Esther McQueen starannie ukryła zaskoczenie, widząc, jak na jej powitanie wstaje zarówno Oscar Saint-Just, jak i Rob Pierre. Co prawda obaj zachowywali się w ten sposób przy każdym spotkaniu z nią, ale nadal ją to dziwiło. Była zresztą przekonana, że w przypadku obu ten uprzejmy gest jest naturalnym odruchem, a nie starannie przemyślaną formą manipulacji. Nie żeby choć na moment zapomniała, z jak dobrymi manipulatorami ma do czynienia. Po prostu, jak miała okazję zaobserwować, takie staromodne uprzejmości były dla nich typowe, stanowiąc groteskowe potwierdzenie starej maksymy głoszącej, że „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. To, że pozostali nienagannie uprzejmi mimo agonii Ludowej Republiki, było tego najlepszym dowodem.
A to była agonia, choć mało kto zdawał sobie z tego sprawę.
Ona zdawała sobie aż za dobrze. Idąc po grubym dywanie niewielkiej sali konferencyjnej, by uścisnąć dłonie obu mężczyzn, miała przed oczyma własne starcie z Lewelerami… albo masowe groby, bez których nie dałoby się pogrzebać trupów po zakończeniu walk. Tych co prawda nie widziała, ale dokładnie je jej opisano.
Nikt nie zdołał choćby w miarę dokładnie obliczyć, ilu zabiła którakolwiek ze stron, i za to akurat McQueen była losowi wdzięczna. Naturalnie oficjalne źródła wszystkich zabitych przypisały buntownikom, co było propagandowym idiotyzmem. Sama nie bardzo wiedziała, czy powinna się wściekać, czy cieszyć, bo to, co zrobiła, było konieczne, ale niespecjalnie zależało jej na przejściu do historii jako masowa morderczyni. Z drugiej strony każdy inteligentniejszy od debila po wysłuchaniu oficjalnej wersji wiedział, że to bzdura, bo niemożliwe jest użycie ciężkiej broni w mieście, zwłaszcza tak gęsto zabudowanym jak Nouveau Paris bez zabicia kupy niewinnych ludzi, obojętnie jak starannie by się celowało.
Prawda była brutalna — jeżeli chodziło o liczbę zabitych, McQueen znajdowała się dokładnie między młotem a kowadłem lub między wódką a zakąską i to nie tylko jeśli chodziło o opinię publiczną. Co prawda to nie ona odpaliła ładunki nuklearne, tylko Lewelerzy. Fakt — ich celem było zniszczenie sztabu interwencyjnych oddziałów Urzędu Bezpieczeństwa w mieście i innych celów, które można by uznać za militarne, ale spowodowali tym samym także rzeź okolicznej ludności. A poza tym to oni zaczęli masakrę, jaką stały się walki w mieście.
Nie wspominając już o tym, że broń nuklearna, nadal słusznie uznawana za broń masowego rażenia, oddziaływała jeszcze długo po jej użyciu, powodując mniej widoczne, ale równie upiorne skutki. Jej uderzenia odwetowe były przynajmniej „czyste”. No i fakt, że przywódcy rewolty gotowi byli na użycie takich środków na początek, jasno wskazywał, do czego byliby zdolni, gdyby przejęli władzę, więc gdyby nic nie zrobiła, skutki byłyby jeszcze gorsze, a ofiary większe. Musiała podejmować decyzje szybsze i drastyczniejsze niż kiedykolwiek w swej karierze, ale potem miała dość czasu, by je na spokojnie przeanalizować, i była pewna, że podjęła właściwe. Jednak nawet wiedząc, że nie miała wyboru, i tak musiała żyć ze świadomością, że zabiła przynajmniej tyle samo ludzi co Lewelerzy…
Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że większość zabitych przez nią była winna rewolty; nie byli to jedynie jej świadkowie czy niewinni mieszkańcy stolicy.
Powtarzała to sobie, siadając w fotelu odsuniętym uprzejmie od stolika przez Saint-Justa. Powtarzała sobie też, że jeśli to była cena, którą musiała zapłacić za znalezienie się w składzie Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, to gotowa była zapłacić ją ponownie. Bo tylko tu mogła coś zdziałać. I tylko tu mogła zdobyć dość władzy, by spróbować naprawić coś tak dokumentnie spieprzonego jak Ludowa Republika Haven. I dokończyć rozliczenia z winnymi tego stanu rzeczy…
Zaczynając od obu obecnych w pomieszczeniu.
— Z przyjemnością widzę, że porusza się już pani znacznie lepiej, towarzyszko admirał — zagaił Pierre uprzejmie.
McQueen uśmiechnęła się niewesoło. Strzaskane, bo to słowo znacznie lepiej oddawało stan faktyczny niż „połamane”, żebra, jakie sobie zafundowała w kraksie pinasy w ostatnim stadium walk, wywołały rozległe obrażenia wewnętrzne. I tylko szybka interwencja chirurgiczna oraz przyspieszone gojenie uratowały jej życie i zapobiegły kalectwu. Swoje jednak musiała odleżeć. Trwało to dłużej, niż sądziła, bo okazało się, że kości są mniej podatne na proces szybkiego gojenia i wolą zrastać się w klasycznym tempie, jakie przewidziała matka natura. W jej przypadku trwało to wyjątkowo długo, bo niezwykle starannie zmieniła swoją klatkę piersiową w trójwymiarową układankę, i to złożoną z raczej małych elementów. Jej żebra mimo całej nowoczesnej techniki medycznej potrzebowały ponad dwóch standardowych miesięcy, by zrosnąć się z grubsza we właściwy sposób, i pewna sztywność ruchów pozostała jeszcze do teraz.
— Dziękuję — odparła. — Czuję się także znacznie lepiej, towarzyszu przewodniczący i…
— Proszę mi mówić po imieniu, Esther — przerwał jej łagodnie Pierre. — We własnym gronie i prywatnie wolimy nie używać oficjalnych i, przyznaję, nie najlepszych form.
— Rozumiem… Rob — imię brzmiało dziwnie, a całość przypominała ciąg dalszy surrealistycznych uprzejmości powitalnych.
McQueen była zbyt doświadczona, by się łudzić, że Pierre traktuje ją inaczej niż jako chwilowo potrzebne narzędzie, którego należy się pozbyć jak najszybciej, gdy tylko przestanie być niezbędne. Sama zresztą traktowała jego i Saint-Justa dokładnie tak samo — żaden nie miał prawa przeżyć, gdy nadejdzie stosowny moment. A mimo to wszyscy prześcigali się w uprzejmościach i starali się jak najpoprawniej zachowywać, ignorując drobny detal — to, że wokół nich płonęła i ginęła Republika.
— Dzięki — powtórzyła. — Jak już mówiłam, czuję się znacznie lepiej i dlatego poprosiłam o spotkanie z tobą i to… to jest z Oscarem. Jestem gotowa wziąć się do roboty, ale nasze poprzednie rozmowy były nieco ogólnikowe, więc mam nadzieję, że teraz wyjaśnisz mi dokładniej, co chciałbyś, żebym zrobiła.
I uśmiechnęła się promiennie.
Pierre odchylił oparcie fotela, zastanawiając się, jak rozegrać rozmowę. Wszystkie fotele były duże, miękkie i wygodne, ale jego robił największe wrażenie i to nie tylko dlatego, że stał u szczytu stołu konferencyjnego. Oparł łokcie na poręczach, złączył dłonie w piramidkę i oparł na nich brodę. Nie była to oryginalna poza, ale McQueen ten widok nagle skojarzył się z wyobrażeniem pająka czekającego w sercu pajęczyny. To też nie było oryginalne skojarzenie i zdawała sobie z tego sprawę.
Ale było idealnie trafione.
Pierre zaś siedział tak długą chwilę, przyglądając się uważnie ciemnowłosej kobiecie delikatnej budowy, siedzącej po przeciwnej stronie stołu. Jej zielone oczy miały neutralny, uprzejmy wyraz i poza złotymi akselbantami oraz paroma szeregami różnobarwnych baretek nad lewą piersią idealnie leżącego munduru nic w jej wyglądzie nie wskazywało, że jest śmiertelnie niebezpiecznym i niezwykle zdolnym dowódcą wysokiego szczebla. Czyli mówiąc inaczej, doskonale kalkulującym swe posunięcia masowym mordercą. Z drugiej strony nikt nie podejrzewałby na podstawie wyglądu, że Oscar Saint-Just jest szefem bezpieki i nieporównanie groźniejszym masowym mordercą. Między innymi dlatego właśnie użył go do zaplanowania i wykonania własnego przewrotu — Oscar wyglądał tak niegroźnie…
Chwilowo McQueen była niegroźna. Jak dotąd ani o krok nie próbowała przekroczyć niewidzialnej, ale wyraźnej linii. Od prawie trzech miesięcy należała oficjalnie do Komitetu, ale bez protestów zaakceptowała oficjalną wersję głoszącą, że jej obrażenia uniemożliwiają chwilowo faktyczne pełnienie obowiązków. Musiała zdawać sobie sprawę, że jest to jedynie oficjalne kłamstwo, gdyż sama najlepiej wiedziała, że choć kosztem sporego bólu i niewygody, ale od ponad miesiąca mogłaby normalnie pracować. Jednak zamiast naciskać, wolała poczekać.
Samo w sobie było to interesujące i wiele mówiące, tym bardziej że nie mogła znać głównego powodu zwłoki. A była nim konieczność pozbycia się z Haven Cordelii Ransom i jej chorobliwych uprzedzeń pod adresem wojska w ogóle, a floty w szczególności. Cordelia i owszem, zgodziła się zarówno oficjalnie, jak i prywatnie poprzeć kandydaturę McQueen. Ba, nawet to zrobiła. Tyle że Pierre znał ją za dobrze i ani na moment nie dał się zwieść. Nie wierzył, że naprawdę się z tym pogodziła. Nie miał też najmniejszej ochoty na wymianę ognia i otwartą wrogość, do której po prostu musiało dojść od pierwszego spotkania obu kobiet.
Przynajmniej tak długo, jak długo McQueen nie odnajdzie się w nowych warunkach.
Naturalnie tego nie miał zamiaru jej mówić. Przymusowe oczekiwanie potraktował zaś jako doskonałą okazję do obserwowania jej reakcji i gotowości do zaakceptowania ograniczeń. W tym przypadku wykazała cierpliwość i posłuszeństwo, trzymając się wersji oficjalnej tak dalece, że — jak wiedział od Oscara — uzyskała nawet zgodę lekarzy, nim poprosiła o to spotkanie.
Co mogło oznaczać jedną z dwóch możliwości: albo bardzo dobrą, albo bardzo złą.
Jej popularność wśród motłochu, zwłaszcza wśród mieszkańców Nouveau Paris, sięgnęła zenitu, kiedy rozniosło się, kto wybił Lewelerów. Propaganda robiła co mogła, by prawie całą zasługę przypisać policji i siłom bezpieczeństwa rozmaitych maści. Pierre zresztą przyznawał, że niektóre z tych formacji walczyły z większą zaciekłością i odwagą, niż byłby wcześniej skłonny podejrzewać. Ale zbyt wiele osób znało prawdę, by dało się ją ukryć przed mieszkańcami stolicy. I dlatego admirał Esther McQueen, która już była osobą lubianą i niezwykle popularną — w końcu to ona od ponad osiemnastu standardowych miesięcy skutecznie broniła Trevor Star — teraz stała się bożyszczem tłumów z racji swej odwagi i uratowania „ludowej rewolucji”. Fakt, że robiąc to, zabiła przynajmniej tyle samo przyjaciół, krewnych i znajomych owych wiwatujących na jej cześć co buntownicy, nie miał najmniejszego znaczenia. Na dłuższą metę aprobata ludzi była niczym i ulegała niezwykłym zmianom, o czym sam najlepiej wiedział, ale chwilowo McQueen była bohaterką i mogła to wykorzystać, żądając na przykład natychmiastowego przyjęcia w skład Komitetu, i to na znaczące stanowisko.
Prawdę mówiąc, obawiał się podobnej reakcji, toteż obaj z Oscarem poczynili stosowne, choć utrzymywane w najgłębszej tajemnicy przygotowania. W razie czego jej stan zdrowia uległby niespodziewanemu, a poważnemu i jak najbardziej realnemu pogorszeniu.
Nie okazało się to potrzebne, gdyż McQueen nie skorzystała z okazji. Przyjęła spokojnie podziękowanie Komitetu i zaproponowane członkostwo. Fakt, nie wykazała przy tym zbytniej skromności, ale także przesadnej arogancji.
I to właśnie wzbudziło podejrzenia Roba S. Pierre’a.
Było to bowiem idealnie właściwe zachowanie, a więc było pozorem i fałszem. Doskonale wiedziała, podobnie zresztą jak on i reszta członków Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, kto uratował im życie… podobnie jak i to, że mimo tych zasług nie zaproponowano by jej członkostwa w nagrodę, gdyby Pierre nie uważał, że jej potrzebuje. Więc skąd ta skromność? I skąd gotowość przyjęcia tego, co dają, bez szukania okazji i choć próby wytargowania czegoś więcej? Zachowała się dokładnie tak, jak zachowywała się zawsze jako oficer — przyjęła do wiadomości rozkazy i nie komentowała ich. Zakładając, że postąpiła tak, bo uznała to za jedyne rozsądne rozwiązanie, był to bardzo dobry znak. I pozwolił sobie mieć nadzieję, że tak jest w istocie.
Co bynajmniej nie oznaczało jakiegoś pochopnego wyciągania wniosków. Plan awaryjny, który McQueen zdołała jakoś przygotować całkowicie bez wiedzy i pod nosem komisarza Fonteina, odegrał główną, by nie rzec decydującą rolę w uratowaniu Komitetu. Ale nie po to został stworzony, a co ważniejsze jego stworzenie bez wiedzy Fonteina nie powinno być w ogóle możliwe. Oczywiście najistotniejsza była w tym wszystkim jej umiejętność zainspirowania lojalności u podkomendnych — dlatego zresztą była tak dobrym dowódcą, ale była to także umiejętność, która stanowiła groźbę. Bo mogła zostać wykorzystana, choćby właśnie do zaplanowania działań samowolnych. Albo mówiąc brutalniej, do spiskowania przeciw cywilnej władzy zwierzchniej, którą uosabiał w jej przypadku towarzysz komisarz Erasmus Fontein.
Dlatego zresztą Oscar właśnie jego wybrał na to stanowisko. Fontein był bowiem jednym z najlepszych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa, ale wyglądał na kompletnie niekompetentnego naiwniaka. Według teorii Oscara, którą Pierre także podzielał, McQueen nie powinna czuć się zagrożona przez obecność idioty, który miał jej pilnować. A Fontein starał się utwierdzić ją w przekonaniu, że jest głupkiem tak niegroźnym, na jakiego wygląda. I wszystko wskazywało na to, że mu się udało. Przynajmniej do chwili wybuchu rewolty, kiedy musiał przestać udawać i zacząć współpracować z McQueen, by powstrzymać Lewelerów. A mimo to McQueen podjęła wystarczające środki ostrożności, by skutecznie ukryć przed nim swoje plany. I to nie w jakiejś choćby i znacznej, ale części, tylko całkowicie!
Jego raport nie pozostawiał cienia wątpliwości w tej kwestii — prawdę mówiąc, był boleśnie szczery. Fontein przyznał uczciwie, że został całkowicie zaskoczony. Ta uczciwość mile zaskoczyła Pierre’a: zbyt wielu komisarzy na miejscu Fonteina zajęłoby się w pierwszej kolejności zmontowaniem sobie dupochronu i zwaleniem winy na kogoś innego. Fontein był zawodowcem ze starej szkoły i nad własne bezpieczeństwo przedkładał obowiązki. Pierre zgadzał się z jego ostrzeżeniem, którym ten zakończył raport — skoro McQueen zadała sobie tyle trudu, by ukryć swe poczynania przed kimś, kogo uznała za niegroźnego półgłówka, to zada sobie znacznie więcej trudu i będzie jeszcze ostrożniejsza, planując cokolwiek przeciwko ludziom, których za durniów nie uważała.
I dlatego właśnie jej nienaganne zachowanie martwiło go prawie że bardziej, niż gdyby od pierwszej sposobności próbowała zdobyć jak najsilniejszą pozycję. Cordelia nie musiała go ostrzegać — sam doskonale zdawał sobie sprawę, że Esther McQueen mogła okazać się obosiecznym mieczem, i nie miał najmniejszego zamiaru dać sobie przez nieostrożność obciąć palców.
Z drugiej jednak strony dawno zdążył odkryć, jak łatwo ktoś będący na jego miejscu mógł wykazać się całkowitą bezczynnością w obliczu poważnego zagrożenia, gdyż uznałby za zbyt prawdopodobne potencjalne niebezpieczeństwa, które mogły nigdy nie zaistnieć.
Uśmiechnął się, nie zdradzając nurtujących go wątpliwości, i powiedział:
— Faktycznie, powinniśmy ci to wyjaśnić parę tygodni temu. Przepraszam za opóźnienie, ale jak widać sprzątanie po próbie zamachu zdezorganizowało nas bardziej, niż podejrzewałem. Prawdę mówiąc jednak, w tym wypadku w grę wchodziły także pewne polityczne uwarunkowania. Jak sądzę, zdajesz sobie sprawę, że nie wszyscy członkowie Komitetu są zachwyceni pomysłem dokooptowania do jego składu przedstawiciela sił zbrojnych.
— Mogę przyjąć do wiadomości brak entuzjazmu, ale nie wierzę, że jest on uzasadniony — odparła rzeczowo McQueen.
— Nikt rozsądny nie spodziewałby się innego stanowiska — powiedział równie rzeczowo Pierre.
Spojrzeli na siebie ze zrozumieniem — nie było to starcie woli, raczej spotkanie pary szermierzy próbujących rozeznać potencjał przeciwnika, ale od ponad roku standardowego nikt poza Cordelią Ransom nie odważył się sprzeciwić choćby częściowo zdaniu przewodniczącego. To, że ktoś taki się w końcu znalazł, sprawiło mu sporą satysfakcję, a i pewną przyjemność.
— Takie uprzedzenia jednak istnieją — dodał — i chciałem, żeby sytuacja nieco się wyklarowała i uspokoiła, nim cię w pełni wprowadzę.
— Można więc założyć, że sytuacja nieco się wyklarowała i uspokoiła?
— Można — zgodził się Pierre.
Nie dodał, bo nie uznał tego za stosowne, że w znacznym stopniu z uwagi na jej popularność to właśnie włączenie jej w skład Komitetu (choć dotąd jedynie teoretyczne) odegrało poważną rolę w uspokajaniu i stabilizacji sytuacji. Jedynie dureń, a McQueen nie była głupia, nie zrozumiałby tego, ale nie szkodziło spróbować przekonać ją, że uważa ją za głupszą, niż jest w rzeczywistości.
— Prawdę mówiąc — dodał — gdybyś nie poprosiła o to spotkanie, zaprosiłbym cię na jutro lub pojutrze na pogawędkę w tym samym gronie.
Uśmiechnął się, widząc jej pytająco uniesione brwi. Po czym spoważniał i mówił dalej już znacznie bardziej rzeczowym tonem:
— Ta próba zamachu uzmysłowiła nam pewien problem i uwydatniła parę innych, o których istnieniu wiedzieliśmy wcześniej. Nowością jest to, że nie ulega kwestii, iż Lewelerzy zdołali przeniknąć do Komitetu. Już choćby analizując tę próbę zamachu z czysto militarnego punktu widzenia, widzi się, iż niemożliwe jest, by dokonali sabotażu sieci łączności bez pomocy kogoś z wewnątrz, i to kogoś wysoko postawionego. Patrząc z politycznego punktu widzenia — musieli wiedzieć, że po zakończeniu walk będą mieli do dyspozycji co najmniej jednego członka Komitetu, którego da się postawić przed kamerą, żeby choć trochę zalegalizować nową ekipę. Lepiej paru niż jednego, a nie mogli liczyć na to, że im się to uda bez pomocy kogoś albo raczej kilku spośród nas. Niestety jak dotąd nie udało nam się zidentyfikować zdrajców, a to oznacza, że mamy zagrożenie bezpieczeństwa na najwyższym szczeblu. Ludzie Oscara pracują nad tym i będą kopać, póki nie znajdą prawdziwych winowajców. Jednakże na wszelki wypadek jako znacznie szybsze zabezpieczenie rozważamy poważne ograniczenie liczebności Komitetu. W tej chwili co najmniej o pięćdziesiąt procent. Oczywiście czegoś takiego nie możemy zrobić natychmiast, nie mając dowodów, i naturalnie nie będziemy mieć pewności, że w ten sposób pozbędziemy się wszystkich zdrajców. Natomiast możemy i chcemy tak to zorganizować, by pozostawić w Komitecie Bezpieczeństwa Publicznego tych, do których mamy największe zaufanie.
Przerwał, obserwując uważnie wyraz twarzy McQueen. Właśnie jej powiedział, że pozostanie w składzie zmniejszonego Komitetu, czyli że będzie miała więcej władzy, niż dotąd sądziła. Najmniejszym gestem nie zdradziła, że to do niej dotarło. Jedynie lekko skinęła głową na znak, że rozumie, co słyszy. Jej pełna skupienia i uwagi twarz nie drgnęła ani na moment.
— Ale jak już powiedziałem, to będzie musiało potrwać — podjął. — Możemy natomiast zająć się problemami, o których wiedzieliśmy wcześniej, a które teraz stały się bardziej palące. Najważniejszy to ten, że do spółki z Legislatorami i z Królewską Marynarką udało nam się wręcz konkursowe rozpieprzyć własne wojsko, Esther. Co do Royal Manticoran Navy, to trudno się dziwić, że robi co może, by nas pokonać. Natomiast gorsze jest to, że to my sami — i mówiąc „my”, mani na myśli także Komitet Bezpieczeństwa Publicznego i Urząd Bezpieczeństwa — zdołaliśmy prawie całkowicie wykastrować własną flotę. Cóż, najwyższy czas, żebyśmy przestali obwiniać za pasmo klęsk wyłącznie Ludową Marynarkę i przyznali, że w znacznym stopniu sami jesteśmy sobie winni, bo do porażek przyczyniły się problemy, które sami stworzyliśmy. Problemy, które chcemy, żebyś zlikwidowała.
I umilkł, czekając na reakcję.
McQueen, wpatrywała się w niego wytrzeszczonymi oczyma, nim samokontrola wzięła górę nad szokiem. Ponieważ szok był duży, potrwało to parę sekund. Spodziewała się po tej rozmowie różnych rzeczy, ale nie aż takiej szczerości, a w żadnym wypadku przyznania, że to on jest odpowiedzialny za bagno, w którym znalazła się Ludowa Marynarka. Rzeczowy i zwięzły sposób, w jaki Pierre przyznał się do winy, jedynie dodał szczerości wyznaniu i spotęgował jej zaskoczenie. Dlatego potrzebowała dobrej chwili, by pozbierać myśli i zdecydować, co powiedzieć.
— Nie mogę się nie zgodzić ze słusznością tego, co pan powiedział, towarzyszu przewodniczący — oznajmiła w końcu jak najbardziej formalnie. — Co prawda sama bym tego tak nie ujęła… bo dla oficera czynnej służby mogłoby być nie najwłaściwsze wygłoszenie tak… zdecydowanego oświadczenia. Natomiast cieszę się, że pan to powiedział. Jeżeli obaj jesteście o tym przekonani i chcecie mi pomóc, to sądzę, że będę w stanie naprawić przynajmniej najgorsze… Będę jednak szczera: bez określonej, ale sporej swobody działania będę w stanie zrobić naprawdę niewiele.
Umilkła, czując krople potu u nasady włosów. Właśnie powiedziała więcej niż Pierre i teraz nie bardzo mogła zawrócić. Wiedziała o tym, ale jej twarz tego nie zdradzała.
— Rozumiem — mruknął Pierre.
I spojrzał na Saint-Justa.
A potem na McQueen.
I zaproponował:
— Sądzę, że zanim przejdziemy do spraw zakresu władzy i potrzebnych działań, dobrze byłoby ustalić, czy zgadzamy się co do tego, co trzeba zmienić i naprawić. Może ty nam powiesz, Esther, jakie według ciebie są największe słabości naszej floty?
McQueen wiedziała, że stąpa po kruchym lodzie, którego w dodatku lada chwila może zabraknąć, a po wodzie chodził tylko jeden człowiek w historii ludzkości… a i tak źle skończył. Niespodziewanie poczuła przypływ adrenaliny, zupełnie jak przed bitwą. Nie było to dokładnie to samo uczucie, ale bardzo zbliżone. I uświadomiła sobie, że niezależnie od ambicji jest admirałem. Lata spędziła na uczeniu się fachu, a Ludowa Marynarka była całym jej życiem. Obojętnie co by nastąpiło, miała szansę przedstawić problemy floty osobie, która o wszystkim decydowała, czyli temu, kto tak naprawdę się liczył.
Spojrzała w oczy najpotężniejszego człowieka w Ludowej Republice i wykorzystała okazję:
— Naszym największym problemem jest to, że oficerowie mają tyle inicjatywy co trzydniowy nieboszczyk. Wiem, że wojsko musi podlegać władzy cywilnej, tak było już za poprzednich władz i tak jest teraz, choć w większym stopniu. I nie chodzi mi o to, żeby to zmieniać. Jest jednak zasadnicza różnica między wykonywaniem rozkazów a byciem zbyt przerażonym, by zrobić cokolwiek bez rozkazu. A Urząd Bezpieczeństwa, prawdę mówiąc, posunął się stanowczo za daleko — spojrzała w oczy Saint-Justa i dodała: — Cały personel floty, ale przede wszystkim oficerowie, znajduje się pod zbyt wielką presją. Każdego można zmusić do posłuszeństwa i pokory, ale flota potrzebuje samodzielnych dowódców wykazujących inicjatywę — naturalnie w rozsądnych granicach — a nie ślepych i przerażonych wykonawców rozkazów. Nie chodzi mi o samowolne ich niewykonywanie, chodzi mi o starszych rangą oficerów, którzy w każdej flocie używają swego doświadczenia, inicjatywy i wiedzy w momencie zaistnienia sytuacji nie przewidzianych w rozkazach. A żadne rozkazy w przypadku działań w takich warunkach jak przestrzeń międzyplanetarna po prostu nie są w stanie objąć wszystkich możliwych wariantów. Zamiast tego mamy korpus oficerski przerażony i całkowicie pozbawiony inicjatywy. Najlepszym przykładem skutków, jakie taki stan powoduje, jest ostatnia próba zamachu. Nawet gdy Lewelerzy detonowali ładunki nuklearne w centrum Nouveau Paris, żaden starszy oficer Floty Systemowej nie zrobił nic, by mi pomóc. Wszyscy za bardzo bali się tego, że ktoś może wziąć ich działania za pomoc zamachowcom i nawet jeśli przeżyją walkę, jaką to spowoduje, to i tak ledwie się dym rozwieje, zjawi się bezpieka i ich rozstrzela.
Przerwała dla nabrania oddechu i przeanalizowania reakcji słuchaczy.
Pierre poczuł gniew, ale zmusił się do zachowania spokoju i zastanowienia, dlaczego go poczuł. A gdy to zrobił, uśmiechnął się ironicznie — pojął bowiem, że wywołały go w równym stopniu treść, jak i ton wywodu McQueen. Starała się mówić spokojnie, ale przypominało to wykład dotyczący rzeczy oczywistych i podstawowych. No i nie próbowała nawet przepraszać za to, co mówi. Za to, w jej oczach widać było, że mówi szczerze i z uczuciem. Poza tym sam jej kazał powiedzieć, co myśli, więc jeśli nie podobało mu się to, co usłyszał, to nie była to jej wina. Tylko tych, którzy stworzyli taki właśnie stan rzeczy potocznie określany jako: „dno i trzy metry mułu”.
Przyznawał, że nie podobają mu się rozwiązania, które, jak sądził, będą musieli zastosować, ale chciał McQueen na odpowiednim stanowisku, gdyż uważał, że może poprawić tragiczną wręcz sytuację. A nie mogła tego zrobić bez wcześniejszego zidentyfikowania problemów. To jego zmartwienie, że nie był przyzwyczajony do wysłuchiwania konkretnych i umotywowanych zarzutów. I że nie wziął pod uwagę, jak taka litania prawd może zaboleć.
— Brak inicjatywy to jeden z problemów, które sam zauważyłem — powiedział spokojnie. — Z tego, co mówisz, wynika, że jest ich więcej.
— Problemy to ja mogłabym wymieniać przez parę godzin — poinformowała go rzeczowo. — Większość z nich da się załatwić, jeżeli będziemy mieli kadrę oficerską przekonaną o poparciu dowódców. I o tym, że pomyłka, powtarzam: zwykła ludzka pomyłka nie będzie uznana za próbę zdrady i nie doprowadzi do śmierci czy uwięzienia ich i ich rodzin. Brak inicjatywy to tylko jeden z symptomów prawdziwego problemu. A sprowadza się on do tego, że nasi oficerowie są zbyt zajęci oglądaniem się za siebie, by móc się skoncentrować na walce z wrogiem. Boją się nie tylko działać samodzielnie, boją się także nie wykonać rozkazów, nawet gdy doskonale wiedzą, że nie są one dobre albo że są przestarzałe czy niedostosowane do aktualnej sytuacji. Kolejna sprawa: jeśli rozstrzeliwuje się każdego oficera, który zrobił co mógł, a i tak nie wykonał niemożliwego do wykonania rozkazu, to nie będzie on miał nigdy okazji nauczyć się czegokolwiek na własnych błędach. Do zwycięstwa w wojnie potrzebni są zawodowi wojskowi mający zaufanie do swych możliwości, współtowarzyszy broni i całego wojska z zapleczem. W tej chwili ciągle jeszcze próbujemy odbudować poziom zawodowych umiejętności kadry dowódczej, który Ludowa Marynarka miała za rządów Legislatorów. I nie udaje nam się to. Brak nam doświadczonych dowódców mających zaufanie do własnych sił. Ci, których mamy, rzadko cieszą się zaufaniem podkomendnych. Mało kto ma zaufanie do jakości sprzętu i uzbrojenia, jakimi dysponujemy. A prawie nikt nie liczy na to, że w razie potrzeby wesprze go cywilna władza kierująca siłami zbrojnymi. Przykro mi, ale taka jest smutna rzeczywistość.
Dopiero kiedy umilkła, zdała sobie sprawę, że powiedziała znacznie więcej i znacznie szczerzej, niż miała zamiar, nie tylko przychodząc na to spotkanie, ale nawet zabierając głos. I to bez chwili zastanowienia, jaki to może mieć skutek dla jej planów czy niej samej. Ostatnie sześć lat musiało jej dopiec znacznie bardziej, niż sądziła. Zresztą wszystko, co powiedziała, było prawdą i jedyne, na co miała uważać, to by nie nazwać rzeczy ostrzej.
Cisza panująca w sali konferencyjnej zaczynała brzmieć złowróżbnie. Cóż, należało bardziej panować nad językiem… przykre byłoby dojść tak daleko i w ostatniej chwili zaprzepaścić szansę, ale na to już nic nie mogła poradzić…
Pierre spojrzał pytająco na Saint-Justa. Ten zmarszczył brwi, po czym delikatnie wzruszył ramionami. Ruch był tak nieznaczny, że dostrzec go mógł tylko ktoś uważnie go obserwujący, a rozpoznać tylko ktoś, kto go dobrze znał. Skinął lekko głową i Pierre zwrócił się z powrotem ku McQueen.
— Możesz mi wierzyć albo nie, ale zgadzam się z tobą — powiedział cicho i uśmiechnął się słabo, widząc, jak mimo całego jej opanowania nieznacznie zapada się w sobie z ulgą. — Muszę cię jednak ostrzec, że nie wszyscy członkowie Komitetu… nawet w jego zmniejszonej liczebnie wersji, którą planujemy, będą podzielali nasze zdanie. I tak naprawdę szczerze: mam poważne wątpliwości, na jak duże zmiany możemy sobie pozwolić. Przynajmniej w krótkim czasie. Oczywiste jest, że wolałabyś wrócić do klasycznej wojskowej struktury dowodzenia, ale w siłach zbrojnych nadal jest zbyt dużo niepewnego elementu… choćby dlatego, że sami go stworzyliśmy. Obawiam się, że wpędziliśmy się w sytuację, z której ani szybko, ani łatwo nie zdołamy się wydostać.
Powiedział to całkowicie spokojnie — bez żadnej intonacji czy drgnienia muskułu. McQueen uśmiechnęła się gorzko, słysząc o powrocie do klasycznej wojskowej struktury dowodzenia. Ładnego zwrotu użył. I całkiem niewinnego. W praktyce oznaczało to wyrzucenie z okrętów na zbity pysk wszystkich komisarzy. Najlepiej bez skafandrów przez śluzę powietrzną!… Albo jeszcze lepiej: zapakować tę całą bandę do wyrzutni i wystrzelić na przeciwnika. Może choć jako broń psychologiczna się do czegoś przydadzą… Perspektywa salwy burtowej złożonej z Erasmusów Fonteinów wywołała na moment szeroki uśmiech na jej twarzy. W następnej sekundzie spoważniała i wzięła się w garść. O towarzyszach komisarzach pomyśli później, kiedy nadejdzie ich czas. Teraz należało skoncentrować się na pilniejszych problemach.
— Rozumiem, że nie można wszystkiego zmienić od razu — powiedziała spokojnie — ale nie możemy sobie także pozwolić na zbyt długie czekanie z rozpoczęciem wprowadzania zmian. Technologia, którą uzyskujemy z Ligi Solarnej, powinna pomóc w odzyskaniu choćby części zaufania do uzbrojenia i wyposażenia, ale przewaga techniczna nie jest jedynym powodem zwycięstw Royal Manticoran Navy. Jej oficerowie myślą samodzielnie, adaptują i modyfikują plany w ramach otrzymanych poleceń w miarę rozwoju sytuacji, a nie trzymają się ślepo treści tychże rozkazów, które mogą już stracić aktualność i być czystym nonsensem. I co ważniejsze: ich admirałowie sami wydają rozkazy i nie muszą ich uzgadniać z kimkolwiek, przez co mają większy szacunek podkomendnych. A równocześnie większe zaufanie do samych siebie, gdyż wiedzą, że rozkazy te zostaną wykonane, a oni sami nie zostaną zastrzeleni po powrocie z misji tylko dlatego, że popełnili błąd.
Zrobiła przerwę i przyjrzała się obu słuchaczom, zastanawiając się, czy naprawdę chce skończyć wypowiedź tak, jak planowała. Po czym wzruszyła w duchu ramionami — jeśli uczciwość miała zrujnować wszystko, to już i tak, za dużo i zbyt szczerze powiedziała. Mogła więc z czystym sumieniem dokończyć.
— Podstawą przewagi Królewskiej Marynarki nad naszą, panowie, jest to, że jej oficerowie mają tylko jednego wroga — oznajmiła twardo.
Pierre pokiwał głową i milczał przez parę sekund. Potem przekrzywił głowę i powiedział:
— Sądzę, że zgadzamy się wszyscy co do… generalnej natury problemu. Chciałbym teraz usłyszeć, jak proponujesz zmienić obecny system, by to poprawić.
Ton jego głosu dość wyraźnie sugerował, że ma dość podkreślania popełnionych błędów.
— Wolałabym najpierw rozważyć te kwestie, najlepiej z niewielką grupą wojskowych i polityków, zanim przedstawię szczegółowe propozycje — odpowiedziała ostrożnie McQueen.
— To zrozumiałe, ale chciałbym wiedzieć, od czego masz zamiar zacząć.
Wzięła głęboki oddech i wypaliła:
— Pierwszą kwestią musi być formalne zaprzestanie stosowania zasady zbiorowej odpowiedzialności. Już samo rozstrzeliwanie oficerów za błędy jest złe, ale rozstrzeliwanie tych, którzy są z nimi spokrewnieni, jest nie tylko nieproduktywne i tłumi inicjatywę, ale według mnie powoduje też zaniknięcie poczucia lojalności względem państwa. Po drugie, chcę dokładnie sprawdzić wszystkich oficerów powyżej stopnia komodora lub brygadiera i ocenić ich na podstawie czterech kryteriów: kompetencji, inicjatywy, lojalności wobec Komitetu i zdolności przywódczych. Jak stosunek tych kryteriów dokładnie winien wyglądać, wolałabym najpierw przedyskutować ze sztabem, o którym wcześniej wspomniałam. Oczywiste jest, że ów stosunek będzie do pewnego stopnia płynny, więc oceny należy dokonywać indywidualnie, nie grupowo, ale da mi to podstawę do pozbycia się osób nie nadających się na dowódców wyższego szczebla. A będą tacy. Jak podejrzewam, będzie ich sporo. Wiem, że brak nam dowódców, ale lepiej jest mieć ich mniej, niż utrudniać sobie życie i zmniejszać potencjał wojska przez zostawienie złych. Po trzecie, chcę usunąć komisarzy z systemu dowodzenia. Moment, Oscar: nie powiedziałam z okrętów, nie sugeruję też, żeby przestali być bezpośrednimi przedstawicielami Komitetu. Chodzi mi o kwestie czysto techniczne. Obojętnie bowiem jak dobrzy mogą być ideologicznie, większość z nich po prostu nie zna się na kwestiach militarnych i nie jest dość kompetentna, by móc ocenić wady i zalety planu bitwy czy wydanych rozkazów. Poza tym bądźmy szczerzy: część ma jeszcze na względzie prywatne cele nie mające nic wspólnego z realiami operacyjnymi, a część nie lubi lub wręcz nienawidzi floty jako takiej. Chodzi mi o to, by ograniczyć ich rolę do przekazywania dyrektyw Komitetu i nadzorowania generalnych kwestii na pokładach okrętów, na które zostaną przydzieleni, lub też generalnych kwestii związanych z funkcjonowaniem jednostek lub związków taktycznych w przypadku przydziału do osób, nie okrętów, czyli do dowódców wyższych stopniem. Ich kompetencje nie mogą obejmować zgody na wydawanie konkretnych rozkazów czy prawa zatwierdzania planów operacyjnych. Naturalnie jeśli wyniknie różnica poglądów na jakąś kwestię merytoryczną między komisarzem a dowódcą, obowiązkiem komisarza jest o wszystkim zameldować przełożonym, ale jeśli z dowództwa nie nadejdą inne rozkazy, należy pozwolić działać zawodowcom. Poza tym każdy admirał, wiedząc, że jego komisarz może złożyć na niego skargę i wyrazić sprzeciw wobec podjętych przez niego decyzji tak w dowództwie, jak w Urzędzie Bezpieczeństwa i Komitecie, naprawdę dobrze się zastanowi, nim podejmie tak ryzykowne działanie.
I uśmiechnęła się chłodno.
Tego, że ma zamiar usunąć bandę pasożytów, czyli towarzyszy komisarzy z okrętów w ogóle, z oczywistych powodów nie powiedziała. W końcu, jak oświadczył sam Pierre, musieli działać stopniowo.
— Co ty na to? — spytał Pierre Saint-Justa, pocierając w zamyśleniu podbródek.
— Nie powiem, żeby mi się te pomysły podobały… zwłaszcza ostatni — przyznał zapytany uczciwie. — No, ale zaprosiliśmy… Esther zarówno do Komitetu, jak i na to spotkanie, ponieważ doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy rad zawodowego oficera. W tych okolicznościach nie jestem skłonny odrzucać tego pomysłu od ręki. Należy się nad nim zastanowić, i to bardzo dokładnie.
— Brzmi rozsądnie — zgodził się Pierre. — A co z pozostałymi?
— Są znacznie bardziej sensowne. Problem w tym, że sam nie wiem, co zrobić z tą zbiorową odpowiedzialnością… Przyznaję, że osiągnęliśmy granice skuteczności tej metody i to już jakiś czas temu, ale jestem przekonany, że w niektórych przypadkach ona nadal jest użyteczna. Poza tym czy byłoby skuteczne zaprzestanie jej użycia, ale bez żadnego oficjalnego ogłoszenia? Już widzę, co propaganda Królestwa Manticore zaczęłaby wypisywać, gdybyśmy oficjalnie przyznali się do stosowania takiej polityki… Bez ogłoszenia moglibyśmy tego uniknąć, a sądzę, że wieść, iż przestaliśmy to robić, wystarczająco szybko i skutecznie rozeszłaby się po wojsku.
— To rzeczywiście decyzja polityczna — przyznała McQueen, uznając, że rozpoczęli negocjacje, więc trzeba z czegoś zrezygnować w geście dobrej woli. — Z czysto wojskowego punktu widzenia takie ogłoszenie byłoby korzystne, gdyż dawałoby wszystkim zainteresowanym pewność. W ten sposób uniknęlibyśmy spekulacji, czy to tylko chwilowe, a szybko i jednoznacznie dalibyśmy do zrozumienia, że rozpoczynamy poważne zmiany w podejściu do wojskowych. Z drugiej strony faktycznie istnieje olbrzymia szansa, prawie że pewność wykorzystania takiego oświadczenia przez wrogą propagandę… może należałoby tę kwestię skonsultować z towarzyszką Cordelią Ransom?
— To akurat nie będzie możliwe przez najbliższy miesiąc czy dwa — odparł Pierre. — Cordelia jest w drodze do systemu Barnett.
— Aha… — mruknęła McQueen, nie kryjąc zaskoczenia.
I natychmiast mając się na baczności, było to bowiem coś, o czym nie wiedziała, a co potencjalnie mogło mieć olbrzymie znaczenie. Spotkała Thomasa Theismana i szanowała go jako doskonałego oficera, choć nie znała go dobrze. Zawsze uważała, że źle postępuje, zachowując tak doskonałą apolityczność, gdyż oficer nie mógł w pełni skutecznie dowodzić w takiej jak jego randze bez pewnych politycznych wpływów. Za rządów Legislatorów oznaczało to koneksje rodzinne czy długi wdzięczności, za nowych bardziej bezpośrednie metody, ale Theisman nigdy nie był tym zainteresowany. Co nie zmieniało faktu, że miała nadzieję, iż wizyta Cordelii Ransom nie oznacza, że Theisman ma zostać „znikniętym” jak to potocznie określano. I ona, i Ludowa Marynarka potrzebowali takich jak on dowódców, a oficerów, którzy do tego stopnia potrafili umotywować podkomendnych i na dodatek byli dobrymi taktykami, pozostało naprawdę niewielu. Theisman dodatkowo był niezastąpiony, jeżeli system Barnett miał być utrzymany wystarczająco długo, by było można z tego skorzystać.
Niespodziewanie Pierre uśmiechnął się złośliwie i dodał:
— Można też uczciwie przyznać, że jej kilkutygodniowa nieobecność nie jest wcale taka zła. Sądzę, że zdążyłaś się zorientować, że flota nie należy do jej ulubionych instytucji?
— Obawiam się, że zdążyłam — przyznała McQueen ostrożnie.
— No cóż, spodziewam się, że dostanie szału, jak usłyszy twoje pomysły — ocenił Pierre z prawie filozoficznym spokojem. — A będziemy potrzebowali pełnej współpracy propagandy, jeżeli to ma się udać. A to z kolei oznacza, że będziemy musieli ją przekonać… jakoś.
— Czy w takim razie mam rozumieć, że zamierzacie zgodzić się na zmiany, które proponuję? — spytała McQueen jeszcze ostrożniej.
Pierre ponownie się uśmiechnął.
— Nie jestem pewien, czy wszystkie mi się podobają — przyznał szczerze. — Pomysł z mieszanym sztabem uważam za doskonały i proponuję, żebyście z Oscarem dobrali odpowiednich ludzi: każde z was poda połowę składu. Natomiast nawet jeśli zgodzę się podpisać pod wszystkimi twoimi sugestiami, to nie ja będę wprowadzał je w życie. Tylko ty… towarzyszko sekretarz wojny.
— Sek…?! — McQueen nie zdołała do samego końca nad sobą zapanować, ale przynajmniej nie powtórzyła tytułu jak ostatnia idiotka.
Pierre pokiwał głową.
— Tak się składa, że towarzysz sekretarz Kline jest jednym z tych członków Komitetu, co do których lojalności obaj z Oscarem żywimy pewne wątpliwości — wyjaśnił. — W tych okolicznościach sądzę, że lepiej będzie zrezygnować z jego usług. Poza tym jeżeli masz mieć szansę dania sobie rady z Cordelią, będziesz potrzebowała równorzędnego stanowiska… Natomiast radzę pamiętać, że twoje mianowanie jest na razie czasowe.
McQueen skinęła głową z błyskiem w oczach, którego mimo starań nie zdołała ukryć. Oczywiście, że było czasowe. Nie mieli ochoty zaufać jej, póki nie zdecydują, że jest wystarczająco wytresowana. Ale na to była przygotowana, a nawet czasowe mianowanie dawało jej znacznie lepszą pozycję i więcej władzy, niż się spodziewała. Zaczynało być całkiem realne, że będzie jednak w stanie naprawić pewne sprawy zatruwające życie Ludowej Marynarce. A jeżeli Rob Pierre miał ochotę bawić się w tresera lwów, nie miała nic przeciwko temu.
Była tylko ciekawa, czy wiedział, jaki los spotykał większość treserów decydujących się na pracę z dorosłymi dzikimi lwami…
Co naturalnie nie przeszkadzało jej promiennie się uśmiechać.