, liczbę lotów i czekałem na rozkaz przeniesienia do Stanów, do mojego namiotu wprowadzili się dwaj świeżo przybyli zza oceanu prostoduszni nowicjusze, obaj w stopniu porucznika. Zastąpili parę, która odbyła już odpowiednią liczbę akcji i wyjechała; jeden z nowych przytargał ze sobą coś, co nie wchodziło zwykle w skład osobistego bagażu: przenośną maszynę do pisania. Nie pytajcie, do czego była mu potrzebna – zapomniałem już, można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że żywił te same literackie ambicje, co ja i Tom Sloan.

Do moich najbliższych przyjaciół na Korsyce należeli: Tom Sloan, prowadzący bombardier, który pochodził z Filadelfii, oraz Hali A. Moody, skrzydłowy bombardier z Missisipi. Tom był sumiennym, szybkim i utalentowanym prowadzącym bombardierem; latanie w jego formacji było dla mnie niemal przyjemnością. Podobnie jak Moody, byłem tylko skrzydłowym bombardierem i obsługiwałem przełącznik zwalniający bomby, wciskając go ułamek sekundy po tym, jak zobaczyłem bomby wylatujące z luku bombowego prowadzącej maszyny. Podczas akcji nigdy nie korzystałem z celownika, w którego obsłudze mnie wyszkolono, i nawet nie miałem go na dziobie mojego samolotu. Miałem tam zamontowany na obrotowym wysięgniku karabin maszynowy kaliber 50, ale i z tego urządzenia na szczęście nie musiałem ani razu korzystać. Czterej skrzydłowi bombardierzy w liczącym sześć samolotów kluczu zamiast celowników mieli karabiny maszynowe.

Tom był tylko kilka lat starszy ode mnie – nie sądzę, żeby skończył dwadzieścia pięć – ale miał już żonę i małe dziecko, które widział zaledwie kilka razy w życiu. Postawił sobie za punkt honoru przeżyć i wrócić do rodziny, za którą tak bardzo tęsknił, i dręczyła go coraz silniejsza i bardziej widoczna obawa, iż może mu się to nie udać. Z radością donoszę, że mu się powiodło. Rozkazy wyjazdu nadeszły dla nas obu tego samego dnia; dopiero mając je w ręku, poczuliśmy, że jesteśmy naprawdę ocaleni.

Hali A. Moody, w moim wieku lub nawet młodszy, był też żonaty i ani jego, ani Sloana – przyznaję to z pewną dumą i bez cienia szyderstwa – w najmniejszym stopniu nie interesowało uprawianie seksu z innymi kobietami, zarówno na przepustkach w Rzymie, jak i na Sycylii, w Kairze oraz w Aleksandrii. Ja, nieżonaty i, jeśli chodzi o życiowe doświadczenia, niemal prawiczek, byłem młodym i nienasyconym satyrem. Moody okazał się pod wieloma względami niewinny: nigdy przedtem nie słyszał nawet o oralnym seksie, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie słyszał o nim ani pod eleganckimi łacińskimi określeniami, które wszyscy teraz znamy, ani pod wulgarnymi i swojskimi, których wszyscy teraz używamy. Sama wzmianka o tak wynaturzonych praktykach była dla niego oburzającym, upadlającym horrorem, którego nie chciał sobie wyobrażać i na myśl o którym rumienił się i zaciskał pięści w szewskiej pasji. Kiedy Tom i ja wyjechaliśmy do Stanów, Moody wykonywał jeszcze misje bojowe i nie wiem, co się z nim stało, ale jego nazwisko nie pojawiło się na liście poległych z naszej eskadry i sądzę, że ocalał. Małe dziecko Toma Sloana, to, za którym tęsknił tak gorąco, boleśnie i małomównie, gdy go znałem, miało wtedy roczek, a teraz musiało skończyć pięćdziesiątkę.

Po zwolnieniu z eskadry Tom i ja pierwszą część podróży z Korsyki odbyliśmy na pokładzie samolotu, który zawiózł nas jednak nie do Rzymu, gdzie chętnie pohulałbym na pożegnanie, lecz do Neapolu. Mając do wyboru powrót do kraju drogą powietrzną lub morską, opowiedziałem się bez wahania za drogą morską, przysiągłem sobie bowiem potajemnie nigdy w życiu nie wsiadać już do samolotu. (I rzeczywiście po bezpiecznym powrocie nie latałem jako żołnierz i cywil przez siedemnaście następnych lat, a na konwencje „Time'a" i „McCalls'a" wybierałem się pociągiem względnie parowcem, jeśli odbywały się na Bermudach i Nassau. Dopiero kiedy ogłupiająca nuda nocnej podróży pociągiem przezwyciężyła ostatecznie wszelkie obawy przed nagłą śmiercią, osłabłem w swoim postanowieniu, a w tym czasie latały już odrzutowce).

Po mniej więcej tygodniu wypłynąłem z Neapolu z kilkoma tysiącami innych żołnierzy na pokładzie supernowoczesnego statku transportowego, przerobionego nie tak dawno przedtem z S/s „America", jak mi się zdaje, najbardziej luksusowego liniowca amerykańskiej floty pasażerskiej. W mojej kabinie zaopatrzonej w dwa rzędy piętrowych koi przebywało sześciu oficerów, którzy na przemian spali, drzemali, czytali, jedli i gadali, bowiem w ciągu około dziesięciu dni, jakie spędziliśmy na morzu, nie było wiele innego do roboty. Nigdy się wcześniej nie spotkaliśmy. Nie wyobrażani sobie teraz, jak spędziłem tyle czasu, nie robiąc w zasadzie nic poza spaniem, drzemaniem, czytaniem, jedzeniem i gadaniem; wiem, że nie chciałbym być do tego ponownie zmuszony. Płynęliśmy bez konwoju i eskorty innych jednostek marynarki. Nasza kabina nie była pierwszej klasy, bo nie wychodziła na pokład spacerowy; nie mieściła się jednak poniżej linii wody, mieliśmy bowiem iluminator.

Statek płynął do Bostonu, ale poznaliśmy cel podróży dopiero po zawinięciu do portu. Z Bostonu przewieziono nas koleją do Atlantic City, gdzie po rutynowej procedurze dostaliśmy nowe przydziały, stamtąd zaś, otrzymawszy przepustkę, wróciłem z triumfem na łono rodziny, powitany na Coney Island jako ktoś w rodzaju bohatera wojennego. Nigdy nie pomyślałem, by zapytać, o co się martwili i o czym rozmawiali, czekając na moje listy, i do tej pory tego nie wiem.

Na samym początku badań medycznych w Atlantic City poprosiłem o zwolnienie mnie z czynnej służby powietrznej. Doktor był zaskoczony: wydawało mu się dziwactwem, że po zaliczeniu wymaganej liczby misji bojowych chcę zrezygnować z połowy mojego podstawowego uposażenia, żeby uniknąć zaledwie czterech godzin lotu miesięcznie w Stanach – szansa na to że wyślą mnie ponownie za granicę była bardzo nikła. Mając świadomość, że kłamię w żywe oczy, oświadczyłem, że boję się latać i obawa, iż będę to musiał robić, nie daje mi spać; samo wspomnienie unoszących się w środku samolotów oparów benzyny przyprawia mnie o mdłości. W tym czasie w Stanach były już tysiące podobnych do mnie lotników, którzy zakończyli misje bojowe i zbijali bąki czekając, aż rząd postanowi, co z nimi zrobić, i doktor łaskawie przystał na moją prośbę. A to, co wówczas wydawało mi się kłamstwem, okazało się prawdą, wkrótce potem zdałem sobie bowiem sprawę, że autentycznie boję się latania.

Dostając przydział do mojego namiotu, nowi lokatorzy, którzy obaj byli pilotami, mieli szczęście znaleźć się w jednej z najwygodniej szych i najlepiej wyposażonych brezentowych kwater w naszej eskadrze. Mieliśmy nie tylko piecyk na ropę, który grzał nas w zimie, lecz również wspaniały kominek. Na ścianie pokoju w moim domu w East Hampton, gdzie piszę, a raczej układam na nowo te słowa, wisi za szkłem oprawione w ramki zdjęcie wnętrza namiotu, zwędzone z eleganckiego albumu eskadry, który opracował po wojnie nasz oficer prasowy, pracowity kapitan o nazwisku Everett Thomas. Umieszczony niżej podpis głosi: „Wakacje na Korsyce, 1944"; na pierwszym planie widać duży kuchenny nóż, tort oraz pięć osób, które kwaterowały wówczas w naszym namiocie. W tle stoi duży płonący kominek zwieńczony drewnianym obramowaniem wykonanym z podkładów kolejowych. Wszyscy raczej wyraźnie pozujemy do zdjęcia, które ma sprawiać wrażenie zrobionego ukradkiem.

Młody pilot o nazwisku Bob Vertrees siedzi przy stole z długim kuchennym nożem i kroi nim coś, co wygląda na bożonarodzeniowy tort owocowy, który dostał prawdopodobnie z domu. Dwaj nowi również siedzą i grzecznie się uśmiechają. Jeden patrzy z boku; drugi, posiadacz rzadkiego wąsika oraz maszyny do pisania, obrócony jest twarzą do obiektywu, ale oczyma łypie, jak należy, w stronę tortu. Między nimi spogląda prawie beznamiętnym wzrokiem niski pilot o wystających kościach policzkowych, niejaki Edward Ritter, niski, lecz nie dość niski, by nie przyjęto go z racji niskiego wzrostu na kurs pilotów. Z przedstawionych osób Ritter, który przybył do Europy później niż ja, mieszkał ze mną w namiocie najdłużej. Ja siedzę odwrócony prawie profilem i pochylony do przodu na krześle z prawej strony, niedbale paląc papierosa, w mojej oficerskiej czapce z usuniętym zgodnie z wymogami mody drucianym usztywniaczem, na co zezwalano w siłach powietrznych na mocy szczególnego przywileju, oraz skórzanej lotniczej kurtce z okrągłą naszywką naszej eskadry, na której na ciemnym tle widnieje dość śmiały wizerunek szczupłej, obdarzonej potężnym biustem kobiety z powiewającymi na wietrze włosami. Kobieta dzierży w dłoni grom i siedzi okrakiem na długiej bombie, która spada ukosem w dół. Na niskim stoliku za mną stoi przenośna maszyna do pisania, z której za zgodą właściciela często korzystałem, pisząc listy i manuskrypty. Dalej, z tyłu namiotu, widać ogień, który płonie miło w przybranym splotami świątecznych girland topornym kominku. A na ścianie za kominkiem wisi kilka dużych błyszczących fotografii pięknych kobiet. Nie są typowymi kociakami z okładek, ale widoczna nad moją głową atrakcyjna dama spoczywająca na kanapie w twarzowej sukience z jedwabnym stanikiem wciąż budzi we mnie instynktownie wspomnienie wyrachowanej żądzy. Vertrees szczerzy zęby, krojąc tort, dwaj nowi też się uśmiechają, a Ritter i ja spoglądamy przed siebie, pogrążeni w myślach i zadowoleni. Przebywałem w Europie dłużej od innych, ale wszyscy jesteśmy w tym samym wieku. Byliśmy dzieciakami, które dopiero co skończyły dwudziestkę, i wyglądamy jak dzieciaki, które dopiero co skończyły dwudziestkę.

W grudniu 1944 miałem dwadzieścia jeden i pół roku i trudno dzisiaj uwierzyć, nie mieści się po prostu w głowie, że młodemu szczylowi, takiemu jak Ritter, którego znałem najdłużej i który nie miał zbyt imponującej postury, pozwolono nie tylko codziennie, w ramach wyuczonej specjalności, ale w ogóle kiedykolwiek zasiąść za sterami dwusilnikowego średniego bombowca mitchell, transportującego ważące cztery tysiące funtów bomby (osiem pięćsetfuntówek albo cztery tysiącfuntówki) i na dodatek pięciu ludzi!

Gdzie on się, do diabła, tego nauczył?

Ja, który nie starałem się o prawo jazdy przed dwudziestym ósmym rokiem życia, z trudem wyobrażam sobie nawet teraz, że ktoś taki miły i nieagresywny, w dodatku taki młody, mógł nauczyć się pilotować bombowiec. A w eskadrze byli inni o jeszcze drobniejszej budowie i jeszcze młodsi, którzy też latali jako piloci.

Vertrees, również pilot, został trochę wcześniej ranny w rękę odłamkiem pocisku przeciwlotniczego, ranny tak lekko, że wyłączono go z akcji tylko na kilka dni i prawie natychmiast wrócił do służby.

Wojenna biografia Rittera była zdumiewająca. Małomówny, poczciwy i cichy, powiedziałbym nawet, że nieśmiały, pochodził z Kentucky i był cudownym niestrudzonym majster-klepką, facetem o anielskiej cierpliwości, czerpiącym przyjemność z robienia i reperowania różnych rzeczy. Jeśli dobrze pamiętam, sam skonstruował kominek i wyłącznie dzięki temu jego osiągnięciu znaleźliśmy się w albumie naszej eskadry. To on ustawił także piecyk na ropę i doglądał go, chociaż w zimie w każdym namiocie stało przy środkowym słupku podobne urządzenie, pobierające paliwo z umieszczonego na zewnątrz kanistra i pomagające ogrzać wnętrze. Piecyk służył nam również do podgrzania w nocy racji żywnościowych K lub C, z których zawsze mogliśmy do woli korzystać, oraz wody do porannego golenia i mycia. Przeciwlotniczy hełm był naszą umywalką, a postawiony na sztorc do góry nogami stelaż, w którym transportowano nie uzbrojone bomby, naszą szafką toaletową.

Jako pilot, Ritter wodował kiedyś bezpiecznie na wodach Morza Śródziemnego, wracając z misji, podczas której odstrzelono mu silnik. Wszyscy jego ludzie zdołali bez szwanku przejść na tratwy ratunkowe i zanim zapadła noc, zostali odnalezieni przez jednostkę ratownictwa morskiego. Pamiętam, jak czekaliśmy na ich powrót. Wracając z innej misji, wylądował bezpiecznie z przekrzywionym silnikiem i wydaje mi się, że wykonał jeszcze jedno awaryjne lądowanie, przy którym nikt nie odniósł obrażeń, na innym lotnisku, bliższym miejsca, gdzie został uszkodzony jego samolot, albo na naszym, opatrzonym kryptonimem Genua. („Halo, Genua, halo, Genua", brzmiało radiowe pozdrowienie pilota skierowane do naszej wieży kontrolnej w Alisan na Korsyce i taki też był tytuł opowiadania, które kiedyś zamierzałem napisać, lecz nie sądzę, bym to kiedykolwiek zrobił). Hali A. Moody leciał razem z Ritterem podczas jednej z tych misji i z tego powodu wysłano ich obu w nagrodę na wycieczkę do Egiptu. Sloan i ja pojechaliśmy razem z nimi, ponieważ po zaliczeniu sześćdziesięciu akcji wałkoniliśmy się obaj, czekając na rozkaz transferu i w eskadrze nie bardzo wiedzieli, co z nami począć. Dowództwo miało również, podejrzewam, skrytą i płonną nadzieję, że zrelaksowani i ogłupiali z wdzięczności będziemy błagać, by pozwolono nam odbyć więcej niż sześćdziesiąt misji, które już zaliczyliśmy. Żaden z nas nie wystąpił z taką inicjatywą.

Co ciekawe, cała ta seria katastrof w najmniejszym stopniu nie wyprowadziła z równowagi pilota Rittera, który nie zdradzał żadnych objawów lęku ani nerwowości i rumienił się, i chichotał za każdym razem, kiedy opowiadałem, że przynosi pecha. Właśnie te jego cechy – cierpliwy geniusz, z którym budował i naprawiał różne rzeczy, oraz umiejętność wychodzenia bez szwanku z podbramkowych sytuacji – wykorzystałem, tworząc później postać Orra w „Paragrafie 22". (Nie mam pojęcia, czy o tym wie. Nie mam nawet pojęcia, czy czytał tę książkę, ponieważ nigdy nie kontaktowałem się z nim ani prawie z nikim innym).

Po drugiej stronie wykopu nieczynnej linii kolejowej stał namiot mego znajomego, Francisa Yohannona, i to właśnie jego nazwisko przerobiłem dziewięć lat później na niekonwencjonalne nazwisko heretyka Yossariana. Reszta Yossariana to pobożne życzenia. W namiocie Yossariana mieszkał również Joe Chrenko, pilot, z którym szczególnie się zaprzyjaźniłem i który później w pewnym niewielkim stopniu posłużył jako pierwowzór Joego Głodomora z „Paragrafu 22". Razem z nimi kwaterował w namiocie piesek, uroczy brązowy cocker-spaniel, którego Yohannon nabył w Rzymie, w czasie kiedy inni kupowali na przemyt pochodzące z kontrabandy włoskie beretty. W powieści zmieniłem psa na kota, żeby chronić jego tożsamość.

Rzym był (i wciąż jest) wspaniałym miastem dla tych, którzy je odwiedzają, i wziąwszy pod uwagę zdumiewające osiągnięcia utalentowanego oficera wykonawczego naszej eskadry, majora Covera (majora… de Coverley w „Paragrafie 22"), nawet ograniczona liczebnie obsada powieści powinna uwzględnić jego osobę. W dalszym ciągu nie wiem, czym jest i co takiego robi oficer wykonawczy, ale cokolwiek robił major Cover, robił to wyjątkowo dobrze. Przybyłem do Europy jako bombardier w maju 1944 i już kilka tygodni później Niemcy wycofali się z miasta otwartego Rzymu (jestem pewien, że jedno z drugim nie miało nic wspólnego). Pierwsi amerykańscy żołnierze wjechali do Rzymu nad ranem czwartego czerwca i zaraz za nimi, niemal depcząc im po piętach, pomykał nasz genialny oficer wykonawczy, aby wynająć dwa apartamenty, jeden dla oficerów, drugi dla szeregowców naszej eskadry: dla oficerów luksusowy apartament z czterema sypialniami, marmurami i lustrami w ekskluzywnej dzielnicy przy Via Nomentana, z oddzielną sypialnią i podwójnym łożem dla każdego oficera oraz pokojówką, która pilnowała porządku; dla szeregowców i podoficerów, którzy przybywali większymi grupami, całe dwa piętra w domu gdzieś za Via Veneto, z kucharzami i pokojówkami oraz przyjaciółkami kucharzy i pokojówek, które lubiły przesiadywać tam dla czystej przyjemności z szeregowcami i podoficerami.

Ledwie zdążyliśmy się. dowiedzieć, że Rzym jest nasz, oficerowie i szeregowcy, którzy służyli w eskadrze dłużej od nas, zaczęli wracać z roziskrzonymi oczyma ze spędzonych tam uroczych urlopów wypoczynkowych, opowiadając rapsodycznym i załamującym się z niedowierzaniem głosem o restauracjach, nocnych klubach, dancingach i dziewczętach, dziewczętach, dziewczętach – uśmiechniętych dziewczętach w letnich sukienkach, które spacerowały po Via Veneto. Nasi koledzy nauczyli nas najważniejszego włoskiego zwrotu, dotyczącego prawie wszystkiego, czego mogliśmy zapragnąć, kiedy przyjdzie nasza kolej i udamy się tam na urlop:

Quanta costa?

A dzięki majorowi Coverowi i wynajętym przez niego apartamentom bywaliśmy tam dosyć często.

Ritter przybył do mojego namiotu wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie czynnej służby. Zajął pryczę zwolnioną przez bombardiera z Oklahomy, o nazwisku Pinkard, zestrzelonego i zabitego podczas nalotu na most kolejowy na północ od Ferrary w dolinie rzeki Po. Zaraz po moim przyjeździe latano nad Ferrarę kilka razy i misje te były znacznie bardziej niebezpieczne, niż byłem zdolny pojąć, z moim brakiem doświadczenia i idiotyczną wiarą, że nie imają się mnie kule. Podczas innego nalotu na Ferrarę, w którym chyba nie uczestniczyłem, nie znany mi radiostrzelec został przecięty na pół przez pocisk przeciwlotniczy – zabijały nas zawsze pociski przeciwlotnicze, gdyż niemieckie myśliwce nie zaatakowały nas ani razu, kiedy tam byłem – i, jak mi powiedziano, skonał jęcząc, że mu zimno. Pisząc o Snowdenie, połączyłem relację na temat tej tragedii ze spanikowanym drugim pilotem i rannym w udo strzelcem z górnej wieżyczki w moim własnym samolocie podczas drugiej misji na Awinion. Cała reszta wyglądała w dużym stopniu tak, jak to opisałem, oprócz tego, że w przeciwieństwie do Yossariana nie zerwałem z siebie munduru, nie siedziałem nago na drzewie i nie odznaczono mnie gołego medalem. Kiedy lecąc nad Morzem Śródziemnym wracaliśmy z tej misji, samolot, na którego pokładzie był mój przyjaciel, bombardier o nazwisku Wohlstein (umiał prowadzić samochód i często zabieraliśmy dżipa z kolumny transportowej, żeby zwiedzić małe korsykańskie górskie wioski po naszej wschodniej stronie wyspy), wyłamał się z szyku, wszedł w korkociąg i runął do wody. W katastrofie zginęło wszystkich pięciu członków załogi. Samolot prowadził tego dnia Earl C. Moon, drugi pilot B-52, którym przeleciałem Atlantyk w drodze z Karoliny Południowej do Algierii, a potem na Korsykę. Nie widziałem na własne oczy tego wypadku i dowiedziałem się o nim dopiero, kiedy wylądowaliśmy, ponieważ przez cały czas zajmowałem się moim strzelcem, opatrując jego ranę na udzie, podając mu sulfanilamidy i morfinę, pokonując mdłości i podtrzymując go na duchu dobrym słowem, podczas gdy samolot leciał i leciał. Strzelec pokładowy i ja nie znaliśmy się przedtem. Złożyłem mu nazajutrz wizytę w szpitalu i zrobiono mu chyba transfuzję krwi, ponieważ wróciła mu śródziemnomorska opalenizna i był w znakomitym nastroju. Przywitaliśmy się jak najlepsi przyjaciele i nie zobaczyliśmy nigdy więcej.

Z wyjątkiem wstawienia do powieści śmiertelnie rannego radiostrzelca, wszystko, czego doświadczyłem w samolocie w trakcie drugiej misji na Awinion, pokrywało się w znacznym stopniu z tym, co opisałem w książce. Drugi pilot wpadł w panikę i myślałem, że już po mnie. Zdążyłem się już przekonać, że ta wojna jest niebezpieczna i że próbują mnie zabić. Kilka wcześniejszych lotów nad Ferrarę, które odbyłem na samym początku służby, utkwiło mi w pamięci jako coś w rodzaju koszmaru, z którego zdołałem się szczęśliwie i bez szwanku wywinąć, prostoduszny i ufny niczym niewinne dziecko w baśni braci Grimm. Poważny ton podczas odprawy i wcześniejsze loty nad Awinion uświadomiły mi, że ta misja nie będzie łatwa.

Brały w niej udział wszystkie cztery eskadry; polecieliśmy do południowej Francji jedną dużą grupą, a w pobliżu miasta podzieliliśmy się, żeby zaatakować jednocześnie trzy cele oddalone od siebie o kilka mil. Mój samolot był w ostatniej z trzech nalatujących na cel formacji i kiedy zbliżyliśmy się do naszego PP, punktu początkowego, gdzie mogliśmy zacząć spuszczać bomby, zerknąłem do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje z innymi kluczami. Pośród czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych ujrzałem daleko przed sobą samolot, który leciał w kluczu z pomarańczowym błyskiem na skrzydle. I w tej samej chwili, gdy go zobaczyłem, skrzydło odpadło, a samolot przechylił się i runął niczym kamień prosto w dół – obracając się powoli na pozostałym skrzydle, ale spadając prosto w dół. Nie było szansy wyskoczenia na spadochronie. A potem nalecieliśmy na cel i sami znaleźliśmy się w tym piekle.

Pierwsze wymierzone w nas pociski wybuchły na właściwej wysokości i to był zły znak. Słyszeliśmy eksplozje. Czytałem później o niemieckiej taktyce wysyłania samolotu zwiadowczego, który leciał obok naszych bombowców i przekazywał przez radio naszą dokładną wysokość i szybkość bateriom na dole. Możliwe, że zrobili coś takiego tamtego dnia. Trzeźwo i w napięciu wykonywałem to, co do mnie należało – wszyscy wykonywaliśmy. Kiedy zobaczyłem otwierające się klapy luku bombowego w prowadzącym samolocie, otworzyłem moje; kiedy zobaczyłem, że jego bomby lecą, spuściłem moje; kiedy wskazówka na mojej podziałce pokazała, że wszystkie bomby poszły, oznajmiłem przez telefon pokładowy, że nasze bomby poszły. Kiedy tylny strzelec zerknął w dół do luku bombowego i stwierdził, że jest pusty, przesunąłem wyłącznik zamykający klapy. Cały nasz składający się z sześciu samolotów klucz poszedł na maksymalnych obrotach stromo w górę. A potem podłoga samolotu runęła w dół; spadaliśmy i zorientowałem się, że tkwię przygwożdżony bezradnie do górnej ścianki pomieszczenia bombardiera i mój przeciwlotniczy hełm wbija się w sufit. Nie miałem wówczas pojęcia (powiedziano mi o tym później), że jeden z dwu ludzi przy sterach (drugi pilot) zdjęty nagłym strachem, że samolot straci moc, pchnął w przód manetkę i rzucił nas ostro w dół, sprowadzając z powrotem na poziom artylerii przeciwlotniczej.

Nie byłem w stanie poruszyć nawet małym palcem. I z całego serca i roztrzęsionej duszy wierzyłem, że zaraz stracę życie i że spadamy tak samo jak ten płonący pikujący samolot, który widziałem zaledwie kilka minut wcześniej. Nie miałem czasu na nic prócz strachu. I nagle tak samo niespodziewanie – myślę, że wrzasnąłbym, gdybym był w stanie wrzeszczeć – wyrównaliśmy i maszyna zaczęła się ponownie wznosić, uciekając od ognia artylerii przeciwlotniczej i teraz leżałem płasko na podłodze, próbując rozpaczliwie i bezskutecznie złapać się czegoś, czego mógłbym się przytrzymać. Po kilku sekundach znaleźliśmy się poza zasięgiem ognia i dołączyliśmy z powrotem do klucza. Ale kiedy odzyskałem równowagę i zdolność poruszania się, usłyszałem w słuchawkach hełmofonu najbardziej nienaturalny i złowrogi ze wszystkich dźwięków: ciszę, martwą ciszę. I znowu wpadłem w popłoch. A potem zobaczyłem zwisającą przede mną luźno wtyczkę hełmofonu. Wypadła z gniazdka. Gdy się z powrotem podłączyłem, w uszach zadzwonił mi dziki zgiełk głosów, przez który przebijało się powtarzane raz po raz zawodzenie, że bombardier nie odpowiada.

– Tu bombardier – oznajmiłem natychmiast. – Nic mi nie jest.

– Więc idź do tyłu i pomóż mu, pomóż strzelcowi. Jest ranny. Ranny był nasz górny strzelec; jego stanowisko znajdowało się w przedniej części samolotu, tuż za kabiną pilotów. Ale fragmenty książki tak mocno z biegiem czasu wbiły mi się w pamięć, że nawet teraz jestem skłonny sądzić, że ranny został radiostrzelec z tyłu. Kiedy przeczołgałem się tunelem z mojego stanowiska, zobaczyłem przed sobą leżącego na podłodze strzelca i ujrzałem wielką owalną ranę na jego udzie, tam gdzie odłamek pocisku przeciwlotniczego – niewielki, sądząc z małego otworu po wewnętrznej stronie – wyleciał na zewnątrz. Patrzyłem wstrząśnięty na obnażone mięśnie. Nie miałem wyboru: musiałem zrobić to, co do mnie należało. Opanowując kolosalną falę mdłości i wstrętu, która o mało mnie nie sparaliżowała, dotknąłem delikatnie rozdartej i krwawiącej nogi i po tym pierwszym dotyku mogłem przystąpić spokojnie do dzieła.

Chociaż wszędzie było mnóstwo krwi, dzięki memu skautowskiemu doświadczeniu – zdobyłem odznakę w dziedzinie pierwszej pomocy – zorientowałem się, że nie została przecięta żadna arteria i nie ma potrzeby zakładać opaski. Postępowałem według oczywistej procedury. Korzystając z zapasów w apteczce, obficie posypałem całą otwartą ranę sulfanilamidowym proszkiem i położyłem jeden albo nawet dwa sterylne kompresy – dosyć, żeby objąć i pokryć całe poranione miejsce. Potem ostrożnie je zabandażowałem. To samo /robiłem z ranka po wewnętrznej stronie uda. Kiedy strzelec oznajmił, że zaczyna go boleć noga, dałem mu zastrzyk morfiny – a może dwa, jeśli pierwszy nie zadziałał dość szybko, żeby przynieść ulgę nam obu. Stwierdził, że robi mu się zimno, i wtedy powiedziałem, że zaraz wylądujemy i nic mu nie będzie. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ponieważ cała moja uwaga skupiona była na nim.

Z rannym na pokładzie mieliśmy pierwszeństwo przy lądowaniu. Na skraju pasa startowego czekał wojskowy chirurg, jego asystenci i ambulans. Oddałem go w ich ręce. Ktoś mógłby mnie wziąć za bohatera i przez krótki czas tak byłem traktowany, ale wcale się nim nie czułem. Próbowali mnie zabić i chciałem wrócić do domu. To, że próbowali zabić każdego z nas za każdym razem, kiedy wzbijaliśmy się w powietrze, nie stanowiło żadnej pociechy. Próbowali zabić mnie.

Bałem się potem podczas każdej misji, nawet takiej, która miała być kaszką z mleczkiem. To wtedy właśnie zacząłem chyba krzyżować palce i odmawiać cichą modlitwę przy każdym starcie. Taki miałem prywatny rytuał.

To było piętnastego sierpnia. Tydzień wcześniej widziałem samolot zestrzelony zaraz po spuszczeniu bomb w trakcie pierwszej misji naszej eskadry na mosty Awinionu. Byłem w pierwszym kluczu i kiedy spojrzałem do tyłu, żeby sprawdzić, jak sobie radzą inni, zobaczyłem oddalający się od reszty samolot z płonącym skrzydłem, nad którym unosił się olbrzymi pióropusz pomarańczowego ognia. Ujrzałem, jak otwiera się najpierw jeden, potem drugi i trzeci spadochron, następnie zaś samolot runął korkociągiem w dół i było po wszystkim. Na jednym z tych spadochronów był Dick Hirsch, facet z Chicago, z którym uczyłem się w szkole bombardierów w Victorville, w Kalifornii. Wylądował na polu w Prowansji i znaleźli go ludzie z ruchu oporu. Ukryto go w bezpiecznym miejscu, dano cywilne ciuchy i przeszmuglowano z powrotem przez linię frontu do tej części Włoch, którą zajęli alianci. Po przyjeździe do eskadry został ku naszemu i swojemu zdumieniu bezzwłocznie odesłany do domu, obowiązywała bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, którzy mieli styczność z podziemiem. Pilotem, który zginął w tym samolocie, był blondyn z północnej części stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego też znałem z kilku wspólnie zaliczonych lotów. Drugim pilotem był młodszy chłopak, Alvin Yellon, świeżo przybyły ze Stanów, a dowiedziałem się o nim czegoś więcej po pięćdziesięciu latach, kiedy jego brat zapytał mnie listownie, czy opisana w mojej książce misja nie jest przypadkiem tą, w której poniósł śmierć jego brat. To była ta misja.

Wszystko to było o wiele bardziej niebezpieczne, uświadamiam sobie teraz, niż byłem skłonny sądzić wtedy i potem. Czytałem gdzieś, że żołnierze sił powietrznych stanowili więcej niż dziesięć procent z trzystu tysięcy Amerykanów poległych w drugiej wojnie światowej.

A dla tych, którzy walczyli na lądzie na froncie zachodnim, święta Bożego Narodzenia były jeszcze zimniejsze i zgubniejsze. Pamiętam, że oglądałem w „Star and Stripes", oficjalnej gazecie wojskowej, fotografie opatulonych Amerykanów prowadzących desperacki zimowy bój i brnących na oślep przez zaspy śniegu wyższe od nich samych. Wyglądali jak cudzoziemcy walczący w jakiejś innej, odległej wojnie. Ich wojna rzeczywiście była inna. W wyniku popełnionych równolegle kolosalnych pomyłek naczelnego dowództwa aliantów i naczelnego dowództwa niemieckiego, pomyłek, które historycznie rzecz biorąc stanowią nieodłączną cechę każdego naczelnego dowództwa, w święta Bożego Narodzenia nastąpiła seria katastrof, które zwykliśmy nazywać kontrofensywą w Ardenach. Nasi generałowie uważali, że Niemcy nie są w stanie zaatakować i nie zaatakują na wysokości Lasu Ardeńskiego, i obsadzili ten odcinek słabymi i niedoświadczonymi oddziałami; Niemcy uważali, że mogą naprawdę przełamać linię frontu, a jeśli to zrobią, bieg wojny może zmienić się w znaczącym stopniu na ich korzyść.

Obie strony myliły się.

Niemcy zdołali się przebić. Ale bieg wojny w najbardziej znaczącym stopniu zmienił się, nie mam co do tego wątpliwości, wyłącznie dla tysięcy ludzi po obu stronach, którzy zostali zabici, ranni lub wzięci do niewoli w tej zbrodniczej awanturze rozpętanej przez agresywnych Niemców oraz niefrasobliwych Amerykanów. Mój przyjaciel z Coney Island, George Mandel, został wówczas postrzelony w głowę przez snajpera (pocisk przebił hełm, ale nie dostał się zbyt głęboko), a mój obecny przyjaciel i mimowolny literacki rywal, Kurt Vonnegut, należał do tych, których wzięto do niewoli. Oficerowie na górze wiedzą oczywiście zawsze o wiele więcej od tych, którymi dowodzą na dole, ale dopóki nie jest już po wszystkim, nigdy nie sposób osądzić, czy wiedzieli dosyć.

Choć służba bojowa w siłach powietrznych nie była aż taką ciepłą synekurą, jak sądzą poniektórzy, prócz porządnego jedzenia, zamkniętych latryn i ogrzewania w namiotach korzystaliśmy przynajmniej z jednego cennego przywileju, o którym przed wojną wietnamską amerykańskie siły lądowe mogły tylko marzyć: określonego czasu służby, po którym byliśmy wycofywani na tyły i wysyłani do domu.

Zastanawiałem się często, czy w szeregach naszej piechoty udałoby się znaleźć wielu, którzy wylądowali na brzegu Normandii, a potem przetrwali jedenaście miesięcy do maja i końca wojny z Niemcami, nie dając się zabić, ranić ani wziąć do niewoli.

Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nie ma ani jednej takiej osoby.

Wśród kilku moich ostatnich misji była jedna, szczególnie teatralna, z której jestem dumny jako żołnierz i jako cywil, jako cywil, ponieważ udowodniłem, że jestem oficerem cieszącym się autorytetem i posłuchem. Tego ranka otrzymaliśmy pilne zadanie. Miejscem docelowym był duży włoski port La Spezia. Mieliśmy zbombardować włoski krążownik, który według naszych informacji Niemcy zamierzali odholować od nabrzeża i zatopić w głębokim kanale portowym, aby uniemożliwić korzystanie z niego zbliżającym się, prącym stale na północ siłom alianckim. Z ulgą dowiedziałem się, że przydzielono mnie do jednego z samolotów stanowiących grupę maskującą. Grupa maskująca składała się z trzech samolotów, które naprowadzały całą resztę nad cel, i których tylni strzelcy wyrzucali z bocznych otworów strzelniczych skrawki folii aluminiowej, aby zmylić radary kierujące ogniem nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Nie mieliśmy na pokładzie bomb. Ponieważ nie mieliśmy bomb, mogliśmy lecieć zygzakiem z maksymalną szybkością i dowolnie zmieniać wysokość. Ponieważ nie mieliśmy bomb, wydedukowałem sprytnie, że nie będzie potrzebny bombardier. Z tego względu po uzbrojeniu oraz sprawdzeniu karabinu maszynowego w kabinie bombardiera z przodu samolotu postanowiłem przesiedzieć – dosłownie – cały bojowy lot.

W kabinie pilotów B-25 były płyty pancerne w podłodze i w tylnych oparciach obu foteli. W tym momencie mojej kariery na tego rodzaju misje brałem ze sobą dwie kamizelki kuloodporne; jedną miałem na sobie, drugą osłaniałem te części ciała, które mogłem skurczyć i osłonić. Tego dnia zabrałem do kabiny bombardiera tylko jedną kamizelkę: tę, którą miałem na sobie. Po wyrychtowaniu karabinu maszynowego i przeczołganiu się wąskim tunelem łączącym dziób z pozostałą częścią samolotu wziąłem drugą kamizelkę, wspiąłem się do kabiny pilotów i usiadłem na podłodze za pilotem, opierając plecy o tył jego fotela. Miałem płytę pancerną pod sobą, płytę pancerną za sobą, hełm przeciwodłamkowy na głowie, kamizelkę kuloodporną na sobie i drugą kamizelkę kuloodporną, która chroniła krocze i nogi. Dodatkowo zabezpieczyłem się, przypinając spadochron do uprzęży. Tym razem miałem spadochron ze sobą. Normalnie był zbyt obszerny, żeby przecisnąć się z nim do kabiny bombardiera i trzeba go było zostawić; na dziobie nie było zresztą i tak włazu awaryjnego. W tej załodze byłem weteranem i dwaj młodsi piloci nie wiedzieli, co ze mną począć.

– Wszystko w porządku – zapewniłem ich oschle. – Dajcie mi znać, jeśli pokażą się niemieckie myśliwce, to zejdę na dół.

Kiedy przedarliśmy się przez ogień artylerii przeciwlotniczej nad La Spezia i zawróciliśmy, obejrzałem się. Byłem bardzo zadowolony z siebie, z tego, co widziałem, i z wszystkich swoich kolegów. Nikomu nic się nie stało; falujący ocean smużących czarnych obłoczków z niezliczonych wybuchów artylerii przeciwlotniczej rozlewał się na różnych wysokościach po całym niebie. A niżej widziałem kaskady bomb eksplodujących jedna po drugiej dokładnie na tym statku, który był naszym celem.

Wkrótce potem zaliczyłem ostatnią misję. Byłem zdrów i cały. Na naszej fotografii w namiocie, o której mówiłem wcześniej, mnie i całą resztę dzieli olbrzymia i niewidoczna gołym okiem różnica. Ja miałem to już za sobą, ale ich, zwłaszcza dwóch nowych pilotów, czekało więcej misji, bo oficjalna liczba dla tych, którzy pełnili w dalszym ciągu służbę bojową, przynajmniej w naszej grupie bombowców, została ostatnio podniesiona.

Co w związku z tym czuli?

Było im to chyba tak samo obojętne, jak wcześniej mnie, kiedy liczbę akcji z pięćdziesięciu podniesiono najpierw do pięćdziesięciu pięciu, a potem do sześćdziesięciu. Dla nich miała wynosić siedemdziesiąt.

Podczas gdy moi towarzysze broni uczestniczyli w kolejnych akcjach, ja zaszywałem się w namiocie i bawiłem klawiaturą maszyny do pisania, robiąc to oczywiście najchętniej w samotności. Nasze średniej wielkości bombowce miały średni zasięg, a nasza taktyczna grupa atakowała prawie wyłącznie mosty kolejowe i drogowe. Misja trwała średnio trzy godziny, czasami tylko dwie. Lot z Korsyki przez Elbę do środkowych Włoch i z powrotem nie zajmował dużo czasu. Mam przed sobą wykaz, w którym czas misji do Poggibonsi, Pietrasanty i Orvieto wyliczono na dokładnie dwie godziny, do Parmy na dwie godziny i dziesięć minut, do Ferrary w dolinie rzeki Po, dalej na północ, na trzy godziny i dziesięć minut, a do Awinionu, o wiele dalej we Francji w dolinie Rodanu, na cztery godziny i trzydzieści pięć minut. Czasami odbywałem – teraz odbywali oni – dwa loty jednego dnia.

Piętnastego sierpnia 1944, w dniu inwazji na południową Francję, zbombardowaliśmy zaraz po świcie – ja też brałem jeszcze wtedy udział w akcji – stanowiska armatnie na plaży niedaleko Marsylii (działa okazały się drewnianymi makietami), a po południu polecieliśmy po raz drugi nad Awinion. Cztery eskadry, które podzieliły się przed miastem na trzy grupy, aby rozproszyć ogień baterii przeciwlotniczych. Ogień został rozproszony, lecz mimo to wszystkie trzy grupy odniosły straty.

Przez cały ten pierwszy dzień inwazji, kiedy nie byliśmy akurat sami w powietrzu, obserwowaliśmy wielkie armady ciężkich bombowców lecących wysoko, wyżej niż my kiedykolwiek lataliśmy, ze swoich baz niedaleko Neapolu – całe setki sunących w kluczach, mruczących statecznie maszyn, więcej samolotów po naszej stronie, niż potrafiłem uwierzyć, że jest ich tyle na całym świecie. Wojna wydawała nam się nieodwołalnie wygrana. Ale pod koniec grudnia nastąpiła niemiecka kontrofensywa w Ardenach i dopiero po kolejnych pięciu miesiącach Niemcy ostatecznie poddały się nam i ZSSR na wschodzie.

Tematy wszystkich krótkich opowiadań, nad którymi ślęczałem wtedy i nad którymi ślęczałem wcześniej, nie były oparte na moich własnych doświadczeniach. Brakowało mi przeżyć, w moim przekonaniu godnych przełożenia na literaturę. Zapożyczałem akcję i tło z utworów innych pisarzy, którzy – wówczas nie brałem tego pod uwagę – równie dobrze mogli zapożyczyć je od jeszcze innych. Doświadczenia, które wykorzystywałem jako autor, były jako owoc czytelniczych peregrynacji całkowicie literackie i zastępcze. Obejmowały malownicze fantazje Williama Saroyana, ale również przemądrzałe i seksistowskie, zwłaszcza wobec kobiet i małżeństwa, poglądy Hemingwaya i Irwina Shawa, obejmujące oczywiste potępienie materializmu, bogactwa oraz kołtunerii, a także ideały męskości i męskiej uczciwości, które traktowałem naiwnie jako coś absolutnie czystego, z czym nie może się równać nic poza tym.

W olbrzymim obozie przejściowym w Konstantynie w Algierii, gdzie przed odesłaniem na Korsykę spędziłem kilka tygodni z ludźmi, z którymi przyleciałem ze Stanów na pokładzie naszego małego B-25, jako literacki neofita wzorowałem się głównie na Saroyanie. Przypadł mi do gustu, a poza tym wydawał się łatwy do naśladowania i godny powielania. (Opowiadania, które wydawały się najłatwiejsze do naśladowania i najbardziej godne powielania, były krótkie i zawierały nieliczne literackie opisy przyrody oraz mnóstwo pisanego gwarą dialogu). W jednym z jego zbiorów było opowiadanie zatytułowane (cytuję z pamięci) „Czy zakochałeś się kiedyś w ważącej trzydzieści osiem funtów karlicy?". Jeden z napisanych przeze mnie w okresie algierskim utworów opowiadał (znowu relacjonuję z pamięci) o młodym mężczyźnie w Nowym Jorku, romatycznie zakochanym w dziewczynie, która chodziła na rękach. (Przypuszczam teraz, że wymyśliłem dla tego dzieła tytuł „Czy zakochałeś się kiedyś w dziewczynie, która chodziła na rękach?"). Gdzie chodziła na rękach i co się stało dalej, na szczęście zapomniałem.

W tym czasie znałem dobrze prawie całą twórczość Hemingwaya, Irwina Shawa i Jerome'a Weidmana. Zbiór zamieszczonych przed wojną w „New Yorkerze" opowiadań Jerome'a Weidmana pod tytułem The Horse That Could Whistle Dixie należał do moich ulubionych, podobnie jak jego dwie przeczytane przeze mnie powieści (przyniosła je Sylvia lub Lee z wypożyczalni książek w drugstorze Magrilla na rogu Mermaid Avenue). Zatytułowane były / Can Get It for You Wholesale oraz What's in It for Me? i uważałem je za cudowne, tak samo jak What Makes Sammy Run? Budda Schulberga. Trylogia Studsa Lonergana o Jamesie T. Farrellu także znalazła się wśród pozycji, które ceniłem wysoko ja i wszyscy inni, głównie z powodu realistycznej akcji i realistycznego słownictwa. Do mieszkania na Coney Island zawędrował również na krótko „Ulisses" Jamesa Joyce'a, bez wątpienia, jak mi się dzisiaj zdaje, z powodu sławy, jaką zyskał po obaleniu przez sąd zakazu jego rozpowszechniania. „Ulisses" odpłynął szybko z powrotem do wypożyczalni Magrilla, nie przeczytany przez nikogo z nas, choć wciąż pamiętam dreszcz podniecenia i zdumienia, jakiego doznałem, napotykając na pierwszych stronach dwa zakazane słowa, jedno opisujące zielony kolor morza, drugie nędzną szarą kondycję świata. Znałem również Johna O'Harę.

Za oceanem miałem szeroki asortyment innych lektur, z których mogłem czerpać natchnienie. Profesor Matthew Bruccoli z Uniwersytetu Karoliny Południowej przypomniał mi niedawno przebogate zbiory Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), o której zupełnie zapomniałem. To zorganizowane przez państwo przedsięwzięcie wydawnicze o bezprecedensowych rozmiarach nie zostało potem i nie będzie prawdopodobnie nigdy powtórzone: ponad tysiąc dwieście tytułów drukowanych w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy i rozdawanych bezpłatnie amerykańskim żołnierzom na całym świecie. Bruccoli, niepoprawny kolekcjoner, zebrał ponad tysiąc tytułów. Chce mieć je wszystkie i nigdy ich nie zgromadzi, bo wątpię, czy nawet on zdoła zlokalizować dwieście brakujących tomików.

W jednej z tych książek znalazłem wśród innych opowiadań utwór Stephena Crane'a „Szalupa" i w tej historii o dryfujących w łodzi rozbitkach znajduje się kwestia powtarzana przez ludzi przy wiosłach niczym wagnerowski lejtmotyw (chociaż o czymś takim jak wagnerowski lejtmotyw dowiedziałem się dopiero później): „Zluzuj mnie, Billy". Nie jestem pewien, czy imię rzeczywiście brzmiało Billy. Nie mam już tego egzemplarza Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), a Bruccoli też może go nie mieć wśród swojego tysiąca.

Zapewne ten powtarzany dźwięcznie refren, nad którym dumałem w swoim namiocie, a także przeczytana już chyba wtedy przeze mnie jednoaktówka Saroyana zatytułowana Hello, Out There nasunęły mi pomysł opowiadania pod tytułem „Halo, Genua, halo, Genua", które miało opierać się wyłącznie na lapidarnym dialogu między jednym albo kilkoma pilotami bombowców i wieżą kontrolną naszej bazy lotniczej na Korsyce. Pomysł jest (uważam tak nawet dzisiaj) zachęcający, a tytuł opowiadania intrygujący, lecz nigdy nie próbowałem go napisać (w każdym razie nie pamiętam, żebym to zrobił).

Zamiast tego machnąłem w dzień albo dwa opowiadanie pod tytułem / Don 't Love You Anymore. Liczyło mniej więcej dwa tysiące słów i jak wszystko, co napisałem w moim okresie algierskim i korsykańskim, opierało się na rzeczach, o których nie miałem zielonego pojęcia i które zaczerpnąłem wyłącznie z książek innych pisarzy. W konsekwencji powielało styl i punkt widzenia złośliwych i dwulicowych amerykańskich autorów płci męskiej naszej i ówczesnej doby: żonaty, bywały w świecie żołnierz, z którym powinniśmy sympatyzować, wraca do domu i nie skarżąc się właściwie na nic konkretnego, dochodzi do wniosku, że nie zależy mu na jego małżeństwie i nie kocha swojej żony. (Co miało znaczyć to ostatnie, naprawdę nie mam pojęcia. To była czysta konwencja).

Nie wiem, jak to się stało, ale po moim powrocie do Stanów i zaraz po zwolnieniu z wojska opowiadanie wylądowało jako nie zamówiony materiał i zostało przyjęte do druku w magazynie „Story", periodyku cieszącym się dużą estymą i publikującym wówczas wyłącznie literaturę piękną. Szczęśliwym trafem skończyła się właśnie wojna w Europie i niewykluczone, że redakcja chciała w związku z tym poświęcić cały numer literackim dokonaniom autorów w mundurach.

Kiedy listonosz przyniósł list z redakcji, byłem już z powrotem na Coney Island i mieszkałem w apartamencie przy Zachodniej Trzydziestej Pierwszej. Z dnia na dzień zostałem, lub też zdawało mi się, że zostałem, lokalną znakomitością- zadbałem o to, pokazując list wszystkim, których znałem – i zaczęto o mnie mówić również w niewielkiej społeczności przy Riverside Drive na Manhattanie, gdzie chodziłem już z dziewczyną, poznaną niedługo przedtem, której wkrótce miałem dać zaręczynowy pierścionek i z którą wziąłem ślub po południu drugiego października 1945 roku tuż przed wyjazdem pociągiem sypialnym do Kalifornii, gdzie zaczynałem studia w Los Angeles.

Przyjęcie do druku mojego opowiadania wywarło oczywiście na wszystkich duże wrażenie, choć nikt z wyjątkiem Księcia Danny'ego nigdy nie słyszał o magazynie „Story" (prawdopodobnie to właśnie od Danny'ego po raz pierwszy się o nim dowiedziałem i niewykluczone, że zaoferowałem je redakcji właśnie za jego namową). Honorarium za I Don't Love You Anymore wyniosło – nie miałem pojęcia, ile oczekiwać – dwadzieścia pięć dolarów.

Zacząłem wkrótce gorączkowo rachować. Napisanie opowiadania zajęło mi tylko dwa dni, w czasie kiedy rozpraszała mnie wojna. Gdybym zabrał się ostro do roboty, wyobrażałem sobie, mógłbym z łatwością machnąć cztery opowiadania na tydzień, średnio szesnaście na miesiąc. Sprzedając je po dwadzieścia pięć dolarów za sztukę zarabiałbym wkrótce tyle samo, ile wyciągałem jako porucznik w służbie bojowej za oceanem.

Żywiłem wielkie nadzieje.

Miałem oto w ręku przekonujący dowód, że czeka mnie świetlana przyszłość. Nawet moi przyszli teściowie byli ze mnie dumni i dali się złapać na haczyk. Wkrótce po weselu, podróży pociągiem do Los Angeles i podjęciu studiów na anglistyce, uzyskałem kolejne, jeszcze wyraźniejsze, potwierdzenie przyszłych triumfów.

Otrzymanie dobrych stopni na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w 1945 roku okazało się śmiesznie łatwe (Art Buchwald, studiujący tam w tym samym czasie, miał, jak się później dowiedziałem, poważne trudności z nauką, ale ja ich nie miałem). Niesamowicie trudne było za to załatwienie mieszkania.

Po mniej więcej tygodniowym pobycie w luksusowym hotelu Ambassador, gdzie spędziliśmy drugą część naszego miodowego miesiąca (Ambassador był jednym z najbardziej znanych hoteli w LA; w jego kuchni dwadzieścia trzy lata później podczas kampanii wyborczej w Kalifornii zastrzelony został Robert Kennedy), zamieszkaliśmy w wielkiej sypialni w małym pensjonacie przy South Figueroa Street między Washington Boulevard i jakąś inną aleją. Hotel Ambassador opłaciliśmy z zebranych podczas wesela datków, których lwia część pochodziła od rodziny mojej żony. Początek miodowego miesiąca spędziliśmy w przedziale nocnego pociągu z Nowego Jorku do Chicago, następnie zaś w przedziale innego pociągu, który przez trzy kolejne dnie i noce pędził z Chicago do Los Angeles. Podróż nie była zbyt ciekawa. Dużo czytaliśmy. Wagon obserwacyjny i wagon klubowy szybko nam się znudziły. Pulmanowska prycza w przedziale ekspresu Twentieth Century Limited, a potem w ekspresie Chief albo Super Chief z Chicago do Los Angeles nie była idealnym weselnym łożem. W pociągu znajdował się salon piękności i Shirley poszła tam raz, żeby się uczesać i zrobić manikiur.

Pensjonat, do którego się wprowadziliśmy, poleciło nam uczelniane biuro zakwaterowania. Należał do pary pomarszczonych białowłosych staruszków, państwa Hunterów, którzy mieszkali na miejscu. Przebiegająca obok linia tramwajowa prowadziła w jedną stronę na uczelnię, w drugą do Pershing Square w śródmieściu Los Angeles, skąd można było dotrzeć różnymi autobusami na dowolne odbywające się w sezonie wyścigi konne. Mogliśmy tam również znaleźć chińskie i meksykańskie restauracje.

W małżeństwie naszych gospodarzy pani Hunter grała niewątpliwie pierwsze skrzypce. Schludny pan Hunter w jasnoniebieskim albo jasnoszarym zapinanym swetrze, z nie schodzącym nigdy z wypielęgnowanej bladej twarzy zagadkowym uśmiechem mijał mnie zawsze bez słowa niczym jakiś nieszkodliwy duch, kiedy w ciągu całego roku akademickiego, jaki tam spędziliśmy, krzyżowały się nasze drogi. W przeciwieństwie do niego pani Hunter dopadała szparko moją żonę, gdy byłem rano na uczelni, i próbowała nawrócić ją na wiarę chrześcijańską, w konkretnym wydaniu pewnej kalifornijskiej sekty, której, co wyznała mi w wielkim sekrecie, zapisała już dom oraz wszystko, co posiadała. W tym czasie w mieście przebywał jakiś żydowski ewangelista – były rabbi, który przeszedł ostatnio, co napawało ją dumą, na wiarę Chrystusa – i jej zdaniem, bardzo byśmy skorzystali, słuchając mszy, które odprawiał w radiu, i uczestnicząc w jego nabożeństwach. Wyznała poza tym Shirley, że pan Hunter nie zaspokaja, czy też może nigdy nie zaspokajał jej seksualnych żądzy i że bywają, czy też może bywały okresy w jej życiu, kiedy te żądze doprowadzały ją do takiej rozpaczy, że chciała usiąść na lodowym torcie, czy też może usiadła na nim, by je ostudzić. Nigdy nie mieli dzieci.

W naszym pokoju nie było aneksu kuchennego i choć mieliśmy prawo korzystać w ograniczonym stopniu z kuchni (ograniczonym w zasadzie do lodówki), woleliśmy tego nie robić, aby nie dać się wciągać w dziwne rozmowy. Na rogu Washington Boulevard była dobra grecka knajpka i obiady jedliśmy przeważnie tam oraz w kilku pobliskich lokalach. W weekendy wybieraliśmy się do tak słynnych i powszechnie uczęszczanych miejsc, jak Brown Derby albo Romanoff s, w nadziei, że ujrzymy jakąś wielką gwiazdę filmową, a właściwie jakąkolwiek gwiazdę filmową. (Zobaczyliśmy tylko jedną, Rosalind Russell; ja nigdy bym jej nie rozpoznał z powodu wąskiego podbródka, ale udało się to mojej Shirley). W tej okolicy Washington Boulevard znajdowały się również warsztaty cmentarnych kamieniarzy.

Biorąc pod uwagę raczej cieplarniane i dostatnie dzieciństwo Shirley, trudno mi dziś uwierzyć, że zdołała spędzić ze mną w takich warunkach cały rok, że w ogóle zgodziła się spróbować i że pozwoliła jej na to matka, Dottie.

– Nie pojedziecie do Anglii! – brzmiała stanowcza odpowiedź Dottie, kiedy cztery lata później, w roku 1949, dostałem stypendium Fulbrighta na Oksfordzie i Shirley przekazała jej tę ekscytującą wiadomość. Pojechaliśmy.

Jako pozbawiony przyjaciół i rodziny żonaty student pierwszego roku, nie bardzo miałem się z kim spotykać i prowadziliśmy w Kalifornii nader skromne życie towarzyskie. Na kampusie działo się wiele ciekawych rzeczy, zwłaszcza między męskimi i żeńskimi korporacjami studenckimi, ale my nie braliśmy w tym udziału. Mam wrażenie, że jeszcze cięższe życie mieli młodsi studenci, którzy wstępowali na uczelnię, na każdą uczelnię, bezpośrednio ze szkoły średniej. W porównaniu z nami byli bardzo młodzi i nie było ich wcale słychać ani widać w kłębiącym się na uniwersytecie tłumie weteranów, którzy prawie wszyscy mieli tak jak ja po dwadzieścia dwa lata i więcej. Byliśmy starsi, więksi i lepiej oczytani, mieliśmy bogatsze doświadczenia i bardziej garnęliśmy się do nauki (chyba że graliśmy w futbol).

Zakwalifikowanie się do jakiejś uniwersyteckiej drużyny przez któregokolwiek z tych młodszych studentów musiało wydawać się marzeniem ściętej głowy. Drużyny futbolowe składały się głównie ze starszych młodzieńców, którzy grali w nich jeszcze przed wojną i w ciągu następnych lat rozwijali mięśnie i masę kostną, doskonaląc często swoje umiejętności w klubach wojskowych. Chodzili jak w letargu na wybrane wcześniej zajęcia, starając się zachować status studenta do momentu, kiedy będą bardziej potrzebni. Podczas moich studiów na Uniwersytecie Południowej Kalifornii nasza drużyna awansowała do finału Różowego Pucharu z zawodnikami tylnej linii, których średni wiek wynosił, jak sądzę, dwadzieścia cztery lata. Facet będący podporą zespołu miał chyba dwadzieścia sześć. Zawodnik grający w drużynie naszych przeciwników z Alabamy, Harty Gil-mer, był kimś w rodzaju gwiazdy jeszcze przed wojną. Jako student dostałem dwa bilety na wielki mecz. W tamtym czasie nie znosiłem już organizowanego na stadionach dopingu i szydziłem z takich rzeczy, jak uniwersytecki duch i drużyny klakierek. Ponieważ Shirley nie zdołała wykrzesać w sobie zainteresowania futbolem i było jej obojętne, komu przypadnie w udziale Różowy Puchar, sprzedałem swoje dwa bilety po dwadzieścia pięć dolarów jakiejś parze z Alabamy i przepuściliśmy tę forsę, spędzając cały dzień na miejscowych wyścigach konnych, w Santa Anita albo Hollywood Park.

Motywy, dla których podjąłem studia na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, pozostają niejasne, choć niewątpliwie nie bez znaczenia był prosty fakt, że mnie tam przyjęto. Jestem pewien, że chodziło również o swoisty życiowy unik i zyskanie na czasie. Nie chciałem – miałem wrażenie, że jestem jeszcze za młody – decydować w tym momencie, co mam zrobić z resztą swojego życia. Uzyskawszy możliwość studiowania, postanowiłem z niej skorzystać. Studia były łatwiejsze i bardziej kuszące niż podjęcie jakiejś pracy i wówczas z pewnością cieszyły się większą estymą. A poza tym czy była jakaś praca, która nie podcięłaby mi skrzydeł po triumfalnym powrocie z wojny?

Nie wiedziałem jednak, gdzie powinienem złożyć papiery. Uczelnie na poziomie Harvardu czy Yale praktycznie dla mnie nie istniały – były poza moim zasięgiem, poza moim światem i granicami wyobraźni. Co byśmy ze sobą oboje poczęli na Harvardzie albo Yale, gdybym nawet złożył papiery i został przyjęty? Kto by z nami rozmawiał? Obca była mi jakakolwiek myśl o wyższym wykształceniu jako takim. Chciałem się przekonać; nie byłem pewien, czy chcę się uczyć. Pragnienie zdobycia wiedzy akademickiej ostudziła wkrótce trzeźwa świadomość, że nigdy nie zmuszę się, by opanować grekę, łacinę i niemiecki, bez których nie mogłem nawet myśleć o lekturze licznie zalecanych pozycji objaśniających tajniki literatury. Jednocześnie zaś coraz silniej dojrzewała we mnie myśl, że powinienem dać się raczej poznać jako pisarz, a nie krytyk czy innego rodzaju intelektualista. Entuzjazm, z jakim staram dowiedzieć się czegoś więcej prawie na każdy temat, służył i ciągle służy głównie osiągnięciu osobistej satysfakcji. (Dałem sobie spokój z Wittgensteinem, Sartre'em i w ogóle z filozofią, ale ostatnio przekopuję się przez neodarwinizm, który koresponduje z moim religijnym sceptycyzmem; przedzieram się także z wielkim trudem przez mechanikę kwantową, której mój umysł nie tylko nie jest w stanie pojąć, lecz nawet zdefiniować).

Podczas wojny stacjonowałem dwukrotnie w dolnej Kalifornii i za każdym razem bardzo mi się tam podobało. W wojsku podobało mi się właściwie w każdym miejscu – także na Korsyce, jeśli nie liczyć czyhających tam zagrożeń; nawet w San Angelo w Teksasie, dokąd wysłano mnie na kilka miesięcy z Europy i gdzie nie miałem prawie nic do roboty. Jestem osobą, którą generalnie dość łatwo zadowolić (chociaż moim bliskim trudno będzie w to uwierzyć, a dalsi znajomi nie dadzą temu wiary). W bazie powietrznej w Santa Ana, gdzie jako kadet lotnictwa zostałem skierowany w celu otrzymania konkretnego przydziału i wstępnego przeszkolenia, oddawaliśmy się w weekendy spokojnym rozrywkom w samym mieście bądź też odbywaliśmy dłuższe męczące całonocne wycieczki autobusem do

Los Angeles. W szkole bombardierów w Victorville na pustyni mogliśmy, jeśli mieliśmy ochotę, zabalować w sobotnią noc w Balboa Beach, mając do dyspozycji rozświetlone molo, sale taneczne, bary i biliony młodych dziewcząt i kobiet, które również przyciągał tam zamiar dobrej zabawy. Podobnie jak wielu innych ludzi, dolna Kalifornia urzekała mnie – i wciąż urzeka -filmową charyzmą, stanowiąc symbol ekscytującego piękna, przepychu i wielkich możliwości. Nikt nie wyrażał zastrzeżeń, gdy postanowiliśmy tam wyjechać. Nie bez znaczenia był też oczywiście umiarkowany kalifornijski klimat.

Ten ostatni kontrastował ostro z potwornym, przygnębiającym zimowym krajobrazem, w który zostałem brutalnie rzucony po powrocie w styczniu parowcem do Stanów, kiedy przyjechałem na przepustkę na Coney Island. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że mając możliwość wyboru, raczej bym tu nie zamieszkał. Wesołe miasteczka Coney Island dawno już straciły dla mnie i dla większości z nas swoją magię, a w zimie i tak wszystko poza barem Nathana pozamykano na cztery spusty. Było ciemno i szaro. Nikogo nie było i nic się nie działo. Nie działały żadne kluby. Nie miałem dziewczyny i nie znałem żadnych dziewczyn, które chciałbym poznać bliżej i które mogłyby chcieć mnie poznać. Poza kinem nie było tej zimy na Coney Island dokąd pójść na randkę; inne miejsca były zbyt odległe, a ja nie miałem samochodu. Gdybym miał samochód, nie wiedziałbym, jak nim jeździć. Nie miałem co robić.

Tęskniłem za wojskiem, w którym zawsze – nawet kiedy nie było nic do roboty – mieliśmy co robić.

Po kilku dniach Lee i Sylvia zwrócili uwagę na moją żałosną inercję i to oczywiście Lee wysunął propozycję, która nie była wcale taka nierealna, jak sądziliśmy wszyscy troje z początku. Sylvia i ja nie wpadlibyśmy na to za milion lat, ale Lee, nasz bezinteresowny marzyciel, wymyślił coś, co w cudowny sposób przełamało impas: może skoczyłbym na tydzień do szacownego hotelu w górach Catskills niedaleko stąd, hotelu lubianego przez nowojorczyków i cieszącego się popularnością wśród ludzi dość zamożnych, by mogli w nim zamieszkać, miejsca, o którym ja, w swojej zaściankowej prostocie, nigdy nie słyszałem.

Do Grossingera.

Wiedzieliśmy, że mam pieniądze: znaczna część żołdu, który wszyscy uważaliśmy za bardzo wysoki, przychodziła do nich od samego początku i umieszczana była na moim koncie w banku. Jako świeżo przybyły zza oceanu żołnierz mogłem liczyć na zainteresowanie i serdeczne przyjęcie. Nie miałem nic przeciwko temu. Lee zarezerwował pokój, załatwił półciężarówkę, która zawiozła mnie z Brooklynu do Liberty w stanie Nowy Jork, i jego plan okazał się odmładzającym rozwiązaniem, które odmieniło nie tylko resztę mojego urlopu, ale i znaczną część mojego życia.

Nigdy przedtem nie jeździłem na łyżwach, ale już po kilku minutach odkryłem, że dobrze sobie na nich radzę, i z pewnością przyciągałem wzrok, krążąc po lodowisku w zielonej lotniczej kurtce z zimowym futrzanym kołnierzem i srebrną belką porucznika na ramieniu. Wieczorem wkładałem mundur galowy ze skrzydełkami i bojowymi odznakami za służbę za oceanem, wśród których największe wrażenie wywierał, o czym wiedziałem, Medal Lotniczy z pękami dębowych liści (przyznawano go rutynowo po zaliczeniu określonej liczby lotów, a nie, jak ktoś mógłby przypuszczać, za jakieś szczególnie waleczne czyny). Miałem moją błyszczącą śródziemnomorską opaleniznę, moją młodość, zdrowie, urodę i moją skromność. Byłem Żydem. Umiałem sprawiać wrażenie pewnego siebie. Byłem grzeczny i pełen szacunku i robiłem dobre wrażenie na rodzicach, zwłaszcza tych z dorastającymi córkami, oraz na młodych kobietach, którym nie towarzyszyli rodzice. Nawet ja wiedziałem, że wygram cotygodniowy konkurs taneczny w sobotnią noc, mimo że zarówno wtedy, jak teraz i w ogóle nigdy nie byłem dobrym tancerzem. Uśmiech fortuny – ten sam uśmiech fortuny, o którym czytamy w brukowych romansach – sprawił, że w tamtym tygodniu w styczniu poznałem dziewczynę, którą poślubiłem w październiku i z którą pozostawałem w związku małżeńskim przez trzydzieści pięć lat, dopóki się nie rozstaliśmy.

Kiedy wróciłem do miasta, już ze sobą chodziliśmy.

Spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem do Nowego Jorku na weekendy z Atlantic City, póki nie wysłali mnie do San Angelo w Teksasie. Potem pisaliśmy do siebie listy. Zaczęliśmy się ponownie spotykać w New Jersey i Nowym Jorku, kiedy przeniesiono mnie w maju do Fort Dix, żeby ostatecznie zwolnić ze służby. I widywaliśmy się dalej, kiedy wyszedłem z wojska. To matka Shirley, Dottie, gdy któregoś popołudnia znalazłem się z nią sam na sam w salonie, przejęła inicjatywę i wyzwoliła impuls, którego nie miałem siły w sobie odnaleźć.

– Barney uważa – oznajmiła z tą nieszczerą premedytacją, która stanowiła jej drugą naturę i czasami była nawet urocza (całkiem możliwe, że Barney, jej mąż, nie miał najmniejszego pojęcia, co takiego szykuje) – że nie dajesz jej pierścionka, bo nie masz pieniędzy.

Nigdy przedtem nie słyszałem takiego języka.

– Nie daję jej pierścionka? – zapytałem zaintrygowany, gdyż myśl, aby zrobić coś tak niepojętego, nigdy nie przyszła mi do głowy. – Po co miałbym jej dawać pierścionek?

– Żeby się zaręczyć.

Miałem dość forsy na pierścionek. Dottie nabyła go i wystawiła mi rachunek na pięćset dolarów. Przyjaciele i obie rodziny zachwycały się, jaki jest piękny. Byłem młodym nieopierzonym dwudziestodwuipółlatkiem; panna młoda dopiero co skończyła dwadzieścia jeden. Wszyscy koledzy, z którymi dorastałem na Coney Island, żenili się mniej więcej w tym samym czasie: Marvin Winkler z Evelyn; Davey Goldsmith z Estelle, Lou Berkman z Marion, Marty Kapp z Sylvią, Sy Ostrów z Judy i wielu innych. (Z tego, co wiem, tylko moje i jeszcze jedno z tych wczesnych małżeństw zakończyły się rozwodem).

Małżeństwo polega na dobrym neurotycznym dopasowaniu, zauważył mój psychiatra w trakcie pierwszego spotkania, gdy starałem się uczciwie przedstawić wszystkie wady moje i mojej żony, które stały się powodem coraz większego dzielącego nas chłodu, a także nie kontrolowanych i nie kończących się pojednaniem kłótni.

Na pewno musieliśmy do siebie neurotycznie pasować, skoro wytrzymaliśmy trzydzieści pięć lat. Dlaczego w takim razie w końcu się rozstaliśmy i wzięliśmy rozwód? Wątpię, by któreś z nas mogło powiedzieć: pasowaliśmy do siebie, ale cóż… Nie wierzę, by któreś z nas chciało to powiedzieć.

(Na następnych sesjach psychoanalizy zorientowałem się, iż używając słowa „neurotyczny" mój nowy mentor w gruncie rzeczy nie miał na myśli nic złego. „Wszyscy jesteśmy neurotykami – wybuchnął któregoś dnia, kiedy ponownie umknąłem od wolnych skojarzeń w to, co nazywał moim nałogiem intelektualizowania. – Tylko psychotycy nie są neurotykami").

Mieszkając u państwa Hunterów, ranki spędzałem przeważnie na uczelni. Myśl o wagarach nawiedzała mnie na studiach tak samo rzadko jak w szkole średniej. Gdybym odczuł taką pokusę, stałaby się ona z pewnością źródłem udręki. Lubiłem studia i ducha współzawodnictwa na zajęciach.

Po południu i wieczorem wybieraliśmy się często na miasto, żeby pozwiedzać. Mieszkaliśmy w końcu w Hollywood, krainie Mickeya Rooneya, Judy Garland, Vana Johnsona i Dorothy Lamour. Ponieważ nieczęsto musieliśmy być gdzieś o wyznaczonej godzinie, mieliśmy dość czasu, żeby podróżować autobusami. Obejrzeliśmy wykopaliska w La Brea, dom kochanki Hearsta, dom Marion Davies w Santa Monica i nazwiska uwiecznione na chodniku przy Grauman's Chinese Theater. Któregoś weekendu pojechaliśmy do Tijuany, zjedliśmy taco kupione w ulicznej budce i nawet się nie pochorowaliśmy. Pewnego wieczoru w rozjaśnionym neonem oknie restauracji przy tętniącej życiem ulicy, niedaleko kampusu Uniwersytetu Stanu Kalifornia, Shirley i ja zobaczyliśmy po raz pierwszy piekący się na szpikulcu kebab i wszedł on na stałe do naszego jadłospisu: z ryżem, sałatką i dodatkową porcją frytek, wszystko za mniej niż dwa dolary. Rok w Los Angeles wiele nas nauczył; po powrocie do Nowego Jorku byliśmy jedynymi w naszym kręgu ludźmi, którzy słyszeli o kebabie, i polecaliśmy go z całego serca. Pieczona na grillu jagnięcina nie jest jednak zbyt soczysta i wkrótce uczyniliśmy krok dalej, próbując potraw takich, jak: beef bourguignonne, coq au vin, capelletti bolognese, krewetki po kreolsku, pieczone albo gotowane na parze homary – któż to wszystko spamięta?

Popołudnia i większość wieczorów poświęcałem również na naukę oraz na pisanie i przepisywanie na nowo moich opowiadań oraz lekkich, nie beletrystycznych tekstów, które posyłałem do kolejnych czasopism; wszystkie odsyłano mi z powrotem. Miałem teraz własną przenośną maszynę, kupioną u Macy'ego na zniżkę pracowniczą Sylvii – w czasach przed pojawieniem się sklepów z przeceną, kiedy zniżka wciąż była zniżką. Dowiedziawszy się, że istnieje coś takiego jak klawiatura pisarska, zamówiłem ją sądząc, że pisanie pójdzie mi dzięki niej o wiele szybciej. Wprowadzono w niej trywialne modyfikacje w rodzaju umieszczenia cudzysłowu i znaku zapytania w dolnym rzędzie. Nie robiło to żadnej różnicy. Trochę szybsze stukanie w klawisze oznaczało jedynie, że będę musiał o wiele wcześniej zacząć przepisywać strony, akapity i nawet pojedyncze zdania. Oboje dużo czytaliśmy dla przyjemności. Shirley przeczytała „Wichrowe wzgórza" i zdumiało ją, jak bardzo książka różni się od filmu. Ja czytałem wszystko, co w moim mniemaniu mogło mnie czegoś nauczyć. W radiu słuchaliśmy jedynej w Los Angeles stacji z muzyką klasyczną i ogólnokrajowych programów komediowych, które już przedtem bardzo lubiliśmy. Można było posłuchać Freda Allena, a Jack Benny był w dalszym ciągu zabawny.

Dwoma autorami, których odkryłem na nowo i gorąco podziwiałem, byli Aldous Huxley (obecnie nie jestem już w stanie dociec dlaczego) oraz H. L. Mencken, którego zasługi jako pisarza i myśliciela do dzisiaj nie ulegają najmniejszej kwestii: nie ukrywana i zjadliwa niechęć do wszelkiego rodzaju hucpy, stworzenie bogatej i bezsprzecznie jego własnej odmiany amerykańskiej angielszczyzny oraz stylu, którego zewnętrzne aspekty można próbować powielać, ale istoty i indywidualności nie udało się moim zdaniem oddać nikomu.

Należałem do wielu próbujących go powielać adeptów, łudząc się, że jestem jedyny. Słowa w rodzaju „palant" i „cięgi" zaczęły się pojawiać w moim pisarskim słowniku w szyderczych humoreskach, które wyrzucałem z siebie przynajmniej raz w tygodniu na zmianę z opowiadaniami produkowanymi mniej więcej w tym samym tempie. W bibliotece uniwersyteckiej odkryłem jego utwór opublikowany chyba w roku 1919. Przyznaję teraz ze wstydem, że kiedy go czytałem, pękałem ze śmiechu, bijąc niemal brawo, a przecież gdyby go dzisiaj wydać, skazano by autora na dożywotnie dyby i nikt uczciwy by się za nim nie ujął. Cienki tomik zatytułowany jest „W obronie kobiet". Jego rzekoma (i obłudna) teza głosi, że kobiety są w zasadzie bardziej inteligentnymi przedstawicielkami ludzkiej rasy; mężczyźni są w porównaniu z nimi głupsi. Dowód? Kobiety nakłaniają mężczyzn, żeby się z nimi żenili, żeby z nimi żyli i tolerowali je na forum towarzyskim. Z zażenowaniem przyznaję, że jako pisarz przejąłem nie tylko słownictwo Menckena. Zwyczajem, konwencją tamtej epoki było stereotypowe prezentowanie kobiety jako obiektu protekcjonalnych docinków. Cieszę się, że żadna z moich ówczesnych literackich prób nie ukazała się drukiem i z tego, co wiem, nie przetrwała do dzisiaj w formie manuskryptu.

Złożyłem papiery na wydział dziennikarski, wyobrażając sobie błędnie, że będę tam dużo pisał i czytał oraz że praca w gazecie jest z samej swojej natury pociągająca, jeśli nie elektryzująca. Widząc jednak wśród wymaganych na tym kierunku zajęć kursy adiustacji, redagowania i korekty, przeniosłem się czym prędzej na anglistykę i z głębokim oddechem ulgi błogosławiłem swoje szczęście. Miałem wrażenie, że o mały włos uniknąłem nieodwracalnej i straszliwej katastrofy.

W pierwszym semestrze, podobnie jak i później, zapisałem się na więcej kursów, niż to było konieczne. Dlaczego nie, skoro i tak wszystkie koszty pokrywało państwo? Uczęszczając na kursy wakacyjne, zdołałem zrealizować czteroletni program w trzy lata. W pierwszym roku zaliczyłem pokrywające się częściowo kursy bakteriologii, botaniki i zoologii. Były to dla mnie całkowicie nowe i absolutnie fascynujące dziedziny wiedzy. Zapisałbym się chętnie na wstępny kurs fizyki (wciąż mam taką ochotę), ale nie miałem wolnego okienka (i do tej pory nie mogę znaleźć). Na zajęciach z historii cywilizacji – trwały chyba dwa semestry – nie było ani przez chwilę mowy o rzeczy, która nie budziłaby we mnie dreszczu podniecenia. Wciąż żywe jest w mojej pamięci uniesienie, z jakim słuchałem po raz pierwszy o Indusie, Tygrysie i Eufracie – jaki dźwięczny rezonans budzą te wspaniałe słowa – a także o Praksytelesie i Peryklesie. Ćwiczenia z angielskiego okazały się wodą na mój młyn: interpunkcja i składnia były łatwe, a prace pisemne dawały sposobność pokazania tego, co mam na warsztacie.

Pisząc swoje prace, starałem się zawsze tak chytrze opracować temat, aby bez większych zmian móc przedstawić tekst do publikacji w jednym ze znanych mi popularnych czasopism. Kiedy przygotowując rozprawkę na temat paleontologii, natknąłem się w akapitach poświęconych okresom geologicznym na terminy w rodzaju mezozoiczny i jurajski, które mogłem powtórzyć z pamięci, ale których nie próbowałem nawet zrozumieć, najpierw napisałem pracę po bożemu, a następnie przerobiłem ją na humorystyczną parodię utrzymaną (taką miałem nadzieję) w miażdżąco protekcjonalnym stylu H. L. Menckena o używaniu niezrozumiałego żargonu narzucanego nam przez pedagogów (kolejne słowo, które przejąłem od Menckena). Przepisany na maszynie tekst powędrował wszędzie i nigdzie się nie ukazał. Nie był pewnie taki humorystyczny, jak myślałem.

Opowiadania, które pisałem w tym czasie, miały ekstrawagancki wątek, zakończony często w cudowny sposób przez ironiczną interwencję siły wyższej, stającej po stronie szlachetnych i pokrzywdzonych. Pamiętam, że w jednym z nich francuski farmer w Prowansji, potajemnie kolaborujący z okupantem, patrzy z niemym przerażeniem, jak wszystkich jego dziesięciu synów zostaje wybranych w trakcie prowadzonej losowo selekcji wieśniaków, którzy mają zostać rozstrzelani w ramach akcji odwetowej. W innym przybysz poszukujący na chrześcijańskim Południu osoby, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach, okazuje się Jezusem albo kimś w rodzaju anioła zemsty, postanawiającym ukarać winnych morderstwa. Z przyjemnością donoszę, że również te opowiadania nigdzie się nie ukazały.

Na fakultatywny kurs współczesnego teatru (chciałem również zostać dramaturgiem; pisanie sztuk wydawało się łatwiejsze, wymagało bowiem mniejszej liczby słów) chodziła także zdolna blondynka o nazwisku Mary Alden, która szybko nabrała do mnie antypatii i nie starała się jej wcale ukrywać. Była w moim wieku, może trochę starsza, i przez kilka lat pracowała w teatrze. Nasza dwójka dominowała w dyskusjach i zajmowaliśmy przeciwstawne stanowiska niemal w każdej kwestii. Wkurzały ją moje sprzeczności. Przyjechawszy niedawno z Nowego Jorku, miałem nad nią tę przewagę, że znałem ludzi pracujących w tamtejszym show-biznesie, o których ona w przeciwieństwie do prowadzącego zajęcia jeszcze nie słyszała. Nie mogła mi wybaczyć mojego zarozumialstwa. Było mi przykro, że Mary Alden mnie nie znosi, bo ja ją lubiłem. Traktowała jako świętość to, co dla mnie było przedmiotem zabawy.

Niestety coś podobnego przydarzyło mi się potem jeszcze kilka razy – z absolwentem filozofii, niejakim Norwoodem Hansonem, na parowcu wiozącym do Anglii pokaźny kontyngent stypendystów Fulbrighta; z kolegą z wydziału na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, Gordonem Smithem, gdy zwiedzaliśmy uświęcone krwią poległych pole bitwy i cmentarze w Gettysburgu; oraz kilkakrotnie z kolegą z Uniwersytetu Nowojorskiego, Davidem Krause'em, tyle że David i ja pozostaliśmy przyjaciółmi przez cały czas studiów i potem. Dwaj pozostali nigdy już się do mnie nie odezwali.

Moja matka mogła im powiedzieć, że mam pokręcony umysł.

Przekonawszy się na pierwszym semestrze, że mogę, nie wysilając się, uzyskać najlepsze oceny praktycznie ze wszystkich przedmiotów, ułożyłem ze znawstwem weterana program na następny semestr, tak aby dwa lub trzy razy w tygodniu kończyć wcześniej zajęcia, spotykać się z żoną w śródmieściu i łapać autobus, który dowoził nas na wyścigi, gdzie obstawialiśmy duble. (Był to dziecinny kaprys, bo żadne z nas nie obstawiało dubli, kiedy bywaliśmy wcześniej na wyścigach, i nie robiło tego nigdy potem). Wysiadając któregoś razu z tramwaju z książkami w ręku po spędzonej na kampusie połowie dnia, zobaczyłem ze zdumieniem Shirley, która machała ręką i biegła do mnie z twarzą zaróżowioną z radości. W ręku trzymała list, który przyszedł tego ranka już po moim wyjściu z pensjonatu. Było to zawiadomienie o przyjęciu do druku w „Esquire" utworu, który napisałem pierwotnie jako zadanie z angielskiego. Mając opisać jakąś metodę lub wynalazek, wymyśliłem serię niezawodnych systemów, wszystkie głupawe, pozwalających zawsze wygrywać na wyścigach.

Razem z zawiadomieniem przyszedł czek na dwieście dolarów!

W wieku dwudziestu dwóch lat byłem już uznanym pisarzem, a teraz wraz z publikacją Beating the Bangtails, również eseistą (nie byle jaki honor w roku 1946, dwa lata przed pojawieniem się na krajowej scenie Vidala, Capote'a i Mailera, którzy sprawili, że poczułem się zacofany, stary, zazdrosny i spisany na straty).

Nie byłem jednak uznanym ekspertem od koni i większą część dwustu dolarów, które przyniosła mi studencka rozprawka o tym, jak wygrać pieniądze na wyścigach, przepuściłem w ciągu kilku naszych następnych wizyt na torze.

Irytujące kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego miejsca zamieszkania, spędzające sen z powiek nowożeńcom w Los Angeles, w Nowym Jorku zostały rozwiązane przez niestrudzenie przedsiębiorczą Dottie przy jak zwykle dobrodusznej i powściągliwej aprobacie Barneya. Ich przyjaciele byli mieszkańcami i właścicielami świeżo wyremontowanej pięciopiętrowej wąskiej kamienicy z windą, zlokalizowanej we wspaniałym punkcie na Manhattanie, przy Zachodniej Siedemdziesiątej Szóstej, tuż przy Central Parku, przecznicę od Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego i tuż obok Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Kiedy na pierwszym piętrze od frontu zwolniła się kawalerka, wprowadziliśmy się.

Mieliśmy stąd, mówiąc metaforycznie, dwa kroki do kilku linii metra, wielu przystanków autobusowych i wszelkiego rodzaju sklepów. Jedną linią metra jeździłem przez dwa następne lata na Uniwersytet Nowojorski, inna woziła mnie przez rok na północ, na Uniwersytet Columbia, gdzie kończyłem studia. Wielkość pokoju nie zwiększyła się w znaczącym stopniu w stosunku do tego, czym dysponowaliśmy w kalifornijskim pensjonacie, ale rozkładana sofa pozwoliła lepiej wykorzystać przestrzeń. Poza tym mieliśmy tu aneks kuchenny, w którym świetnie mieścił się stolik na cztery osoby. Mogliśmy przyjmować gości i robiliśmy to. Wśród ludzi, których zapraszaliśmy na kolację, pojawił się raz albo dwa Maurice „Buck" Baudin Junior, wykładowca na kursie pisarskim Uniwersytetu Nowojorskiego, gdzie tak dobrze radziłem sobie wraz z grupką kilku znajomych. Buck był ode mnie tylko pięć lat starszy, ale nawet po przeniesieniu się na Columbię nie potrafiłem zwracać się do niego inaczej jak „proszę pana". Umeblowaniem apartamentu zajęły się Dottie i Shirley i uczyniły to ze smakiem, racjonalnie i, jak na ich standardy, zapewne niedrogo. Żona Lee, Perlie, znała się trochę na dekoracji wnętrz i bardzo chwaliła sensowny układ mebli i autentyczny wygląd kilku niemal prawdziwych antyków. Dottie była zadowolona, że udało jej się zakwaterować córkę oraz studiującego i piszącego zięcia w mieszkaniu, które mogła pokazywać z dumą swoim znajomym.

Ja też byłem zadowolony.

Moja była teściowa Dorothy Held należała do tych wykształconych nowoczesnych kobiet, które znają różnicę między turkusem i akwamaryną. Z drugiej strony znała również różnicę między polędwicą i górną krzyżową oraz między żeberkami i ligawą i wiedziała, że dobrą pieczeń można zrobić tylko z pierwszego kawałka szpondra.

Moim ulubionym stekiem po tym, jak wyjechałem z domu i po raz pierwszy go spróbowałem, był filet mignon, zawsze dobrze wysmażony. Dopiero gdy poznałem córkę Dottie i zacząłem u niej jadać, odkryłem uroki lekko tylko podsmażonej wołowiny, na wpół surowego antrykotu tuż przy kości, boski smak pieczonych żeberek, przyprawionych obficie czosnkiem, solą i papryką. Rodzina Shirley była o wiele lepiej sytuowana od mojej i miała o wiele bardziej kosmopolityczne nawyki: czytali nawet „New York Timesa". A jej rodzice uwielbiali patrzeć, jak jem – zawsze biorąc jedną lub nawet dwie dokładki. Zamożni, ale nie bogaci, okazali się wielkoduszni także pod innymi względami. Barney – Bernard Held – był wspólnikiem szyjącej sukienki małej firmy, która kooperowała ze znacznie większym przedsiębiorstwem. Osiągał najwyraźniej duże dochody podczas wojny i przez wiele lat po jej zakończeniu, ale Heldowie mieli skłonność – motorem była tu Dottie – wydawać wszystko, co zarobili, i cieszyć się z tego, na co i na kogo wydawali. Na nas wydawali bardzo dużo i to głównie dzięki ich zachęcie i pomocy byłem w stanie przeżyć jako student następne sześć lat, pierwsze sześć lat mojego małżeństwa.

Przyjemnym wydarzeniem było przyjęcie urodzinowe, które moja żona urządziła mojej siostrze Sylvii. Po jakichś dwudziestu pięciu latach naszego małżeństwa Shirley dowiedziała się któregoś dnia z przerażeniem, że mojej siostrze nigdy w życiu nie urządzono jeszcze urodzinowego przyjęcia, i postanowiła je wydać. Nigdy nie widziałem Sylvii tak szczęśliwej i wylewnej, jak wtedy w naszym domu, kiedy następnym razem obchodziliśmy jej urodziny. Po policzkach ciekły jej łzy radości, a głos miała ochrypły od śmiechu, którym zanosiła się, wspominając dawne czasy. Lee zachowywał się tak samo: bez przerwy gadał, chichotał i również ocierał łzy. Nigdy nie słyszałem Sylvii ani Lee, razem lub oddzielnie, pogrążonych w tak ożywionej dyskusji. Słuchałem i uczyłem się. Wiele przywoływanych przez Sylvię z rozbawieniem wspomnień dotyczyło okresu po skończeniu szkoły średniej, kiedy w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat jeździła z innymi do miasta, żeby szukać pracy. Było to w roku 1934, gdy niełatwo było coś znaleźć. Ona i jej przyjaciółki składały się na paczkę papierosów i na lunch w kafeterii. A w agencjach zatrudnienia oszczędzano im często długiego czekania. Ktoś pojawiał się i mówił, że mogą iść. Tego dnia nie było żadnej pracy dla Żydów.

Fakt, że mogła o tym wszystkim wesoło opowiadać na swoim przyjęciu urodzinowym, świadczył o zadziwiającym szczęściu, które zgotował nam los.

Kiedyś na spotkaniu autorskim w Finlandii spotkałem miejscowego pisarza, Danny'ego Katza, fińskiego humorystę, którego rodzice, podobnie jak moi, wyemigrowali z Rosji.

– Nie byli zbyt mądrzy – mruknął chichocząc. – Osiedlili się tutaj.

Nasi byli mądrzejsi. Osiedlili się w Nowym Jorku.

Pod koniec pierwszego roku po naszym powrocie do Nowego Jorku piętro wyżej zwolniło się mieszkanie z osobną kuchnią, dużym salonem i sypialnią i natychmiast nam je zaoferowano Szybko się do niego wprowadziliśmy i mieszkaliśmy tam do jesieni 1949, kiedy to popłynęliśmy do Anglii. Nie pamiętam już dokładnie cyfr, ale musieliśmy otrzymywać dużą materialną pomoc na czynsz i inne wydatki, gdyż poważnie wątpię, żeby stypendium, otrzymywane od rządu w trakcie studiów, pozwoliło nam żyć na poziomie, który wówczas i teraz uważa się za luksusowy. (Przez jakiś czas pracowałem po południu w dziale kolportażu czasopisma „American Home", wypełniając i odszukując fiszki z adresami subskrybentów, ale stawka godzinowa i zarobek netto nie były tam gigantyczne). Dla przyjaciół z Coney Island, których większość już się stamtąd wyprowadziła, i dla nowych znajomych, których poznałem na Uniwersytecie Nowojorskim, żyliśmy po królewsku.

Przestronny, elegancko umeblowany apartament w zadbanej kamienicy w najlepszym miejscu Manhattanu był tak samo cenny wtedy jak i dzisiaj. Urządzaliśmy tam często przyjęcia oraz proszone kolacje i wypuszczaliśmy się na miasto z przyjaciółmi mieszkającymi w gorszych dzielnicach. W pogodne noce serwowaliśmy drinki na dachu, gdzie stały wygodne fotele i donice z roślinami. W lecie Dottie i Barney wynajmowali gdzieś zawsze letni domek albo rezerwowali pokoje w luksusowym hotelu – pamiętam Lido w Lido Beach na Long Island i Forest House nad jeziorem Mahopac w stanie Nowy Jork – i jeździliśmy tam na weekendy i podczas przerw w moich wakacyjnych kursach.

Ogólnie biorąc, mieliśmy rajskie życie.

I nie kosztowało mnie to zbyt wiele.

Zdobycie wysokich ocen na Uniwersytecie Nowojorskim wymagało z mojej strony większego wysiłku niż na pierwszym roku Uniwersytetu Południowej Kalifornii, ale radziłem sobie nieźle na większości kursów. Współzawodnictwo było tu ostrzejsze. Pozbawiony kampusu i uczelnianego życia towarzyskiego, Washington Square College nie odgrywał większej roli w akademickim sporcie i stanowił coś w rodzaju uczelni dla dojeżdżających. A studenci, którzy podróżowali na zajęcia nieraz z całkiem odległych miejsc, nie przybywali tu, żeby się byczyć. Dotyczyło to zwłaszcza wojennych weteranów. Dwaj znajomi, z którymi zaprzyjaźniłem się na kursie filozofii, Edward Blaustein i niejaki Karm, dostali stypendium Rhodesa w czasie, kiedy bardzo rzadko przyznawano je Żydom. Eddie Blaustein został później profesorem prawa i rektorem Bennington College (pierwszym żydowskim rektorem, stwierdził, nieżydowskiej uczelni), a później rektorem Rutgers University. Nie wiem, co się stało z Kahnem, ale nie wątpię, że również zrobił karierę. Na kursie filozofii nauczyłem się głównie traktować ze sceptycyzmem i sokratejską złośliwością wszelkie ideologie, w tym również te wyznawane przez moich ulubionych nauczycieli filozofii.

Na kurs literacki Maurice'a Baudina uczęszczał David Krause, który nie zważając na burze i zadymki śnieżne dojeżdżał z odległego New Jersey i prędzej zżarłby miotłę, by użyć powiedzonka wymyślonego przez Maria Puzo, niż opuścił jeden dzień zajęć. On też dostawał same piątki i przez całe dorosłe życie aż do niedawnego odejścia na emeryturę był profesorem irlandzkiego i angielskiego na Brown University. David pisał znakomite opowiadania, ale nie sposób było namówić go, by wysłał je do druku, uważał bowiem, że nie są dość wartościowe. Był tam też Alex Austin, szczupły niski chłopak, który nader rzadko podnosił głos, nawet gdy czytał coś na zajęciach. Kiedy zapisał się na nasz kurs, miał już na swoim koncie ponad dwieście wierszy i opowiadań opublikowanych w „małych" czasopismach, o których większość z nas nigdy nie słyszała. Stałym, niczym mycie zębów, punktem jego codziennych zajęć było napisanie po południu choćby jednego opowiadania – siadał gorliwie do maszyny, często bez żadnego pomysłu, i zaczynał po prostu pisać. Miał również manuskrypty powieści i Baudin musiał z nim negocjować liczbę utworów, które przyjmował do oceny.

W przeciwieństwie do Davida Krause'a, który był autentycznym idealistą (praca nauczyciela stanowiła dla niego powołanie; ja poszedłem uczyć, ponieważ uważałem, że będzie to łatwiejsze od pracy w biurze), posyłałem do czasopism wszystko, nie przejmując się, czy jest wartościowe. Dowiedziawszy się, że Buck Baudin wysyła nowelki do „Good Housekeeping" i dostaje półtora tysiąca dolarów za sztukę, wpisałem to czasopismo oraz wszystkie inne magazyny kobiece na listę moich przyszłych chlebodawców. Prawie codziennie listonosz przynosił przynajmniej kilka ofrankowanych i zaopatrzonych w zwrotny adres brązowych kopert z moimi manuskryptami, do których dołączone były krótkie noty odmowne. Sprawność działania redakcji „New Yorkera" była wówczas tak samo godna podziwu jak zawartość jego kolumn. Żartowałem często – i nie było w tym wiele przesady – że nowelka, którą wysłałem do „New Yorkera" poranną pocztą, wróci z lakoniczną protekcjonalną odmową już po południu tego samego dnia.

Na drugim albo trzecim semestrze prowadzonego przez Baudina kursu – zapisałem się nadprogramowo na trzeci, żeby móc z nim dalej pracować – Buck wybrał cztery moje nowelki i przedstawił je do oceny swemu agentowi literackiemu. Ten uznał, że żadna nie nadaje się do druku. Z tych czterech, trzy zostały następnie przyjęte przez czasopisma, do których posłałem je jako nie zamówione materiały.

Wiele lat później, kiedy między wydaniem mojej pierwszej powieści, „Paragrafu 22", a ukończeniem następnej, „Coś się stało", wykładałem przez cztery lata w City College w Nowym Jorku, dałem kilkakrotnie mojemu własnemu agentowi prace studentów, które wydawały mi się szczególnie obiecujące, i za każdym razem otrzymałem tę samą negatywną odpowiedź.

W komentarzu, którym niezależnie od innych słów uznania lub krytyki nieodmiennie opatrywał moje opowiadania, Baudin kładł nacisk na to, że zbyt wolno zaczynam, ociągając się na wstępie, jakbym wahał się, czy kontynuować i przejść do tego, co leży mi na wątrobie. Ta moja cecha, wynikająca być może z jakiejś psychicznej skazy, utrzymuje się do tej pory. Dumałem nad tą przypadłością w najgłębszej tajemnicy, tajemnicy aż do dzisiaj, i uznałem, że można ją trafnie określić jako retencję analną. Z manuskryptu „Paragrafu 22", już po jego przyjęciu do druku, usunąłem z własnej woli pięćdziesiąt z pierwszych dwustu pięćdziesięciu stron i nie odbiło się to w negatywny sposób na akcji. (Redaktor tych słów, Robert Gottlieb, który był również wydawcą „Paragrafu", nabija się ze sformułowania „z własnej woli". W porządku, to za jego sugestią zrobiłem to, co mogłem, aby szybciej przejść do rzeczy).

Na marginesie jednego z pisanych przeze mnie na studiach opowiadań, Castle of Snow, Baudin zapytał, dlaczego nie zacząłem po prostu od czwartej strony, i polecił mi zacząć od tej właśnie strony, kiedy będę je czytał na głos na zajęciach. Ku mojemu zdumieniu poszło mi bardzo dobrze i przepisując na czysto egzemplarz skreśliłem pierwsze trzy stronice tekstu.

Wysłałem to opowiadanie do działu literackiego miesięcznika „Atlantic" i odrzucono je, ale odesłanemu manuskryptowi towarzyszył list od redaktorki, która podpisała się imieniem i nazwiskiem i sugerowała, że po kilku drobnych poprawkach tekst może zostać opublikowany. (Żałuję, że nie zaproponowała jeszcze jednej, ponieważ wybór Chaucera jako ulubionego autora zmuszonego do sprzedaży swoich książek, imigranta ze wschodniej Europy, razi dzisiaj kompletnym brakiem prawdopodobieństwa). Dokonałem zmian, naprawiając to, co było złe, oraz dodając to, czego brakowało, i opowiadanie opublikowano w dziale debiutów. W tym samym numerze pisma, także jako debiut, znalazło się przypadkiem opowiadanie równie młodego autora, Jamesa Jonesa. (Żaden z nas nie miał dość szczęścia, żeby zdobyć nagrodę przyznawaną wówczas za najlepszy debiut półrocza). Honorarium wyniosło dwieście pięćdziesiąt dolarów. Nawiązałem z nimi kontakt i było jasne, że wcześniej czy później wyślę do „Atlantic" kolejne opowiadanie. Za drugie dostałem tylko dwieście, ponieważ nie było tak długie jak pierwsze (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre).

Na zajęciach na uniwersytecie stałem się gwiazdą i zostałbym pewnie gwiazdą kampusu, gdyby tylko Washington Square College miał kampus.

Bardzo podobną korespondencję nawiązałem równocześnie z łaskawym redaktorem magazynu „Esquire", który po kilku odpowiedziach odmownych, podpisanych inicjałami i opatrzonych nagryzmolonymi ołówkiem wyrazami zachęty, ujawnił się w końcu jako George Wiswell. Odrzucając z żalem kolejne opowiadanie, zarzucał mi pewne błędy w motywacji bądź też charakterystyce postaci i obiecywał niemal, że zakwalifikuje tekst do druku, jeśli postaram się go skorygować. Postarałem się, opowiadanie zostało przyjęte i dostałem za nie trzysta dolarów. Po jakimś czasie przyjęli następne i zapłacili za nie mniej, gdyż było krótsze od pierwszego (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre). Im dłużej studiowałem, tym większej nabierałem wprawy i stawałem się bardziej krytyczny. Przed ukończeniem studiów zorientowałem się także, że z wyjątkiem dwóch lub trzech, moje ówczesne opowiadania nie różnią się od innych. Chciałem teraz być nowatorski, w ten sam sposób, w jaki byli moim zdaniem, kiedy ich odkryłem, Nabokov, Celinę, Faulkner i Waugh – niekoniecznie inni, ale nowatorscy. Oryginalni.

Informuję tutaj z obywatelskiego obowiązku o otrzymywanych za te nowele honorariach, ponieważ ludzie mają na ogół mylne wyobrażenie co do dochodów, jakie osiągają poczytni amerykańscy pisarze i inni ludzie pióra. Przemawiając do adeptów pisarstwa, podkreślam często, zwłaszcza gdy publiczność składa się z młodych ludzi, że jeśli nie mają dużo forsy, nie spodziewają się pokaźnego spadku ani nie zamierzają się bogato ożenić, będą musieli przez jakiś czas zarabiać na życie inaczej, choćby nawet wszystko, co od tej chwili napiszą, ukazało się drukiem. Irwin Shaw na pewno by się ze mną zgodził. I John Cheever. Przechwalałem się kiedyś, że potrafię wymienić tuzin albo więcej amerykańskich autorów o ustalonej renomie, którzy nie zarabiali dosyć piórem, żeby zignorować inne źródła utrzymania i poświęcić się całkowicie pisarstwu. Prawdopodobnie wciąż potrafiłbym to zrobić. Irwin Shaw mógłby podać z pamięci, jak nędzną sumę otrzymał za wszystkie razem opowiadania, które opublikował w „New Yorkerze".

Miłą konsekwencją mojej akademickiej sławy było to, że z prośbą o współpracę zwróciło się, do mnie powstające właśnie studenckie pismo literackie. Wbrew temu, co podpowiadał mi rozsądek, uległem namowom i dałem im jedną z nowelek. Jeśli kogoś to obchodzi, nosiła tytuł Lot s Wife i opowiadała – ale nie bierzcie sobie tego do serca! – o kobiecie, która była lodowato powściągliwa i małostkowa w stosunku do swego męża, ofiary wypadku drogowego, mężczyzny zdecydowanie sympatycznego, lecz zupełnie do niej nie pasującego.

Bardziej interesujące są niemiłe konsekwencje tego altruistycznego gestu, czyli zamieszczona w tym samym piśmie protekcjonalna recenzja autorstwa innego studenta o literackich ambicjach, który raczył uznać moją nowelę za bezbarwną, rojącą się od błędów i pozbawioną wszelkiej wartości.

To powinno uodpornić mnie na nieprzychylną krytykę w przyszłości, lecz nic na nią nie uodparnia.

Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się z radością, że inna moja nowelka, ten sam Castle of Snow, wybrana została przez Marthę Foley do publikowanej co rok antologii najlepszych opowiadań.

To był balsam na moje rany! Nie miałem wątpliwości, że podążam we właściwym kierunku.

I zaledwie dwanaście lat później, po przepracowaniu dwóch lat na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, roku w agencji reklamowej, roku w sieci sprzedaży detalicznej sił powietrznych (z której to roboty, jak mi się zdaje, zostałem wywalony), roku w dziale reklamy Remington Rand Corporation (która produkowała artykuły biurowe, a nie, jak się obawiałem, karabiny), trzech lat w „Time", roku w „Look" i trzech lat w „McCall's", ukończyłem moją pierwszą powieść i ujrzałem ją w druku.

Jak już powiedziałem i powtarzam, pierwszy rozdział napisałem od ręki, w ciągu jednego poranka w roku 1953, przy moim biurku w agencji reklamowej (korzystając z idei i słów, które przyszły mi do głowy poprzedniej nocy). Ukazał się w siódmym numerze kwartalnika „New World Writing" w 1955 roku pod tytułem „Paragraf 18". (Dostałem za niego dwadzieścia pięć dolarów. W tym samym numerze znalazł się opublikowany pod pseudonimem rozdział z książki Jacka Kerouaca „W drodze"). W roku 1957, kiedy pracowałem w „Time" i powieść była na półmetku, podpisałem na nią umowę z Bobem Gottliebem w wydawnictwie Simon amp; Schuster (połowę honorarium wynoszącego tysiąc pięćset dolarów wypłacono mi przy podpisaniu, drugą połowę miałem dostać po przyjęciu kompletnego manuskryptu). Powieść została ukończona na początku 1961, kiedy pracowałem w „McCall's" i opublikowana w październiku tego samego roku pod tytułem „Paragraf 22". (To, co być może słyszeliście, jest prawdą: liczba w tytule została zmieniona, aby uniknąć zbieżności z wydaną w tym samym czasie powieścią Leona Urisa „Mila l8").

Wbrew temu, co sądzą ludzie, nie odniosła natychmiastowego sukcesu, takiego przynajmniej, jakiego doczekały się w całym kraju pierwsze książki Normana Mailera, Jamesa Jonesa i innych. Nie była bestsellerem i nie zdobyła żadnych nagród. Miała recenzje dobre, średnie, lecz zdarzały się i takie, które były złe, bardzo złe, chciałoby się powiedzieć (a ja należę do tych, którzy mogą to powiedzieć) jadowite i wredne. W niedzielnym wydaniu „New York Times Book Review" na przykład, w niewielkiej notce zamieszczonej tak daleko z tyłu, że potrafili ją odnaleźć wyłącznie czekający na nią przyjaciele i krewni, recenzent oświadczył, iż autorowi „rozpaczliwie brakuje talentu i wrażliwości", że powieść jest „obsesyjna i monotonna", „nieudana", że stanowi „emocjonalny kociokwik" i w ogóle nie jest powieścią; w „New Yorkerze" krytyk uznał, że „Paragraf 22" „nie wydaje się nawet napisany, sprawia wrażenie wykrzyczanego na papier", „da się sprowadzić do szeregu przeterminowanych dowcipasów" i że „Heller tarza się we własnym śmiechu i w końcu w nim tonie". (Cytując to, jestem rzeczywiście skłonny utonąć we własnym rubasznym śmiechu. Jedyną rzeczą, która mnie powstrzymuje, jest świadomość, że cięgi, jakie wtedy zebrałem, wciąż bolą, nawet po tylu latach, i jeśli kiedykolwiek udawałem, że się nimi nie przejmuję, były to tylko pozory).

Z drugiej strony spotykałem się z licznymi wyrazami aprobaty ze strony wielu wybitnych pisarzy i stanowiło to wspaniałą i krzepiącą niespodziankę. W ciągu następnych tygodni i nawet miesięcy pojawiały się kolejne recenzje i stopniowo zaczęły napływać prośby o wywiad (na które godziłem się z ochotą). Po pierwszym nakładzie w wysokości około siedmiu tysięcy egzemplarzy zainteresowanie książką wzrosło i ukazywały się kolejne dodruki. Wydaje mi się, że było ich czternaście albo piętnaście i do momentu, kiedy ukazało się pierwsze masowe wydanie w miękkich okładkach, łączny nakład przekroczył trzydzieści tysięcy.

Moja córka Erica i młodszy syn Ted byli lekko zaskoczeni nagłym zainteresowaniem, jakie zaczął wzbudzać ich ojciec, oraz komplementami składanymi mu przez ludzi, których nie znaliśmy. Ich też spotykały przyjemne niespodzianki (niedługo potem znaleźli się w rolls-roysie samego Tony'ego Curtisa, który zawiózł ich do studia, żeby obejrzeli kręcony właśnie odcinek popularnego serialu telewizyjnego), ale rezultaty nie zawsze były pożądane. Któregoś razu tamtego lata, kiedy spacerowałem z Tedem po plaży Fire Island, mój syn stanął wojowniczo między mną i obcą osobą, która podeszła, by złożyć mi gratulacje, i oświadczył kategorycznym tonem: „To ja napisałem tę książkę!". (On tego nie pamięta, aleja tak).

Od tego czasu stałem się w domu swego rodzaju znakomitością, co nigdy albo prawie nigdy nie jest zbyt dobrą rzeczą. Byłoby z mojej strony czymś głupim bronić się przed tymi wyrazami uznania i przejawem hipokryzji udawać, że się nimi nie upajałem.

W Anglii, gdzie powieść została wydana kilka miesięcy później, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Do Londynu dotarły już wieści o wydaniu amerykańskim i jego rosnącym powodzeniu i ukazanie się książki było czymś w rodzaju wydarzenia. Listy bestsellerów były wtedy w Anglii czymś nowym i niezbyt znanym, ale „Paragraf 22" znalazł się szybko na ich czele. Wiadomość o zagranicznym sukcesie wróciła jak bumerang do Nowego Jorku i wsparła rosnącą popularność „Paragrafu". Późnym latem 1962 roku ten sam „New York Times Book Review" donosił, że podziemną książką, o której nowojorczycy wydają się najczęściej rozmawiać, jest „Paragraf 22". W tamtym roku powieść była chyba reklamowana bardziej niż jakakolwiek inna, ale dla „Timesa" wciąż była „podziemna".

A zaraz potem, we wrześniu, ukazał się paper-back i popularność książki sięgnęła pułapu, który mimo starannie opracowywanej strategii promocji i kolportażu kompletnie zaskoczył ludzi w wydawnictwie Dell. Przez jakiś czas wydawało się, że nie są w stanie uwierzyć w dane na temat sprzedaży i nigdy nie zaspokoją popytu. Mimo to do końca 1963 ukazało się jedenaście dodruków. „Paragraf był, jak sądzę, najlepiej sprzedającym się paper-backiem w tamtym roku, z dwoma milionami sprzedanych egzemplarzy.

Niestety te cyfry nie przekładały się na pieniądze, których można by się spodziewać. (Cena detaliczna paper-backu wynosiła siedemdziesiąt pięć centów, a przeciętne honorarium wahało się od sześciu do dziesięciu procent i dzielone było równo między pierwszego wydawcę i autora – co oznaczało, że zarabiałem netto trzy albo cztery centy za każdy egzemplarz). Dopiero kiedy mniej więcej rok po publikacji książki sprzedane zostały prawa do filmu, uznałem, że jestem dość zamożny, żeby zrezygnować z posady w magazynie „McCall's", gdzie kierowałem trzyosobowym działem prezentacji reklamowych. A i tak wziąłem na wszelki wypadek bezpłatny roczny urlop. Suma, jaką dostałem za prawa do filmu, wyniosła łącznie sto tysięcy dolarów, minus piętnaście procent prowizji, którą podzielili się agent i adwokat. Na moją prośbę wypłacano ją w ciągu czterech lat, co miało mi zapewnić dość czasu, by poświęcić się bez reszty pisarskiej profesji i ukończyć, jak sądziłem, nową książkę.

I już dwanaście lat później, jesienią 1974 roku, zaledwie trzynaście lat po wydaniu pierwszej (cztery z nich spędziłem, pracując na wydziale anglistyki City College of New York, a kolejny rok akademicki na Yale i Uniwersytecie Stanu Pensylwania), ukończona została i oddana do druku moja druga powieść, „Coś się stało".

Pierwsze jej wydanie odniosło o wiele większy sukces niż „Paragraf 22" (Irwin Shaw, który przeczytał wydanie sygnalne, wziął mnie na stronę podczas niewielkiego przyjęcia i oświadczył cicho: „Moim zdaniem, to arcydzieło"; dzisiaj wolno mi chyba przyznać, że się z nim zgodziłem) i odtąd nie musiałem już robić dla pieniędzy niczego, czego nie miałem ochoty robić, ani spotykać się z ludźmi, których nie lubiłem.

Nie daję już także żadnych prezentów i nie obchodzę świąt. I nigdzie się nie śpieszę.

Загрузка...