3. Sea Gate

Sea Gate, leżąca na zachodnim krańcu nadmorskiej brooklyńskiej drzazgi, przeoranej i wyplutej przez ustępujący lodowiec pod koniec ostatniego glacjału, pojawi się na kartach tych annałów z racji dwóch późniejszych i bardziej dramatycznych wydarzeń – pożaru oraz uczucia – a także domniemanych związków, jakie łączą ją z dygnitarzem Alfredem E. Smithem, którego obecność odnotowano tu latem w trzeciej dekadzie tego stulecia. Innym słynnym mieszkańcem Sea Gate był wcześniej John Y. McKane, polityczny watażka i samozwańczy szef policji Coney Island, pilnujący, by wszystkie tutejsze sprawy załatwiane były w preferowany przezeń pokojowy sposób, aż do momentu gdy sam został prześwietlony przez wyższe władze, następnie zaś oskarżony, osądzony i osadzony.

Plotki o finansowym zaangażowaniu Alfreda E. Smitha w rozwój Sea Gate mogą być bezpodstawne, on sam jednak istniał naprawdę. Al Smith, wcześniej bardzo popularny demokratyczny gubernator stanu Nowy Jork, był pierwszym katolickim kandydatem – niestety przegrał – na prezydenta. Rzadki okaz, z powodu, jak czytałem, niechęci do wykorzystania swego stanowiska w celu nabicia sobie kabzy, został w późniejszym czasie wyzyskany, z racji posiadanych kontaktów i prestiżu, przez bardziej dalekowzrocznych ludzi, zainteresowanych zyskownymi inwestycjami w nieruchomościach. Jedną z nich był Empire State Building. Innym przedsięwzięciem, które przypisuje mu lokalna tradycja, jest założenie Stowarzyszenia Sea Gate w celu nabycia oraz konsolidacji działek na zachodnim skraju Coney Island i przekształcenia tego pierwszorzędnego terenu w luksusowe nadmorskie osiedle, zaglądające skromnie do wejścia nowojorskiego portu, z Atlantykiem po jednej i spokojnymi wodami zatoki po drugiej stronie. Była to miejscowość, gdzie prym dzierżyli właściciele domów, zamknięta dla obcych, z własnymi siłami policyjnymi, strzegącymi bram przy obu wjazdach, i wysokim ogrodzeniem z siatki, które wzniesiono na granicy prywatnych posiadłości i pozostałej części Coney Island.

Sea Gate zaczyna się tam, gdzie kończą się promenada i aleje Coney Island. Ogrodzenie z siatki biegnie daleko, sięgając skraju wody zarówno podczas odpływu, jak i przypływu, i tworząc barykadę, która manifestacyjnie dzieli tych w środku od tych na zewnątrz. Jej istnienie bez wątpienia narusza prawo federalne, na mocy którego morskie plaże stanowią zazwyczaj teren ogólnie dostępny. Latem, w odległości mniej więcej półtorej mili, na przeciwnym krańcu Coney Island biło serce sławetnej dzielnicy rozrywek, z miliardami elektrycznych żarówek Luna Parku, Steeplechase i setkami innych atrakcji. Nowa społeczność Sea Gate odseparowała się tak skutecznie, jak to było możliwe bez odpłynięcia na pełne morze, od zgiełku tłumów, a także ich sezonowych rozrywek i ewoluujących obok imigranckich subkultur.

Podobnie jak w innych znanych mi miejscach, powołanie „stowarzyszenia" oznacza jego dyktat wobec wcześniejszych mieszkańców w celu ograniczenia kręgu posiadaczy i ustalenia warunków najmu zgodnych z wymaganiami aktualnie urzędującego zarządu. Z początku prawdopodobnie nie akceptowano tam Żydów ani Włochów. Siatka przecinająca plażę i aleje oraz policjanci przy wjeździe byli oczywiście nie po to, by zatrzymać mieszkańców w środku, lecz aby nie wpuszczać wścibskich wędrowców z zewnątrz. Stanowili również element stałej i niezbyt subtelnej semiotyki podziału klasowego. Zakaz zakładania wszelkiego rodzaju sklepów prócz względów estetycznych wynikał z dość chłodnej determinacji wczesnych osadników, pragnących zdystansować się od niemal wszystkiego, co istniało na Coney Island, i całkowicie uniezależnić od usług, które można było znaleźć na zewnątrz. W Sea Gate nie było ani jednego sklepu, gdy niczym Kolumb w Indiach Zachodnich albo krępy Cortez u szczytu swojej sławy w Darien, „odkryłem" ten nowy świat; niewygody, jakie musiały cierpieć rodziny, które tam poznałem, były liczne i dokuczliwe. Bóg jeden wie, co robili ci wcześni osadnicy, kiedy bolała ich głowa albo chcieli przyciąć włosy. Aspirynę można od biedy przynieść w kieszeni, ale nie schowa się przecież do kieszeni fryzjera, a mieszkańcy Sea Gate z całą pewnością nie wybraliby się na Coney Island, aby skorzystać z usług Maxa, ojca Danny'ego Byka. Dojeżdżając tam, na lato lub jako stali mieszkańcy, musieli zabrać ze sobą dużo rzeczy niezbędnych do życia, a nie jeździli przecież metrem ani tramwajem. Przed zbudowaniem autostrad i tunelu Brooklyn-Battery podróż automobilem z Manhattanu i jeszcze dalszych miejsc nie była szybka.

Ich awersję do spoufalania się z tymi po drugiej stronie płotu łatwo wyjaśnić ustaloną i zasłużoną reputacją Coney Island jako „miejsca zabaw biedoty". Biedaków mają w pogardzie nawet ich rodzeni bracia, naucza w więcej niż jednym miejscu Biblia, a pośrednie potwierdzenie tej prawdy można dostrzec w przejawianej niemal przez nas wszystkich tendencji do wyniesienia się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie zawędrowaliśmy jednak zbyt daleko. I wracaliśmy tu częściej niż do innych miejsc, żeby się rozerwać, a nasze życie towarzyskie opierało się na przyjaźniach z ludźmi, którzy tu mieszkali, i funkcjonujących jeszcze klubach z patefonami, sofami, kanciapami i karcianymi stolikami.

Pożar, który widziałem w Sea Gate, był moim pierwszym pożarem, jeśli nie liczyć małych kontrolowanych ogni, wzniecanych z połamanych skrzynek po owocach i jarzących się w każdy letni wtorek na plaży Coney Island niczym sygnały wysyłane w odpowiedzi na fajerwerki odpalane z łodzi zakotwiczonej przy końcu mola Steeplechase.

Siedząc przy tych naszych ogniskach zajadaliśmy upieczone w płomieniach, zapiaszczone i zwęglone ziemniaki, które nie nadawały się do jedzenia, oraz skwierczące i spalone cukierki ślazowe, który parzyły język. Nazywaliśmy ziemniaki mickeys, choć sami nie wiedzieliśmy dlaczego. Po zgaszeniu ognisk sprzątaliśmy resztki i zostawialiśmy plażę czystą. Byliśmy grzecznymi chłopcami, kiedy byliśmy grzeczni. Baliśmy się naszych nauczycieli, chociaż ich lubiliśmy, drżeliśmy, że im pod-padniemy, i paraliżowała nas sama myśl, że będziemy mieli kłopoty w szkole.

Pożar w Sea Gate wybuchł w jasny dzień i to był prawdziwy pożar.

Wielki pożar.

Razem z kolegami z bloku stałem na rogu Surf Avenue, gapiąc się z przejęciem na szeroką łunę pomarańczowego ognia i kłęby gęstego dymu, najpierw czarnego, potem białego, które zasłoniły niski horyzont mniej więcej pół mili od nas. Co takiego się paliło? Jachtklub, powtarzali ludzie, którzy byli starsi i mądrzejsi od nas. Nie słyszałem wcześniej tego słowa. Był to, jak udało mi się ustalić później, Atlantic Yacht Club, do którego przylgnęła etykietka „szpanerskiego". Ludzie bardziej ode mnie kompetentni potrafią z pewnością uściślić, co dokładnie może oznaczać to określenie w odniesieniu do jachtklubu. Ja nie wiedziałem wtedy nawet, co to jest jachtklub.

Teraz, gdy mam o tym jakie takie pojęcie, powracam pamięcią do tego pożaru i samego istnienia jachtklubu z przyjemnym rozbawieniem, które z upływem czasu wcale nie maleje.

Jakim cudem jachtklub znalazł się w tamtym czasie na Coney Island, pozostaje słodką tajemnicą, której nie zamierzam odkrywać na drodze żmudnych badań. Bardziej intrygujące są moje domysły. Z pewnością Coney Island była co najmniej tak samo odpowiednim miejscem na jachtklub jak budynek między Madison i Fifth Avenue, przy Wschodniej Czterdziestej Siódmej na Manhattanie, gdzie obecnie mieści się siedziba New York Yacht Club. Przede wszystkim bliżej tu było do wody. Na tyłach Coney rozciąga się zatoka Gravesend, która, choć wąska, jest przecież akwenem wodnym. W podstawówce byli nawet tacy, którzy przechwalali się, że przeszli suchą nogą zatokę w ciągu tych kilku dni, kiedy była ścięta lodem w zimie. Za zatoką znajduje się zachodni brzeg właściwego Brooklynu, tworzący jedno z obramowań olbrzymiego, wspaniałego i obecnie w dużej mierze nieczynnego nowojorskiego portu. A jeszcze dalej w pogodne dni można z łatwością dostrzec szare bryły kilku manhattańskich drapaczy chmur.

W związku z tym liczona w milach czy też węzłach odległość z miasta do Sea Gate jest mniejsza, gdy podróżuje się morzem, a nie lądem, wiadomo zaś, że szajbusom, którzy uwielbiają żagle i motorówki, na ogół nigdzie się nie śpieszy i w zasadzie nie mają co robić z czasem.

Istniejące w tamtych czasach towarzystwo okrętowe, Iron Steamboat Company, utrzymywało regularne połączenie promowe między Bartery na dolnym Manhattanie i molem Steeple-chase, dowożąc gości bezpośrednio do wesołego miasteczka. Towarzystwo najwyraźniej prosperowało, promy kursowały bowiem do czasu, gdy z nadejściem wojny Coney Island zaczęła się zmieniać i jej powab, mistyka nowości oraz splendor nieodwołalnie odeszły w przeszłość. Z punktów obserwacyjnych na naszej promenadzie i plaży mogliśmy przypatrywać się przybijającym i odpływającym białym parowcom z bocznymi kołami łopatkowymi, a także sunącym przed nami powoli frachtowcom i olbrzymim oceanicznym liniowcom, które próbowaliśmy zidentyfikować na podstawie liczby kominów. Luksusowy transatlantyk „Morro Castle" stanął któregoś dnia w płomieniach niedaleko od brzegu; mógł to być mój drugi pożar na Coney Island, ale kiedy wybuchł, byłem gdzie indziej. Chodziłem jednak kilka razy, żeby obejrzeć zniszczony kadłub, kiedy odholowano go na wody zatoki Gravesend (jak mogło się w pierwszej chwili wydawać, całkiem odpowiednie miejsce spoczynku, nazwa Gravesend składa się bowiem z dwu posępnych angielskich wyrazów, z których brzemiennego przesłania nie zdawałem sobie sprawy, póki nie zacząłem o tym pisać; z drugiej strony wiem dzisiaj, że nazwa powstała całkiem niewinnie z holenderskich słów oznaczających ni mniej, ni więcej tylko „pańską plażę"). Podróż drogą wodną do Sea Gate nie była ani niebezpieczna, ani długa i łatwo wyobrazić sobie żeglarzy z przystani na Hudson i East River, a nawet w Westchesterze, w stanie Connecticut, oraz u wybrzeży Long Island, podnoszących kotwicę, by wziąć kurs na Coney Island i Atlantic Yacht Club w Sea Gate.

Musieli zabierać za sobą wałówkę albo jeść w restauracji jachtklubu, jeśli taka była, ponieważ w Sea Gate brakowało nie tylko sklepów, ale i restauracji. W tamtym okresie Żydów nie przyjmowano prawdopodobnie do klubu. Ale Żydzi nie byli również żeglarzami, w każdym razie nie moi brooklyńscy Żydzi, w związku z czym mogła ucierpieć co najwyżej ich duma. W tych poprzedzających asymilację czasach nie grali także w golfa ani w tenisa i nie jeździli na nartach. I rzadko kiedy się rozwodzili; jeśli któryś miał na to ochotę, musiał zasięgnąć języka, jak to się robi.

Kiedy byłem już dość duży, by dzięki uprzejmości tego czy innego mieszkającego w Sea Gate kolegi wałęsać się po tym osiedlu, nie pozostał tam ślad po szpanerskim jachtklubie, który się spalił, ani zresztą po żadnym innym. Był i zniknął. Modnym punktem stał się teraz Park Lindbergha, wciąż pamiętny z powodu pilota, którego nazwisko nosił, a dla mnie z powodu pierwszego uczucia, które tam przeżyłem. Park był w zasadzie niewielkim skwerkiem – cała Sea Gate nie zajmuje dużej powierzchni – służącym niedojrzałym nastolatkom płci obojga jako jedno z kilku miejsc, gdzie w upalne noce odbywały się wesołe zabawy. Kilku chłopców z mojej drużyny skautów twierdziło, że dwie dziewczyny, które znałem z podstawówki, dają się złapać za pierś, jeśli poczeka się grzecznie razem z innymi w kolejce. Jedna z dziewcząt była drobna i ładna. Druga większa i wesoła. Zaczekałem na swoją kolej i trafiłem na tę przy kości. Plotka okazała się prawdziwa. Poczułem w dłoni kobiecy biust i czegoś się nauczyłem – i to dość szybko. Nauczyłem się, że kiedy trzyma się w ręku pierś, nie można z nią wiele zrobić. Dopiero w dniach mojej inicjacji w piwnicznych klubach, co nastąpiło niedługo później, zacząłem pojmować, że to przekroczenie etapu pocałunku było swego rodzaju paszportem, który mógł, ale nie musiał stanowić preludium do wyższego stadium bardziej wyuzdanych pieszczot.

W tym czasie ojcowie założyciele Sea Gate zostali wraz z jachtklubem usunięci ze sceny przez nieubłagane zmiany ekonomiczne i społeczne i ich miejsce zajął inny gatunek właścicieli o mniej wymagającym etosie. Na pustych działkach między typowo nadmorskimi, przestronnymi drewnianymi dworkami wyrosły przeznaczone do wynajęcia bliźniaki z czerwonej cegły. Parę lat temu, ku przerażeniu i smutkowi tego nowego pokolenia mieszkańców, miasto zakwaterowało w kilku dworkach ludzi na zasiłku społecznym i niewykluczone, że nadal się to praktykuje.

W wyniku zmian ludnościowych w dużej mierze zanikły różnice rasowe, wyznaniowe i etniczne, dzielące tych, którzy żyli po obu stronach ogrodzenia. Istniały domniemane nierówności finansowe, ale takie rzeczy w dzieciństwie raczej do nas nie docierały. Dziewczęta i chłopcy z Sea Gate uczęszczali do tej samej publicznej szkoły co my i mieli na ogół do pokonania dłuższą drogę; nie było wtedy mowy o czymś takim jak szkoła prywatna. Chodzili na te same przyjęcia na zakończenie roku i do tych samych kin w sobotnie popołudnia, jeździli do tej samej szkoły średniej tymi samymi tramwajami albo szkolnymi autobusami. Młodzieńcy, którzy zapisywali się później do klubów, robili to u nas. Dziewczęta, które pamiętam – Hannah Tansman i Gladys Simon – przychodziły chyba w zimie do podstawówki w futrach, ale pamięć podpowiada mi, że ich rodzice pracowali branży futrzarskiej. Dziewięcio- albo dziesięcioletnia blond ślicznotka June Owitz zawsze nosiła jasny sweter, możliwe że z kaszmiru. Jeśli nawet ktoś zadzierał nosa, ja tego nie zauważyłem i nikt, kogo znałem, z Sea Gate i skądindziej, nigdy o tym nie mówił. Ale rodzice są tylko rodzicami i osiągnąwszy wiek dojrzały, mam wrażenie, że gdybym mieszkał z córką w Sea Gate, mógłbym nie zaakceptować kogoś takiego jak ja.

Kiedy poszedłem do szkoły średniej, Abraham Lincoln High School, nasłynniejsi zawodnicy naszej drużyny futbolowej, Eddie Mann, Phil Metling i Len Finkleman, pochodzili z Sea Gate. Gdy odchodziłem z niej, tworzyli ją ludzie z podobnych do mojej ulic Coney Island: Herb Poplinger, Red Goldstein, Richie Wertheim i inni. W trakcie pierwszej jazdy szkolnym autobusem do Lincoln High pokazano mi skrzydłowego Lena Finklemana i niczym bańka mydlana prysły wszelkie moje marzenia o dostaniu się do drużyny. Chodził dwie klasy wyżej ode mnie i ważył chyba dwieście funtów więcej, jeśli chodzi o rozwój układu kostnego i muskulatury. W rezultacie zacząłem uczęszczać na lekcje szermierki i nawet zakwalifikowałem się do drużyny, ale przestałem się nią interesować jeszcze przed pierwszym międzyszkolnym meczem.

Przyznaję, że kochałem szkołę, kochałem zarówno podstawówkę, jak i liceum. Kochałem wakacje i koniec wakacji. W podstawówce nie przyszło mi nawet do głowy, żeby pójść na wagary – lubiłem lekcje i nie wyobrażałem sobie fajniejszego sposobu spędzania czasu. W dni, kiedy byłem nieobecny z powodu gorączki, zerkałem na zegar czekając, aż Irving Kaiser z mieszkania piętro niżej i Ira Łopata z kamienicy naprzeciwko wrócą do domu i będę z nimi mógł pogadać przez okno. W szkole średniej wagarowałem dwa razy, ale później zdałem sobie z pewnym żalem sprawę, że ani w nowojorskim kinie Paramount, ani w klubie bilardowym Beksy nie bawiłem się tak dobrze, jak bawiłbym się na lekcjach i w kafeterii Lincoln High. Nieposłuszeństwo dla samego nieposłuszeństwa nie sprawiało mi i w dalszym ciągu nie sprawia przyjemności.

Lubiłem szkołę, ponieważ dobrze mi w niej szło. Chętnie czytałem, pisałem i liczyłem. Lubiłem nawet odrabiać pracę domową. Mobilizowała mnie chęć sprostania wysokim wymaganiom. Bardzo lubiłem mieć coś do roboty. Wciąż czuję się gorzej, mając do dyspozycji nieograniczoną ilość wolnego czasu, niż kiedy doskwiera mi organizujące poczucie, że muszę coś zrobić, na przykład dokończyć tę książkę albo nawet ten akapit.

Rok szkolny i klasy w podstawówce były wówczas podzielone na połówki, na sekcje A i B. W mojej pierwszej klasie, 1A, panna Wołfe pokazała nam któregoś dnia kartę z napisem KING. Było to nasze pierwsze spotkanie ze słowem zakończonym na-ing. Po krótkim zastanowieniu podniosłem rękę – byłem pierwszym i jedynym dzieckiem, które to zrobiło – i kiedy udzieliła mi głosu, powiedziałem King. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem. Dzień albo dwa później „przeskoczyłem" pół roku do przodu, przeniesiony z klasy 1A1 do szybkiej 1B1 panny Leiberman. Znalazłem się tam wśród uczniów, z którymi miałem pozostać przez całą szkołę podstawową, a potem również średnią. My z jedynki byliśmy zawsze klasą „bystrzaków" i chodziliśmy do niej prawie w niezmienionym składzie; jedyne zmiany wynikały z tego, że jakaś nowa rodzina wprowadziła się, a jakaś inna wyprowadziła z naszej dzielnicy. Dwójka (2) była klasą wolną, a 3, 4 i 5 pośrednimi. Ja byłem bystrzakiem, podobnie jak Rum Gerstein, Hannah Tansman, Gladys Simon, Albie Covelman, Eugene Dolgin, Seymour Ostrów, Phyllis Ritterman i być może jeszcze kilkanaście innych osób, które mógłbym wymienić, gdybym natężył pamięć. Już w czwartej lub piątej klasie Phyllis Ritterman oznajmiła, że kiedy dorośnie, zostanie pisarką – reszta klasy nie wiedziała jeszcze wtedy, co to takiego. Napisała to i opatrzyła swoim podpisem w moim pamiątkowym albumie z okazji ukończenia szkoły. Prawie pięćdziesiąt lat po ukończeniu podstawówki zaproszono mnie, żebym powiedział parę słów na jakiejś uczelni w Arizonie lub Teksasie – zapomniałem dokładnie gdzie. Kiedy publiczność wychodziła z sali po spotkaniu, siedząca w pierwszym rzędzie kobieta zapytała bez ogródek, patrząc mi prosto w twarz: „Nie poznajesz mnie, prawda?". Udzielenie odpowiedzi zajęło mi nie więcej niż sekundę. „Jasne, że poznaję. Jesteś Phyllis Ritterman". To spotkanie pozwoliło mi sformułować teorię, która się na ogół sprawdza: czas może odcisnąć się na fizjonomii, nigdy jednak nie zmienia jej nie do rozpoznania. (Gdyby to kogoś interesowało, dodam, że psychoterapia też w dużym stopniu nie zmienia charakteru, osobowości, uczuć, a nawet na dłuższą metę wzorców zachowania. Mówię to zarówno na podstawie obserwacji, jak i osobistego doświadczenia).

W początkowych klasach bardzo lubiłem konkursy szybkiego liczenia; trudno się dziwić, skoro najważniejsze były w nich dokładność i szybkość, a ja należałem do kilku uczniów, którzy zawsze byli najlepsi, i cieszyłem się, że mogę się popisać. W algebrze i prostej geometrii dzięki kilku wskazówkom, których udzielił mi Lee, byłem kimś w rodzaju cudownego dziecka, ale tylko w początkowym stadium. Później, co przyjąłem z pewną rezygnacją, nie radziłem sobie już tak dobrze. Mój brat miał nałóg rozwiązywania zagadek. Ja też lubiłem to robić. W wyobraźni Lee Hellera symbol x nie był zwykłą niewiadomą: był podejrzanym osobnikiem, którego należało wytropić i przygwoździć na podstawie dowodów rzeczowych zawartych w załączonych danych. Na egzaminie z algebry w klasie 7A lub 7B znalazło się któregoś razu wyjątkowo perfidne zadanie odznaczające się szczególnym stopniem komplikacji.

– Poradziła sobie z nim tylko jedna osoba – oznajmił matematyk, pan T. D. Bartells, spoglądając w moją stronę. – I to musiałeś być ty – dodał, rzucając we mnie kawałkiem kredy.

Rzucanie kredą było niesforną metodą utrzymania w ryzach jego niesfornych uczniów, do których bez przerwy należałem, mądrząc się, gadając, przerywając mu i wymyślając różne figle, w moim złośliwym mniemaniu niewinne, których ofiarą padał jeden z moich kolegów; kiedy na przykład prawidłowa odpowiedź brzmiała „dwa", a on jej nie znał, podpowiadałem mu, szepcząc „cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt dziewięć". Pan Bartells wiedział oczywiście, czyja to sprawka. Nigdy nie miałem dosyć.

Zbliżając się z każdym rokiem do klasy, w której nauczał, nabijaliśmy się z pana T. D. Bartellsa, przekręcając w tajemnicy jego nazwisko na „Titty Bottles". Nie zdziwiłbym się, gdyby też o tym wiedział.

W szkole nigdy nie miałem prawdziwych kłopotów. Kiedy kilka razy wzywano rodziców, poszła moja siostra. Matka bałaby się, a ja wstydziłbym się jej łamanej angielszczyzny. Siostra pamięta, że interweniowała tylko raz i było to w sprawie incydentu, o którym zupełnie zapomniałem. Moim przewinieniem nie było złe zachowanie, lecz nuda. Dumałem nad jakimiś sprawami, nie zwracając pozornie uwagi na to, co się działo w klasie, ale za każdym razem, gdy nauczycielka chciała zaskoczyć mnie nagłym pytaniem, wpędzałem ją we frustrację, udzielając prawidłowej odpowiedzi. Wyglądałem przez okno, gapiłem się w ścianę, przyglądałem się swoim dłoniom albo stopom; czasami poruszałem ustami, jakbym mówił sam do siebie. Robiąc to, szukałem prawdopodobnie odpowiednio dowcipnego zakończenia nowelki, którą zamierzałem już wtedy któregoś dnia napisać, względnie zdania, którym mógłbym zacząć albo zakończyć następne wypracowanie.

Od najmłodszych lat przejawiałem, jak sądzę, pragmatyczną skłonność do wykorzystywania własnych fantazji i wcielania w życie marzeń. Należał do nich wczesny zamiar zostania pisarzem.

Na ogół nieźle radziłem sobie z logiką i o wiele gorzej z teorią. (W kwestiach, których nie rozumiałem, brałem po prostu za pewnik prawdę, którą mi podawano, i próbowałem iść dalej). Na lekcji biologii na początku szkoły średniej – kolejny triumf -nauczyciel zapytał, po czym możemy poznać, że proces pasteryzacji nie wyeliminował wszystkich bakterii w butelce mleka. Odpowiedź wydawała mi się tak oczywista, że w pierwszej chwili nie podniosłem nawet ręki. Kiedy nikt inny w klasie nie potrafił udzielić odpowiedzi, zrobiłem to.

Brakowało mi jednak wrodzonych zdolności, kiedy w grę wchodziła abstrakcja. Mój umysł był bezradny w obliczu kwadratowych równań, liczb ujemnych, mnożenia ułamków, trygonometrii i rachunku różniczkowego. W chemii, która powinna być łatwa, miałem trudności, kiedy pojawiały się wzory skomplikowanych reakcji. W tym samym mniej więcej czasie część moich bliskich przyjaciół (wśród nich Marvin Winkler), mając powyżej dziurek w nosie tych bezużytecznych dyrdymałów, dała za wygraną i przeniosła się z Lincoln High do szkół zawodowych. Ja przetrwałem, ponieważ miałem dobrą pamięć i potrafiłem powielać na ślepo procedury, które trzeba było stosować. Logarytm pozostał jednak dla mnie czymś niewyobrażalnym i w dalszym ciągu nie rozwiązałem odwiecznej tajemnicy liczby pi (ani nawet nie zrozumiałem, na czym polega ta tajemnica).

Lekcje angielskiego były natomiast proste jak drut. Gramatyka sprawiała mi mniej trudności, kiedy się jej uczyłem, niż teraz, kiedy zawodowo piszę i mam za sobą doświadczenia nauczyciela akademickiego. Poprawianie prac studentów pierwszego roku, z przerażającą świadomością, że nie wolno mi ani razu się pomylić, w znacznym stopniu podkopało moją pewność w kwestiach dotyczących składni i ortografii. Bezustanne sprawdzanie w celu uzyskania absolutnej pewności zrodziło w końcu długotrwałe wątpliwości, których do dziś się nie pozbyłem.

Czytanie było ekscytujące i absorbujące i oddawałem mu się często z własnej inicjatywy. Starszy brat i siostra pracowali już na Manhattanie – podróż tam nie była krótka – i przywozili do domu najróżniejsze czasopisma, które poszerzały moją wiedzę w popularnych dziedzinach. Były także książki wypożyczane w komercyjnych, niepublicznych bibliotekach: najnowsze powieści, kryminały, łatwe w lekturze bestsellery, do których z wielu względów niedobrze było się przyzwyczajać. Dużo czasu zajęło mi później cierpliwe zaznajamianie się z utworami, których istotnymi składnikami były nie tylko szybka akcja i dużo dialogów. Publikujące popularną literaturę czasopisma w rodzaju „Collier's" i „Liberty" zamieszczały w każdym numerze „krótkie opowiadanie", zwieńczone dowcipnym zakończeniem i składające się z tysiąca albo mniejszej liczby słów. Perspektywa, że będę pisał coś takiego, już we wczesnym wieku skutecznie pobudzała moją wyobraźnię i ambicje.

Kiedy miałem dziewięć albo dziesięć lat, kuzyn ze strony ojca, Nat Siegel, który skończył już wtedy kurs na księgowego, przyjechał do nas z wizytą i dał mi w prezencie dziecinną wersję „Iliady". Była to pierwsza przeczytana przeze mnie książka, która naprawdę rozpaliła we mnie wielkie emocje. Nie mogłem się prawie oderwać od lektury, a potem powstrzymać od przeczytania jej na nowo. Nie potrafiłem jej zapomnieć i nie zapomniałem. Wersja była nie tylko uproszczona, lecz doprowadzała akcję do punktu daleko wykraczającego poza treść oryginału. Dopiero pod sam koniec szkoły średniej dowiedziałem się, że „Iliada" nie jest fascynującą książką dla dzieci, lecz wielkim epickim poematem. I dopiero przeczytawszy ją w pewnym momencie na studiach, uświadomiłem sobie, że tematem utworu jest gniew Achillesa, a nie wyczerpująca wojna przeciwko Troi. Niełatwo było mi przezwyciężyć zawód i rozczarowanie. Pierwsze spotkanie z tym małym tomikiem wywarło na mnie tak silne wrażenie, że wciąż trudno mi przyjąć do wiadomości, iż w wersji Homera nie ma konia trojańskiego, nie ma śmierci Achillesa, nie ma ostatecznego zwycięstwa i zdobycia miasta. Pewne pojęcie o rodzaju mojej umysłowości może dać fakt, że Hektora wolę od Achillesa, współczuję Priamowi bardziej niż któremukolwiek z bohaterskich Greków, a u Szekspira lubiłem i wciąż lubię bardziej Hotspura niż księcia – bardziej nawet niż Falstaffa – i chciałbym sądzić, że każdy rozsądnie myślący człowiek ma podobne odczucia.

Następne wypracowanie na temat przeczytanej książki napisałem, ku zadowoleniu swoim i nauczyciela, o „Iliadzie". Ozdobiłem je rysunkami przekalkowanymi z małego tomiku. A miesiąć później napisałem kolejne, zupełnie inne wypracowanie o tej samej książce, ozdabiając je innymi ilustracjami. Nauczyciel wziął mnie najuprzejmiej, jak to możliwe, na stronę i wyjaśnił coś, co do mnie nie dotarło: że te wypracowania mają rozwijać raczej nawyk czytania, nie pisania i nie jest w zwyczaju pisać więcej niż jedną pracę na temat jednej książki. Być może wtedy właśnie przerzuciłem się na Tomka Sawyera, o którym pisanie nie sprawiło mi żadnej satysfakcji.

Skłonność do niezdawania sobie sprawy z rzeczy, które powinny być oczywiste, towarzyszyła mi i później. Robiąc po wojnie magisterium z literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Columbia, pisałem przez ponad rok pracę dyplomową na temat sztuk, które otrzymały nagrodę Pulitzera. Był to trywialny, niewdzięczny temat i dziwię się teraz, że zaaprobowano go, nie pytając w ogóle, co zamierzam udowodnić. Dopiero zapytany niedługo potem w rozmowie, jaka była teza mojej pracy, uświadomiłem sobie, że nie miałem żadnej. Mimo to została przyjęta. Jakiś czas później w trakcie pisania końcowych fragmentów „Paragrafu 22" starałem się o posadę kierownika działu ogłoszeń i promocji „McCall's", wydawanego podówczas kobiecego czasopisma o dużym nakładzie, i poddano mnie badaniom psychologicznym, w tym testowi Rorschacha. Rozwodziłem się niemal bez końca na temat każdej z plam na każdej karcie, mniej potoczyście na temat kolorowych, nie zwracając w ogóle uwagi na szczegóły. Prawie ich nie zauważałem. Jeśli Bóg tkwi w szczegółach, jak utrzymuje wiele współczesnych autorytetów, to wydaje mi się, że nie zwróciłem na Niego uwagi w żadnych dziełach poza własnymi. I było chyba z mojej strony przejawem intuicyjnego zdrowego rozsądku, że zabierając się wreszcie na serio do pisania, zignorowałem wymóg przedstawienia przekonywającego detalu, bez którego nie może się obyć gatunek zwany realizmem.

Odniosłem w szkole jeszcze jeden sukces, którym chciałbym się pochwalić. Nie pamiętam już, czy w podstawówce, czy w szkole średniej przeczytaliśmy „Wyspę skarbów" i mieliśmy zaznaczyć miejsce zakopania skarbu na wymyślonej przez każdego z nas mapie. Na mojej mapie – dosyć, muszę przyznać, odkrywczo – oznaczyłem różne miejsca nazwiskami znanych wówczas osobistości. Umieściłem tam Rudy'ego Valleya, W. C. Hilla (słynny radiowy komentator), park o nazwie W. C. Fields oraz las o nazwie Lefty Grove (baseballista z bostońskich Red Sox). Umieściłbym Veronicę Lake, gdyby działo się to trochę później. Z całą pewnością miałem Grace albo Victora Moore i inne obiekty geograficzne, które opatrzyłem nazwiskami tego rodzaju. Jednym z nich był tor przeszkód o nazwie Steeplechase. Mój skarb zakopany był na błoniach o nazwie Luna Park, za lasem, który nazywał się Helen Twelvetrees (dawna aktorka filmowa). Wszystko to znajdowało się w krainie Trzustki na Wyspie Langerhansa, czyli na jednym z tych występujących w trzustce tworów, których nazwę znalazłem przypadkowo w kryminale, przyniesionym krótko przedtem do domu przez siostrę albo brata. Wchodziło się tam przez jakieś „wargi" -mógłbym użyć słowa „gardziel", ale wątpię, czy byłem taki mądry – i płynęło w dół przewodem pokarmowym. Nauczycielka -nazywała się, pamiętam, panna Perks i przyszła do nas na zastępstwo na jeden dzień, żeby zostać na cały okres – była pod wielkim wrażeniem. I o to właśnie mi chodziło.

Szkoła średnia i okres dojrzewania wpłynęły w znacznym stopniu na zmianę naszych postaw, reakcji i zachowań społecznych – podobnie jak (co łatwo zgadnąć) Hitler, Mussolini i druga wojna światowa. Wchodziliśmy w wiek młodzieńczy w różnym tempie i z różnym bagażem biologicznych doświadczeń, dziewczęta naturalnie rozwijając się szybciej i zdradzając tego wyraźniejsze oznaki. Niejaka Sonia miała duży biust już w siódmej albo ósmej klasie, podczas gdy dziewczyna z Sea Gate o imieniu Ruth, w której się durzyłem, szczupła, ciemna i trochę wyższa, nie miała go prawie wcale. Ale wszyscy z nas, którzy poszli do Abraham Lincoln High School, a nie do Brooklyn Tech lub zawodówki, zaczęli średnią edukację tego samego dnia.

Szkoła znajdowała się dość daleko i po raz pierwszy w naszym krótkim życiu znaleźliśmy się w tej samej klasie z mieszkańcami innych części świata, jeśli nawet te inne części świata były tylko dzielnicami Brooklynu, sąsiadującymi z naszą. Spotkaliśmy tam chłopców i dziewczęta z włoskiej części Coney Island; a oprócz nich uczniów z pogranicznych terytoriów, które były dla nas z początku tak samo obce jak Alaska. Uczniowie z pobliskiego Brighton, również Żydzi, specjalnie się od nas nie różnili – dziewczęta były może trochę lepiej ułożone, ale chłopcy tak samo rozwydrzeni i źle wychowani jak my, za to lepsi w sportach, bo mieli lepszych trenerów. Pływanie nago raz w tygodniu w szkolnym basenie było udręką, której nic nie usprawiedliwia. Jedynymi, którym to najwyraźniej nie przeszkadzało, byli faceci z wielkimi fiutami. Do szkoły mieliśmy z domu ponad trzy mile, za daleko, żeby iść piechotą, jeśli nie mieliśmy na to ochoty, a z wyjątkiem kilku ożywczych popołudni na wiosnę, raczej jej nie mieliśmy. Jechaliśmy naszym tramwajem Surf Avenue do dzielnicy rozrywkowej, skręcaliśmy w Neptun Avenue i wysiadaliśmy na rogu, prawie przy samej szkole. Mieszkańcy Sea Gate mieli dłuższą drogę, bo najpierw musieli pieszo albo wewnętrznym autobusem wydostać się ze swojej enklawy. Za kilka miedziaków tygodniowo więcej mogliśmy jeździć w tę i z powrotem autobusem, który odchodził każdego ranka z przystanku na Mermaid Avenue i każdego popołudnia wracał w to samo miejsce. Autobusy były prywatne; szkoła, chociaż położona daleko, nie brała żadnej odpowiedzialności za dostarczenie nas na miejsce. Kiedy tam ostatnio zajrzałem, znajomy z pobliskiego klubu, niejaki Novack, zarabiał nieźle na życie jako właściciel jednego, a może większej liczby szkolnych autobusów.

Szkoła, mimo że duża i względnie nowa, była już przepełniona i w pierwszej klasie musieliśmy się wszyscy uczyć w filii poza terenem Lincoln High. Zajmowała dwa najwyższe piętra w typowej publicznej podstawówce z czerwonej cegły, z białymi kamiennymi obramowaniami okien. Roiło się tam od chłopców i dziewcząt, młodych mężczyzn i kobiet, reprezentujących dziwną i czasami wybuchową mieszankę grup etnicznych i zawodowych, z którymi się wcześniej nie zetknęliśmy. Tworzyliśmy razem nader różnorodną zbieraninę. Pamiętam, że wszyscy byliśmy biali. Szkoła znajdowała się w nie znanej nam bliżej włoskiej dzielnicy i w jej pobliżu poruszaliśmy się dość ostrożnie.

Na szczęście nie musieliśmy nigdzie daleko chodzić: włoski sklep spożywczy, w którym kupowaliśmy za pięć centów nasze pierwsze wielkie sandwicze z włoskim salami, kiełbasą albo szynką na włoskim chlebie, stał po drugiej stronie ulicy, a zaledwie kilka przecznic dalej jeździły nowoczesne tramawaje, do których przesiadaliśmy się z naszych.

W filii Lincoln High, a potem w głównym budynku szkoły, chodziliśmy do jednej klasy z uczniami, których, z kilkoma wyjątkami, nie znaliśmy wcześniej i którzy nie znali się dobrze wzajemnie. Zawiązujące się liczne nowe znajomości oraz fakt, że wybieraliśmy różne zajęcia fakultatywne, przyczyniły się do osłabienia naszych układów towarzyskich z Coney Island. Jako język obcy większość wybrała początkowo hiszpański wierząc, że okaże się łatwiejszy od francuskiego lub niemieckiego; dwie osoby zdecydowały się na łacinę (w tym syn miejscowego aptekarza, w nadziei, że kiedyś zostanie lekarzem, co mu się zresztą udało). Chłopcy, poza kilkoma, szli na kierunek akademicki; miał ich przygotować do studiów wyższych, na które prawie nikt się wtedy nie wybierał; dziewczęta, choć nie tak gremialnie, wybierały, podobnie jak moja siostra Sylvia, kierunek ekonomiczny, który nieuchronnie kierował je ku tradycyjnym zawodom sekretarki albo księgowej. Ja zarezerwowałem sobie czas na kurs maszynopisania. Mimo że najbliższa maszyna do pisania znajdowała się w mieszkaniu Irvinga Kaisera piętro niżej, czułem w głębi duszy, że jeśli kiedykolwiek odniosę sukces jako zahartowany w boju reporter, dramaturg lub powieściopisarz, mogę odnieść go szybciej, umiejąc pisać na maszynie. Byłem jednym z nielicznych chłopców na sali pełnej dziewcząt, których nigdy przedtem nie spotkałem. Miałem ochotę na te nich, które ubierały się w obcisłe spódniczki i sweterki (obawiam się, że mi to pozostało; dzisiaj mam ochotę na dziewczyny, które pokazują się w reklamach w obcisłych sukienkach), i nie zakochałem się w żadnej.

Kiedy się nad tym teraz zastanawiam, dziwi mnie mój kompletny brak zainteresowania pracą w szkolnej gazetce „Lincoln Log", czy publikowaniem tekstów w ichnim pisemku literackim, „Cargoes". Seymourowi Ostrowowi, który również zamierzał zostać twardym dziennikarskim wygą i który później, po wojnie, został kryminalnym prawnikiem o miękkim sercu, udało się wkręcić w charakterze reportera do „Lincoln Log"; ja nawet nie próbowałem. Kilku ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłem i którzy udzielali się intensywnie w „Cargoes", rozprawiało ze sobą swobodnie o pisarzach, takich jak: Chaucer, Keats i Yeats; nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej słyszał te nazwiska. Mimo to byłem stale zaabsorbowany, chociaż nie owocowało to szczególną produktywnością ani też biegłością literacką, pisaniem opowiadań oraz sarkastycznych i dowcipnych (moim zdaniem) esejów. Nie chciałem, żeby wiedział o nich ktokolwiek związany z naszym pismem literackim. Pan Grumet zachęcał do tego rodzaju twórczych prób na swoim zaawansowanym kursie angielskiego, zadając do opracowania różne tematy, i z jego pomocą dawałem sobie jakoś radę. Moim ulubionym autorem nie był wówczas Chaucer, Keats ani Yeats, lecz Damon Runyon, o którym wielu ludzi -jeśli w ogóle wiedzą, kto to taki – nie ma zbyt wysokiego mniemania. Ulubionymi humorystami (rekomendowanymi przez Księcia Danny'ego jako Benchley i Wodehouse, tak jakby każdy człowiek pod słońcem znał ich imiona) stali się później Robert Benchley i P. G. Wodehouse; ich lektura stanowiła źródło prawie niewyczerpanych rozkoszy. A miejscem, w którym szukałem najlepszych utworów współczesnej literatury amerykańskiej, był magazyn „Collier's" – do chwili gdy przyjaciółka mojej siostry, dowiedziawszy się od Sylvii, że dużo czytam i interesuję się pisarstwem, dała mi w prezencie wybór opowiadań Irvina Shawa w twardej okładce pod tytułem „Marynarz z Bremen zszedł na ląd". Moje ambicje stały się wtedy poważniejsze, a nadzieje na natychmiastową i olbrzymią sławę bardziej umiarkowane. To chyba właśnie wtedy, po poznaniu Irvina Shawa, zaczęły się moje nie kończące się boje z redakcją „New Yorkera", który publikował często jego utwory.

Niezależnie od obaw przed odrzuceniem moich tekstów przez magazyn literacki i manifestowanej na zewnątrz obojętnej niechęci, w roku 1939, kiedy miałem szesnaście lat i wciąż chodziłem do szkoły, a Rosja napadła na Finlandię, napisałem krótkie opowiadanie o wojnie i młodym bohaterskim fińskim żołnierzu, który broni swego posterunku przed przeważającymi siłami czerwonych, imając się sprytnych, nie pamiętam już jakich, forteli. Nie pokazywałem tego tekstu nikomu. Po wielu godzinach żmudnej pracy i licznych poprawkach, które wynikały ze stałego wzbogacania się mego słownictwa, przepisałem opowiadanie na białym papierze na starej maszynie do pisania w mieszkaniu Irvinga Kaisera. Moim zdaniem było wspaniałe. Nie tylko je napisałem, lecz zaproponowałem – wysyłając pocztą – magazynom „Collier's", „Liberty", a także nowojorskiej „Daily News", naszej lokalnej gazecie o sporym nakładzie, która w tamtym czasie również publikowała krótkie formy literackie.

Nie zostało przyjęte.

Były to moje pierwsze odmowy.

Nie, nie przechowuję ich do tej pory.

Podobnie jak nie przechowuję pierwszych dwóch listów, w których zawiadamiano mnie o przyjęciu tekstów do publikacji. Pierwszy z nich przyszedł sześć lat później i dotyczył opowiadania napisanego w moim namiocie na Korsyce i również wystukanego na pożyczonej maszynie, tym razem należącej do świeżo przybyłego do jednostki pilota, który poleciał w misji bojowej, podczas gdy ja po „zaliczeniu" wszystkich misji siedziałem bezpiecznie na tyłku i pisałem opowiadania na jego maszynie. Następny dotyczył pracy, którą napisałem na pierwszym roku Uniwersytetu Kalifornii Południowej – ale z tym możemy poczekać przynajmniej do momentu, kiedy skończę szkołę średnią.

Mogę dzisiaj zdradzić, że w trakcie nauki w obu szkołach, podstawowej i średniej, nie było prawie roku, żebym przynajmniej przez jakiś czas nie kochał się potajemnie i nie na żarty w tej czy innej dziewczynie: June, Ruth, Hannah, Gladys, Mi-mi, Naomi, a potem w kolejnej Ruth – któż je wszystkie spamięta? Każda miała twarz, która, gdy ją wyidealizowałem, odznaczała się nieodpartym pięknem. W swoim zaślepieniu nie mogłem się nadziwić, dlaczego wszyscy chłopcy nie kochają się w tej, w której akurat byłem zadurzony. Zakochiwałem się na ogół w dziewczynie siedzącej w ławce obok, między mną i nauczycielem, abym mógł, radując serce, wpatrywać się z rozmarzeniem w jej profil. W dnie, kiedy moja ukochana spóźniała się albo była nieobecna, czułem się odrzucony i rozczarowany. Uczucia, które do nich żywiłem, były romantyczne, niecielesne i, z tego, co wiem, na całe szczęście nie odwzajemnione. W przeciwnym razie mógłbym przeżyć wczesne krótkie małżeństwo i szybki wczesny rozwód – zamiast długiego trwającego trzydzieści pięć lat małżeństwa, które mile wspominam, oraz drugiego, bolesnego i gorzkiego rozwodu, którego przeprowadzenie zajęło ponad trzy lata. Na szczęście moje szkolne miłości skończyły się, kiedy poszedłem na studia; w tym czasie byłem już żonaty i uodporniony na sercowe udręki.

W piątki, co przyznaję teraz z pewną dumą i wstydem, z nietaktowną dumą zmieszaną ze wstydem, którą spotyka się zbyt często na kartach podobnych do tej konfesyjnych autobiografii, chodziłem przez jakiś czas do szkoły w moim oficjalnym mundurku skautowskim. W piątkowe wieczory odbywały się w różnych miejscach zebrania drużyny i dziewczęta, które należały do skautów, również przychodziły wtedy do szkoły w zielonych mundurkach. Moja przynależność do skautów była czymś dziwnym; przedtem unikałem na ogół jak ognia wszelkich organizacji oraz uczestnictwa w zorganizowanej działalności i w dalszym ciągu tego unikam. W podstawówce ani razu nie uczestniczyłem w imprezach przygotowanych przez organizacją uczniowską, której zadaniem było wspieranie naszej aktywności i perwersyjnie odmawiałem wzięcia udziału w dobrowolnych wycieczkach do zoo i ogrodu botanicznego; w szkole średniej nie pojechałem z klasą na Wystawę Światową 1939-1940, a kiedy moja drużyna zdobyła mistrzostwo w turnieju softballu po dość spektakularnym złapaniu przeze mnie piłki w finale, nie zajrzałem nawet do biura organizacyjnego, żeby odebrać odznakę szkolnej ligi baseballu. Wiedziałem, że i tak nie będę jej nosił. Nie mam pojęcia, co się stało z moim kluczem Phi Beta Kappa, oraz, jeśli już o to idzie, z moim Medalem Lotnika i skrzydełkami bombardiera. Nigdy nie głosowałem w szkolnych wyborach. Teraz też nie głosuję. Nie brałem ani razu udziału w zjazdach absolwentów ani weteranów sił powietrznych i nie poszedłem na ceremonię wręczania dyplomu. Przez kilka bezowocnych lat byłem zapisany jako wyborca do Partii Demokratycznej, sądząc naiwnie, że wpływam w ten sposób na skład kandydatów – amerykańskie złudzenie, któremu ulegają miliony.

To były chyba moje dwa jedyne odstępstwa od reguły. Ale skauting miał dla nas znaczenie bardziej towarzyskie aniżeli duchowe i wkrótce brałem z przyjemnością udział w ćwiczeniach jako dowódca patrolu. W szkole średniej do drużyny należała Włoszka o skróconym imieniu Mimi. Różniła się od innych dziewcząt z mojej galerii małomównych wyniosłych piękności. Wygadana, sprytna i pełna tupetu, miała jasną cerę i była raczej sympatyczna niż piękna. Stale ze sobą żartowaliśmy i potrafiliśmy się wzajemnie rozśmieszyć. Któregoś piątku, kiedy byliśmy oboje w mundurkach, zaproponowała, że wybierzemy się na nocną wycieczkę tylko z jej przyjaciółką i innym chłopakiem. Ponieważ nie wiedziałem dobrze, o co chodzi, odmówiłem, używając jakichś niezbyt przekonywających wykrętów. Gdybym wiedział, odmówiłbym na pewno bardziej zdecydowanie. W tej dziedzinie byłem zacofany, ona nie. Jej sympatia do mnie chyba osłabła. Wiedziała więcej ode mnie, a ja byłem zbyt niewinny, żeby się od niej uczyć.

Prawie tego nie dostrzegając, dorastaliśmy. I Wynikało z tego wiele rozległych i subtelnych metamorfoz.

Wcześniej, w podstawówce, dzieląca nas różnica jednego albo pół roku oznaczała jedynie, że chodzimy o klasę wyżej lub niżej, i nie liczyła się w ogóle w hierarchii w bloku i na ulicy; teraz różnica wieku oznaczała inne szkoły – innych kolegów i znajomych, inne zobowiązania, innych nauczycieli, inną pracę domową, inną miarę entuzjazmu. W miarę zawiązywania się nowych przyjaźni słabły stare znajomości. Ci, którzy zostawali z tyłu, musieli czuć się w znacznym stopniu wyłączeni z tego, co się działo. Nasi znajomi zaczynali się przyjaźnić z ludźmi z innych części Coney Island, którzy stawali się również naszymi znajomymi. Chłopcy z różnych ulic spotykali się, żeby stworzyć nowe i lepsze drużyny futbolu i punchballu, i w tym samym stopniu co sportem zaczynali się interesować dziewczętami. Coraz więcej czasu spędzaliśmy z facetami, którzy przyjaźnili się ze znanymi nam dziewczętami; dziewczęta również bardziej interesowały się sobą jako dziewczętami, a także chłopcami. Jeannie Goldman, mieszkająca po drugiej stronie ulicy, wstąpiła do klubu, w którym prym wiodły dziewczęta chodzące do publicznej szkoły we włoskiej dzielnicy w dolnej części Coney Island. Nigdy nie spotkaliśmy się na gruncie towarzyskim, nad czym bardzo bolała jej matka, która lubiła mnie, kiedy byłem mały, a także moja, która zawsze lubiła Jeannie, a po tym jak złamała biodro, darzyła ją jeszcze większą estymą. Geraldine Scharf, z sąsiedniego bloku, także wstąpiła do żeńskiego klubu i nigdy już nie spotkaliśmy się na żadnym przyjęciu.

Chłopcy, których wybierały sobie te dziewczęta, byli na ogół starsi. Nasze dziewczyny były na ogół o rok młodsze. Nie pamiętam, żebym utrzymywał zażyłe stosunki z Irvingiem Kaiserem po tym, jak rok przed nim poszedłem do szkoły średniej, chociaż dalej korzystałem z jego maszyny do pisania i nie zerwaliśmy ze sobą kontaktu do chwili, gdy każdy z nas idąc własną drogą, wstąpił do wojska.

Kiedy, wciąż ucząc się w szkole średniej, zebraliśmy się razem i zrobiliśmy zrzutkę na czynsz, meble i patefon naszego własnego klubu – mój pierwszy klub Highlight mieścił się w piwnicy bliźniaka – prawie wszyscy członkowie chodzili do tej samej klasy i byli w tym samym wieku. Niemal połowę stanowili ludzie z dolnej części Island, których nie znałem w podstawówce. Dziewczęta też nie musiały pochodzić koniecznie z naszej okolicy. W sobotnie i niedzielne wieczory przyjeżdżały z Brighton, Flatbush, East New York i innych miejsc i pochlebiało im, kiedy zapraszaliśmy je do naszego klubu na tańce i karesy. W lecie przyjeżdżały do nas ze wszystkich stron. Jestem prawie na sto procent pewien, że przed pójściem do wojska nigdy nie wybrałem się z dziewczyną na randkę i nie zdążyło tego zrobić również wielu moich kolegów. Wciąż jest dla mnie zagadką biologii, w jaki sposób seksualnie rozwinięci osobnicy płci obojga potrafią się od najwcześniejszych lat wyczuć, rozpoznać wzajemną gotowość do działań prokreacyjnych i intuicyjnie zbliżyć ku obopólnej satysfakcji.

Powstawały kliki, których jedynym celem były seksualne podboje; zawiązywały się na ogół między dwoma albo trzema chłopakami, którzy upatrzyli sobie dziewczynę, gotową oddać im się wszystkim po kolei przy tej samej okazji, i którzy nawet będąc razem z nami, trzymali się z boku, jakby coś knuli, i szeptali ze sobą ukradkiem nie tylko o tym, co chcą z nią zrobić, ale o wszystkim. Zagorzali palacze marihuany też trzymali się razem, podobnie jak potem uzależnieni od heroiny. Ku rozczarowaniu tych, którzy wciąż byli zbyt młodzi albo z jakiegoś innego powodu wykluczeni z tej czy innej koterii, stare przyjaźnie 7 bloku i ulicy powoli rdzewiały.

I nagle okazało się, że są chłopcy i dziewczęta, których znaliśmy od zawsze i którzy nie należą do żadnej grupy: chłopak bez osobowości, dziewczyna, która nie jest atrakcyjna i nie potrafi się z tym pogodzić, odbiegający od normy, nieśmiali, nerwowi, a nawet ci pilni, upośledzeni, którzy nie potrafili grać w piłkę ani tańczyć lindy hop. Mursh Pasikonik. Jąkała. Ludzie pozbawieni przyjaciół, ludzie, którzy nigdzie nie pasowali i automatycznie wyrzucani byli poza nawias, bez żalu i bez zastanowienia. Niewiele się od tego czasu zmieniło.

Tymczasem sprawy przybierały obrót, którego nie mogliśmy dłużej ignorować. W 1939 roku Niemcy napadły na Polskę z zachodu, a Rosja ze wschodu i zaczęła się wielka wojna. W 1940 weszła w życie ustawa o przymusowym poborze i młodzi ludzie z sąsiedztwa zaczęli nagle znikać z pola widzenia, a następnie pojawiać się na przepustkach w wojskowych mundurach. George Mandel, senior z klubu Alteo, w którym ja byłem juniorem, powołany został dość wcześnie i razem z nim zniknęła jego wspaniała „gablota". Jako ilustrator, pomysłodawca oraz autor tekstów w rozwijającej się żywiołowo dziedzinie komiksów, zarabiał w młodym wieku pokaźne pieniądze i jeździł najnowszym modelem kabrioleta z niebieską karoserią, automatycznym dachem i hydrauliczną przekładnią, pierwszym tego rodzaju samochodem, jaki w życiu widzieliśmy, najpiękniejszym, jaki wolno nam było pieścić opuszkami palców. Henny Ehrenman, bardziej zbliżony do mnie wiekiem, ale też starszy, wyjechał do bazy powietrznej w Kolorado, w której później przez pewien czas i ja stacjonowałem. Wróciwszy do domu na przepustkę, opisywał wyłącznie przyjemne chwile, jakie spędził w barach w Denver, z kobietami pozwalającymi na więcej niż wszystkie, które do tej pory znał. Żaden z tych, którzy zostali powołani albo sami wstąpili do wojska, nie miał nic przeciwko temu. W wieku siedemnastu lat nie sądziłem, że będę kiedykolwiek musiał służyć w armii. Część zdatnych do poboru, w oczekiwaniu na wezwanie, znajdowała pracę w przemyśle obronnym, robiąc jakieś rzeczy z metalowym stopem o nazwie monel; niedługo potem, czekając na powołanie, sam też znalazłem sobie pracę w tej branży. Inni pracowali w fabryce produkującej tkaninę zwaną kordonek. Ale mój kuzyn, tylko trochę ode mnie starszy, zginął w wypadku samochodowym w wojskowej bazie lotniczej. A po Pearl Harbor zaczęli wysyłać ludzi za granicę. Po Pearl Harbor wraz z kilkoma milionami innych naiwnych przyjąłem głupio za pewnik, że skoro już się zaangażowaliśmy, to wojna wkrótce się skończy, skończy się, zanim jeszcze zdążą mnie powołać. „Tym Japońcom odebrało rozum – powiedziałem, pamiętam, znajomym, z którymi byłem w dzień ataku na Pearl Harbor. – Zetrzemy ich z powierzchni ziemi".

Nim wysłano mnie do Europy, wiadomo było, że Abie Ehrenreich, strzelec pokładowy mniej więcej w moim wieku, który musiał chyba od razu wstąpić do wojska, skoro znalazł się tak szybko w akcji, leciał samolotem, który strącono nad północną Afryką, i został wzięty do niewoli. George Mandel pojechał do Europy z wojskami piechoty, pragnąc za wszelką cenę wziąć udział w boju, mimo że mógł pozostać w Stanach w charakterze instruktora. Chyba nie zaprzeczy, kiedy powiem, że powinien mieć więcej oleju w głowie. W Holandii postrzelono go w nogę w zasadzce. Dochodząc do zdrowia, usłyszał o kontrofensywie w Ardenach, wypisał się ze szpitala, zdążył dołączyć do swojej jednostki i wkrótce potem oberwał w głowę kulą od snajpera. Powikłania, które wystąpiły w związku z tą raną, nigdy nie przestały dawać się we znaki. Generał George C. Patton byłby z niego dumny. Mój George nie byłby zadowolony, gdyby to słyszał.

Wchodziliśmy w prawdziwe życie, poważne życie i dla kilku z nas okazało się ono poważne i twarde także pod innymi względami. Pewien chłopak, z którym chodziliśmy do podstawówki, zmarł na chorobę serca, która już wcześniej zmusiła go do wycofania się ze wszystkich zajęć wychowania fizycznego; pamiętam, że inny z seniorów klubu Alteo zmarł wcześnie na chorobę Hodgkina, o której po raz pierwszy wtedy usłyszeliśmy (mój bliższy przyjaciel Lou Berkman miał pięćdziesiąt dwa lata kiedy go w końcu dopadła). Znajomy z drużyny skautów przekręcił się na białaczkę. Niektórzy młodzieńcy z sąsiedztwa wyrastali nie wiadomo dlaczego na złośliwych drani i kumali się z łobuzami z innych dzielnic. Izzy Nish potrafił być wredny. Dymek Bleeker miał złote serce, ale mógł okazać się niebezpieczny. Zdecydowanie z daleka trzeba było się trzymać od Louiego Schwartza, zawsze skorego do bójki młodego boksera. Wieść gminna głosi, że kiedy Louie awansował do walki z „szalonym bykiem" Jake'em LaMottą, nawet jego matka poszła do synagogi i wraz z setkami innymi mieszkańców Coney Island modliła się, żeby LaMottą nie znokautował go szybko, lecz trzymał na dystans i obił, jak się patrzy. Samotne dziewczyny zachodziły, ku zaskoczeniu wszystkich, w ciążę (w epoce kiedy ściągało to na nie powszechne odium) i zmuszały kilka lat starszych od siebie chłopców do nie chcianych, krótkich małżeństw, żeby zalegalizować swój stan. Rok ode mnie młodsza dziewczyna, o zmysłowej uderzającej urodzie, była w tak zaawansowanej ciąży przed zakończeniem ostatniej klasy szkoły średniej, że dyrekcja zastanawiała się, czy pozwolić jej na udział w uroczystościach. Chłopak z Brighton, którego przezywaliśmy „lalą", rzeczywiście okazał się homoseksualistą – zanim jeszcze rozumieliśmy, co to znaczy. Wielu z nas poszło po skończeniu szkoły średniej do pracy, którą tylko trochę lubiło -ja byłem wyjątkiem i uwielbiałem swoją. Inni rzucali szkołę, kiedy tylko pozwalało na to prawo, w wieku szesnastu lat, i szli do pracy, której w ogóle nie lubili. Mogliśmy teraz wracać do domu późno, nawet nad ranem i latem włóczyliśmy się po wesołym miasteczku dość długo, żeby, kiedy przerzedziły się tłumy, zobaczyć wysypujące się z pojemników śmieci, sterty skórek od melona, ogryzione kaczany kukurydzy oraz resztki bułek po hot dogach, i uświadomić sobie, że Coney Island nie jest zbyt czystym miejscem po zamknięciu kas biletowych i zgaśnięciu świateł.

Aromatyczne potrawy z grilla zaczynały śmierdzieć tłuszczem. We wczesnych godzinach porannych ulica przesycona była wonią rozkładu. Nawet podmuchy świeżej bryzy od morza, podmuchy, które przedtem pobudzały apetyt i inne zmysły, nie były w stanie usunąć odrażającego odoru odpadków. Wcześniej już zdaliśmy sobie sprawę,, że dla kogoś, kto wyrósł z odrabiania pracy domowej, jazdy na wrotkach i zabawy w berka, Coney Island jest w zimie wyludnioną i ciemną dziurą, po której hulają wiatry. Znani mi dobrze palacze marihuany siedzieli często w zimie, żeby się ogrzać i pobyć razem, na klatce schodowej mojej kamienicy, która nie miała oczywiście odźwiernego i była otwarta dla każdego, kto chciał wejść. Znałem ten zapach. Znałem ich nazwiska. Nikt ich nie przeganiał.

Загрузка...