ROZDZIAŁ XVIII

— Kto?! — Lester Tourville wytrzeszczył oczy, wbijając wzrok w twarz widoczną na ekranie, pewien, że się przesłyszał.

Kapitan Bogdanovich pokiwał energicznie głową i potwierdził:

— To nie jest pomyłka, towarzyszu admirale. Mogę panu odtworzyć wiadomość od towarzyszki kapitan Zachary, jeśli pan chce.

Tourville skinął głową i na ekranie pojawił się nagłówek meldunku adresowanego do jego szefa sztabu wraz z datą i godziną. Zniknął po paru sekundach zastąpiony przez raczej chudą niewiastę w skafandrze próżniowym. Naszywka na jej lewej piersi głosiła „Zachary, Helen G.”, a w jej ciemnych oczach widać było jeszcze ślady zaskoczenia podobnego do tego, którego on właśnie doświadczył. Odchrząknęła i oświadczyła formalnie:

— Towarzyszu kapitanie Bogdanovich, melduję, że ciężki krążownik Katana pod moim dowództwem wraz z ciężkim krążownikiem Nuada dowodzonym przez towarzysza kapitana Wallace’a Turnera nawiązały kontakt ogniowy z ciężkim krążownikiem Królewskiej Marynarki HMS Prince Adrian. Po wymianie salw rakietowych na dużą odległość, w trakcie której wykorzystałam przewagę, jaką dały mi zasobniki holowane, Prince Adrian został zmuszony do poddania się. Mój okręt odniósł spore uszkodzenia, ale zachował zdolność bojową. Mam też siedmiu zabitych i czternastu ciężko rannych. Nuada nie zgłasza żadnych uszkodzeń. Natomiast ze wstępnej inspekcji pryzu dokonanej przez mojego pierwszego oficera wynika, że liczba zabitych i rannych wśród jego załogi to prawie sto pięćdziesiąt osób. Zdążyli jednak zniszczyć wszystkie tajne urządzenia i wyczyścić pamięci komputerów pokładowych, spowodowane zaś przez nasz ostrzał zniszczenia okazały się znacznie poważniejsze, niż sądziłam. Przede wszystkim zniszczony został dziobowy pierścień napędu i z tego, co mi w tej chwili wiadomo, niemożliwa będzie jego rekonstrukcja przy użyciu dostępnych środków. Obawiam się, że w związku z tym będziemy zmuszeni go zniszczyć, wycofując się z systemu, ponieważ nie będzie możliwości zabrania go w nadprzestrzeń. — Zachary zrobiła krótką przerwę, jakby porządkując myśli, i dodała rzeczowym, mechanicznym tonem: — Wśród jeńców jak dotąd zdołaliśmy zidentyfikować dowódcę HMS Prince Adrian, komandora Alistaira McKeona, oraz dowódcę eskadry eskortującej konwój, komodor Honor Harrington. W naszych rękach znalazła się także część jej sztabu.

Zachary urwała, jakby dopiero teraz dotarło do niej, kogo wzięła do niewoli, i nadal uważała to za rzecz niemożliwą. Potem leciutko wzruszyła ramionami i kontynuowała:

— Jeżeli nie otrzymam innych rozkazów, zamierzam pozostawić towarzyszowi kapitanowi Turnerowi zadanie zabezpieczenia pryzu, a sama dostarczę wziętych do niewoli oficerów na pokład okrętu flagowego najszybciej, jak to będzie możliwe. Po drodze dokończę też sprawdzanie uszkodzeń mojego okrętu i mam nadzieję przedstawić kompletny wykaz zaraz po przybyciu. Towarzysz komisarz Kuttner został poinformowany o moich zamiarach i zgadza się z tym planem. Bez odbioru.

Ekran zamigotał i pojawiła się na nim ponownie twarz Bogdanovicha. W oczach szefa sztabu widać było radosne błyski, a Tourville poczuł na własnej twarzy szeroki, szczęśliwy wręcz uśmiech. Zdawał sobie sprawę, że zdobycie ciężkiego krążownika, w sumie jedenastego pryzu, od chwili odbicia systemu Adler nie uzasadniało takiej radości i samozadowolenia. Nawet jeśli rzeczony ciężki krążownik należał do floty, która od sześciu lat standardowych regularnie łoiła skórę Ludowej Marynarce gdzie i jak chciała. W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego znaczenia.

— Harrington — powtórzył z rozmarzeniem. — Cholera, Harrington!

— Właśnie, sir! To jest, chciałem powiedzieć, towarzyszu kontradmirale — poprawił się czym prędzej Bogdanovich i także uśmiechnął szeroko.

Tourville odchylił fotel, założył nogę na nogę i wyciągnął z kieszeni na piersiach cygaro. Udawany nałóg czy nie, teraz była najwłaściwsza okazja do zapalenia. Prawdę mówiąc, wątpił, by kiedykolwiek trafiła mu się lepsza — najpierw odbił Adler, a teraz wziął do niewoli Honor Harrington.

Rozpakował cygaro, odgryzł koniuszek i zapalił je starannie, zastanawiając się, co też propaganda zrobi z tą nowiną. Co prawda zwykły komodor nie był specjalnie ważną zdobyczą, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Królewska Marynarka miała w niewoli admirałów różnej maści Ludowej Marynarki na pęczki. Tyle że w tym konkretnym komodorze nie było nic zwykłego. Honor Harrington była jednym z upiorów prześladujących całą Ludową Marynarkę i każdego z jej oficerów z osobna. Stała się uosobieniem przepaści dzielącej możliwości Royal Manticoran Navy i Ludowej Marynarki. Między innymi dlatego wzięcie jej do niewoli sprawiło mu taką satysfakcję — miał bowiem powody sądzić, że zrobił właśnie drugi poważny krok, by zmniejszyć tę przepaść. Na małą skalę, ale jednak odbicie systemu Adler było pierwszą poważniejszą klęską, jaką RMN poniosła w ciągu ostatnich pięciuset lat standardowych. Ujęcie żywej legendy Royal Manticoran Navy stanowiło niejako ukoronowanie tego wyczynu.

Tourville uśmiechnął się nieco złośliwie — czego jak czego, ale takich efektów Theisman na pewno się nie spodziewał, wysyłając go na ten rajd.

Napawał się własnym sukcesem przez następne kilkanaście sekund, a potem przyszły mu na myśl konsekwencje. I sprowadziły natychmiast na ziemię. No bo tak: najprawdopodobniej w nagrodę go, cholera, awansują, co samo w sobie już było złe. Dotąd udawało mu się tego unikać, raz — bo nie chciał tracić samodzielnego dowództwa, dwa — bo w ten sposób nie był narażony na to, że zrobią z niego kozła ofiarnego kolejnego idiotycznego rozkazu, którego po prostu nie można było wykonać. Jeżeli jednak, tak jak podejrzewał władze, nagłośnią całą sprawę, to dowództwo nie będzie miało wyjścia i go awansuje. A on będzie musiał przyjąć ten awans, bo odmowa była jeszcze pewniejszym samobójstwem.

W każdej bowiem flocie, nie tylko opętanej rewolucyjną manią, obowiązywała prosta zasada: oficer, który odmówił przyjęcia awansu, udowodnił tym samym nieprzygotowanie do zaakceptowania zwiększonej odpowiedzialności. Taki oficer nigdy więcej nie miał okazji do podobnego zachowania, a to z tej prostej przyczyny, że nigdy już nikt nie zamierzał go awansować. A co gorsza, nigdy też nie otrzymywał odpowiedzialnych przydziałów czy zadań, a jedynie w naprawdę nadzwyczajnych okolicznościach otrzymać mógł jakiekolwiek dowództwo. W jego przypadku było jeszcze gorzej, bo choć nie tylko on wpadł na pomysł, jak uniknąć zostania kozłem ofiarnym ubecji, to jeśli odmówi przyjęcia awansu, tym bardziej zwróci na siebie uwagę Urzędu Bezpieczeństwa. Skutki mogą być nawet bardziej opłakane — ponieważ Ludowa Republika walczyła o życie, współtowarzysze broni mogą nabrać ochoty na pozbycie się z szeregów oficerskich kogoś takiego jak on i aktywnie pomóc bezpiece.

Jedyną możliwością, by zażegnać to niebezpieczeństwo, było całą zasługę ujęcia Harrington przypisać Zachary i Turnerowi. I w takim też duchu zamierzał sporządzić wszystkie swoje raporty. Dowództwo floty i tak będzie znało prawdę, a w tym przypadku skromność będzie w oczach zwierzchników jedynie zaletą. Przy odrobinie szczęścia uda mu się doprowadzić do awansu obu kapitanów, którzy zresztą w pełni na nie zasłużyli. Przyznawał jednak sam przed sobą uczciwie, że musiałby mieć olbrzymie szczęście, by samemu uniknąć przy tej okazji promocji. A na to raczej nie miał co liczyć, bo jak podejrzewał, ujęcie Harrington wyczerpało na długo przysługujący mu limit. Swoją drogą to niepojęte, jak ona mogła mieć aż takiego pecha po tym wszystkim, czego dotąd dokonała. Najwyraźniej opuściło ją szczęście, którego dotąd miała w nadmiarze…

Pokiwał głową i wyjął cygaro z ust, po czym obejrzał uważnie żarzący się koniec, przypominając sobie równocześnie treść meldunku Zachary. Był pewien, że gdyby Harrington została ranna w trakcie walki, Zachary poinformowałaby go o tym, i wdzięczny był losowi, że tak się nie stało. Informacja o wzięciu jej do niewoli uradowała go, ale nie należał do tej grupy oficerów Ludowej Marynarki, którzy nienawidzili jej za to, jaka była dobra i jakich problemów zdążyła im przysporzyć. Właśnie z tych powodów jej ujęcie sprawiło mu taką satysfakcję — była przeciwnikiem godnym szacunku, i prawdę mówiąc, nie mógł się doczekać spotkania z nią. W końcu był pierwszym starszym rangą oficerem Ludowej Marynarki, który będzie miał okazję ją spotkać, nie będąc jej jeńcem.

Z powodu tego szacunku i z racji jej osiągnięć militarnych oraz politycznego znaczenia tym bardziej należało traktować ją z uprzejmością. A Ludowa Republika nie miała zbyt chlubnych tradycji, jeśli chodzi o właściwe traktowanie jeńców wojennych. Nie było ono najwłaściwsze już za rządów poprzedniej ekipy, co Tourville’a i sporą część korpusu oficerskiego przepełniało wstydem i żalem, ale po rewolucji stało się nieporównanie gorsze, gdyż szykanowanie, głodzenie czy tortury stały się celowe. Jeńcy znaleźli się głównie w gestii Urzędu Bezpieczeństwa i Ludowa Marynarka od lat toczyła tajną wojnę o utrzymanie jak największej ich liczby poza zasięgiem łap ubecji. Niestety była to walka z góry przegrana, gdyż UB miało znacznie silniejszą pozycję, toteż zwycięstwa należały albo do przypadków, albo UB po prostu pozwalała na nie. W końcu oficjalnie obozy jenieckie znajdowały się w gestii Ludowej Marynarki i ktoś powinien w nich siedzieć. Siedzieli więc członkowie załóg, podoficerowie i oficerowie, na których Urzędowi Bezpieczeństwa nie zależało. Wszyscy ważniejsi jeńcy pozostawali cały czas w mocy ubecji, a ważność nie zależała wyłącznie od posiadanej rangi.

A było wysoce prawdopodobne, że Urząd Bezpieczeństwa uzna Harrington za takiego właśnie ważnego jeńca i zażąda jej wydania. Kiedy to sobie uzmysłowił, przestał się uśmiechać, a jego twarz przybrała profesjonalnie kamienny wyraz. Nie chodziło wyłącznie o to, że nikomu nie życzył znalezienia się w łapach tej bandy sadystów, ani o to, że Harrington zasłużyła na lepszy los. Chodziło o to, że podobnie jak każdy myślący członek załogi czy kadry oficerskiej Ludowej Marynarki Lester Tourville miał prywatny interes w tym, by jeńcy byli właściwie traktowani. Powód był prosty — Sojusz miał w niewoli więcej personelu Ludowej Marynarki, niż sam stracił, i wszystko wskazywało na to, że nadal będzie brał więcej jeńców. A więc każdy z nich mógł się nim stać. Jeśli Królewska Marynarka zdecyduje się odpłacić pięknym za nadobne, to ucierpią na tym właśnie oni, ich krewni i znajomi, a nie bandziory z Urzędu Bezpieczeństwa.

Tourville wyprostował fotel i wpatrzył się w ekran. Zauważył nieco ogłupiałą minę Bogdanovicha, który dostrzegł zmianę jego nastroju, ale nie znał jej przyczyn, nie zamierzał jednak zaprzątać sobie głowy szefem sztabu. Bogdanovich chwilowo nie był ważny, ważna była kompletna analiza sytuacji, okazywało się bowiem, że miała ona aspekty, których nie dostrzegł, ogarnięty początkową radością. Teraz wziął się poważnie do pracy koncepcyjnej i analizowania wszelkich możliwych reperkusji. Oraz do rozważenia, jak najlepiej wszystko rozwiązać.

Miałby znacznie łatwiejsze zadanie, gdyby zdołał uzyskać pomoc Everarda Honekera; problem polegał na tym, jak to osiągnąć. Nie mógł szczerze wyjaśnić mu swoich motywów, bo choć osiągnęli pewien, można nawet rzec duży poziom wzajemnego zrozumienia, Honeker pozostał w głębi duszy komisarzem ludowym. Naturalnie też zbierze swoją część nagród za ujęcie Harrington i to właśnie mogło go skłonić do wysłuchania tego, co Tourville miał do powiedzenia. Teoretycznie rzecz biorąc, Honeker też był ubekiem — wszyscy komisarze byli funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa. Był też natomiast pseudooficerem od lat znającym realną stronę działań wojennych i służby pokładowej wraz ze wszystkimi konsekwencjami. Co ważniejsze, nie był ani idiotą, ani ogarniętym rewolucyjnym szałem neofitą jak przytłaczająca większość jego kolegów po fachu. Choć naturalnie nie przyznawał się do tego, zdawał się rozumieć, że marynarka mająca wygrać wojnę nie może ignorować realiów operacyjnych na rzecz przestrzegania wszystkich szczegółów doktryny rewolucyjnej, nawet najsłuszniejszej. A tym bardziej kretyńskiej. Już udowodnił, że potrafi przymknąć oko na różne kwestie, mające na uwadze skuteczność działań i zdrowy rozsądek, ale teraz chodziło o coś poważniejszego. I rodziło się pytanie, czy uda się go przekonać, by pomógł mu utrzymać Harrington w rękach floty, zamiast przekazać ją UB.

Istniała taka szansa, ale logika podpowiadała, że lepiej nie używać jako argumentów wyłącznie kwestii zobowiązań moralnych, uczciwości czy honoru Ludowej Marynarki. Nie dlatego, że Honeker mógłby źle go zrozumieć i te powody uznać za fałszywe, ale dlatego, że jak każdy komisarz ludowy miał głęboko i starannie wbite w łeb odrzucanie wszystkiego, co trąciło poprzednią władzą i przedrewolucyjnymi normami społeczno-moralnymi. W końcu kanonem rewolucyjnej wiary było to, że reżim Legislatorów załamał się, cytat: „pod ciężarem własnej, skorumpowanej dekadencji, a Komitet Bezpieczeństwa Publicznego wciągnięty został w walkę na śmierć i życie z siłami reakcji, arystokracji, elitaryzmu i zakorzenionych plutokratycznych interesów. Jedynymi wartościami, jakie cenili ci wrogowie sprawiedliwości i postępu, były kłamstwa wymyślone, by manipulować masami. Toteż musiały być odrzucone jako wymysły złodziejskiej elity od dawna, historycznie rzecz biorąc, spiskującej, jak zniewolić i wykorzystać Lud”. Koniec cytatu.

Ten stek bzdur znacznie trafniej podsumowała sama autorka na jakimś wystąpieniu. Tourville na nim nie był, ale zapamiętał jedną z maksym Cordelii Ransom: „Honor to określenie, którego plutokraci używają, gdy chcą kogoś zabić”. To nie wymagało żadnego komentarza.

Podejrzewał, że Honeker przywiązywał znacznie większą wagę do podobnych dekadenckich wartości, którymi pogardzała Ransom. Większą nawet niż gotów był przyznać. Tyle że przypominał kogoś wychowanego w bardzo religijnej rodzime, kto nadal regularnie chodził do kościoła, w którym coraz mniej rzeczy mu się podobało, ale który jeszcze nie uzmysłowił sobie, że stał się w tajemnicy przed wszystkimi agnostykiem. Niezależnie od tego, do czego przyznawał się sam przed sobą Honeker, przynajmniej w najbliższym czasie na pewno nie wystąpi z krytyką ortodoksyjnej doktryny rewolucyjnej, więc argumentację należało oprzeć na czymś innym…

Najlepiej na analizie solidnych i natychmiastowych plusów i minusów. Choć argument moralny mógł trafić do Honekera, będzie potrzebował innych — choćby po to, by móc udawać, że to był właśnie prawdziwy powód udzielonego poparcia. Tourville zamyślił się, wytężając umysł. Co by też spełniało najlepiej takie warunki…

I nagle go olśniło! Było to tak proste i oczywiste, że najzwyczajniej w świecie musiał o tym zapomnieć: konwencja denebska!

To, że Urząd Bezpieczeństwa łamał ją od samego początku swego istnienia, w niczym nie zmieniało faktu, że nadal stanowiła oficjalną podstawę traktowania jeńców wojennych nie tylko podpisaną, ale ratyfikowaną przez władze Ludowej Republiki Haven. A konwencja nakładała jednoznacznie obowiązek właściwego traktowania jeńców na siły zbrojne sygnatariuszy.

Co więcej, w tym konflikcie Liga Solarna wzięła na siebie odpowiedzialność za monitorowanie tego, w jaki sposób obie strony obchodzą się z jeńcami. Co prawda UB jak dotąd bezbłędnie oszukiwała inspektorów Ligi, ale Harrington była jeńcem zupełnie innego kalibru niż wszyscy, którzy dotąd trafili w ręce Ludowej Marynarki. I to także należało wykorzystać w rozmowie z Honekerem. Królestwo Manticore nie przyjmie żadnych wyjaśnień, jeśli ona zaginie. Nie wspominając już o tym, że Grayson podniesie piekło pod niebiosa. Jej losy i jej traktowanie muszą być wzorowe i jasne od początku do końca, bo inaczej nawet ta banda idiotów przysłanych przez Ligę weźmie się do roboty. A jak się weźmie, odkryje prawdę, bo druga banda idiotów odpowiedzialna w Urzędzie Bezpieczeństwa za jeńców była tak pewna siebie, że traktowała ich tak samo jak przetrzymywanych razem z nimi więźniów politycznych pewna własnej bezkarności. A na zadrażnienie stosunków z Ligą Solarna Ludowa Republika nie mogła sobie pozwolić, bo oznaczało to koniec dopływu nowej technologii. A to z kolei oznaczało przegranie wojny.

Na argument o upadku morale w związku z obawą zemsty za złe traktowanie jeńców lepiej było się nie powoływać, bo Honeker mógł się zjeżyć, słysząc, jaka jest powszechna opinia o losie więźniów i jeńców, którzy wpadną w łapy UB. Wiedział o tym naturalnie, ale co innego wiedzieć, a co innego powiedzieć. Należy mu raczej zasugerować, że jeżeli traktowanie Harrington naruszy jakiś artykuł konwencji, to tak reakcyjny reżim jak Gwiezdne Królestwo Manticore z pewnością zemści się na bezbronnych jeńcach, o czym wie personel Ludowej Marynarki.

Tourville jeszcze przez kilkanaście sekund wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w ekran, układając sobie przebieg rozmowy i sposób wysłowienia argumentów, po czym doszedł do wniosku, że w zasadzie ma już wszystko poukładane w głowie. Pewne sformułowania wymagały co prawda wypolerowania i dobrania najwłaściwszych do sytuacji słów, ale na szczęście miał jeszcze kilka godzin do czasu przybycia Katany i przekazania przez nią jeńców na pokład Count Tilly.

Tyle tylko, że część tego czasu będzie musiał poświęcić na znalezienie najlepszego, czyli najmniej zapluskwionego miejsca, w którym mógłby w miarę bezpiecznie przeprowadzić rozmowę z Honekerem…

Uśmiechnął się, wypuścił kłąb dymu i spojrzał wreszcie przytomnie na twarz Bogdanovicha.

— To doskonała wiadomość, Yuri! — oznajmił radośnie. — Proszę niezwłocznie poinformować o tym towarzysza komisarza Honekera i zająć się przygotowaniem przejęcia komodor Harrington i innych starszych stopniem jeńców z właściwą wojskową uprzejmością. Z tego co słyszałem, ona zawsze traktowała jeńców wzorowo i zamierzam zrewanżować się dokładnie tym samym.

— Rozumiem, towarzyszu kontradmirale.

— Doskonale. Aha, i przekaż proszę wiadomość o tym, co zaszło, Shannon. Jestem pewien, że także będzie chciała przywitać się z komodor Harrington.

— Dopilnuję tego, towarzyszu kontradmirale.

— Dziękuję. I daj mi znać, powiedzmy… czterdzieści pięć minut przed spotkaniem z Kataną.

— Rozkaz, towarzyszu kontradmirale.

— Dziękuję, Yuri — powtórzył Tourville i zakończył rozmowę.

Cygaro zdążyło już zgasnąć, więc zapalił je ponownie i wypuszczając kłęby dymu, zaczął kołysać się wraz z fotelem, zastanawiając się, jak zacząć rozmowę z Honekerem, by skłonić go do pomocy…


* * *

— Towarzyszka kapitan Zachary przesyła wyrazy uszanowania i prosi, by pani i pani oficerowie towarzyszyli mi na pokład hangarowy w celu przewiezienia na okręt flagowy, pani komodor — powiedział niezwykle uprzejmie i niezwykle oficjalnie komandor Luchner.

Honor odwróciła się, słysząc jego głos. Odgłosu otwierania drzwi jakoś nie słyszała — pewnie za bardzo pogrążyła się w myślach lub poddała rozpaczy. Wiedziała, że jej całkowicie pozbawiona wyrazu i z pozoru spokojna twarz nikogo nie zwiedzie. W rzeczy samej dla wszystkich, którzy ją znali, była ostatecznym dowodem na to, jak dalece czuła się pokonana i wyczerpana. Jednak na nic więcej nie było jej stać. Skinęła głową pierwszemu oficerowi Katany i powiedziała:

— Dziękuję, towarzyszu komandorze.

Sama się zdziwiła brzmieniem własnego głosu — był nieco zachrypnięty, ale poza tym zupełnie naturalny i przez moment odniosła absurdalne wrażenie, że należy do kogoś innego udającego ją samą. Przegoniła tę bzdurną myśl i odchrząknęła, ale nie na wiele się to przydało — głos nadal miała lekko zachrypnięty, gdy powiedziała:

— Proszę podziękować w moim imieniu swojemu dowódcy. Pan i pańscy ludzie zaopiekowaliście się nami naprawdę dobrze… zwłaszcza rannymi.

Luchner chciał coś powiedzieć, ale zastanowił się i zrezygnował, jako że nie przyszło mu na myśl nic, co nie zabrzmiałoby jak komunał. Skinął po prostu uprzejmie głową i odsunął się od drzwi, gestem zapraszając równocześnie Honor i pozostałych, by wyszli.

Posłuchała go i wyszła jako pierwsza, mechanicznie stawiając nogi. Uszła z niej cała energia i sprężystość, z jakimi zazwyczaj się poruszała, a zastąpiło ją wszechobecne zmęczenie tak fizyczne, jak i psychiczne. Fizyczne, jak podejrzewała, szybko ustąpi, natomiast co się tyczy psychicznego, to zanosiło się na naprawdę długie.

Obok niej szedł Alistair McKeon i nawet bez Nimitza czuła jego wstyd i ból silniejsze niż te, których sama doświadczała. Chciała go pocieszyć, ale ani nie mogła tego zrobić w żaden skuteczny sposób, ani on nie był teraz w stanie tego przyjąć. Znajdował się w stanie przypominającym stan ojca po śmierci dziecka, za którą się w dodatku obwiniał. To, że nie było tu absolutnie jego winy, chwilowo nie miało znaczenia.

Nie tylko on zresztą był ponury i nie tylko jego emocje czuła dzięki więzi z Nimitzem, tuż za nią bowiem szli: Andrew LaFollet, James Candless i Robert Whitman. Wszyscy mieli oblicza nie wyrażające absolutnie niczego i czuli się parszywie, ponieważ byli bezradni i uważali, że ją zawiedli. Byli gwardzistami graysońskimi i nie mogli dłużej chronić tej, której przysięgli strzec. Ich desperacka troska o nią była czymś, co ledwie mogła znieść.

Miała ochotę kazać im, żeby przestali, prosić, by skoro nie mogą jej chronić przed fizycznym zagrożeniem, przynajmniej oszczędzili jej psychicznego, i to na dodatek takiego, którego sami byli źródłem. Nie zrobiła tego, bo po pierwsze oni nie mogli takiego rozkazu wykonać, a po drugie ona nie miała prawa go wydać, nie ich winą bowiem było to, co czuli, a zwłaszcza to, że ona także to odczuwała. A czuli to, co czuli, dlatego że byli jej gwardzistami i to ich oddanie było powodem tych emocji. W żaden sposób nie mogła ich w tym układzie dobić, mówiąc im, że w ten sposób jeszcze pogarszają jej stan.

Dopilnowała natomiast, by zidentyfikować ich wobec oficerów Ludowej Marynarki jako oficerów Grayson Marinę Corps. Zauważyła, że McKeon był zaskoczony, gdy informowała Luchnera, że LaFollet ma stopień pułkownika, a obaj pozostali są porucznikami, ale nie odezwał się słowem. Uznał bowiem, że skłamała, by uniknąć rozdzielenia z nimi przy podziale załogi, gdyż na Kataną przetransportowano tylko oficerów, reszta pozostała na wraku Prince Adriana albo trafiła na Nuade. McKeon miał rację jedynie w połowie, gdyż pomijając chęć zachowania ich przy sobie, Honor powiedziała prawdę. Formalnie bowiem rzecz biorąc, każdy z nich miał stopień, który podała.

O czym praktycznie nie wiedział nikt spoza Graysona, gdyż używane na planecie określenie „gwardzista” miało kilka znaczeń. Powód był prosty — Gwardia nie była jednorodną formacją. W praktyce do Gwardii Harrington należały jakby pododdziały — osobista ochrona, czyli gwardia Honor, i właściwa formacja zajmująca się ochroną całej domeny, w skład której wchodziła policja, zwana Gwardią. Najmniej liczna była ochrona Honor, która właściwie i formalnie powinna nazywać się „Gwardia Jej Własna Patronki”, który to termin wykręcał język i łamał zasady gramatyki. Liczyła ona zaledwie pięćdziesięciu ludzi. Wszyscy rekrutowali się i formalnie wchodzili w skład Gwardii Harrington, podobnie jak z drugiej strony policjanci mający własne mundury i własną organizację.

Wszyscy oni nazywani byli gwardzistami, natomiast ich obowiązki, wyszkolenie i wyposażenie znacznie się między sobą różniły, co wszystkich spoza Graysona skutecznie dezorientowało. Nie byli pewni, co to właściwie jest Gwardia i który to jest gwardzista.

Osobista Gwardia zajmowała się ochroną patronki, w czym w razie potrzeby pomagały jej pozostałe elementy Gwardii. Z normalnej Gwardii także pochodzili nowi członkowie osobistej ochrony, których zawsze musiało być pięćdziesięciu, nigdy zaś nie mogło być ich więcej. Powód był historyczny i prosty — Benjamin Wielki nie po to czternaście lat toczył jedną z najgorszych wojen domowych w dziejach ludzkości, by ryzykować, że jego syn czy wnuk będzie zmuszony do podobnej. A podstawę wyszkolonych wojsk obu stron stanowiły prywatne armie osobistych gwardzistów różnych patronów. Dlatego w konstytucji, którą ułożył po wojnie, ustalił górną granicę tej formacji na pięćdziesięciu ludzi i jako dodatkowe zabezpieczenie przyznał każdemu członkowi osobistej Gwardii prawo do patentu oficerskiego w Armii Graysona.

Jego zamiarem było umożliwić swoim następcom powołanie gwardzistów do służby w wojsku, którego dowódcą był Protektor, gdyby zaszła taka potrzeba. A równocześnie pozbawienie każdego z przeciwników po pół setki najlepiej wyszkolonych ludzi. Przy tej okazji Armia Graysona, w skład której wchodził Korpus Marines, zyskiwała też doskonale wyszkolonych oficerów, co było dodatkową, można by rzec uboczną korzyścią. Przynajmniej z jego punktu widzenia.

Jego plan się nie powiódł, gdyż za rządów następnych, znacznie słabszych Protektorów Najwyższy Sąd Graysona za sprawą patronów wydał wyrok uznający, iż gwardziści otrzymują patenty oficerskie dlatego, że należą do Gwardii osobistej. Skoro więc wpierw zostali gwardzistami, to ich przysięga na wierność patronowi jest pierwsza i ważniejsza od przysięgi wojskowej, a ich głównym obowiązkiem jest lojalność wobec patrona. I dlatego do służby wojskowej mogli być powoływani wyłącznie za zgodą patronów. To, że żaden patron szykujący się do wojny z Protektorem takiej zgody nie udzieli, dla sędziów nie miało najmniejszego znaczenia. Z wyrokami sądowymi tak już jest, że zdrowy rozsądek zawsze przegrywa z interpretacją przepisów. Zwłaszcza gdy komuś na tym zależy.

W ten sposób zamierzenia Benjamina Wielkiego spełzły na niczym, ale konstytucyjne prawo zostało. Ponieważ Marines byli po prostu formacją Armii Graysona przydzieloną do służby na okrętach Marynarki Graysona, a LaFollet, Candless i Whitman byli oficerami Armii Graysona i bezwzględnie znajdowali się na pokładzie okrętu wojennego, można było ich uznać za oficerów Marines. Było to rozumowanie typowo prawnicze, więc dla każdego normalnego człowieka mocno podejrzane, ale Honor wyszła z założenia, iż niuanse prawa graysońskiego i struktury planetarnych sił zbrojnych nie są powszechnie znane, zwłaszcza w Ludowej Republice. Z czysto prawnego punktu widzenia mówiła prawdę. A że teczki personalne wszystkich trzech znajdowały się w jej kabinie na pokładzie Jasona Alvareza, nikt nie był w stanie tego sprawdzić.

Satysfakcja z tego, że Luchner jej uwierzył, była jedynym płomykiem rozświetlającym wszechobecny mrok, który ją ogarnął. Była też zresztą krótkotrwała. Przemożne okazało się poczucie klęski przepełniające zarówno ją, jak i wszystkich, którzy ją otaczali. Owszem, wszyscy czuli też ulgę, że przeżyli, ale była ona stłumiona, gdyż większość ogarnęło poczucie winy i wstyd właśnie z powodu tej ulgi.

Ona sama odbierała te emocje poprzez więź łączącą ją z Nimitzem. Wiedziała, że ewolucja tej więzi zaszła zbyt daleko, by Nimitz mógł przestać przekazywać jej uczucia innych. Mógł je przytłumić, mógł „wygasić” jakąś osobę, ale nie był w stanie zrobić tego z wszechobecną, silną emocją. Przymknęła oczy i przytuliła go mocniej. Podobnie jak większość idących za nią Nimitz nadal był w skafandrze próżniowym, co utrudniało mu zajęcie zwyczajowego miejsca na jej ramieniu. Poleciła mu zostać w skafandrze celowo, uważając, że dzięki temu będzie w stanie lepiej wytłumaczyć, o co jej chodzi, gdy dojdzie do rozmowy z oficerem dowodzącym siłami Ludowej Marynarki w systemie Adler.

Bo do wszystkiego, co czuła, dochodził jeszcze strach. Czysty, prywatny strach graniczący z przerażeniem. Robiła co mogła i jak na razie potrafiła nad nim zapanować, ale ignorowanie go było niewykonalne. Istniał cały czas, śmiał się, szeptał i próbował opanować jej umysł. To, że nie potrafiła go stłumić za pomocą logicznych argumentów, spowodowane było prostym a brutalnym faktem — to, czego się bała, było całkiem prawdopodobne.

A bała się odseparowania od Nimitza. Jeśli zostanie uznany za zwierzątko udomowione czy gorzej — za stworzenie niebezpieczne, zostaną rozdzieleni, i to na długo, jeśli nie na zawsze. A taka perspektywa przerażała ją zbyt głęboko, by odważyła się w pełni ją rozważyć. Z drugiej zaś strony nie mogła sobie pozwolić na to, by całkowicie ją zignorować. Jedyną możliwością uniknięcia rozdzielenia było przekonanie głównodowodzącego, że treecat jest istotą inteligentną, a w tym skafander powinien okazać się pomocny, gdyż Nimitz zarówno potrafił w nim latać, jak też samodzielnie go wkładać. Skafander miał też dodatkową zaletę — całkowicie ukrywał centymetrowej długości pazury, które Nimitzowi zdarzało się wysuwać instynktownie. Żaden z oficerów Ludowej Marynarki nie powinien był widzieć go w akcji, toteż jeśli nie zobaczą rzeczonych pazurów, nie powinni domyślić się, jak groźny potrafi być w walce. Wtedy, jeśli uda jej się zademonstrować im jego inteligencję i samokontrolę, być może zdoła postawić na swoim.

Było to mocno naciągane rozumowanie, z czego zdawała sobie sprawę, ale była to też jedyna możliwość, jaką miała. Długotrwałego rozdzielenia zwłaszcza na dużą odległość nie wyobrażała sobie ani ona, ani Nimitz. Mogło wręcz okazać się dla nich zabójcze. Mogło…

Zacisnęła zęby i stłumiła panikę próbującą kolejny raz zalać ją i opanować. Miała też obowiązki i zobowiązania wobec ludzi, które musiała wypełnić. W dalszym ciągu była ich dowódcą… poczuła delikatny dotyk chwytnej łapy Nimitza na policzku i wiedziała, że rozumie jej obawy i zna ich źródło. Też się tego bał… Oboje znajdowali się w swoistym sprzężeniu zwrotnym, gdyż oboje bali się tego samego, czuli nawzajem swój strach i lęk jednego z nich podsycał obawy drugiego. Ale czuła też wsparcie i miłość Nimitza oraz jego naganę za to, że próbuje się obwiniać za własne myśli, które są od niej niezależne, zamiast koncentrować się na obowiązkach względem tych, którzy znaleźli się w tak opłakanej sytuacji w wyniku jej rozkazów.

W tym ostatnim akurat się mylił — była w pełni świadoma tych obowiązków i po paru mechanicznych zgoła krokach znalazła gdzieś siły, by wyprostować ramiona i unieść głowę. Kiedy dotarli na pokład hangarowy, wyglądała już zupełnie normalnie — zdradzały ją tylko oczy, ale ich wyraz mogło z bliska zobaczyć niewielu.

Pod ścianami stali Marines Ludowej Marynarki. Wszyscy z kamiennymi twarzami i wszyscy uzbrojeni. Żaden w nich nie celował, ale broń trzymali tak, by w każdej chwili móc to zrobić, choć z pozoru wyglądało to na postawę z regulaminu musztry. Na ten widok uśmiechnęła się gorzko w duchu — wielokrotnie miała okazję obserwować podobnie stojących Marines z Royal Manticoran Marine Corps, bacznie obserwujących jeńców z Ludowej Marynarki. Teraz role się odwróciły. A przecież nie powinno się tak stać — to Królewska Marynarka powinna wygrywać i brać jeńców. Było to tak silne przekonanie, że nawet świadomość, iż uratowała konwój, poświęcając Prince Adriana, nie potrafiła złagodzić myśli, że zawiodła. Samą siebie, swoich ludzi, Royal Manticoran Navy i swoją Królową.

Komandor Luchner wyciągnął ku niej dłoń na pożegnanie — zdołała ją uścisnąć i uśmiechnąć się, ale była to karykatura uśmiechu. Luchner zasługiwał na lepszy, bo zarówno on, jak i jego kapitan traktowali jeńców naprawdę dobrze. Jednak wszystkim, na co mogła się zdobyć, był grymas przypominający rigor mortis. Miała nadzieję, że Luchner zrozumie.

Odsunął się, a oficer Marines podzielił jeńców na grupy pasujące do pojemności pinas. Kolejno przebyli korytarze prowadzące do śluz pinas obserwowani przez milczących i już obecnych na pokładach Marines i zostali rozmieszczeni w fotelach.

Pinasy kolejno odcumowywały i startowały, a Honor odchyliła głowę na oparcie niestosownie wygodnego, jak się jej wydało, fotela i zamknęła oczy.

Teraz przez chwilę nic nie musiała.


* * *

Kontradmirał Tourville przerwał rozmowę z kapitanem Hewittem, swoim kapitanem flagowym, i odwrócił się, by obserwować, jak pierwsza pinasa kończy cumowanie na pokładzie hangarowym. Mechaniczne cumy zostały zablokowane i ku śluzie pinasy wysunął się przezroczysty korytarz.

Tourville wziął głęboki oddech i czekał.

Zrobił z Honekerem co mógł, i prawdę mówiąc, był zaskoczony wynikiem, gdyż osiągnął więcej, niż się spodziewał. Sytuację przedyskutowali w kącie sali gimnastycznej, w której toczył się mecz koszykówki, więc hałasu było aż za wiele. Charakterystyczne było już to, że Honeker nie spytał, dlaczego Tourville wybrał na rozmowę takie trudne do podsłuchiwania miejsce. To, że przyjął lokalizację bez słowa zdziwienia, mówiło wyraźnie, że rozumie powody, dla których została wybrana.

I zrozumiał w czym rzecz znacznie szybciej i dokładniej, niż Tourville przewidywał. Ba, zrozumiał nawet jego troskę o moralne i honorowe zobowiązania Ludowej Marynarki, bo i te Tourville na koniec mu przedstawił, a co do bardziej „praktycznych” konsekwencji sposobu traktowania jeńców — nie sprzeciwił się niczemu. Istniały jednak granice współpracy, na którą był gotów pójść. I to też przedstawił jasno i krótko. Choć dosłownie tego nie powiedział, w sumie zgodził się dać Tourville’owi wolną rękę w traktowaniu Harrington i jej oficerów. Użył sformułowania, iż sprawa ta leży w „gestii odpowiedzialności floty”. Było to sformułowanie, którego komisarze czy władze używali zwykle, gdy chcieli zwalić na Ludową Marynarkę podjęcie decyzji i by nadal móc ją pociągnąć do odpowiedzialności. Tourville nigdy nie spodziewał się, że będzie zadowolony, słysząc je. Teraz zmienił zdanie.

Pozwalając mu decydować, Honeker musiał w jakiś sposób odseparować się od całej sprawy i dlatego nie był obecny na pokładzie hangarowym. Oznaczało to z jednej strony, że nie będzie się wtrącał w decyzje podjęte przez Tourville’a, ale z drugiej, że będzie w stanie wspierać go wobec przełożonych w ograniczony sposób. O ile naturalnie miał w ogóle taki zamiar.

Tourville spojrzał w wylot korytarza i po paru sekundach ukazała się w nich pierwsza postać: wysoka, wysportowana kobieta w uniformie, a nie w skafandrze próżniowym, poruszająca się z gracją, mimo iż jedną ręką przyciskała do piersi mierzące ponad pół metra stworzenie (ogona nie licząc).

Stworzenie owo, co ciekawe, było w skafandrze próżniowym zrobionym na miarę. Kobieta złapała wolną ręką poręcz nad granicą nieważkości na końcu korytarza i zgrabnie zrobiła półobrót, zeskakując na pokład Count Tilly. I natychmiast odsunęła się, robiąc miejsce następnym.

Stanęła wyprostowana, z uniesioną głową i prawie nieludzko spokojną twarzą o wyrazistych rysach. Ale w jej migdałowych oczach kryło się tyle bólu, że Tourville, patrząc w nie, prawie drgnął. Jej wzrok przesunął się po wszystkich obecnych i znieruchomiał na kapitanie Hewitcie. Podeszła, zatrzymała się dwa kroki przed nim, zasalutowała i zameldowała:

— Komodor Honor Harrington, Royal Manticoran Navy.

Głos miała miły i dźwięczny. I tak samo pozbawiony jakichkolwiek emocji jak twarz. Hewitt odsalutował.

— Kapitan Alfred Hewitt, dowódca krążownika liniowego Ludowej Marynarki Count Tilly — odwzajemnił się, nie dodając żadnych kretynizmów o tym, że jest mu milo.

Po prostu wyciągnął ku niej dłoń.

Honor przez moment przyglądała się wyciągniętej ręce, nim ją uścisnęła. Odpowiedział mocnym uściskiem i na jego twarzy dostrzegła typową w takiej sytuacji mieszaninę tryumfu i współczucia. Znała tę mieszankę, tylko prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że zobaczy ją na czyjejś twarzy, sama będąc jej obiektem.

— Komodor Harrington — dodał formalnie Hewitt. — Proszę pozwolić przedstawić sobie towarzysza kontradmirała Tourville’a.

— Towarzyszu kontradmirale — powiedziała Harrington w momencie, w którym na pokładzie stanął Alistair McKeon.

Słyszała, że Hewitt i McKeon wymieniają formalne powitania, ale całą swą uwagę skupiła na Tourville’u. I poczuła nadzieję, gdy dotarły do niej za pośrednictwem Nimitza jego emocje. Co prawda były zbyt skomplikowane, by mogła je szybko zanalizować — poczucie tryumfu i zawodowej dumy były najsilniejsze, ale sympatia i uczciwość znajdowały się zaraz za nimi.

— Komodor Harrington — Tourville uścisnął jej dłoń i spojrzał w oczy; odpowiedziała mu tym samym.

— Przykro mi, że poniosła pani tak wysokie straty w ludziach. Obiecuję, że nasi lekarze zajmą się rannymi tak, jakby należeli do Ludowej Marynarki… oraz że pani i wszyscy oficerowie będziecie traktowani zgodnie z zasadami międzyplanetarnego prawa.

— Dziękuję, sir — odparła odruchowo.

I dopiero w tym momencie przypomniała sobie, że ta forma jest zakazana w Ludowej Marynarce. Rozejrzała się dyskretnie, lecz nigdzie nie zauważyła specyficznych dystynkcji komisarza ludowego. I po raz pierwszy od wydania rozkazu o kapitulacji poczuła coś oprócz przygnębienia i strachu. Była to ciekawość.

— Nie ma za co — Tourville uśmiechnął się lekko. — Tak po prostu nakazuje uczciwość. Pamiętamy, jak pani traktowała wszystkich naszych oficerów, którzy… znaleźli się w pani gościnie.

Honor mrugnęła zaskoczona i Tourville uśmiechnął się szerzej i naturalniej.

— Jak mniemam, mój oficer operacyjny, towarzyszka komandor Foraker, spędziła nieco czasu na pokładzie ostatniego pani okrętu flagowego.

— Shannon Foraker? — upewniła się Honor.

Tourville przytaknął.

— Ta sama. Rozmawiałem zresztą z nią o tym i choć w czasie wojny niczego nie można być pewnym, gwarantuję pani, że wszyscy — i pani, i pani ludzie — będziecie traktowani tu w taki sam sposób, w jaki pani potraktowała towarzyszkę komandor Foraker.

Mówił szczerze, ale i w jego głosie, i w emocjach kryło się ostrzeżenie. Honor sądziła, że je zrozumiała. W następnym momencie Tourville spojrzał jej prosto w oczy i dodał:

— W szczególności jestem wdzięczny, że towarzyszka komandor Foraker opowiedziała mi sporo o pani hm… towarzyszu — wskazał gestem Nimitza, nie przestając jednak patrzeć jej w oczy. — Jak rozumiem, łączy was coś unikalnego, a on jest znacznie inteligentniejszy, niż mógłby sugerować to wygląd i rozmiary. W tych okolicznościach wydałem polecenie, by pozostał z panią, naturalnie o ile będzie się stosownie zachowywał, tak długo jak będzie pani przebywać na pokładzie Count Tilly. Naturalnie jest pani odpowiedzialna za to, by się stosownie zachowywał, i ufam, że oboje dopilnujecie, bym nie miał powodów żałować tej decyzji.

— Dziękuję, towarzyszu kontradmirale — powiedziała cicho. — Naprawdę dziękuję. I ma pan moje słowo, że ani ja, ani Nimitz nie zrobimy niczego, by musiał pan żałować swej decyzji.

Tourville pokiwał głową i zwrócił się w stronę McKeona, a Honor poczuła, jak Nimitza opuszcza napięcie, gdy upewnił się, że Tourville mówi szczerze. Złagodziło to znacznie jego strach, a więc i zmniejszyło efekt sprzężenia zwrotnego, toteż ona sama również się uspokoiła. Tyle że nie do końca, gdyż w przeciwieństwie do treecatów kierujących się zasadą koncentracji na tym, co istotne tu i teraz, miała zwyczaj myśleć o zagrożeniach i problemach, które pojawią się w przyszłości. Ponieważ Nimitz myślał i reagował jak wszystkie treecaty, nie miał prawa zwrócić uwagi na znaczący fragment wypowiedzi Tourville’a. Otóż zapewnił on, że pozostaną razem „tak długo jak będą przebywać na pokładzie tego okrętu”. A to oprócz obietnicy było także i ostrzeżenie, że nie może gwarantować niczego od chwili, w której opuszczą jego krążownik liniowy.

Przyszłość jawiła się jej mroczna i groźna, a poza tym zaczynała zdawać sobie sprawę, jak przytłaczająca jest bezsilność, zwłaszcza dla kogoś przyzwyczajonego do kierowania swym losem i ponoszenia odpowiedzialności za swoje postępowanie. Na to nic nie mogła poradzić, więc wzięła głęboki oddech i spróbowała zastosować naczelną zasadę Nimitza: krok naraz i krok po kroku. Teraz tylko takie podejście dawało choćby cień szansy.

Mimo że wiedziała, iż jest to prawda, czuła, że przyszłość przyniesie bezsilność; że bezsilność tylko czeka, by ją ogarnąć. I obawiała się tego.

Загрузка...