6. I tak dalej, i tak dalej

Uliczne światła na Ocean Parkway były zsynchronizowane i po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym sprytnym fortelem pozwalającym samochodom jechać równo do przodu przy zachowaniu ograniczonej prędkości. Sześć albo osiem pasów ruchu przedzielonych było dwiema atrakcyjnymi wysepkami dla pieszych. Co mniej więcej dwadzieścia jardów stały w skąpym cieniu drzew ławki. Te drzewa, ławki oraz starannie utrzymane chodniki dla pieszych biegły od samego początku arterii w Brighton aż po jej najdalej wysunięty punkt przy imponującej bramie do Prospect Parku. Bukoliczny charakter Ocean Parkway, nadany jej, nim po raz pierwszy przejechałem się tamtędy rowerem, stanowił zapewne hojną dywidendę jednego z programów robót publicznych Nowego Ładu Franklina Delano Roosevelta. Ocean Parkway była chyba najładniejszą arterią w całej dzielnicy, a może w całym mieście i prawdopodobnie wciąż nią jest. Wzdłuż chodnika biegła od początku do końca alejka dla rowerzystów i w mojej pracy doręczyciela zacząłem z niej wkrótce korzystać. Światła zainstalowano wyłącznie tam, gdzie arteria krzyżowała się z alejami, co zdarzało się na ogół rzadko. Żeby zwalczyć łatwą do przewidzenia nudę, która okazała się nieodłączną towarzyszką zadufania wynikającego z sukcesów, jakie odnosiłem w większości swoich miejsc pracy – prawie we wszystkich, pobudzany przez obawy, jak sobie poradzę w nowym miejscu, najlepiej radziłem sobie na samym początku – postawiłem przed sobą ambitne zadanie pokonania, bez jednego przystanku na czerwonym świetle, całego odcinka Ocean Parkway między domem i biurem. Rzecz okazała się łatwa; udawało mi się to zdecydowanie częściej od pędzących stadami samochodów, których niecierpliwych kierowców korciło, aby jechać szybciej, niż wymuszały to zsynchronizowane światła. Kiedy i ta sztuczka wkrótce mi się znudziła, wprowadziłem śmiałą innowację polegającą na tym, że tę samą nieprzerwaną podróż odbywałem bez trzymania dłońmi kierownicy. Często musiałem uciekać się do kontrowersyjnego zwalniania przed światłami, aby pozwolić im się zmienić, zanim tam dotrę i będę mógł bezpiecznie przejechać. Reguły dopuszczały taką możliwość; to ja ustalałem reguły. Wkrótce okazałem się mistrzem również w tej konkurencji i wyprawiając różne sztuczki, mijałem siedzące na ławkach kobiety – matki i babcie z dziećmi w spacerówkach -które wodziły za mną zachwyconym wzrokiem, gdy balansowałem rozpostartymi po bokach rękoma albo, co jeszcze niezawodniej miało zwrócić ich uwagę, klaskałem w dłonie nad denkiem mojej czapki posłańca Western Union.

– Zobacz, mamo, bez trzymanki! – wykrzykiwałem w duchu, pędząc do przodu i wieńcząc skroń laurami.

Nawet po tym całym okresie Brooklyn pozostaje dla mnie rozległym niezbadanym terytorium, obecnie bardziej skomplikowanym kulturowo niż niegdyś, gdy weźmie się pod uwagę nierównomierny i potężny napływ Azjatów, Rosjan, Arabów i Afroamerykanów, a także brązowej i czarnej ludności Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Wciąż zatrważają mnie pojawiające się w gazetach relacje o aktach przemocy w okolicach, o których słyszałem przez całe życie i których nie jestem w stanie pokazać na mapie: Red Hook, Bath Beach, Gowanus, Greenpoint, Sunset Park, East New York, a nawet Midwood. Kiedy uczyłem się w szkole średniej i pracowałem w Western Union przy Kings Highway, Midwood był tuż za rogiem – ale gdzie? Dostarczałem tam telegramy, święcie przekonany, że jestem w dolnym Flatbush, i z tego, co dzisiaj wiem, mogłem mieć rację.

Kiedy Lee się ożenił, on i Perle zamieszkali najpierw w dzielnicy, która nazywała się Crown Heights. Odwiedziłem ich tam kilka razy z matką i siostrą, ale mam tylko mgliste pojęcie, gdzie to jest. Wiem z gazet, że Crown Heights zamieszkuje obecnie duża społeczność czarnych oraz duża społeczność chasydzkich Żydów, które raczej nie przyjaźnią się ze sobą. Z pewnością nie martwię się o obie te grupy w równym stopniu, ale wobec obu czułbym się tak samo onieśmielony i cieszę się, że mieszkam teraz tutaj, a nie tam. Weźmy Bushwick. Gdybym miał koniecznie odnaleźć, gdzie leży ten rejon Brooklynu, nie wątpię, że by mi się udało. Nie wątpię również, że szybko bym zapomniał.

Nie wiem, co robiliśmy w moim nowym biurze Western Union przy Kings Highway, kiedy padało – mam wrażenie, że firma wydawała nam ceratowe płaszcze przeciwdeszczowe, ale nie dałbym za to głowy swojej ani waszej – i nie przypominam sobie, żebym jeździł rowerem w zimie. Nie mam żadnych złych wspomnień z tego ostatniego krótkiego okresu pracy w Western Union. Nie przypominam sobie w ogóle pracujących tam ludzi.

Pedałowałem stamtąd raźnie w znajome okolice, czasami nawet obok własnego domu, a także w rejony sąsiadujące z biurem i szkołą średnią, które były mi zupełnie obce, miejsca o nazwach takich, jak Flatlands i Canarsie. Drobne odkrycia wciąż mnie ekscytują. Wiedziałem, że Bedford Avenue biegnie za ogrodzeniem stadionu Ebbets Field, należącego do brooklyńskich Dodgersów i że tam właśnie spadają prawdopodobnie piłki wybite na homeruny. Mimo to z prawdziwym zaskoczeniem odkryłem, że Bedford Avenue ciągnie się aż do willowej dzielnicy Flatbush, i to pod własną nazwą, a nie, jak mogłoby się wydawać, Wschodniej Dwudziestej Piątej Ulicy. Coney Island Avenue, nazwana tak, choć prowadzi na wschodni kraniec Brighton i w żadnym miejscu nie przebiega blisko Coney Island, była Wschodnią Jedenastą, a Ocean Parkway udało mi się w końcu zlokalizować jako Wschodnią Szóstą. Do tego momentu znałem na Coney Island tylko ulice „Zachodnie", których numeracja zmniejszała się w miarę oddalania się od mojego miejsca zamieszkania.

Najdłuższą brooklyńską aleją jest prawdopodobnie Flatbush Avenue, która biegnie w dół od Manhattan Bridge (mostu, który rzeczywiście łączy Brooklyn z Manhattanem), przecinając na ukos całą dzielnicę i docierając prawie do brzegu morza przy granicy z Queens. Odkryłem tę długą, dolną część Flatbush Avenue na moim rowerze; górną połową podróżowałem dziesięć lat później, kiedy mieszkałem na Manhattanie i jeździłem mostem do Brooklynu, żeby odwiedzić Sylvię, Lee i matkę. Sylvia i Lee, oboje po ślubie, mieszkali wtedy blisko siebie w pobliżu stacji metra przy Kings Highway. Było to niedaleko biura Western Union, w którym pracowałem dziesięć lat wcześniej, pod koniec szkoły średniej. Po pierwszej odysei, którą odbyłem wzdłuż Flatbush Avenue, najbardziej lubiłem długie wypady na boki, czasami aż do odległego osiedla Gerritsen Beach, małej kolonii jednorodzinnych domów stojących wzdłuż kanałów, łączących wody morza lub zatoki z jakimś akwenem. Nie słyszałem wcześniej o Gerritsen Beach i nie słyszałem o nim później. Nazwiska na telegramach nie były tutaj żydowskie ani włoskie, podobnie jak twarze ludzi, którzy mieli na ogół jasne włosy. Dreszcz podniecenia przechodził mnie za każdym razem, kiedy pedałowałem obok wojskowej bazy powietrznej Floyd Bennett Field. Było to wczesną wiosną 1941 roku i żaden ze znanych mi ludzi nie znalazł się jeszcze nigdy w życiu na pokładzie samolotu i nawet o tym nie marzył.

A trzy lata później, zaledwie trzy lata, wczesną wiosną 1944 roku, na krótko przed wysłaniem mnie za ocean, mogłem znów poczuć ten dreszcz, lądując na Floyd Bennett Field w B-25s po locie treningowym z naszej bazy w Columbii w Karolinie Południowej. (Teraz przychodzi mi do głowy, że to mogło być Mitchell Field na Long Island, ale okres, jaki upłynął, jest ten sam i w związku z tym nie zmienia się pointa).

Po wylądowaniu mieliśmy trochę wolnego czasu, w związku z czym zaprowadziłem dwóch moich gburowatych znajomych bombardierów (nie mógłbym nazwać ich kumplami, bo nie byliśmy ze sobą tak blisko), Bowersa i Baileya, którzy przylecieli innymi samolotami, na obiad w słynnej restauracji Lindy'ego, usytuowanej wówczas na Broadwayu w okolicach Pięćdziesiątej Ulicy. Byłem tam już wcześniej na przepustce (w charakterze podziwianego, aczkolwiek nieco anonimowego bohatera wojennego) zaraz po otrzymaniu skrzydełek bombardiera i awansu na podporucznika. Moi znajomi pochodzili z Chicago (podobnie jak ich gazeta, „Chicago Tribune", obaj byli zaciekłymi izolacjonistami i nienawidzili Roosevelta i Anglii). W życiu nie widzieli takiej knajpy jak Lindy i jej hałaśliwy splendor oraz w przeważającej części żydowskie menu nie wprawiły ich w dobre samopoczucie. (Zapomniałem, co takiego zamówili, ale moim najczęstszym spożywanym tam w ciągu dnia posiłkiem był sandwicz z siekaną wątróbką i wędzonym indykiem na żytnim chlebie, pikle, kiszone pomidory oraz truskawkowy sernik na deser). Obaj czytali Damona Runyona i jeden z nich stwierdził, że siedzący tam ludzie (łącznie ze mną?) przypominają stworzoną przez Runyona postać Harry'ego Konia, sugerując, z czego zdawałem sobie świetnie sprawę, że wyglądają jak Żydzi, l rzeczywiście tak właśnie wyglądaliśmy.

We włoskich domach, które odwiedzałem z moimi telegramami, kiedy pracowałem jeszcze w Western Union, czekałem czasem, aż ktoś dorosły potwierdzi odbiór telegramu podpisem albo wróci do mnie z napiwkiem i nieodmiennie napotykałem silny cierpki odór absolutnie nie do pomylenia z tym, który unosił się w moim własnym mieszkaniu, chociaż tego ostatniego dzięki naturalnemu przystosowaniu prawie nie czułem. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że ten szczególny przenikliwy aromat, o którym mówię, jest włoski i że tkwi w tapetach, dywanach, tynkach i obiciach mebli impregnowanych przez lata gorącymi oparami oliwy, czosnku i pomidorów.

W tamtych czasach często dostawałem napiwek za przekazanie depeszy. W urodziny i Dzień Matki doręczało się na ogół po kilka telegramów jednej osobie, podobnie jak do lokali, w których odbywały się wesela. Wysokość napiwku wynosiła najczęściej pięć centów, czasami dychę. Największa gratyfikacja spadła na mnie zupełnie niespodziewanie. Pewnego dnia, gdy wracałem późnym popołudniem do roweru po doręczeniu telegramu przy Bedford Avenue, jakiś rozgorączkowany młody człowiek podbiegł do mnie, jakbym był aniołem, który pojawił się w odpowiedzi na jego desperacką modlitwę. Chciał wiedzieć, czy jeśli da mi dolara, udam się do sąsiedniego domu i zaśpiewam Happy Birthday – innymi słowy, czy jako niezależny posłaniec przekażę dziewczynie o imieniu Phyllis, która bawi się tam na przyjęciu, to, co oficjalnie nazywa się muzycznym telegramem. Nie ma sprawy, odparłem, po czym zadzwoniłem do drzwi, zaproszony wszedłem do środka, ruszyłem ku bawiącej się grupce i stojąc bez ruchu z rękoma spuszczonymi po bokach zaśpiewałem Happy Birthday dla Phyllis od Eddiego. Moja publiczność była zachwycona i nagrodziła mnie oklaskami. Po wyjściu na zewnątrz zasygnalizowałem Eddiemu, że zadanie zostało wykonane i ma wolną drogę. Nie uznałem za stosowne zdradzić mu, że obecna w środku starsza pani, prawdopodobnie matka albo ciotka, dała mi dwadzieścia pięć centów za mój muzyczny telegram.

Śpiewanie Happy Birthday uznałem za łatwą robotę – a także lukratywną – i żałowałem, że nie mogę zrobić w tej dziedzinie kariery.

Późną wiosną 1941 roku, kiedy na fotelu prezydenta zasiadł ponownie Franklin Delano Roosevelt, ukończyłem zgodnie z planem szkołę średnią. Odszedłem z Western Union w dniu rozdania świadectw. Jeśli istniało wtedy coś takiego jak bal maturalny, nic o tym nie wiedziałem; gdybym wiedział, pewnie bym nie poszedł. Do dziś nieufnie traktuję uczestnictwo we wszelkich grupowych imprezach i za każdym razem, gdy ulegam i biorę w nich udział, potem tego żałuję. W ramach protestu przeciwko wojnie w Wietnamie poszedłem na organizowany w Nowym Jorku marsz, pierwszy, w którym dołączono mnie do innych ludzi pióra, a następnie ustawiono w porządku alfabetycznym. W rezultacie znalazłem się nagle tuż obok dwóch krytyków literackich, którzy już wcześniej nie kryli swojej dezaprobaty wobec mojej osoby i choćby na tej podstawie mogli wydedukować, że ja też nie mam o nich najlepszego zdania. Byłem potem uczulony na inne marsze i wziąłem udział tylko w jednym, największym z nich, zorganizowanym w Waszyngtonie, dokąd poleciałem samolotem z grupką przyjaciół. Była też tam moja córka, Erica, która przyjechała autobusem z kolegami ze szkoły średniej. Biorąca udział w tym marszu grupa młodych katolickich studentek oraz towarzyszące im zakonnice z Marymount College z Westchesteru, dokąd tydzień później pojechałem, żeby mówić na temat mojej twórczości, zostały zaatakowane gazem łzawiącym, kiedy stały niewinnie przy krawężniku, czekając na swój wyczarterowany autobus. Nie pomyślałem nawet, żeby pójść na uroczystość rozpoczęcia roku w swoim college'u. Poszedłem na rozdanie świadectw maturalnych; towarzyszyły mi dumnie moja matka, Lee i Sylvia. Zjedliśmy razem wczesny obiad w restauracji, a potem pojechałem metrem 7 kilkoma przyjaciółmi do klubu przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, żeby posłuchać Billie Holiday. Mieliśmy już wtedy własny klub i wiedzieliśmy, że jest wyjątkowo dobra.

Mój pierwszy klub Highlight powstał w piwnicy, a potem przeniósł się do bardziej wystawnych wnętrz przy Surf Avenue, półtorej przecznicy od mojego domu. Któregoś dnia mój brat wpadł tam niespodziewanie, żeby wezwać mnie do domu. Paliłem papierosa. Trzymałem to w tajemnicy przed rodziną i nie potrafię powiedzieć, który z nas był bardziej zakłopotany. Zostałem przyłapany; Lee przyłapał mnie. Każdy z nas powinien coś zrobić. Najwyraźniej żaden nie wiedział co.

– Od jak dawna to robisz? – zapytał w końcu z dezaprobatą, gdy wyszliśmy razem na ulicę.

Zgniotłem niedopałek. Oboje z Sylvią palili i mogłem zapytać, ile miał lat, jak sam zaczął, ale nie umiem być wyszczekany, gdy to naprawdę ważne. Niewinnym głosem i ze szczerym wyrazem twarzy potrafię opowiadać najbardziej niesamowite historie słuchającym mnie jeleniom, ale robię to wyłącznie wtedy, kiedy idzie o żart i w grę nie wchodzi poważna stawka. Przyciśnięty do muru, zaczynam się jąkać i zapominam języka w gębie.

– Skoro już palisz, równie dobrze możesz to robić w domu – zadecydował. – Nie powinieneś robić poza domem niczego, o czym nie mógłbyś nam opowiedzieć. Masz, spróbuj mojego – dodał po chwili.

Ta krytyka odniosła pozytywny skutek i rok później wzmocniła opory, które zalęgły się już wcześniej w moim sumieniu, a wynikały, jak sądzę, ze znikomych (z wyjątkiem zwodniczego apetytu) narkotycznych efektów palenia marihuany. Paliłem ją kilka razy i zawsze byłem potem głodny jak wilk i miałem obolałe gardło. Palenie marihuany z całą pewnością nie było rzeczą, o której chciałbym, żeby dowiedziała się moja rodzina. Nie miałem po niej żadnych wizji, ani wtedy, ani później, jakiś czas po wojnie, kiedy sztachnąłem się wyłącznie po to, by nie sprawić zawodu bliskim znajomym, w których towarzystwie się znalazłem (nie chciałem narazić się na zarzut, że psuję dobrą zabawę, albo jestem sztywniakiem). Na podstawie tego, czego nauczyłem się później w trakcie kilku mało owocnych lat psychoanalizy, sądzę, że nie miałem wizji, ponieważ z powodów ukrytych głęboko w mojej podświadomości wcale ich nie chciałem. Prawdę mówiąc, w ogóle nie miałem ochoty palić trawki.

Co do samej matury, mój udział w uroczystościach był naprawdę skromny. Nie wygłaszałem dzięki Bogu mowy pożegnalnej, nie zdobyłem żadnych nagród i poza momentem gdy odbierałem dyplom, nie zostałem ani razu wyróżniony z nazwiska. Prawdopodobnie jednak wyróżniałem się na tle wszystkich obecnych osiągnięciem, którego nie zauważono. Byłem jedynym uczniem klasy maturalnej o imieniu Joey, który otrzymywał zasiłek dla bezrobotnych, sięgający astronomicznej kwoty sześciu dolarów tygodniowo.

Całe świętowanie ograniczyło się, o czym już wspomniałem, do obiadu i wizyty w klubie. Nikt nie myślał nawet o czymś w rodzaju nagrody czy wakacji. Nie sądzę, żeby ktoś, kogo wtedy znałem – w każdym razie nie Lee ani Sylvia – pojechał gdzieś na wakacje. W sobotni ranek odpoczywałem. W niedzielę, razem z doradzającymi mi przez ramię Lee i Sylvią zabrałem się do lektury ofert pracy, a w poniedziałek rano wsiadłem do metra, żeby odwiedzić pośredniaki i poszukać szczęścia w mieście.

Moje pierwsze biuro pośrednictwa pracy, Wall Street Employment Bureau, mieszczące się w finansowej dzielnicy dolnego Manhattanu, przy krętym zaułku o nazwie Beaver Street (fascynuje mnie, że tego rodzaju detale tak mocno zapadają w pamięć), na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną skierowało mnie ponownie na północ, do Towarzystwa Komunikacyjnych Ubezpieczeń Wzajemnych Manhattan w General Motors Buiłding, gdzie przystojna, macierzyńska i jak należy zamężna czarnowłosa panna Beck (lub Peck) nie mogła uwierzyć, że widziała mnie już przedtem i dała do zrozumienia wzruszeniem ramion i pochyleniem głowy, że tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Siedząca przy biurku bliżej drzwi moja nowa i chyba bardziej obiecująca miłość zaprowadziła mnie daleko na tyły biura, gdzie jeszcze nie byłem. Najpierw rozmawiała ze mną sekretarka jednego z dyrektorów, panna Sullivan; zadała mi w uprzejmy sposób kilka pytań, głównie, jak dzisiaj sądzę, żeby sprawdzić, czy rozumiem i potrafię mówić po angielsku. Jej szef potrzebował potem zaledwie pięciu minut, żeby zaakceptować, jak przypuszczam, moją powierzchowność, i posłano mnie natychmiast do roboty w archiwum. Moje początkowe wynagrodzenie wynosiło sześćdziesiąt dolarów miesięcznie i wydawało się nie najgorsze. Byłem szczęśliwy, że w ogóle mam jakąś pracę. Dość szybko zorientowałem się, że tak długo, jak długo pozostanę archiwistą, moja płaca raczej się nie zmieni. Gdybym się nad tym zastanowił, zdałbym sobie już wtedy sprawę, że w Towarzystwie Manhattan nie ma poza tym zbyt wielu rzeczy, których mógłbym się szybko nauczyć i które w ogóle chciałbym robić.

W tym czasie, w wieku osiemnastu lat, wątpię, bym miał ochotę myśleć o czymkolwiek w sposób tak systematyczny. Podobnie jak moi rówieśnicy, nie zastanawiałem się nad przyszłością. Tak naprawdę żaden z nas nie wiedział, co chce robić albo kim chce zostać. Sformułowania, że jakaś praca „daje szansę na awans" lub „może zapewnić pomyślną przyszłość", mało dla nas znaczyły, ponieważ niczego nie planowaliśmy; wykluczała to nasza sytuacja. Toczyła się wojna, czekało nas powołanie do wojska i braliśmy to, co mogliśmy otrzymać. Jeśli któryś z nas dostał awans i wzniósł się na trochę wyższy szczebel, traktowaliśmy to niejako coś, co mu się słusznie należało, lecz zaskakujący uśmiech fortuny. Nie pamiętam, ile z moich sześćdziesięciu dolarów miesięcznie dawałem rodzinie na ogólne koszty utrzymania, ale coś dawałem – tyle, ile Lee lub Sylvia chcieli, żebym dawał. Nie chcieli zbyt wiele.

Samo archiwum było przestronną klatką z sięgającej od podłogi do sufitu drucianej siatki, która zajmowała centralną część całego piętra. Przez jej kwadratowe oka ci z nas, którzy byli w środku, widzieli to, co działo się na zewnątrz, a ci z zewnątrz mogli nas słyszeć i widzieć. Ponieważ mogliśmy się swobodnie komunikować głosem, inni rzadko kiedy musieli wchodzić do klatki, lecz mimo to często to robili.

Zorientowałem się szybko, czym zajmowała się firma: ubezpieczano tu od odpowiedzialności cywilnej limuzyny i taksówki, zarówno te należące do korporacji, jak i do indywidualnych przewoźników. Ubezpieczenie obejmowało szkody powstałe w wyniku wypadku, szkody materialne (SM) oraz uszkodzenia ciała (UC). Szybko zorientowałem się także (i zaimponowałem w domu tą wiedzą), że w tym czasie numery rejestracyjne wszystkich miejskich taksówek zaczynały się od litery O, a samochodów świadczących prywatne usługi – od Z. Za każdym razem, gdy jakaś taksówka albo ubezpieczona u nas limuzyna uczestniczyła w wypadku drogowym – a po wszystkich dzielnicach Nowego Jorku krążyło wówczas mnóstwo taksówek i mniej lub bardziej poważne kolizje zdarzały się o każdej porze dnia i nocy – pisało się raport, zakładało akta sprawy i umieszczało je w jednej z licznych szafek, skąd były wyjmowane, kiedy pojawiał się jakiś nowy dokument. Nasze zadanie – a była nas całkiem spora grupka – polegało na zlokalizowaniu i dostarczeniu akt na właściwe biurko, gdy dostawaliśmy takie zlecenie, a następnie na odniesieniu ich na miejsce. Kiedy sprawę zamykano, na ogół w wyniku negocjacji, teczki wędrowały na dół do magazynu martwych akt. Szafki na górze były metalowe; na dole przechowywano akta w kartonowych pudłach. Po upływie odpowiedniego okresu przenoszono je do wynajmowanego na Manhattanie magazynu jeszcze bardziej martwych akt. Któraś z tych martwych teczek mogła jednak co jakiś czas wrócić do życia i jeden z nas musiał udać się do ponurych katakumb magazynu, żeby ją przynieść.

Pracowało nas tam na pełnym etacie pięć osób. Najbardziej zaprzyjaźniłem się ze Stanleyem Levym, jakieś dwa lata starszym ode mnie, który mieszkał daleko w Brooklynie, niedaleko Coney Island. Czarnowłosy, z dołkiem w podbródku, przypominał bardzo Cary'ego Granta i z tego, co wiem od ludzi, którzy znali Granta, był od niego znacznie mądrzejszy. Lou, który pracował tam najdłużej, był szczupłym przyjaznym Włochem z Bronxu; Jerry był Żydem i także mieszkał w Bronksie. Naszym szefem był Ralph, żwawy sprężysty niski facet poniżej trzydziestki z wypomadowanymi falistymi blond włosami. Na pierwszy rzut oka Ralph wydawał się zawsze robić dwa razy tyle, co każdy z nas, dwa razy tyle, co wszyscy razem – biegał w tę i z powrotem, z nieodłączną kartką papieru w ręce, a potem któregoś dnia nagle go zwolniono. Nie powiedziano nam dlaczego. Na tej kartce papieru, żartował Stanley Levy po jego odejściu, nigdy nie było nic napisane.

Z odległej części biura za zakrętem korytarza, gdzie urzędowali nie spoufalający się na ogół z resztą personelu likwidatorzy, prawnicy i agenci, przybyła do naszego archiwum panna Dunbar, wspaniale zbudowana kobieta koło pięćdziesiątki o pogardliwym wszystkowiedzącym spojrzeniu i szyderczym uśmieszku. Od dzisiaj wszystko tu będzie wyglądać inaczej, powiadomiła nas stanowczo, kiedy została naszą szefową; przeprowadzimy konieczne zmiany. Nikt z nas nie wiedział, o czym mówi; nie mieliśmy pojęcia, co było nie tak. I w rezultacie wszystko zostało po staremu. Pracowaliśmy tak jak przedtem, nie molestowani i w dobrych humorach, przekomarzając się z tymi dziewczętami, które odpowiadały żartami na nasze żarty, i mężczyznami, którzy nas do tego prowokowali – z George'em Schwartzem, panem Spiese'em, Harriet Jackman, panną Beck, Virginią i Eunice. Pod sardonicznym uśmieszkiem i wszystkowiedzącym spojrzeniem panny Dunbar nie kryło się nic szczególnego; takie miała po prostu spojrzenie i do jedynej zmiany doszło, kiedy wylosowany został numer Lou i nasz kolega musiał odejść do wojska. W jego domu w Bronksie (Stanley i ja jechaliśmy tam piekielnie długo metrem) odbył się w przemiłej atmosferze pożegnalny obiad, ugotowany i podany przez promienną kochającą matkę, która kochała nas wszystkich. To był mój pierwszy włoski domowy posiłek i przeliczyłem się trochę z siłami. Zbyt grzeczny wówczas, żeby zapytać i się upewnić, uznałem, że klopsiki, podane po zupie i spaghetti, są głównym daniem i roztropnie (przezorny zawsze ubezpieczony) nałożyłem sobie dwa lub trzy więcej; potem miałem pewne trudności z nadziewanym kurczakiem w jarzynach, którego podano przed owocami, serami i ciastem na deser.

Mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt, z kilkoma starymi biurkami i porzuconymi obrotowymi krzesłami, nie sprawiał wcale ponurego wrażenia. Dla nas stanowił rodzaj placu zabaw. Był do niego tylko jeden klucz i przechowywaliśmy go w archiwum. Posilałem się tam razem z resztą, kiedy zabrałem z domu drugie śniadanie, co zdarzało się dość często. Matka dawała mi jabłko, pomarańczę albo banana i moje ulubione kanapki: dwie bułki z makiem, zawsze dwie i zawsze z makiem, z łososiem z puszki, krojoną drobno cebulką i plasterkiem pomidora bądź też z koszernym salami lub kiełbasą i mnóstwem musztardy. Kolejnym przysmakiem mojego pomysłu (tak mi się przynajmniej wydawało) była bułka z plastrem kurczaka – koniecznie białe mięso, tak wtedy jak i dzisiaj – z liściem sałaty oraz – i na tym polegała cała magia – majonezem z jednej strony i keczupem z drugiej. Tylko krok dzielił mnie od odkrycia rosyjskiego dressingu i nic o tym nie wiedziałem.

W magazynie toczyliśmy czasami bitwy na gumki i spinacze i graliśmy w kości i w „nogę". (W grze w „nogę" zawodnik wsuwał monety pod każdy but tak szybko, żeby nikt nie zauważył, czy na górze jest orzeł, czy reszka. Następnie drugi zawodnik wsuwał pod nie monety tej samej wartości. Jeśli pasowały, wygrywał. Jeśli nie, wygrywał pierwszy zawodnik. W większości wypadków był remis). Można tam było również spędzać miło czas w samotności, udając, że wciąż szuka się akt, które się znalazło, i rozwiązując poranne krzyżówki, względnie zaznaczając w zamieszczanych w gazetach kuponach, kto zwycięży w sobotnich meczach uniwersyteckiej ligi futbolu. Co jakiś czas wyjmowałem na chybił trafił jakieś akta, żeby poszukać czegoś ciekawego. Nigdy nie udało mi się niczego znaleźć. Dla wielu magazyn był również miejscem potajemnych szybkich schadzek, co dwaj z nas odkryli przypadkiem w dniu, kiedy odchodziłem. Miejscem jeszcze szybszych schadzek były schody między piętrami.

Na temat biurowych romansów dowiedziałem się dużo od mojej przyjaciółki Virginii, wesołej, dowcipnej i wyjątkowo ładnej flirciary. Była ode mnie cztery lata starsza i studiowała wcześniej w college'u. Kiedy się bliżej poznaliśmy, opowiedziała mi o swoich randkach. Na jedną wybrała się z naszym prawnikiem, na drugą z likwidatorem i każdy z nich zagrozi], że wysadzi ją z samochodu, jeśli nie okaże się bardziej uległa, niż była. Mieszkała aż w New Jersey i nie wspomniała, że musiała wracać do domu na piechotę. Utrzymywała również słodkie i smutne płatoniczne stosunki ze starszym cichym żonatym mężczyzną, ale ograniczały się one do wypijanego czasem po pracy drinka i jeszcze rzadszej kolacji. Nie mogło z tego nic wyniknąć i żadne z nich nie chciało, żeby wynikło coś więcej.

Którejś soboty poszedłem prosto z biura do opery, na popołudniowe przedstawienie „Carmen" w starym budynku Metropolitan Opera, gdzieś w okolicy Zachodniej Trzydziestej. Dokonałem trafnego wyboru. Dzięki cotygodniowym i nocnym programom radiowym prezentującym krótkie fragmenty klasycznych przebojów, znałem już częściowo muzykę – marsz toreadorów, Habanerę i natchnioną uwerturę. (Dwie pierwsze melodie były popularne na naszej ulicy dzięki zaopatrzonym w domorosłe rymy przeróbkom: „Wysoki Sądzie/Ten okropny zbój/Dopuścił się/Ach Boże mój…/Niech odpokutuje za swój grzech/Żądam katorgi lat trzech!" i „Zabiłem byka/Cóż to dla mnie byk/Krew z niego sika/Siku siku sik…". Reszty zapomniałem. Z tą drugą przyśpiewką zapoznał mnie Lee, od którego nauczyłem się również wszystkich wierszyków o Iwanie Cywickim Cycarze). Na przedstawieniu „Carmen" zachwyciły mnie tańce, gra aktorska, oczarowało zaskakujące pojawienie się w barwnym pochodzie rozpoczynającym ostatni akt karety zaprzężonej w żywe konie. Żywe, prawdziwe konie! – powtarzałem wszystkim.

A potem przeciągnąłem strunę. Podejmując naiwną i w rezultacie nieudaną próbę wprowadzenia mojego przyjaciela Lou Berkmana w świat muzycznych rozkoszy, nabyłem dwa bilety na drugą operę i zabrałem go ze sobą, tym razem na wieczorne przedstawienie. Lou pracował już wtedy na złomowisku swojego ojca w Brooklynie, przedsiębiorstwie, które było o wiele bardziej lukratywne, niż można by sądzić z nazwy, i z którego tak długo, jak to było niezbędne, utrzymywały się na całkiem niezłym poziomie dwie albo trzy rodziny Berkmanów. Po pracy przyjechał do mnie metrem i czekając w recepcji, dowcipkował z moją rezolutną przyjaciółką Virginią. Fundnął mi siekany kotlet z tłuczonymi ziemniakami i pieczoną fasolą w barze po drugiej stronie alei i pojechaliśmy metrem na południe. Kupiłem oczywiście najtańsze bilety i kiedy po długim czasie odnaleźliśmy swoje miejsca w najwyższym rzędzie z boku, okazało się, że nie widzimy jednej trzeciej sceny. Wystawiali „Tannhausera" i tym razem nie był to fortunny wybór. Padłem ofiarą własnej łatwowierności i niedoświadczenia: do melodii „Chóru pielgrzymów" śpiewaliśmy w podstawówce naszą piosenkę na Święto Dziękczynienia; tą samą melodią zaczyna się uwertura i sądziłem naiwnie, że jej znajomość ułatwi przyswojenie sobie reszty muzyki. Tym, którzy nie znają Wagnera, lub nie znają „Tannhausera", mogę powiedzieć, że istnieje wielka różnica między tą operą i „Carmen", wielka i bardzo dłu-u-uga. Ten wieczór sprawił, że Lou, póki żył, nigdy już nie poszedł na żadną operę, a ja nigdy nie chciałem słuchać „Tannhausera".

Po odejściu z archiwum drugiego Lou i pod kierownictwem panny Dunbar, która w przeciwieństwie do żywego jak iskra Ralpha miała nas stałe na oku, stosunki w naszym miejscu pracy zrobiły się mało sympatyczne. Następca Lou nie potrafił się dopasować do kumpelskiej atmosfery, w której uprzednio kwitnęliśmy. I kiedy również Stanley Levy powołany został do wojska i złożył podanie o dymisję, zwolniłem się razem z nim. Odeszliśmy tego samego popołudnia. Stanley szedł do wojska, ja do stoczni marynarki wojennej w Wirginii. W ostatnim dniu pracy, w wyniku zabawnego zbiegu okoliczności, wyszło na jaw, że więcej niż jeden z nas wykorzystywał mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt na szybkie romantyczne randki w godzinach urzędowania. Do magazynu był tylko jeden klucz i obaj pilnie go potrzebowaliśmy. Zawsze uczynny, ustąpiłem starszemu koledze i zostałem obsypany pieszczotami na podeście schodów w połowie piętra. Po raz kolejny nie udało mi się uzyskać wszystkiego, czego pragnęło na pożegnanie me serce. Virginia miała jak zwykle pomalowane na czerwono wargi i nie całowaliśmy się zbyt namiętnie, żeby nie zostawić na ustach dowodu winy. Byłem w niej głęboko zakochany i to było dobre. Przestałem ją kochać minutę po tym, jak się rozstaliśmy, i to było jeszcze lepsze.

Загрузка...