10. Danny Byk

Danny Byk zamordował swoją matkę.

Nie moglibyście chyba wymarzyć sobie lepszego zdania na początek ostatniego rozdziału, prawda?

Miało to coś wspólnego z heroiną, forsą na heroinę. Albo dała mu pieniądze, pięć dolarów na działkę, albo nie dała, albo robiła jedno i drugie: dawała, kiedy miała, a on się ich domagał, i odmawiała, kiedy nie miała. Nie tak jak Max Fryzjer, który urządzał całe przedstawienia, mieszając z błotem i wyrzekając się syna za każdym razem, gdy ten przychodził do zakładu fryzjerskiego i płaszcząc się błagał o forsę, i który był paskudnym facetem (według mojego przyjaciela Marvina Winklera znającego go lepiej niż ja), kimś w rodzaju aroganckiego „cwaniaczka" o niewyparzonym języku. Znam ten typ i wy zapewne też. Ojciec szydził z Danny'ego w obecności swoich klientów, przedstawiając go: „mój syn ćpun" i przechwalając się z filisterską dumą, że nie da mu ani grosza.

Rodzice Danny'ego Byka nie mieszkali razem; nie byli już małżeństwem. Danny mieszkał z matką gdzieś przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, niedaleko dużej synagogi z żółtej cegły i dużego katolickiego kościoła z czerwonej cegły, tam, gdzie dzielnica żydowska stykała się z włoską. Max Fryzjer był jedynym znanym mi rozwodnikiem, który mieszkał wówczas na Coney Island. Ożenił się ponownie. Jego druga żona, miejscowa kobieta, także była przedtem mężatką i wniosła do ich małżeństwa dwoje własnych dzieci o nazwisku Glickman. Jakiś czas później pasierb Maxa Fryzjera, Raymie Glickman, zmarł na ulicy z przedawkowania heroiny. Żona Raymiego, Leona, zmarła z tego samego powodu. Ojciec Danny'ego Byka, Max Fryzjer, choć był chamowatym mądralą, miał rzeczywiście powody do niezadowolenia.

Zaraz po wojnie, kiedy zamknęły podwoje nasze kluby i skończyły się szkolne lata, ci nieliczni, którzy w dalszym ciągu mieszkali na Coney Island, oraz ci liczniejsi, którzy wyprowadzili się, lecz wciąż regularnie wracali do rodziny i przyjaciół, nie za bardzo mieli gdzie się spotykać. Mieszkałem już wtedy w mieście i dojeżdżałem z Manhattanu.

Wchodziliśmy teraz w dorosły wiek. Przy Mermaid Avenue, niedaleko Bistra Szczęściarza znajdował się popularny wśród mężczyzn lokal – sala bilardowa należąca do Sammy'ego Świntucha. Mogliśmy tutaj pogadać z synem rabbiego, chudym Pinyą o fizjonomii zagłodzonego mnicha, który był naszym buk-macherem. Mogliśmy tam też pogadać z Dymkiem Bleekerem, trochę od nas starszym – miał koło trzydziestki – dobrze zbudowanym sympatycznym łobuzem, a także z samym właścicielem, niskim i baryłkowatym jak świnia, małomównym i niezbyt zabawnym. Na tyłach sali obok dużej pomazanej kredą tablicy stał dalekopis Western Union, który wystukiwał najświeższe informacje na temat trwających właśnie w całym kraju imprez sportowych. W sezonie baseballowym można było śledzić, rzut po rzucie, wszystkie ważniejsze mecze. Uliczni eksperci wiedzieli, że nietypowa przerwa w nadawaniu oznacza zwykle, iż odwracają się losy meczu; w tym czasie można było zawrzeć nowe zakłady i zmienić wysokość stawek. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jakim cudem niektórzy z tych facetów, ledwie radzących sobie na lekcjach arytmetyki w podstawówce, potrafili obliczać teraz ułamkowe wartości stawek i mnożniki wygranych i robili to z prędkością i dokładnością, którą tylko w niewielkim stopniu zdołały prześcignąć najszybsze nawet dzisiejsze komputery.

Jednym z tych geniuszy był mój rówieśnik i kolega ze szkoły numer 188, niejaki Silverman. Z sobie tylko znanych powodów zmienił nazwisko na Ershky Jones i tak go teraz nazywaliśmy. Dla większości z nas wygrana w warcaby była kwestią czystego szczęścia. Ale Ershky nie dał się zwieść pozorom; w jakiś sposób zgłębił zasady gry. Wygrywał każdą partię z każdym graczem i żaden z nas nie wiedział, jak to robi.

Potrafił również chodzić po ścianach. Podbiegał kilka kroków po pionowej ścianie domu albo mieszkania, zawracał i schodził na dół. Ćwicząc bieganie po ścianach, rozmawiał z nami cynicznie o baseballu, polityce, a także antyzwiązkowym i antydemokratycznym nastawieniu gazet Hearsta i nowojorskiej „Daily News". Nikt ze znanych nam osób nie biegał po ścianach tak dobrze jak on. Żaden z nas nie próbował tego więcej niż raz.

W Bistrze Szczęściarza lub sali bilardowej Sammy'ego Świntucha prawie stale można było też spotkać Dymka Bleekera, uśmiechniętego, grzecznego, opowiadającego dowcipy i kaleczącego język w sposób, przy którym bladła nawet brooklyńska wymowa Ershky'ego Jonesa lub moja. Muskularny i zwinny, miał zawsze szczeciniasty zarost ocieniający policzki i podbródek, lecz mimo to wyglądał, jakby się przed chwilą ogolił. Wychował się w jakimś śmiesznym i odległym miejscu i pracował kiedyś na farmie – w Pensylwanii, lub Polsce, albo i tu, i tam. Gdy go spotkałem, zdążył już odsiedzieć wyrok w więzieniu i zakończyć karierę zawodowego boksera. Razem z innym miejscowym zabijaką, chudym jak szczapa Izzym Nishem, robili wcześniej różne ciemne interesy i któryś z nich sprowadził im na kark w innej dzielnicy Brooklynu jeden albo dwa samochody równie nieustraszonych włoskich nożowników. Izzy Nish zdołał zwiać, a Włosi pochlastali Dymka w jakiejś bramie. Cudem uszedł z życiem. Teraz ci dwaj nie odzywali się do siebie i starali się nie wchodzić sobie w drogę. Preferowali różne sale bilardowe. Dymek miał twarz pokrytą szramami i wgłębienie w miejscu, w którym odcięto mu okrągły czubek nosa. To mogło tłumaczyć jego wiecznie gustowny zarost.

Przez kilka miesięcy Dymek Bleeker chodził opromieniony sławą, a to za sprawą zaciśniętej w pięść dłoni, mającej swój udział w powstaniu sińca, którego lśniące rozmiary przekroczyły wszelkie wyobrażenia ludzi odwiedzających Bistro Szczęściarza i Sammy'ego Świntucha. Z podbitym okiem nie paradował oczywiście sam Dymek, ale przysadzisty facet w moim wieku, z krótkim grubym karkiem, który nosił przezwisko -idealne i nie nadane mu przeze mnie – Quasitnodo. Quasi (wymawialiśmy pierwszą literę bardziej jak k, nie kw) był ponurym osobnikiem, łatwo się obrażającym i przywykłym do stawiania na swoim. Zazwyczaj stawiał na swoim, gdyż wszyscy schodziliśmy mu z drogi. Wystarczyło raz spojrzeć na jego podbite oko, żeby zrozumieć, dlaczego nazywa się je tradycyjnie „limem". Limo Quasiego promieniowało iście słonecznym blaskiem i z upływem czasu zmieniało kolor z fioletowego na niebieski, z niebieskiego na zielony, z zielonego na żółty i z żółtego na mandarynkowy, świecąc niczym latarnia morska i wydając się rozjaśniać chodnik, po którym szedł. Ludzie (tacy jak ja, celowo kręcący się przy Bistrze Szczęściarza w nadziei, że zobaczą limo, o którym już zdążyli usłyszeć) przyjeżdżali tam, specjalnie przyjeżdżali na Coney Island, żeby obejrzeć na własne oczy słynne limo Quasiego. Niektórzy opowiadają o tym do dzisiaj, tak jak to teraz czynię i jak czyni Marvin Winkler.

Ten gargantuiczny siniak powstał w wyniku krótkiej ulicznej bójki pod salą bilardową, pomiędzy Quasim i Dymkiem Bleekerem. Nie znam szczegółów prowokacji. Chodziło chyba o to, że Quasi podszedł do radia, przy którym siedział z przodu sali Dymek i zmienił stację bez słowa przeprosin i nie pytając o pozwolenie. Urażony Dymek stwierdził, że Quasi postąpił „ordynarnie". (Posłużenie się przez Dymka słowem „ordynarnie" z wielu powodów nie pasowało mi do całej historii, ale ludzie, którzy tam byli, przysięgali, że tak właśnie się wyraził). Quasimodo zaproponował, że jeśli Dymek ma jakieś obiekcje, wyjdą na zewnątrz i rozstrzygną tam cały spór. Kiedy znaleźli się na dworze, Quasi, lekceważąc bokserskie doświadczenie

Dymka, pochylił się, żeby objąć go w pasie, podnieść w górą i cisnąć albo przygwoździć go do ziemi. Dymek, który nie zapomniał wcale, że jest bokserem, i którego nie tak łatwo było nastraszyć, wyprowadził idealny sierpowy w momencie, gdy Quasi pochylił głowę, i taki był początek i koniec bójki.

Ambulans z Coney Island Hospital podjechał pod salę bilardową Sammy'ego Świntucha w ostatniej chwili, ratując Quasiego przed uduszeniem, gigantyczna opuchlizna wokół nosa i ust zatykała bowiem jego tchawicę.

Mniej wiem o Izzym Nishu, niegdysiejszym sprzymierzeńcu Dymka w przeróżnych nielegalnych machinacjach, w następstwie których Dymek wylądował ostatecznie w szpitalu z ranami od noża, a być może także w więzieniu. Izzy nie był człowiekiem, który przesiadywałby gdzieś, nie mając nic do roboty, i nie był skłonny wymieniać uprzejmości z młodszymi chłopakami, takimi jak ja. Kiedy mi go pokazano, był żonaty z siostrą znajomego z Coney Island i prawdopodobnie miał stałą robotę. Widywałem go dość rzadko, wyłącznie w naszej drugiej sali bilardowej na Coney Island, u Beksy, gdzie spędzało czas w różnych porach dnia w dużym stopniu inne towarzystwo. Na jego napiętej opalonej twarzy również widniała jedna albo dwie blizny, ale charyzma Izzy'ego wynikała ze sposobu, w jaki grał w bilard. Był wspaniały. To, co robi doświadczony bilardzista, wydaje się cudem dla takiego laika jak ja, a Izzy Nish należał do najlepszych, jakich w życiu oglądałem. Uderzając kijem w bilę, był powściągliwym wcieleniem opanowanej, niemej, skoncentrowanej skuteczności, której najlepszym przykładem jest rekin i która stanowi intrygujące świadectwo zawiłych niuansów, w jakie obfituje ta pokojowa dyscyplina. Dla tych, którzy nie wiedzą, gra w bilard polega na tym, żeby wybrać nie tę bilę, którą najłatwiej wbić do łozy, lecz tę, po której wbiciu biała bila znajdzie się w najlepszej pozycji do wbicia kolejnej, a potem kolejnej i kolejnej. I w końcu ostatniej, która powinna znajdować się w pozycji gwarantującej jej silne wstrzelenie do łozy, a jednocześnie rozbicie tą samą białą bilą nowego trójkąta i kontynuowanie gry.

Oglądanie Izzy'ego, który wbijał gładko i bez słowa wszystkie bile raz, a potem dwa i czasami trzy razy pod rząd, było niczym słuchanie kameralnego koncertu.

Właściciel tej sali, Beksa, nazywał się Murray i był ojcem rodziny, obarczonym córkami. W przeciwieństwie do Sammy'ego nie miał dalekopisu i bukmachera. Można było za to dostać u niego bułki z salami za dziesięć centów oraz czekoladowe napoje z lodówki. Kobiety były tu mile widziane, ale nie zachodziły zbyt często.

Kolejną lokalną znakomitością, odchodzącą już raczej na emeryturę, był Blackie Bezik. Mistrz gry w karty, nie znał się jednak zbyt dobrze na koniach. Widziałem go tylko kilka razy, nigdy przy grze, ale parokrotnie słyszałem anegdotyczną relację o pewnej trudnej partii, na którą dużo postawił, oraz o słynnej uwadze, jaką wygłosił zaraz po jej zakończeniu. Kiedy licytacja dobiegła końca i miał zacząć grać, uświadomił sobie z przerażeniem, że drastycznie przelicytował. W beziku, w odróżnieniu od brydża, rozgrywający nie ma partnera i wsparcia w postaci martwej ręki; gra przeciwko dwóm rywalom. Blackie, mając do wyboru poddać się i płacić, bądź też grać i zapłacić w wypadku przegranej podwójną stawkę (właściwie poczwórną, ponieważ jako atu musiał wybrać piki), zorientował się ze smutkiem, że aby wygrać, musi zebrać wszystkie lewy, zdobyć wszystkie możliwe punkty. Zdecydował się grać. Rozgrywał powoli i powoli zdobywał wszystkie lewy. Pod koniec partii, kiedy mógł już zgadnąć, kto ma na ręku jakie karty, i zdał sobie sprawę, że na pewno wygra, muskuły zwiotczały mu i opadł z sił. Opuszczając wzrok ze smutnym westchnieniem i potrząsając głową, jakby przegrał, a nie wygrał, jęknął głośno:

– Zupełnie źle to rozegrałem.

Bistro Szczęściarza przy Mermaid Avenue, kilka przecznic od sali bilardowej Beksy, było chętnie odwiedzaną, schludną, jasno oświetloną knajpką, bezpieczną i nadającą się na spotkanie z żoną, jeśli przyszedł taki wieczór, albo spędzenie kilku chwil z przyjaciółmi. W okolicy nie było już wielu innych lokali. Otwierano ją wcześnie i zamykano bardzo późno. Nie mając nic do roboty, nim poszliśmy tam, dokąd mieliśmy pójść, bądź też po powrocie stamtąd, mogliśmy zawsze przekąsić jedną albo dwie kanapki z tuńczykiem na białym chlebie, z włożonym do środka liściem sałaty i wąskim płatem pikla. Przed wojną nie słyszało się o czymś takim jak sałatka z tuńczyka. Teraz sandwicza z tuńczykiem przegryza się tak samo często jak chipsy albo słone orzeszki. Mówiłem już, że lubiliśmy wszyscy jeść, i ci, których uważam za przyjaciół, w dalszym ciągu to lubią. Nigdy sobie nie odmawialiśmy. Jeśli ktoś naprawdę zgłodniał, kapitalne były kotlety wieprzowe Szczęściarza, a także jego hamburgery. Z napojów najbardziej lubiliśmy krem czekoladowojajeczny i mleczne koktajle różnych smaków, a w zimie gorącą czekoladę. Smaku na kawę nabiera się dopiero z wiekiem.

Bistro Szczęściarza wraz z rogiem ulicy, przy której się mieściło, było także miejscem spotkań wielu podejrzanych indywiduów z okolicy, swego rodzaju punktem zaopatrzeniowym, gdzie nałogowi palacze marihuany mogli kupować, sprzedawać, pożyczać i prowadzić handel wymienny, a kilka lat później, gdy stali się odrębną subkulturą, miejscem dla ćpunów, którzy ściągali tu i przesiadywali otoczeni podejrzaną i ukradkową aurą konfidencji.

To tutaj pewnej nocy w bocznej uliczce za rogiem obserwatorzy po raz pierwszy spostrzegli działanie heroiny. Przyjaźnie nastawiony dealer pokazał za darmo siedzącej tam grupce, jak wstrzyknąć sobie działkę. Chętnych na zastrzyk prosto w żyłę było kilkunastu i po paru chwilach wszyscy charczeli i rzygali na ulicę. Ktoś mógłby się założyć, że żaden z nich nie spojrzy drugi raz na to świństwo. I przegrałby. Wszyscy zaczęli brać i wszyscy się szybko uzależnili.

Kolejnym wodopojem, u którego wiosną, latem i jesienią spotykaliśmy się na gruncie towarzyskim, był obszerny kwadratowy bar przy deptaku w naszej żydowskiej dzielnicy. Bar był dla nas wówczas dość nietypowym miejscem, ale ten wychodził szeroko na deptak, jak w jakimś kurorcie, i prowadził go ktoś, kogo znaliśmy. W środku panowała atmosfera kawiarni, kabaretu bez występów na żywo. Przychodziły tam również kobiety, ze swoimi towarzyszami albo po dwie lub trzy. Wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. Mieszkałem już dawno poza Coney Island i przyprowadził mnie w to miejsce Marvin Win-kler po jednej z moich wizyt u matki. Któregoś razu spotkałem tam Howiego Ehrenmana z Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, którego nie widziałem od dawna, od momentu gdy poszliśmy, każdy oddzielnie, na wojnę. Razem ze swoim bratem Henrym i rodziną mieszkał teraz gdzieś w innej części Brooklynu. Howie wyrósł i kłócił się opryskliwie z wpatrzoną w niego dziewczyną przy barze. Była olśniewająco piękną Włoszką o pełnych oliwkowych rysach i błyszczących blond włosach i zupełnie mnie oczarowała. Potem już go nie widziałem. Marvin zwrócił moją uwagę na inną ładną dziewczynę o świeżej twarzy i brzoskwiniowokremowej cerze, która siedziała naprzeciwko nas po drugiej stronie prostokątnego baru, zuchwała, roześmiana i promienna. Wygląda, powiedział Marvin, „jak butelka mleka, prawda?" – tak się dosłownie wyraził – i nigdy byś nie zgadł, że leczy trypra. Słysząc to, przebiegłem z zazdrością wzrokiem po twarzach obecnych w barze mężczyzn – byłem oczywiście młodszy i już wówczas pełen romantyzmu – starając się rozpoznać wśród nich szczęściarzy, którzy mogli zarazić się od tej wesołej laleczki. Naprawdę sprawiała wrażenie czystej, pasteryzowanej i homogenizowanej niczym butelka zdrowego mleka. Odkąd usłyszałem od Marvina to porównanie, czekałem na sposobność, by posłużyć się nim w którejś z moich książek, i robię to właśnie teraz.

Podobnie jak kilka osób z sąsiedztwa, które znałem, oraz inne osoby, o których słyszałem, Danny Byk kilkakrotnie zgłaszał się na dobrowolne leczenie w federalnym ośrodku odwykowym dla narkomanów w Lexington, Kentucky. Istniejąca wówczas (i być może teraz) luka prawna pozwalała zażywać narkotyki, czyniąc nielegalnym tylko ich posiadanie. Szukając pomocy, można było bez groźby aresztu przyznać się do zażywania i uzależnienia i wielu tak robiło, być może wszyscy ci nieszczęśnicy z Coney Island.

W Lexington, Kentucky, kuracja polegała na totalnym natychmiastowym odstawieniu narkotyków, na „detoksie". To właśnie od wracających stamtąd nauczyliśmy się tego określenia. Było to przed odkryciem methadonu oraz podobnych przynoszących ulgę farmaceutycznych substytutów i detoks był potwornym przeżyciem; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy go przeszli. Opuszczając Lexington po zakończeniu kuracji, pacjent, jeśli tylko chciał, dostawał w łapę od pielęgniarza listę miejsc, gdzie mógł się zaopatrzyć nielegalnie w dowolne narkotyki w drodze powrotnej do domu. Niewesołe było to, że kiedy nadchodził czas powrotu do domu, nie mieli dokąd się udać, jak tylko z powrotem do domu.

Przez bardzo krótki okres przyjaźniłem się z pewnym duchownym pracującym z narkomanami w protestanckiej parafii we wschodnim Harlemie w Nowym Jorku. Zamieszkiwali ją przede wszystkim Latynosi, głównie Portorykańczycy. Był rumianym pogodnym mężczyzną o sympatycznym usposobieniu, ale do tego, co robił, odnosił się z totalnym pesymizmem: bezsensowne było jego zdaniem umieszczanie bezwolnego, zdruzgotanego psychicznie ćpuna w tym samym otoczeniu, z którego wyszedł, i oczekiwanie, że przezwycięży liczne psychologiczne, społeczne i środowiskowe czynniki, które skłoniły go do popadnięcia w nałóg na samym początku.

Kilku z nas było świadkami uderzającej i przygnębiającej sceny, ilustrującej tę kruchą desperację. Spotkaliśmy przypadkiem Danny'ego Byka przy Bistrze Szczęściarza, gdzie obijał się, czekając być może na kolejną szansę ujrzenia podbitego oka Quasiego. Wrócił właśnie z kolejnego pobytu w Lexington. Był ożywiony, ufny, stanowczy, prawie wesoły. Nagle stężał i drżąc na całym ciele, zaczął spoglądać w inną stronę. Na jego rozdygotanej twarzy widać było niezdecydowanie i strach. Spojrzeliśmy tam, gdzie się gapił. Na chodniku po drugiej stronie Mermaid Avenue sterczał nieruchomy zgarbiony facet, w którym jeden z nas rozpoznał innego ćpuna z sąsiedztwa, zawsze pewne źródło zaopatrzenia albo informacji na temat zaopatrzenia. Danny Byk opierał się pokusie krócej niż minutę, po czym zostawił nas i przeszedł na drugą stronę ulicy.

W Kalifornii istniał Synanon House, organizacja, o której często się rozpisywano z racji pozytywnych efektów pracy z uzależnionymi. Święcili tak wielkie triumfy, że pewien reżyser, dla którego dokonałem kilku poprawek w scenariuszu lekkiej erotycznej komedii (Sex and the Single Girl – tytuł jest bardziej nieprzyzwoity niż treść), posłał do Synanon House asystenta, żeby zebrał dla niego materiał na film fabularny, który miał się tam rozgrywać, szczęśliwie kończyć i zrobić wielką kasę. I z tego, co wiem, nakręcił go. Danny Byk też znał to miejsce. Z kumplem, który również był ćpunem, polecieli do Santa Monica, żeby starać się o przyjęcie. Może uda się pomóc jego przyjacielowi, brzmiał przekazany im wyrok opatrzności, dla niego jednak nie są w stanie niczego zrobić. Nie mam pojęcia, skąd to wiedzieli. Danny wrócił sam na Coney Island, do mieszkania, które zajmował ze swój ą matką, i niedługo potem wywalił drzwi i zadusił ją gołymi rękoma, kiedy leżała w wannie.

Upierał się później, tłumacząc niekoherentnie swój atak szału, że zabił ją, ponieważ wszystko było jej winą: wpędzała go w nałóg, dając pieniądze. Gdyby postępowała tak jak jego ojciec, Max Fryzjer, który nie dawał ani grosza, prawdopodobnie by się wykurował. Zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym dla kryminalistów i niewykluczone, że tam jeszcze siedzi, jeśli żyje.

Co do skonsternowanej przerażonej żydowskiej imigrantki, która była jego matką, skłonny jestem sądzić, że kiedy syn dusił ją w wannie, nie miała pojęcia, co się z nią dzieje i dlaczego umiera. Przypuszczam, że z takim samym bezradnym osłupieniem obserwowała nałóg syna oraz dziwne zmiany, jakie ten nałóg powodował w jego zachowaniu, którego kompletnie nie rozumiała – w przeciwieństwie do dzisiejszych matek i godnych pochwały publicznych oficjeli, wiedzących na temat narkotyków wszystko, co trzeba, a mimo to też nie potrafiących nic zrobić.

Innym uzależnionym od heroiny ćpunem z sąsiedztwa, którego znałem o wiele bliżej, był chłopak o imieniu Solly. Chodziliśmy razem do podstawówki i czasami graliśmy w te same gry w tych samych drużynach. Nie pamiętam, co się z nim działo w szkole średniej, ale chyba jej nie skończył. On też spędził jakiś czas w Lexington. Był niczym Mark Twain, który stwierdził, że rzucenie palenia to dla niego łatwizna, tyle razy to robił; Solly zrywał z heroiną więcej niż raz. Ostatnim razem pomógł mu Marvin Winkler. Załatwił Solly'emu stałą regularną robotę w świeżo uruchomionej cukierni w New Jersey. Solly bardzo się starał i był szczęśliwy i dumny ze swojej pracy. Nie ćpał.

– Robię najlepsze lukrowane pączki z miodem na całym świecie – przechwalał się szczerze. – Ludzie zjeżdżają się z całego New Jersey i Connecticut, żeby spróbować moich pączków.

Wkrótce zaczął chodzić z dziewczyną i kiedy o nim ostatnio słyszałem, mówili o małżeństwie. Wkrótce potem Marvin musiał zamknąć interes, bo przenosił się do Kalifornii, i nie wiemy, co się później stało z Sollym.

Mogę stwierdzić z niejaką dumą, że żaden z moich przyjaciół z trzech różnych grup społecznych, z którymi miałem styczność na Coney Island (ludzie z jednej zazwyczaj nie przestawali z tymi z drugiej), nie został narkomanem i ani razu nie przyszło mu do głowy, by ulec czemuś tak destruktywnemu i w ogóle czemukolwiek, nad czym nie potrafi zapanować. (Podobnie jak znacznie później z LSD, nikt z nas nie pragnął osiągnąć tego rozrzedzonego stanu umysłowego uniesienia, którym zachwycali się ci, co brali). Jestem przekonany, że ci, którzy wpadli w nałóg, byli osobnikami pozbawionymi jakichkolwiek atrakcyjnych cech osobowości.

Spooky Weiner nie był ćpunem i nie wyglądał na takiego, który mógłby nim zostać. Dzięki szczególnym psychicznym predyspozycjom niewiadomego pochodzenia stał się na jakiś okres miejscowym autorytetem w dziedzinie konopii lub haszu (przez późniejsze pokolenia nazywanego „trawką") i bezbłędnie osądzał, czy coś jest, czy nie jest „śmieciem". Miał dar nieomylnego rozpoznawania gorszych bądź zanieczyszczonych gatunków marihuany. Te zdolności nie uszły uwagi starszych kolegów, seniorów niegdysiejszego klubu Alteo, z którymi wciąż byliśmy w kontakcie. Kiedy kroiły się większe zakupy, zabierali go ze sobą na przejażdżkę do Harlemu lub Greenwich Village. Tam, w mrocznych korytarzach, napięcie sięgało szczytu; Spooky pobierał próbki i sprawdzał. Otaczający go ciasnym kręgiem ewentualni kupcy i pełni nadziei sprzedawcy wstrzymywali oddech, gdy Spooky zaciągał się głęboko własnoręcznie skręconym jointem. Czekali jak na rozżarzonych węglach na efekt sztachnięcia i werdykt wydobyty ze ściśniętego gardła, które nie było jeszcze skłonne do wydechu. Bardzo często werdykt sprowadzał się do jednego słowa: śmieci. Kiedy werdykt brzmiał „śmieci", transakcja nie dochodziła do skutku i trzeba było szukać lepszego dostawcy z lepszym gatunkiem konopii, haszu, maryśki albo trawki.

Słynne wyczulenie Spooky'ego na śmieci doprowadziło w końcu do jego konfliktu z prawem, konfliktu, który wielu z nas, pamiętających ten incydent (w tym on sam), wciąż uważa za humorystyczny. Stało się to pewnej sobotniej nocy. Nazajutrz rano miał wpaść do mnie, żebym pomógł mu rozkręcić interes polegający na niedzielnych dostawach do domu śniadań składających się z bajgli, wędzonego łososia i kremowego sera. Napisałem dla niego w czynie społecznym tekst reklamowy do oferty, którą rozsyłał pocztą, zaopatrzywszy ją w wymyślony przez siebie wytłuszczony nagłówek. (Nagłówek głosił: WYŚPIJ SIĘ W NIEDZIELĘ RANO! Nazwa firmy, której siedziba mieściła się przy Surf Avenue na Coney Island, brzmiała Zielone Farmy, spółka z o.o.). Wczesnym wieczorem zatelefonował do mnie z Coney Island Danny Książę, informując wesołym tonem, że poranne spotkanie się nie odbędzie; Spooky nie może przyjść.

– Dlaczego nie może? – zapytałem, chichocząc razem z Dannym w oczekiwaniu na jego odpowiedź, wiedziałem bowiem o stałym pechu, który prześladował Spooky'ego w jego różnych przedsięwzięciach. – Gdzie teraz jest?

– W pudle – odparł Danny, zanosząc się bronchitycznym śmiechem i natychmiast mu zawtórowałem.

– Co się stało?

Stało się, że Spooky ze swym wyjątkowym oddaniem sprawie jakości marihuany i swoją wyczuloną anteną na śmieci, oddelegowany został do miasta, aby kupić dużą ilość trawki, na którą złożyło się czterech lub pięciu kupców. Transakcja doszła do skutku i Spooky wrócił na Coney Island, do sali bilardowej Beksy, żeby zaczekać na powrót wspólników. Nie zdążył nawet przysiąść na skraju stołu bilardowego w głębi lokalu, kiedy do środka wpadła grupka policjantów w cywilu. W tych zamierzchłych czasach na Coney Island rozpoznawało się policjantów w cywilu po dwóch rzeczach: wypuszczonych przy ciepłej pogodzie koszulach, które kryły przytroczone do pasa narzędzia ich fachu, oraz celtyckoróżowej i saksońskobiałej cerze, które zdradzały stuprocentowych gojów. Szukali kogoś innego, ale Spooky nie mógł tego wiedzieć. Zgrabnie rzucił swoją paczuszkę w ciemne miejsce tuż przy ścianie, modląc się, żeby nikt tego nie zauważył.

– Podnieś tę paczkę, synu – oznajmił policjant, który zauważył. – Albo zgolę ci ten wąsik z twarzy.

Spooky towarzyszył mu do aresztu z nie zgolonym wąsikiem.

Doszło do ugody. Sędzia był łagodny, a aresztujący funkcjonariusz nie miał pewności, czy rzeczywiście widział, jak podejrzany rzuca inkryminowany przedmiot na podłogę.

Jakiś czas później Spooky wypełniał oficjalny kwestionariusz, chyba żeby przedłużyć ważność prawa jazdy, i musiał odpowiedzieć na pytanie, czy był kiedyś aresztowany. Bojąc się grzywny lub więzienia, postanowił nie owijać niczego w bawełnę i odpowiedział twierdząco. W następnym pytaniu domagano się jednak, żeby podał powód. W tym miejscu pozwolił sobie na przebłysk humoru, który przezwyciężył jego ostrożność. Z lekkim sercem napisał: „Nieudane pozbycie się śmieci".

Przestaliśmy grać w punchball. Nic już nie bawiło nas w dzielnicy zabaw. Wyjeżdżaliśmy, żeby zamieszkać w innych miejscach; nikt z moich znajomych, którzy mieszkali kiedyś na Coney Island, nie wrócił tam ani nie miał takiej ochoty. Znudziły nam się diabelskie kolejki i inne atrakcje i chodziliśmy tam teraz tylko towarzysząc komuś innemu albo coś zjeść, gdy nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Kiedy u Nathana, który działał także w zimie, zaczęto podawać zupę grochową, była to najlepsza zupa grochowa na świecie, zwłaszcza w mroźne styksowe noce, a kiedy wprowadzono pizzę, również nie ustępowała najlepszym na świecie. (Podobnie jak w wypadku lukrowanych pączków z miodem Solly'ego, ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby spróbować smakołyków Nathana i nigdy nie byli rozczarowani).

Luna Park zszedł na psy i zamknął podwoje; Steeplechase też powoli podupadał, chociaż tego nie widzieliśmy. Widok mniej znudzonych od nas ludzi, którzy tłoczyli się rozradowani w środku, sprawiał nam błogie zadowolenie. Na pewno nie znudziły nam się, lecz uszczęśliwiły wspaniałe warunki rozwoju, które zapewniło nam amerykańskie społeczeństwo i z których skwapliwie korzystaliśmy.

Po powrocie z Kalifornii moje podróże do Brooklynu nie były zbyt regularne. Wybierałem się tam razem z żoną albo sam. Często jeździliśmy do Brooklynu, ale nie odwiedzaliśmy Coney Island i o wielu rzeczach dowiadywałem się teraz z drugiej ręki, głównie od Marvina, który pozostaje najstarszym z moich bardzo bliskich przyjaciół (chociaż nie widzieliśmy się od jakichś dwóch, trzech lat), oraz od Louiego Berkmana, a w sprawach dotyczących innych ludzi od Daveya Goldsmitha, Danny'ego| Księcia, Harolda Blooma i jeszcze paru osób. Wiadomości odmiennego rodzaju docierały do mnie od mojej matki, mieszkającej w apartamencie na Coney Island aż do operacji przepukliny, po której była zbyt słaba i niesamodzielna, żeby mieszkać i sama, a także od Sylvii i Lee, którzy mieli swoje mieszkania w okolicy. Jako małżeństwo, moja żona Shirley i ja, prowadziliśmy ożywione życie towarzyskie: przyjaźniliśmy się z Marvinem i Evelyn, Lou i Marion Berkmanami, Dave'em i Estelle Goldsmithami, a potem z George'em i Miki Mandelami; na Coney Island wciąż mieszkał zawsze zabawny Danny Książę, przyjaciółka Evelyn, Maxine, która wyszła za mąż za byłego zawodowego boksera, oraz zwinna starsza siostra Maxine, June, znakomita tancerka lindy hop (bardzo rzadka rzecz u białej kobiety), która zakochała się w Dannym Księciu i żeby za niego wyjść, rozwiodła się z wcześnie poślubionym mężem. Łatwo nawiązywaliśmy znajomości i mogliśmy spotykać się zarówno w mieście, jak i na Coney Island.

W Brooklynie, kiedy nie mieliśmy jakichś specjalnych planów, to, dokąd szliśmy i co robiliśmy, zależało często od tego, kto dysponował samochodem. Któregoś wieczoru jedyny samochód miał Heshy Bodner. Pewien starszy osobnik o imponującej tuszy i tężyźnie fizycznej, niejaki Louie Blizna, przypomniał sobie, że on i jego wielki pies mają do załatwienia kilka spraw w innych częściach Brooklynu i dolnego Manhattanu.

– Czyje to kombi stoi przy krawężniku? – zapytał Louie Blizna, zaglądając do Szczęściarza.

Heshy udał, że nie słyszy.

– Heshy'ego – poinformował młodszy palant, niejaki Dave Plamka, pokazując usłużnie ręką właściciela.

I przez kilka następnych godzin Heshy brał udział w niespokojnej i niebezpiecznej przejażdżce.

Profesja Louiego Blizny miała coś wspólnego ze związkowcami w tawernach i małych restauracjach; albo prowadził działalność związkową, albo ją zwalczał. Tego wieczoru spotykał się z ludźmi przed kolejnymi barami, podczas gdy Heshy i pies mieli przykazane czekać w samochodzie. Rozmowy, choć szybkie i prowadzone półgłosem, były gwałtowne. Raz czy dwa zabrali kogoś z jednego miejsca i podwieźli w inne. Kiedy do samochodu wsiadł kolejny facet, wielki pies przeniósł się na fotel obok Heshy'ego. Jakiś biedak dostał po buzi przed pogrążonym w ciemności barem; Louie Blizna przyglądał się temu ze skupieniem, zachęcając gestami bijącego. Zanim skończyli, zdarzył się nawet rabunek. Na stacji benzynowej, której pracownik nie był zbyt uprzejmy, Louie i jego przyjaciel uznali, że mogą równie dobrze zabrać gotówkę. Heshy i pies nie wysiadali z samochodu podczas całej podróży, z wyjątkiem kilku razy, kiedy Heshy pozwolił psu wysikać się na oponę. Pies był dogiem.

– Dzięki, Heshy – powiedział Louie Blizna, wysiadając przed Bistrem Szczęściarza. – Niedługo znów się przejedziemy.

Migracja z Coney Island po wojnie nie była, przynajmniej na początku, ucieczką białych przed napływem ludzi, którzy mieli ciemniejszą skórę i jeszcze niższy ekonomiczny status. To przyszło później (i trwa, a funkcjonujące obawy i uprzedzenia wydają się obejmować w równym stopniu lęki o podłożu rasowym, jak ekonomicznym i społecznym). Ten proces wynikał raczej z optymistycznej chęci polepszenia sobie warunków życia w reakcji na atrakcyjne możliwości, które wyłoniły się po naszym zwycięstwie w wojnie. Do najbardziej sensownych i bogatych należały te, które zapewniła ustawa o byłych poborowych. Oprócz oczywistego dobra, jakim było otwarcie drogi na wyższe studia tym, którzy, realistycznie myśląc, nigdy nie zamierzali ich podejmować, powstrzymała ona kilka milionów ludzi przed równoczesnym wejściem na rynek pracy i zapobiegła niepokojom, które mogło wywołać to zjawisko. Silnemu impulsowi do pięcia się w górę towarzyszyła coraz większa atrakcyjność przedmieść dla tych, którzy mieszkali w zatłoczonych miastach (wielu ludzi z tych samych peryferii pragnęło z kolei przenieść się do zatłoczonego śródmieścia) oraz łatwość, z jaką można było zaspokoić świeżo obudzoną ambicję posiadania własnego domu. Zaraz po wojnie w miejscu, gdzie było wtedy szczere pole, powstał najpierw Levittown na Long Island, a potem zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu podobne osiedla, oferujące atrakcyjne domy za bajecznie rozsądną cenę, ze śmiesznie niskimi opłatami wstępnymi, niewielkimi odsetkami i rządowymi dotacjami udzielanymi na mocy ustawy o poborowych. Willie Siegel z mojej ulicy na Coney Island (który jako dorosły stał się Billem Siegelem, podobnie jak mnie nie nazywano już Joey, lecz Joe) był pierwszym znajomym w moim wieku, który kupił sobie własny dom na przedmieściu, i zapewne pierwszym, który dokonał tego kwantowego skoku w dorosłość i go w ogóle zapragnął.

Ja wyjechałem na dobre z Coney Island po moim małżeństwie w październiku 1945 roku, pięć miesięcy po zwolnieniu z wojska. Po roku w Anglii i dwóch latach nauczania w Pensylwanii osiedliśmy na Manhattanie w imponującej kamienicy z kontrolowanym czynszem, windami, odźwiernymi oraz windziarzami i mieszkałem w tym budynku przez następne dwadzieścia osiem lat, aż do ostatniej separacji, która doprowadziła do rozwodu.

Davey Goldsmith wyprowadził się wkrótce do mieszkania w Brighton, blisko wszystkich swoich znajomych; Marty Kapp najpierw zamieszkał w Riverdale, na północ od Manhattanu, a potem w New Jersey; Lou Berkman założył swoją hurtownię artykułów sanitarnych w Middletown, w stanie Nowy Jork. Wszyscy się pożeniliśmy – wszyscy koło dwudziestki. Rodzina Lou, podobnie jak moja, mieszkała w Brooklynie i widywaliśmy się tam równie często jak na Manhattanie. Marvin Winkler jeszcze przed wojną przeprowadził się z rodziną z Sea Gate na Coney Island do Ocean Parkway. Albie Covelman też przeniósł się wtedy z rodziną gdzieś koło Bensonhurst. Właśnie po partyjce bezika w domu Albiego któregoś leniwego niedzielnego popołudnia w grudniu usłyszeliśmy o ataku na Pearl Harbor i stwierdziliśmy kategorycznie, że Japońcom odebrało rozum i że zostaną pobici w tydzień albo dwa. To, że Hitler wypowiedział nam wojnę, zanim my wypowiedzieliśmy ją jemu, było doniosłym wydarzeniem, które uszło jakoś mojej uwagi. (Gdyby Hitler nie popełnił tego błędu, wojna w Europie mogła potoczyć się zupełnie inaczej i…?).

George Mandel także wyprowadził się wcześniej z rodziną do innej części Brooklynu. Po wojnie, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Nowojorskim, miał obszerną garsoniero-pracownię na poddaszu, gdzie mógł malować i pisać. Mieściła się niedaleko Greenwich Village i mojej szkoły i zaglądałem tam często, podobnie jak Danny Książę i Marvin Winkler. Wszyscy wpadliśmy w ekstatyczne zdziwienie, kiedy za cenę dwudziestu pięciu tysięcy dolarów sprzedane zostały prawa do paperbacku, jego pierwszej powieści, Flee the Angry Strangers, opublikowanej w 1953 roku. Przypadająca mu z tego połowa wydawała się fortuną. Dwanaście i pół tysiąca było wtedy rzeczywiście fortuną dla kogoś utrzymującego się głównie z renty inwalidzkiej po odniesionej na wojnie ranie i dla kogoś takiego jak ja, kto pracował jako asystent na uczelni, a potem jako copywriter w agencji reklamowej za te same nędzne sześćdziesiąt dolarów tygodniowo. Wydawało mi się, że ja też mogę któregoś dnia spróbować napisać powieść, jeśli tylko uznam, że mam wystarczające kwalifikacje, by ją skończyć. Jak się okazało, dopiero po ukończeniu trzydziestki uznałem, że mam wystarczające kwalifikacje, żeby ją zacząć.

Już tam nie bywam. Z mojego domu w East Hampton jest daleko na Coney Island. Nie wybrałbym się tam, nawet gdyby było bliżej. Przyjaciele rozproszyli się. Ich rodzice nie żyją. Jedynymi moimi znajomymi, którzy wciąż tam mieszkają, są Sandy Kern, wdowa po Irze, chłopaku, z którym chodziłem do tej samej klasy w podstawówce i szkole średniej, i Frances Goodman, przyjaciółka i równieśniczka mojej siostry. Ale obie mieszkają w Sea Gate, za ogrodzeniem, strzeżone przez ochroniarzy. Tuż obok mają plażę i ocean, pogoda w zimie i w lecie jest łagodniejsza niż w innych częściach miasta, lecz one mieszkają tam przede wszystkim z powodu kojącego poczucia bezpieczeństwa oraz spokoju ducha, jakie zapewnia homogeniczna przystań.

Za ogrodzeniem niewiele zostało z dzielnicy żydowskiej. Dwadzieścia lat temu, gdzieś koło roku 1978, wybrałem się z powrotem na Coney Island w związku z pisaną wówczas powieścią „Gold jak złoto", żeby zobaczyć, co się zmieniło. Już samo to, że spotkałem się z Marvinem w barze przy Mermaid Avenue, świadczyło o wielkiej zmianie – zmianie, która zaszła w nas, bo spotykaliśmy się w barze, i zmianie naszej starej Coney Island, gdzie bar, ten konkretny bar, stał się jedynym miejscem, w którym mogli się czuć bezpiecznie i spotykać ze sobą wciąż mieszkający tam starzy mieszkańcy. Dymek też był tam tego wieczoru i wtedy go po raz ostatni widziałem. Starzeje się, przyznał, jak zawsze się uśmiechając i śmiejąc, a potem wyjaśnił, co go skłoniło do tego wniosku. Tego lata sprzedawał lody na plaży i wszedł w drogę mniej więcej dwudziestoletniemu Włochowi z dolnej części Coney. Żaden z nich nie lubił konkurencji i każdy uważał to miejsce za swoje wyłączne terytorium. Włoch, niczym przeniesiony z innego czasu i miejsca Quasimodo, zaproponował Dymkowi, że jeśli nie ma nic przeciwko, rozstrzygną tę sprawę za pomocą pięści, pod deptakiem.

– I spuścił mi straszny łomot – oznajmił Dymek, odchylając głowę do tyłu i uśmiechając się na wspomnienie tej sceny. Nie widział ani jednego wyprowadzanego ciosu, powiedział mi, tak jakby było się czym chwalić. – A przecież kiedyś to ja przeganiałem wszystkich innych handlarzy!

Tak oto Dymek odkrył, że się starzeje. (Włączyłem jego opowieść, z nazwiskiem i wszystkimi detalami, do „Gold jak złoto" i wykorzystałem tam również przyjęcie urodzinowe Sylvii oraz niewygasłą i ambiwalentną miłość Lee do naszego ojca, po której zostały mu bolesne rany – nie blizny, lecz otwarte rany).

Wróciłem tam również któregoś popołudnia, żeby się rozejrzeć i po powrocie spisałem swoje wrażenia z Coney Island w tym dziele literackim:

W jego stronę szła czwórka sprężystych ciemnoskórych wyrostków w trampkach i w paraliżującym przebłysku intuicji (Gold) zrozumiał, że wybiła jego godzina, że skończy tu i teraz z dziurą od noża w sercu…

Małolaty przeszły, nie zaczepiając go, darowując mu życie. Jego czas jeszcze nie nadszedł.

Gold już wcześniej zwrócił uwagę na te wszystkie zabite deskami, zrujnowane sklepiki i warsztaty przy trzech głównych alejach Coney Island i zachodził w głowę, gdzie ludzie zaopatrują się teraz w żywność, gdzie noszą garnitury i sukienki do przeróbki i do prania chemicznego, buty do podzelowania, radia do naprawy i gdzie realizują swoje recepty. Dojechał wynajętym samochodem wyludnioną Mermaid Avenue do płotu z siatki drucianej odgradzającego prywatny teren Sea Gate, gdzie właściciele większych budynków kwaterowali teraz rodziny żyjące z zasiłku, skręcił w lewo w stronę plaży i mola i przejechał z powrotem Surf Avenue. Nie zauważył ani jednej apteki. Młodsze żydowskie rodziny mieszkające obecnie za strzeżoną przez wartownika bramą Sea Gate, gdzie niegdyś mieścił się wspaniały jachtklub wyłącznie dla dobrze sytuowanych chrześcijan, trzymały się dla bezpieczeństwa razem i stawały na głowie, by posyłać swoje dzieci do prywatnych szkół. Starsi mężczyźni i kobiety prawdopodobnie jak zawsze wypełzali ze swych kryjówek i gawędząc w jidysz, przemierzali ulice i molo w poszukiwaniu nasłonecznionych miejsc, gdzie można było wygrzać kości. Matkę Raymiego Rubina zamordowano któregoś dnia, kiedy wracała z takiej przechadzki. (To autentyczne wydarzenie: matka Raymiego Millera została zamordowana przez jakiegoś intruza w swoim mieszkaniu na parterze domu przy Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, gdzie najpierw mieszkaliśmy). Gold nie minął żadnych żydowskich delikatesów. Na Coney Island nie było już kina: narkotyki, przemoc i wandalizm doprowadziły do zamknięcia obu jaskrawo oświetlonych, dominujących nad okolicą sal projekcyjnych. Kamienicę z czerwonej cegły, w której spędził całe swoje dzieciństwo i prawie cały okres dojrzewania, wyburzono; na jej miejscu stało coś nowszego i szkaradniej szego, co nie podwyższało wcale standardu życia mieszkających tam teraz portorykańskich rodzin.

Nowsze, wysokie bloki stojącego w tym miejscu osiedla mieszkaniowego bez wątpienia miały windy, klimatyzację i lepiej działające sanitariaty. Ja wolałem moją starą kamienicę, z jej oknem w łazience i kuchnią dość przestronną, by zmieścił się w niej stół, przy którym czteroosobowa rodzina mogła wygodnie zjeść obiad.

Dzielnica włoska w głębi Coney Island wydaje się nieco ściśnięta, ale nie naruszona, z wciąż funkcjonującymi charakterystycznymi restauracjami Gargulio i Carolina. A Molu Steeplechase, dawno po zamknięciu Steeplechase Parku, nadano niedawno nazwę Mola Auletty, aby uhonorować sławnego w tej dzielnicy obywatela – który, tak się składa, był ojcem dziennikarza Kena Auletty.

Kiedy tam ostatnio byłem, wędkarze łowiący z mola kraby i moczący spławiki i haczyki w nadziei, że skusi się na nie jakaś rybka, byli prawie wyłącznie Latynosami, podobnie jak kobiety i mężczyźni z małymi dziećmi, dokazującymi radośnie w promieniach słońca. Wszyscy cieszyli się, widząc mnie i towarzyszącą mi grupę osób, ponieważ byłem tam z ekipą brytyjskiej telewizji, kręcącą program, do udziału w którym czuli się zaproszeni.

Wracałem tam tylko kilka razy. W latach sześćdziesiątych, o czym już wspomniałem, z George'em Mandelem i Mariem Puzo, kiedy odpoczywaliśmy w Steeplechase i obserwowaliśmy nasze uganiające się po terenie małe dzieci. Było także to popołudnie i ten jeden wieczór w roku 1978, kiedy zbierałem materiały do powieści i rozmawiałem z Dymkiem w barze.

Na początku 1982 roku, kiedy leżałem w Rusk Institute w Nowym Jorku, dochodząc do siebie po osłabieniu mięśni spowodowanym moim zespołem Guillaina-Barre'a, postanowiłem wybrać się tam ponownie, tym razem w roli niezastąpionego miejscowego przewodnika. W skróconej autobiograficznej podróży towarzyszyli mi Mary Kay Fish, fizykoterapeutka z północy stanu Nowy Jork, która nigdy nie była na Coney Island, pielęgniarka Valerie Jean Humphries oraz Jeny McQueen, dysponujący samochodem przyjaciel, który był wtedy detektywem – i to bardzo dobrym – w wydziale zabójstw miejskiej policji. Valerie Humphries była jedną z gromadki pielęgniarek, w której zakochałem się podczas trwającej prawie sześć miesięcy kuracji w dwóch szpitalach. Wzięliśmy ślub w 1987 roku i chyba wciąż mnie lubi.

Potem wracałem na Coney Island tylko trzy razy, zawsze z ekipami telewizyjnymi z Europy, które chciały sfilmować do swoich programów miejsce, z którego pochodziłem, zwłaszcza że cieszyło się ono światową sławą i było takie malownicze.

Pierwsza grupa była z Anglii, następna z Niemiec. Ostatnim razem pojechałem tam znowu z ekipą z Anglii. Tak jak poprzednio, wszyscy Europejczycy słyszeli o Coney Island i kiedy przyjechaliśmy i szykowaliśmy się do wyjścia z furgonetki oraz samochodu, oczy płonęły im z przejęcia. Bez wątpienia widzieli wszyscy bardziej nowoczesne i luksusowe wesołe miasteczka w różnych krajach i miastach. Ale to była Coney Island, a w ich umysłach Coney Island stanowiła świetlany mit, o którym od dawna słyszeli i który zawierał w sobie szczególną mistykę.

Ich entuzjazm był zaraźliwy; ja też się zapaliłem i uświadomiłem sobie, że jestem tu gospodarzem. U Nathana, gdzie ich zaprowadziłem, ruszyłem z większym niż inni apetytem do rożna po hot dogi i obok, po frytki (z dodatkową porcją soli, proszę). Podchodzili do lady z pełnym respektu onieśmieleniem. Żarcie u Nathana zawsze wywierało duże wrażenie na moich Europejczykach, szczególnie tych z Wielkiej Brytanii, w której produkowane bezpłciowe kiełbaski stanowią przedmiot szyderczych żartów od czasów racjonowania żywności w trakcie ostatniej wojny światowej.

Działo się to w maju 1994 roku i znowu było to wspaniałe przeżycie, przygoda dla nas wszystkich. Tam, gdzie znajdował się kiedyś Luna Park, stało osiedle mieszkaniowe, w miejscu Steeplechase ciągnął się przez kilka przecznic pusty teren, ale najwyraźniej im to nie przeszkadzało.

Nieczynna wieża spadochronowa była dla nich wieżą Eiffla z porudziałej stali.

Był środek tygodnia, normalny szkolny dzień i nie spotkaliśmy dużych tłumów. Z czynnych niegdyś na Coney Island wysokich obiektów ostały się tylko Cudowne Koło i Cyklon, lecz im nie robiło to dużej różnicy.

Nigdy nie widzieli chyba na oczy takiego deptaka, takiej szerokiej długiej piaszczystej plaży i oceanu, który ciągnął się po sam horyzont. Wyludniony krajobraz tchnął spokojem i doskonałością, miał w sobie coś wysublimowanego i odwiecznego.

Na Surf Avenue, którą kiedyś całą zajmowały ciągnące się prawie bez końca, reklamowane ochrypłym głosem atrakcje, teatrzyki oraz budki z lodami i napojami, stragany były teraz stłoczone na niewielkim terenie i na ogół handlowano tam używanymi rzeczami. To też ich nie zniechęciło.

Nie mieli nic przeciwko temu. Wśród mechanicznych urządzeń było więcej niż kiedykolwiek przedtem zminiaturyzowanych huśtawek dla dzieci, ale towarzyszący mi Europejczycy nie odczuwali oczywiście braku atrakcji, które zlikwidowano.

I nie przejmowali się, gdy mówiłem o zmianach. Dla nich ta wizyta była wielką frajdą – nawet jeśli mieli tu nigdy nie wrócić.

Valerie i ja przejechaliśmy się Cudownym Kołem, a oni kręcili film, siedząc z nami wysoko w gondoli. Ale Cudowne Koło to fraszka. Cyklon nie. Drżąc z podniecenia, dźwiękowiec oraz młoda Brytyjka, która była asystentką producenta, postanowili, że zaryzykują; kiedy wygramolili się potem z wagonika i dołączyli do nas, mieli pobladłe twarze i opowiadali z niedowierzaniem o mrożącej krew w żyłach przygodzie. Chociaż był dzień powszedni, dzieci oblegały karuzele. Przy bocznych uliczkach parkowały szkolne autobusy. Dzieciaki przywieziono z kilku różnych szkół na wiosenną wycieczkę. W oddzielnych gromadkach skupiali się czarni, brązowi, biali i Azjaci -jedna grupa przyjechała z ortodoksyjnej żydowskiej szkoły – i wszędzie rozbrzmiewały radosne wybuchy śmiechu, kiedy wirowały na orbitach różnych mechanizmów, z pewnością znakomicie się bawiąc (na co powinno się pozwalać dzieciom na całym świecie).

Może się łudzę, ale myślę, że ja bawiłem się lepiej.

Irwin Shaw nie żyje i boleśnie brakuje go wszystkim, którzy znali i podziwiali jego wielki umysł i porywczy wielkoduszny charakter. Zmarł również James Jones. Obaj byli znanymi pisarzami, kiedy ukazał się „Paragraf 22" i choć nie znali jego autora, chwalili książkę przed publikacją i pomogli jej pomyślnie wystartować. A potem zostaliśmy przyjaciółmi. Mario Puzo skarży się na nogi. Moje wciąż są słabe po tej neuropatii sprzed piętnastu lat (i po piętnastu latach starzenia się). Speed Vogel coraz częściej zapada na infekcję dróg oddechowych i bierze coumadin przeciw skrzepom krwi. Julie Green też bierze teraz coumadin, podobnie jak David Goodman i moja siostra Sylvia. Lou Berkman zmarł na chorobę Hodgkina tak jak to opisałem w „Ostatnim rozdziale". Moja pierwsza żona także już zmarła – na raka płuc; na to samo zmarła moja szwagierka Pearlie. George Mandel wciąż jest aktywny, jak zawsze w dobrym humorze i słuch nie pogarsza mu się, szybciej niż innym. Marvin Winkler, choć ma wielką nadwagę, trzyma się całkiem nieźle, podobnie jak jego żona Evelyn, która pracuje w Kalifornii jako przedszkolanka i za każdym razem, kiedy rozmawiamy przez telefon, dziwi się, że wszyscy przeżyliśmy tyle lat i cieszymy się na ogół dobrym zdrowiem. Pierwszego maja dzwoni zawsze z Kalifornii, żeby życzyć mi wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Co rok w lutym staram się nie zapomnieć zatelefonować do niego w urodziny, które przypadają pod koniec miesiąca. (W Eugene w Oregonie mieszka facet, z którym nigdy się nie spotkałem ani nie rozmawiałem i który nazywa się Bradford Willett. Od mniej więcej trzydziestu lat, czyli od ukazania się „Paragrafu 22", przysyła mi życzenia urodzinowe. Mimo że zmieniłem kilka razy miejsce zamieszkania, zawsze udaje mu się mnie zlokalizować. Kiedy zaczął, miał prawdopodobnie koło dwudziestki, i dostając te kartki, cieszę się i jestem głęboko wzruszony).

Czasami trudno jest dziś, spoglądając wstecz, uświadomić sobie, naprawdę uwierzyć, że poszedłem na studia – w latach mojej młodości nie zdarzało się to, jak mówiłem, zbyt często i wielką popularnością cieszyły się filmy o życiu na uczelni, które były zawsze romatycznymi komediami; trudno także uwierzyć, że potem uczyłem na uniwersytecie – marzenie o czymś takim byłoby na Coney Island czystym szaleństwem – i, co więcej, że studiowałem przez rok jako stypendysta w Kolegium Świętej Katarzyny na Uniwersytecie Oksfordzkim w Anglii i po jednym semestrze, który spędziłem tam w 1991 roku jako Christiensen Fellow, zostałem mianowany honorowym członkiem fakultetu.

Pomyślcie tylko: jestem honorowym członkiem Kolegium Świętej Katarzyny Uniwersytetu Oksfordzkiego.

Mogę być i jestem zadowolony z wielu rzeczy, w tym z samego siebie. Chciałem odnieść sukces i odniosłem go. Wyglądam na młodszego, niż jestem, o wiele młodszego od ludzi, którzy są młodzi, i cieszę się zdecydowanie dobrym zdrowiem. Wciąż dopisuje mi apetyt, wspierany przez znakomity system trawienny, który nigdy mnie nie zawiódł. W dalszym ciągu mam większość włosów na głowie i prawdopodobnie wystarczający dochód, żeby żyć nieźle tak długo, jak długo mi się podoba, i zostawić wystarczającą, jak mi się wydaje, schedę swoim spadkobiercom. (Valerie, siostrze Sylvii i dzieciom, Erice i Tedowi). Kocham moją żonę, pociągają mnie inne kobiety, mam wielu bliskich przyjaciół i właśnie skończyłem pisać tę książkę.

Zostanie opublikowana mniej więcej za rok i spodziewam się, że wiele z tego, co tu właśnie napisałem, będzie nadal prawdą, gdy to się stanie.


***

Загрузка...