Scotty Tremaine otarł twarz szorstkim ręcznikiem dostarczonym przez dozorcę. Ręcznik był swoistą ciekawostką, bo pochłaniał płyny w sposób zbliżony do kawałka plastiku, ale był wszystkim, co miał. I prawie wszystkim, co dostali od klawiszy.
UB nie uznało za stosowne zabrania rzeczy jeńców, mimo że przyleciały one wraz z nimi na pokładzie Count Tilly, w związku z czym Scotty tak jak i pozostali miał tylko to, w co był ubrany, gdy pierwszy raz zaciągnięto go przed oblicze Ransom. Nowoczesne materiały syntetyczne są trwałe i odporne, ale wszystko ma jakąś granicę wytrzymałości, mundur także. Dozorcy zaproponowali im wymianę odzieży — na jaskrawopomarańczowe kombinezony. Jakoś bez efektu, wszyscy jeńcy bowiem zdawali sobie sprawę, czym ta łaskawość jest podyktowana. Chodziło o pozbawienie ich tożsamości i zredukowanie do bandy bezbronnych i nierozpoznawalnych więźniów. Mundury mogły być zużyte, ale jak najbardziej nadawały się jeszcze do noszenia i wszyscy woleli prać je ręcznie w umywalce, niż dać się złamać.
Ledwie to pomyślał, zacisnął usta i ponownie otarł twarz ręcznikiem, by ukryć ją przed pozostałymi. Nieuchronnie musiał mu się przypomnieć jedyny, który się złamał, i to całkowicie. Spowodowany tym ból ciął głęboko — głębiej niż Scotty się spodziewał. Czasami wydawało mu się, że głębiej niż słowa tej sadystycznej larwy skazującej Honor na śmierć. Obiektywnie rzecz biorąc, zdrada Harknessa nie znaczyła prawie nic, a jej wpływ na przebieg wojny mógł być jedynie mniejszy od minimalnego. I nie powinna w żaden sposób wywoływać bólu porównywalnego z uczuciami płynącymi ze świadomości, że ktoś, kogo Tremaine szanował najbardziej we wszechświecie, ma zginąć. Wiedział o tym doskonale. I wiedział też, że świadomość tego, co powinien czuć, a to, co czuł, były dwiema całkowicie odmiennymi rzeczami.
Odłożył ręcznik i usiadł ciężko na posłaniu, wbijając tępo wzrok w ścianę. Pomimo usilnych starań jego pamięć uporczywie wracała do pierwszego bojowego przydziału, kiedy to na placówce Basilisk poznał Harknessa. Był równie młody i nieopierzony jak Carson Clinkscales i równie silnie pragnął ukryć strach i niepewność, choć nie miał na koncie aż tak widowiskowych niepowodzeń. Horace Harkness wziął go w opiekę, choć z początku absolutnie na to nie wyglądało, i nauczył go, jak być oficerem. Nie opowiadając, lecz pokazując. Zmuszając, żartując, poddając próbom i pomagając zgodnie z odwieczną tradycją nie tylko Królewskiej Marynarki, ale wszystkich szanujących się flot wojennych w dziejach, zapewne od kartagińskiej zaczynając. Gdyż na tym właśnie polegała rola starszych podoficerów. Obojętnie jakie by poza tym były ich obowiązki, to oni stanowili kręgosłup każdej floty. To oni byli bardziej doświadczeni i wychowywali nowe pokolenia, żeby jeden z drugim żółtodziób nie zabił się i nie zbłaźnił, zanim się czegoś nauczy. I Harkness tak właśnie postępował wobec niego.
Ale nie poprzestał na tym. Scotty’ego coś dziwnie zapiekły oczy, gdy przypomniał sobie to wszystko, co razem robili. Nie licząc jednego roku, kiedy Scotty dostał przydział na Troubadoura wraz z kapitanem McKeonem przed Pierwszą Bitwą o Yeltsin, zawsze byli razem. Służyli na HMS Prince Adrian, przeszli na nim przez Trzecią Bitwę o Yeltsin i obie bitwy o Nightingale. Potem on został przeniesiony na HMS Wayfarer, a Horace podążył jego śladem… obaj ratowali sobie życie ładnych parę razy, a wtedy uratowali też wszystkich rozbitków z wraku krążownika pomocniczego…
Nigdy nie zdołał nazwać ich związku, bo nie było to coś, co wymagałoby nazywania — po prostu istniało i Scotty wiedział, że nigdy do końca nie tracił nadziei, obojętnie jak beznadziejna byłaby sytuacja, wiedząc, że obok jest Harkness.
A teraz go nie było.
I czuł się tak, jakby naruszona została któraś z podstawowych zasad fizyki. Albo raczej jakby sama się naruszyła, udowadniając, że jest fałszywa. I dlatego miał ochotę nawymyślać wszechświatowi za zdradę. Tylko że to nie wszechświat go zdradził, a napad złości absolutnie niczego by nie zmienił.
Wziął głęboki oddech i wstrzymał powietrze w płucach, kolejny raz opłakując w duchu śmierć Horacego Harknessa. Miał świadomość, że jest najstarszym rangą oficerem w celi i ma w związku z tym obowiązki. Musi dać przykład, tak jak Harkness go nauczył, kiedy jeszcze istniał, a te lekcje zapamiętał dobrze. I musi postępować zgodnie z tymi zasadami, bo w ten sposób Harkness nadal jakby istniał, w jakimś drobnym choćby procencie.
Poza tym tego właśnie spodziewałaby się po nim Honor. I Alistair McKeon. A to były dwie osoby, których za nic nie chciałby zawieść. Przemknęło mu przez myśl, że ciekawe musiałyby być ich miny, gdyby im powiedział, że trzymał się tylko dlatego, że nie mógł pozwolić sobie na okazanie się niegodnym ustalonych przez nich standardów, a nie z powodu odwagi, patriotyzmu i poświęcenia.
Wstając, przyznał w duchu, że standardy te ustalił także Horace Harkness, a on zbyt dobrze nauczył się lekcji, by teraz postępować wbrew nim, niezależnie od tego, co się przydarzyło nauczycielowi.
James Candless obserwował komandora porucznika Tremaine’a rozmawiającego cicho z chorążym Clinkscalesem. Pomimo swego oficjalnego statusu oficera Marines czuł się źle z oficerami i wiedział, że Whitman też się tak czuje. I to nie dlatego, by inni byli niemili czy by miał coś przeciwko nim, ale dlatego, że zabrano im obu coś, co stanowiło najważniejszą rzecz w ich życiu. Byli osobistymi gwardzistami graysońskimi, ich patronka została uwięziona i skazana na śmierć, a oni nadal żyli.
To był wstyd, który ciążył im obu. Powinni byli zginąć, nim pozwolili komukolwiek dotknąć patronkę, a nie zrobili tego. Nawet nie byli obecni, gdy był ogłaszany wyrok śmierci, a ci, którzy byli przy tym, nie chcieli powiedzieć im, co się dokładnie stało. To co najważniejsze jednak wiedzieli i fakt, że nie było w tym ich winy, absolutnie niczego nie zmieniał. Ich patronka została pobita i wywleczona do pojedynczej celi, Nimitz został kaleką i ledwie uniknął śmierci, a oni nie zrobili nic!
Candless zgrzytnął zębami i przymknął oczy. Ból porażki był czymś, czego nigdy dotąd nie doświadczył, i nawet świadomość, że Whitman czuje to samo, nie stanowiła żadnej ulgi. Przez sześć lat wraz z LaFolletem strzegł patronki. Przez sześć lat zawsze byli na miejscu, broniąc jej przed wrogami, a gdy zaszła taka potrzeba, chroniąc ją przed nią samą — przed jej odwagą i przekonaniem, że musi ryzykować dla innych. A teraz była sama, zdana na łaskę sadystów, upokarzana i ze świadomością, że zginie. A jemu odmówiono nawet prawa śmierci u jej boku.
Otworzył oczy nadal zwrócone na rozmawiających Tremaine’a i Clinkscalesa. Na twarzy chorążego widać było początki dojrzałości — ostatnie przejścia wypaliły w nim młodzieńczą niepewność i wyglądało na to, że mogą jeszcze być z niego ludzie. Przeniósł wzrok na Whitmana piorącego mundur w umywalce, a potem na porucznika Mayhewa grającego w szachy z chirurgiem porucznikiem Walkerem. Co prawda szachownica istniała jedynie w ich wyobraźniach, ale pamięć mieli doskonałą, a każdy sposób zabicia czasu był dobry, nie mieli bowiem absolutnie nic do roboty i dostępu do żadnych rozrywek.
Nie mieli też pojęcia, jak długo tu tkwią ani też jak długo potrwa jeszcze podróż — nie znali jej długości, a wszystkie chronometry skonfiskowano im, ledwie znaleźli się na pokładzie. Wiedzieli tylko, że w końcu dotrą na miejsce, natomiast nie mieli pojęcia, co się z nimi stanie po śmierci lady Harrington, kiedy staną się kolejnymi zapomnianymi pensjonariuszami więzienia obejmującego całą planetę.
James Candless także nie znał odpowiedzi na te pytania, ale nie miały one dla niego znaczenia, gdyż go nie dotyczyły. Skoro nie mógł uratować patronki, podobnie jak nie był w stanie samodzielnie zdobyć tego okrętu, mógł zrobić tylko jedną rzecz i podjął tę decyzję zadziwiająco łatwo jak na kogoś, kto nigdy nie podejrzewał samego siebie o skłonności przypisywane berserkerom. Nie pozwolą mu zginąć z patronką — ich bandyckie prawo. Ale wcześniej czy później trafi się okazja. Nie zamierzał się spieszyć — był zawodowcem i zdecydował się zginąć tak jak powinien, czyli w walce. Ale walcząc tak, by zabić przynajmniej jednego wroga. To był plan minimalny, najlepiej byłoby zabić ich jak najwięcej, ale skoro już musiał być jeden, to jak najwyższy rangą i jak najważniejszy. A potem zmusi ich do tego, żeby jego zabili…
To było wszystko, czego chciał, i wszystko, o co prosił…
— Dobra, dziwko, ubieraj się! — warknęła strażniczka, rzucając jej pomarańczowy kombinezon jedną ręką i zaraz cofając się o krok.
I zajęła się zdejmowaniem z prawej dłoni cienkiej elastycznej rękawiczki.
Honor złapała kombinezon, nawet nie odwracając głowy. Stała prosto i wpatrywała się w ścianę, tak jak robiła to zawsze i przez cały czas, gdy klawisze przebywali w celi. Był to rytuał towarzyszący każdemu posiłkowi — każdy więzień podejrzewany o skłonności samobójcze poddawany był upokarzającej procedurze rewizji osobistej wraz z przeszukaniem otworów ciała, jak to ujmowały przepisy. W teorii wyglądały prawie sensownie.
Tyle że Timmons i jego banda zwyrodnialców doskonale opanowali sztukę takiego ich wykoślawiania, by nie naruszając ich formalnie, wykorzystywać do dalszego upokarzania i łamania więźniów. Na przykład zgodnie z przepisami przeszukania otworów ciała mógł dokonać tylko strażnik tej samej płci co więzień i Timmons przestrzegał tego skrupulatnie. Przepisy wymagały też, by w tym czasie w celi przebywało dwóch strażników, ale płci drugiego nie precyzowały. Wobec tego drugim zawsze był mężczyzna — najczęściej Bergren lub Hayman, a czasami Timmons osobiście.
Honor doskonale rozumiała, co Timmons spodziewa się osiągnąć, i kiedyś być może czułaby się upokorzona i wściekła z powodu bezsilności. Teraz jej to nie groziło — lata życia w cieniu Younga należały do dawno minionej przeszłości. Poradziła sobie z tym i wstyd z powodu własnej nagości czy tego, że inni ją taką widzą, nie był już groźny. Sprawiły to częściowo długoletnie ćwiczenia z mężczyznami, ale tak naprawdę resztki trucizny z jej psychiki wypędziła miłość Paula. Wspomnienie tej miłości także działało obecnie niczym tarcza. Gapiący się na nią zboczeniec mógł być samcem, ale nie był mężczyzną, a w żadnym razie nie był człowiekiem. Czuła doń jedynie bezbrzeżną pogardę i obrzydzenie, a nikt, kto zasługiwał tylko na takie uczucia, nie mógł jej urazić, nie mówiąc już o czymkolwiek więcej. A tylko to czuła do wszystkich klawiszy. Połączenie tych czynników dawało jej siłę pozwalającą ze stoickim spokojem znosić to upokorzenie.
Dlatego mogła złapać kombinezon i zacząć go wkładać z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, i nie musiała się silić, by taką przez cały czas pozostawała. To, że potrafiła ich tak skutecznie ignorować, było dla nich niezrozumiałe i stanowiło powód ogłupienia i złości. Nie rozumieli, skąd czerpie siły i wolę, a z powodu jej całkowitego braku reakcji nie mieli żadnego punktu zaczepienia ani pierwszego dnia, ani teraz. Zdawali sobie jednak w jakiś podświadomy sposób sprawę, że nie jest to bierność wynikająca z utraty ochoty do walki czy ucieczki w głąb siebie. Jej obojętność była najskuteczniejszym środkiem obrony, szydziła bowiem z nich i nie mogli nic na to poradzić. Nikt dotąd nie zdołał tego osiągnąć i serdecznie jej za to nienawidzili.
Honor rozumiała ich ogłupienie — całe dotychczasowe doświadczenia, a z pewnością mieli ich dużo, dowodziły, że systematyczne nękanie, upokarzanie i odmawianie prawa do bycia człowiekiem połączone z nudą i brakiem bodźców powinny ją załamać, bo dotąd zawsze tak działały. Więc niezrozumiałym było, dlaczego tym razem stało się inaczej.
Cela poza posłaniem i ubikacją nie była wyposażona w nic. Nie było więc także lustra, ale nie potrzebowała go, by wiedzieć, jak wygląda. Przepisy nie zezwalały, by więzień miał jakąkolwiek działającą protezę cybernetyczną czy biowzmocnienie, toteż jeden z techników wyłączył jej sztuczne oko i nerwy w lewej stronie twarzy. A raczej nie wyłączył, tylko zniszczył, bo okazało się, że obaj z lekarzem są za głupi i dysponują zbyt przestarzałymi narzędziami, by wyłączyć implant. Skoro nie potrafili wyciągnąć z niego kodów dostępu, przepalili obwody sterujące i oślepili ją w połowie, zmieniając przy okazji całą lewą stronę jej twarzy w nieruchomą maskę. Podejrzewała, że zniszczenia były nieodwracalne, co wiązało się z koniecznością całkowitej wymiany… czy raczej wiązałoby się w normalnych warunkach.
To także było zbędne okrucieństwo, gdyż jej proteza w żaden sposób nie mogła stanowić zagrożenia bezpieczeństwa czy pomocy w popełnieniu samobójstwa. Ale to nie miało dla Timmonsa żadnego znaczenia, a zyskał kolejną okazję do upokorzenia jej. Podobnie rzecz się miała z włosami — ogolili je na jeża pod pretekstem wymogów higienicznych. Tu akurat ich wysiłki zupełnie chybiły celu, bo choć szkoda jej było włosów hodowanych przez lata, żadnego innego efektu osiągnąć nie mogli. W sumie próba ją nawet rozbawiła — skąd mieli durnie wiedzieć, że sama dla wygody nosiła niewiele dłuższe przez prawie trzydzieści lat, i to z własnego wyboru.
Znacznie gorsze było to, że chudła i traciła siły. Timmons albo nie wiedział o specjalnych wymaganiach kalorycznych jej organizmu, albo chciał, by prosiła o dodatkowe jedzenie. W sumie było to bez znaczenia, bo już na samym początku zdecydowała, że prędzej szlag ją trafi, niż go o cokolwiek spyta, o prośbie nawet nie wspominając.
Wiedziała, że chudnie i traci tkankę mięśniową, ale nic na to nie mogła poradzić poza regularnymi ćwiczeniami. Ćwiczyła tyle, na ile pozwalały warunki. Była natomiast ciekawa miny Ransom, gdy ta ją zobaczy. Logiczne było, że chciała mieć ją w dobrej formie fizycznej, by nadać odpowiedni wydźwięk pokazówce, a zobaczy wychudzone, ogolone nieszczęście, czyli obraz nędzy i rozpaczy. Ta świadomość sprawiała Honor perwersyjną satysfakcję.
Najgorsze natomiast było to, o czym klawisze nie wiedzieli, bo nie dawała tego po sobie poznać. Stawała się coraz bardziej obojętna na wszystko, co się działo. Nie miała pojęcia, ile czasu siedzi w celi, gdyż oświetlenie i temperatura nigdy nie ulegały zmianom i choć obserwując zachowanie strażników, podejrzewała, że zbliżają się do celu, nie mogła być pewna, że to nie kolejna ich gierka. Poza posiłkami i związaną z nimi rewizją nic nie przerywało monotonii, a ona nie odezwała się przez ten czas słowem. Czasami zastanawiała się nawet, czy nie zapomniała, jak to się robi. Powodowało to stopniowe, ale stałe odcinanie się od rzeczywistości — nawet perspektywa własnej śmierci nie robiła już na niej wrażenia.
Tak na dobrą sprawę przed całkowitym zamknięciem się w sobie uchroniła ją tylko jedna rzecz, o której banda sadystów nie miała pojęcia. A może miała, tyle że najprawdopodobniej nie zrozumiała tego fenomenu. O jej więzi z Nimitzem mogli słyszeć, zrozumieć jej nie mieli prawa. Była ona teraz co prawda bardzo słaba tak z uwagi na stan zdrowia treecata, jak i na sporą dzielącą ich odległość, ale istniała. A dzięki niej wiedziała, że Nimitz żyje, i to stanowiło kotwicę utrzymującą ją przy zdrowych zmysłach i pozwalającą funkcjonować jej psychice na tyle normalnie, na ile było to możliwe w tych okolicznościach.
Oboje czuli wzajemnie swój ból — ona jego fizyczny, on jej psychiczny — i pierwszy raz nie mogli sobie pomóc, ale wiedziała, że potrzebują siebie bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nie dlatego, by mieli jakąkolwiek nadzieję, ale z ważniejszej przyczyny: by zapewnić się nawzajem o swej miłości i o tym, że zawsze będą razem i że żadne nie pogrąży się samotnie w mroku, obojętnie co Ransom i pozostali sobie zaplanowali.
I to było ostatnie źródło jej siły, którego Timmons i reszta kryminalistów nie byli w stanie jej odebrać. Ba, nie wiedzieli nawet, że ono istnieje.
Naciągnęła kombinezon na nogi i dolną część ciała i zaczęła wkładać ręce w rękawy, gdy na ramieniu poczuła czyjeś dłonie. Znieruchomiała, ale serce zaczęło jej bić szybciej — to była dłoń Bergrena.
— Zbliża się koniec podróży, dziwko — jego pełen satysfakcji głos rozległ się tuż obok jej prawego ucha, z tak bliska, że poczuła jego oddech. — Niezadługo założą ci krawat na szyję i zrobią ją trochę dłuższą.
Nie odezwała się. Nie drgnęła nawet, ale jego dłoń i tak przesunęła się po jej ramieniu w parodii pieszczoty. Zarechotał i dodał:
— Tak se myślę, że pewnie chciałabyś mieć trochę przyjemności, zanim zaciągną cię na szafot.
Zacisnął chwyt i zmusił ją do odwrócenia się.
Gapił się na nią nachalnie, a w jego oczach była żądza. Ani śladu jakiegokolwiek innego uczucia. Jego zboczone zainteresowanie było gorsze nawet niż to, które okazał niegdyś Pavel Young. Young chciał dać jej nauczkę za odrzucenie zalotów i coś, co uznał za publiczne upokorzenie. Nienawidził jej, fakt, ale była to nienawiść osobista i personalna, choć nie traktował jej jak równej sobie istoty ludzkiej, lecz coś do użycia dla własnej wygody.
Nienawiść Bergrena była bezosobowa. To, że akurat w tej chwili nienawidził jej, było przypadkiem — każdy, kto znalazłby się na jej miejscu i stawił mu tak skuteczny bierny opór, byłby obiektem jego nienawiści. Jedyne, co się tak naprawdę dla niego liczyło, to przyjemność zadawania bólu: fizycznego czy psychicznego, bez różnicy. Nie miało dla niego znaczenia, komu go zadaje, bo nie wynikało to z żadnych osobistych urazów. On po prostu nienawidził wszystkich. Może poza tymi, którzy nienawidzili tak samo, ale i tego nie była pewna…
Bergren był człowiekiem tylko z pozoru i jedyne, co doń czuła, to bezbrzeżna pogarda. Doskonale w tej chwili widoczna w jej prawym oku.
— Ano, dziwko — powiedział ciszej i wredni ej. — Se myślę, że chcesz. To przestań się gapić i rozkracz się!
Oblizał usta i spojrzał na koleżankę po fachu stojącą w pobliżu drzwi. Podobnie jak pozostali podkomendni Timmonsa także była psychopatką. Teraz przyglądała się całej scenie z jeszcze większym oczekiwaniem niż Bergren.
— Dalej! — szepnął Bergren i przyciągnął ją bliżej, sięgając drugą ręką ku jej piersiom.
Nie zdążył ich dotknąć, gdyż lewa ręka Honor wystrzeliła ku górze i złapała jego nadgarstek niczym stalowe kleszcze. Tyle czasu posłusznie wykonywała ich polecenia, że Bergren zapomniał o jej sile i szybkości i nabrał przekonania, że zawsze będzie wykonywała polecenia. Teraz jęknął z bólu, a w jego oczach błysnął strach i to tym większy, że spotęgowany przez całkowite zaskoczenie. Honor zacisnęła palce i uśmiechnęła się posępnie prawą stroną twarzy.
— Zabierz łapę! — poleciła cicho, lecz wyraźnie.
Jej głos zaskoczył ją samą — po tylu dniach milczenia brzmiał dokładnie tak samo jak dawniej. Tyle że w tej chwili słychać było w nim głównie groźbę i zaproszenie. I nienawiść prawie tak silną jak nienawiść Bergrena. Ten przez moment stał jak sparaliżowany, ale natychmiast doszedł do siebie i dał krok do przodu, próbując wepchnąć ją na ścianę.
Nie miał cienia szansy na sukces — Honor ledwie się zachwiała i wykonała ostry, choć niewielki ruch ręką. Zawył i padł na kolana, gdy jego nadgarstek eksplodował bólem.
— Puszczaj go, suko! — strażniczka ruszyła ku niej, sięgając po pałkę przytroczoną do pasa.
Honor odwróciła głowę i spojrzała jej w oczy.
— Dotknij mnie tym kijem, a przetrącę ci kark! — ostrzegła rzeczowo.
Strażniczka zamarła zaskoczona jej całkowitą pewnością siebie.
Ale tylko na moment.
— Wątpię, dziwko! — warknęła pogardliwie. — Nawet gdyby, to nigdzie stąd nie wyjdziesz i nie spodoba ci się to, co moi kumple z tobą zrobią, jeżeli choć spróbujesz. A poza tym masz o kogo dbać, zapomniałaś?
Zrobiła kolejny krok już pewna siebie… i rozległ się trzask pękających kości, gdy Honor zwiększyła nacisk i złamała Bergrenowi nadgarstek. Zaraz potem rozległo się jego wycie. Honor odkopnęła go i odwróciła się do strażniczki. Tą aż cofnęło, gdy zobaczyła wyraz jej twarzy: były na niej tylko nienawiść i zaproszenie.
— Masz rację — powiedziała miękko Honor. — Mam przyjaciół, o których powinnam dbać, i możecie mnie zmusić do udziału w waszym zboczonym cyrku, który tu prowadzicie, grożąc wyrządzeniem im krzywdy. Ale jest granica i właśnie ją osiągnęliście. Nie zrobię tego nawet dla nich. A gdybyś zapomniała, to ci przypominam, że Ransom chce mnie nieuszkodzoną, więc uprzedź resztę śmieci, że też nie mogą sobie na wszystko pozwolić.
Bergren pozbierał się na kolana, trzymając złamany nadgarstek zdrową dłonią. Nie odwracając się, Honor wykonała precyzyjny wykop prawą nogą, trafiając go — jak zamierzała — piętą w podbródek. Siła ciosu odrzuciła go w kąt, gdzie znieruchomiał półprzytomny na podobieństwo kupy zakrwawionych szmat.
Strażniczka spojrzała na Honor i zaczęła się bać.
— Możesz tu sprowadzić kumpli — dodała Honor równie miękko. — Tylko lepiej sprowadź ich wszystkich. I masz moje słowo, że kiedy będzie po wszystkim, nie będziesz w stanie dostarczyć mnie Ransom żywej. Nie ma takiego sposobu we wszechświecie, żeby wam się to udało. I uśmiechnęła się naprawdę paskudnie. Strażniczka cofnęła się, odruchowo ściskając pałkę i próbując pojąć, jak w tak krótkiej chwili w celi mógł tak diametralnie zmienić się stosunek sił. Przecież to ona miała wszystkie atuty… potem spojrzała na Honor i zrozumiała, że nie ma żadnych, gdyż spojrzała w oko drapieżnika znacznie od siebie groźniejszego. Ona była ścierwojadem, a przed sobą miała wilka, który choć ranny i osłabiony zdecydował, że nie będzie już uciekał. Mógł zginąć, ale tam gdzie stał, bo kroku w tył już nie postąpi, natomiast ma coraz większą ochotę zabijać prześladowców. I tylko resztą woli się przed tym powstrzymuje. Ale zaproszenie w jego wzroku było coraz wyraźniejsze: zróbcie jeszcze tylko coś, cokolwiek, a nie będę już musiał się powstrzymywać…
I w tym momencie zrozumiała, że układ sił zmienił się ostatecznie.
Ostrożnie i wolno puściła pałkę i nie spuszczając wzroku z twarzy Honor, pochyliła się i zebrała z podłogi półprzytomnego, jęczącego kompana. I bez słowa wywlokła go z celi. A potem natychmiast zamknęła i zablokowała drzwi.
Uaktywniając zamek i alarm, nie była jednak w stanie zdecydować, czy w ten sposób zamyka wilka w klatce… czy siebie w bezpiecznym miejscu.