ROZDZIAŁ III

— Dzień dobry, milady.

Honor odwróciła głowę i spojrzała w górę na nowo przybyłego. Nie musiała sprawdzać kto to. Dzięki więzi z Nimitzem wiedziała, że White Haven nadchodzi, i to na długo przedtem nim wszedł do zalanej słońcem jadalni. Uśmiechnęła się na powitanie.

— Dzień dobry, milordzie. Dołączy pan do nas? — spytała, wskazując gestem stół, bogato zastawiony, choć była dopiero pora śniadania.

Odwzajemnił uśmiech i odparł:

— Naturalnie. Placki pachną wspaniale.

Mówił zupełnie normalnym tonem i poczuła przypływ ulgi… za co natychmiast zganiła się w duchu.

— To, co pan czuje, to nie placki — wyjaśniła.

Earl uniósł pytająco brwi.

— To naleśniki i obawiam się, że je się je na słodko. Taki tutejszy zwyczaj, który mnie wyjątkowo pasuje, ale zdaje się, że jest niesamowicie tuczący.

— Naleśniki? — White Haven powtórzył nieznane słowo, jakby go próbował.

— Odmiana placków, tyle że mniej twarda i robiona na maśle z mąki, mleka, jajek i cukru — sprecyzowała. — Na Graysonie to tradycyjna potrawa. W Gwiezdnym Królestwie jakoś poszła w zapomnienie, choć powinno być odwrotnie, biorąc pod uwagę różnicę w czasie kolonizacji i to, skąd wywodzili się osadnicy. Z drugiej strony, jak pan może zauważył, mieszkańcy Graysona bywają czasami nieco uparci.

Spojrzała przy tym wymownie na stojącego za jej krzesłem LaFolleta i siedzącą obok siebie Mirandę. Oboje roześmiali się, a White Haven przytaknął z kamienną miną. — To jest właśnie jeden z przypadków, kiedy po prostu zdecydowali, że jest to coś z ich dziedzictwa, czego nie stracą — dodała. — Podejrzewam, że przepis się trochę zmienił… ale nie zaryzykowałabym zakładu, że tak jest w istocie…

Tym razem White Haven roześmiał się wraz z pozostałymi.

Mieszkańcy Graysona słynęli z uporu i determinacji nie zawsze mających choćby śladowe logiczne uzasadnienie. Grayson na przykład był jedyną planetą w zasiedlonej przez ludzi części galaktyki, w której obowiązywał nadal starożytny kalendarz gregoriański, mimo że całkowicie nie pasował ani do długości planetarnego dnia, ani roku. Jeżeli gdziekolwiek koloniści, walcząc bez stosownych środków technicznych o przetrwanie z całym środowiskiem naturalnym, zdecydowali się zachować tradycyjne potrawy, to z pewnością byli to osadnicy graysońscy.

Siadając na krześle stojącym naprzeciwko miejsca zajmowanego przez Honor, nadal z uśmiechem na ustach, przyjrzał się rozmieszczeniu osób przy stole. A było nietypowe. Na wysokim stołku po prawej stronie gospodyni zasiadał Nimitz, a po jego prawej Samantha. Hamish Alexander skinął każdemu z nich głową, na co Nimitz zastrzygł uszami, a Samantha odkłoniła się. Z lewej strony Honor siedziała Miranda, a z jej lewej, na wysokim stołku, Farragut. Earl miał więcej doświadczenia z treecatami niż większość mieszkańców planety Manticore, jako że jego ród od dawna zaprzyjaźniony był z Domem Winton. A dostatecznie wielu władców czy książąt krwi z ostatnich ośmiu czy dziewięciu pokoleń zostało adoptowanych, by śniadanie w pałacu Mount Royal, na którym nie byłby obecny przynajmniej jeden treecat, wydawało się jakieś niekompletne. Natomiast, łagodnie mówiąc, niecodzienna była sytuacja, w której było ich tyle samo co ludzi.

Tyle że po pałacowych ogrodach nie buszowało jedenaście treecatów, tak jak tutaj. White Haven uśmiechnął się, życząc szczęścia opiekunom kociaków — z tego, co widział poprzedniego dnia, niańki całej czwórki będą potrzebowały go naprawdę dużo. Earl White Haven był szczerze wdzięczny losowi, że nie należy do ich grona.

W następnej chwili jego uwagę przykuł aromat dochodzący przez otwarte drzwi na końcu jadalni… pachniało naprawdę apetycznie, choć zapach smażonego masła obecny w ogólnym bukiecie świadczył, że ostrzeżenie Honor nie musiało wcale być przesadą. Spojrzał na nią, a raczej na to, co stało przed nią: kubek kakao, talerz z resztkami naleśnika z dżemem i śmietaną… I nie mógł wyjść z podziwu, jak ktoś o takiej skłonności do słodyczy był w stanie pozostać tak szczupły i zgrabny. Fakt, z tego co wiedział, ćwiczyła codziennie i naprawdę intensywnie, ale mimo wszystko…

Honor wyczuła jego zainteresowanie, jak i to, że się nad czymś zastanawia. Nad czym dokładnie, tego nie wiedziała, ale nie było to trudne do odgadnięcia. No i to zainteresowanie różniło się wyraźnie od wczorajszego. W sumie nie była pewna, czy ją to cieszy czy nie… za co natychmiast się w duchu zganiła. Oczywiście, że się cieszyła, gdyż prawdę mówiąc, bała się tego śniadania. To był jeden z powodów nie całkiem przespanej nocy. Drugim było to, że ciągle wracała do tych paru minut w bibliotece zupełnie jak do drapania wyjątkowo uporczywie swędzącego miejsca na skórze. To, że za każdym razem dochodziła do tego samego wniosku, czyli że nie ma się czym przejmować, gdyż był to jedynie chwilowy przebłysk zainteresowania i moment uświadomienia sobie prostego faktu, o którym powinien dawno wiedzieć, nie miało znaczenia, bo jej myśli wciąż wracały do tego tematu. Przekonywała samą siebie, że earl nie miał prawa ani możliwości zorientować się, że wiedziała, co czuł. I że jest to coś, nad czym zdołał zapanować i co nie będzie miało żadnego wpływu na ich zawodowe relacje.

Niestety jakaś część jej świadomości nie poddawała się tej wygodnej logice.

Wszystko to wyglądało absurdalnie — mając ponad pięćdziesiąt lat standardowych, była może nie starą babą, ale na pewno dojrzałą i doświadczoną kobietą, a nie podlotkiem. Leżenie i roztrząsanie, co też mógł myśleć mężczyzna, który nagle zwrócił na nią uwagę, ale nie okazał tego w najdrobniejszy nawet sposób, było po prostu śmieszne! A właśnie to robiła przez większą część nocy. I na dodatek bez żadnego efektu…

Opuściła wzrok na talerz ze smętnymi wspomnieniami po naleśniku i dała sobie kolejnego psychicznego kopa. Najgorsze było to, że nie wiedziała, co się z nią dzieje. Świadomość, że earl o niej nie myśli, powinna jej sprawić ulgę. I sprawiła. Ale tylko po części. Bo równocześnie była zła, że zdołał przejść do porządku nad odkryciem, że jest atrakcyjna… a przecież miała nadzieję, że to właśnie zrobi. I żeby absurd sięgnął szczytu, czuła się zarazem winna, że ma do niego pretensje, bo w ten sposób jakoś zdradzała Paula Tankersleya. Tylko nie bardzo mogła sprecyzować jak…

Wyraz jej twarzy nie zdradzał naturalnie śladu kłębiących się myśli, ale przed Nimitzem znacznie trudniej było je ukryć. Spojrzał na nią pytająco, poruszając wąsami, gdy poczuł jej złość na własną absurdalną fiksację na punkcie czyjegoś przelotnego zainteresowania, i Honor omal nie zgrzytnęła zębami, czując jego rosnące zainteresowanie. W jego emocjach bez trudu wyczuła złośliwe zadowolenie, a radosne błyski w zielonych ślepiach to potwierdzały. Nieczęsto się zdarzało, by zrobiła coś, co wzbudzało jego żywiołową radość, ale tym razem najwyraźniej jej się udało. Być może jego empatyczne możliwości pozwalały mu spojrzeć odmiennie na całą sprawę… może treecaty były tak przyzwyczajone do odbierania emocji innych przedstawicieli swej rasy, że niezależnie od okoliczności nie robiło to na nich wrażenia… Ale to bynajmniej nie był wystarczający powód, by jej problemy stanowiły dla niego powód do rozrywki.

Skoncentrowała się na uczuciu urażonej nagany ale jedyną reakcją Nimitza był leniwy, radosny uśmiech, w którym pokazał zęby. I kolejny silny sygnał aprobaty dla White Havena.

Odwróciła się z ulgą, słysząc za plecami cichy dźwięk — MacGuiness wyłonił się z pokoju kredensowego lub kredensu, jak nazywano pomieszczenie pośrednie między kuchnią a jadalnią w drodze każdego dania. Ze swojego kredensu, o czym doskonale wiedział każdy służący w Harrington House. MacGuiness był uznanym szefem służby i nie miał nic przeciwko dzieleniu się z innymi swoim zakresem obowiązków, ale jedno nigdy nie ulegało zmianie — to on obsługiwał swego kapitana i jego gości, o ile była ich rozsądna liczba.

Teraz skinął głową na powitanie ostatniego z przybyłych i spytał:

— Dzień dobry, milordzie. Podać panu kawę?

— Jak najbardziej — uśmiechnął się White Haven — ale myślę, że wolałbym zacząć od szklanki soku, a kawę zostawić na zakończenie. Podejrzewam, że będę potrzebował czegoś, co zrównoważy dżem w moim organizmie.

— Oczywiście, milordzie — zgodził się MacGuiness i przeniósł spojrzenie na Honor. — Jest pani gotowa na następną porcję, milady?

— A owszem, jak najbardziej, Mac.

Słysząc to, MacGuiness uśmiechnął się z zadowoleniem i wrócił do kredensu.

Jego pojawienie się pomogło Honor zapanować nad myślami i skupić się na czymś konkretnym. Spojrzała na White Havena i uśmiechnęła się. Nie on pierwszy był zaskoczony; z podobną reakcją miała już do czynienia wielokrotnie i z zasady nie reagowała. To było coś normalnego, zwłaszcza w porównaniu z innymi jego emocjami.

Sama nie bardzo wiedząc dlaczego, tym razem zdecydowała się wyjaśnić zagadkę.

— Zastanawia się pan, dlaczego nie wyglądam jak uczciwy balon, prawda milordzie? — spytała z lekką złośliwością.

— Ja… to jest… — zapytany zaczerwienił się gwałtownie i zamilkł.

Pytanie było tak niespodziewane, bezpośrednie i radosne, że nie miał przygotowanej żadnej miłej czy ciętej odpowiedzi, co mu się rzadko zdarzało. Jego rumieniec znacznie przybrał na intensywności, gdy Honor roześmiała się cicho.

— Bez obaw, milordzie. Mike Henke regularnie wysuwa podobne sugestie, choć ostatnio zaczęła urozmaicać je aluzjami do sterowców. Odpowiedź jest prosta: jestem mutantką.

White Haven mrugnął gwałtownie i dopiero po paru sekundach skinął głową ze zrozumieniem. Określenie „mutant” nadal uważane było za nieuprzejme, choć nie stanowiło już obelgi najwyższej kategorii jak kilkaset lat temu. Biorąc pod uwagę to, że ojciec Honor był neurobiologiem, a matka genetykiem dla niej samej najprawdopodobniej nie miało ono pejoratywnego zabarwienia, choć zdawała sobie naturalnie sprawę, jak inni do tego podchodzą. Zresztą im bardziej zacierały się w miarę upływu lat wspomnienia Ostatecznej Wojny, tym mniejsze stawały się uprzedzenia wobec genetycznie zmodyfikowanych ludzi. Przed Diasporą takich uprzedzeń w ogóle nie było i całkiem sporo kolonii zostało zasiedlonych przez osadników-mutantów specjalnie opracowanych do potrzeb nowego środowiska.

— Nie wiedziałem o tym, milady — przyznał po chwili.

— Bo nie chwalę się tym zbyt często, podobnie jak inni, choć jak przypuszczam, większość mieszkańców Sphinxa stanowią obecnie mutanci — odparła, a widząc jego uniesioną uprzejmie brew, wyjaśniła: — Proszę pomyśleć: planety o zwiększonej sile przyciągania to najczęściej występujące w galaktyce „wrogie” środowisko naturalne dla człowieka. Mowa oczywiście o planetach poza tym posiadających jak najbardziej sprzyjające dla ludzkiego życia warunki. Wie pan, że nawet obecnie większość ludzi zamieszkujących takie planety, a nie zmodyfikowanych genetycznie żyje krócej, niż wynosi średnia na planetach o normalnym przyciąganiu?

Zapytany skinął głową.

— Dzieje się tak dlatego, że nawet dziś medycyna nie potrafi do końca pomóc organizmowi przeznaczonemu do funkcjonowania w normalnej sile grawitacji, a zmuszonemu do życia w podwyższonej. Obciążenie jest większe i organizm szybciej się zużywa. Natomiast tacy jak ja…

White Haven pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Wiem, jak zmodyfikowano kolonistów Quelhollow — powiedział. — Ale są to różnice widoczne na pierwszy rzut oka, podczas gdy po pani zupełnie ich nie widać.

— Quelhollow wymagało zmian spowodowanych nie tylko zwiększoną siłą przyciągania. Natomiast moi przodkowie zostali, można by rzec, przystosowani ogólnie do życia na planetach o podwyższonej grawitacji, a nie z myślą o kolonizacji konkretnej z nich. Dało to większą elastyczność i spowodowało mniejsze, bo bardziej uniwersalne zmiany. W sumie sprowadzają się one do tego, że moja tkanka mięśniowa jest o około dwadzieścia pięć procent wydajniejsza od zwykłej, podobnie jak mój system pokarmowy czy oddechowy, w których także dokonano paru drobnych zmian. Należy do tego dodać stosowne wzmocnienie szkieletu, czy raczej kości — i to właściwie wszystko. Poza drobiazgiem: żeby cały pomysł miał sens, geny przekazujące te zmiany uczyniono genami dominującymi u obu płci. Dzięki temu nawet jeśli tylko jeden rodzic je ma, dziecko najprawdopodobniej je odziedziczy.

— A dieta?

— Raczej jej brak, chciał pan powiedzieć. Cóż, nie ma lepszych mięśni i silniejszego serca za darmo: mój metabolizm także jest podwyższony, mniej więcej o dwadzieścia procent, żeby organizm miał stosowną ilość paliwa. I dlatego mogę się bezwstydnie i bez konsekwencji obżerać słodyczami takimi jak te — dodała radośnie, wskazując na talerz z trzecią porcją naleśników postawiony właśnie przed nią przez MacGuinessa. — Powoduje to też pewną anomalię: obżeram się rano, obiad zjadam w miarę lekki, jak na mnie naturalnie, a kolacja jest bardziej symboliczna. Noc jest porą zmniejszonej aktywności, toteż najwięcej paliwa potrzebuję zawsze rano.

— Fascynujące — mruknął White Haven. — I powiada pani, że większość mieszkańców Sphinxa ma te same modyfikacje?

— Tak podejrzewam, choć z jedną poprawką. Niekoniecznie te same. Harringtonowie są potomkami pierwszej fali kolonizującej Meyerdahl, a z tego co wiem, to ci właśnie koloniści byli pierwszymi poddanymi modyfikacji mającej ułatwić życie w warunkach podwyższonej siły ciążenia. Myślę, że tacy jak ja stanowią na Sphinksie dwadzieścia do dwudziestu pięciu procent ogólnej populacji. Natomiast wcześniej i później, a zwłaszcza wcześniej, podejmowano inne próby wprowadzenia takich zmian, a planety zwykle — przy dobrze rozwiniętej komunikacji międzyplanetarnej — przyciągają takich mieszkańców, którym najbardziej odpowiadają panujące na nich warunki. To swoisty dobór naturalny. Jeżeli dodać do tego warunki zaproponowane nowym kolonistom po zarazie, wygląda na to, że Sphinx powinien przyciągnąć jeszcze większą niż inne planety liczbę podobnych do mnie, w tym także mieszkających poprzednio na planetach w pobliżu Ziemi, którzy w innych okolicznościach nie braliby pod uwagę emigracji. W sumie mutacja meyerdahlowska jest najbardziej udana, przynajmniej w mojej opinii. Przede wszystkim jest najbardziej funkcjonalna i daje najbardziej wydolne mięśnie. Ale z drugiej strony wszyscy, którzy się z niej wywodzą, mają jeden problem, który nie dotyczy przeważającej większości „czystych” ludzi.

— Czyli?

— Nie poddajemy się regeneracji — odparła, dotykając lewej strony twarzy. — U ponad osiemdziesięciu procent z nas istnieje genetyczny konflikt z terapią regeneracyjną i jak dotąd nawet na Beowulfie nie zdołano tego problemu rozwiązać. Jestem pewna, że w końcu ktoś sobie z tym poradzi, ale chwilowo…

I wzruszyła wymownie ramionami.

Sama była zaskoczona, że powiedziała mu o regeneracji — o tym naprawdę rzadko rozmawiała z kimkolwiek. Przypomniało jej to natomiast o zupełnie innej sprawie, toteż czym prędzej odwróciła się do Mirandy i spytała:

— Wszystko gotowe do wkopania?

Miranda przytaknęła ruchem głowy i odparła:

— Gotowe, milady. Uzgodniłam szczegóły z pułkownikiem Hillem wczoraj wieczorem. Wszystko jest przygotowane, Gwardia jest przekonana, że poradzi sobie z utrzymaniem porządku, a lord Prestwick zjawi się, by przekazać osobiste podziękowanie Protektora za pani hojność.

Honor skrzywiła się, słysząc to ostatnie, ale Miranda podobnie jak jej brat domyśliła się już dawno, że więź z Nimitzem umożliwia jej wyczuwanie emocji innych ludzi. A w ciągu ostatnich trzech dni, czyli odkąd sama została adoptowana, jej wiedza na ten temat znacznie wzrosła. Honor spojrzała na nią zaskoczona, gdy uzmysłowiła sobie, że Miranda świadomie użyła Nimitza, by przekazać jej, że całkowicie i zdecydowanie nie zgadza się na minimalizowanie znaczenia prezentu, jaki Honor postanowiła dać mieszkańcom Graysona.

Miranda jeszcze przez chwilę spoglądała na nią wymownie, a Honor gapiła się na nią zaskoczona, gdyż dopiero w tym momencie dotarło do niej, co Miranda osiągnęła. Zdążyła się już przyzwyczaić, że inne treecaty wykorzystują więź łączącą ją z Nimitzem, by przekazywać jej swoje emocje, natomiast Miranda była pierwszym człowiekiem, który tak postąpił. Być może fakt, iż nie pochodziła ze Sphinxa, stanowił wytłumaczenie: nie miała żadnych wcześniejszych przekonań czy uprzedzeń dotyczących tego, co treecaty potrafią, a czego nie, i mogła dzięki temu lepiej rozpoznać i wykorzystać umiejętności Farraguta. Te same, o których inni adoptowani wiedzieli, tylko żadnemu nie przyszło to do głowy…

Mogło tak właśnie być, a jeśli było, to należało spodziewać się następnych niespodzianek, ale chwilowo nie to było najważniejsze. Najważniejsza była wiadomość przekazana przez dziewczynę i Honor z westchnieniem zmuszona była przyznać, że najprawdopodobniej ma ona rację. Nie wpadła na ten pomysł i nie ufundowała kliniki, by zyskać wdzięczność Benjamina czy kogokolwiek. Zrobiła to, bo uznała za potrzebne i ważne, a ponieważ w przeciwieństwie do większości mieszkańców Graysona miała więcej pieniędzy, niż mogła wydać, spożytkowanie części z nich w sposób przydatny dla innych wydał się jej logiczny. Co w niczym nie zmieniało faktu, że tak Protektor, jak i kanclerz poczuwali się, by jej za to podziękować. A skoro tak, to należało stosownie się zachować.

— No dobrze — westchnęła. — Będę grzeczna i się zachowam.

— Nigdy w to nie wątpiłam, milady — oznajmiła z podziwu godną powagą Miranda, po czym uśmiechnęła się złośliwie i dodała: — Wie pani, że w odpowiedzi na przemowę kanclerza musi pani wygłosić swoją?

Farragut bleeknął radośnie, a Honor jęknęła w duchu. Miranda nie należała do radykalnych feministek szturmujących bastiony męskiej supremacji, ale była osobą zdecydowaną i pewną siebie. Choć nie całkiem zdawała sobie z tego sprawę, samym swym istnieniem i zachowaniem zaczęła podkładać miny pod te bastiony, których nawet nie miała zamiaru szturmować — i Honor to cieszyło. Miranda stała się bowiem jej szefem sztabu odpowiedzialnym za stosunki społeczne i publiczne. Oraz oficerem politycznym numer dwa, jako że doświadczeniem ustępowała Clinkscalesowi, ale miała zupełnie inny punkt widzenia i znacznie „świeższe” podejście do wielu spraw. Sytuacja ta, całkowicie naturalna w Gwiezdnym Królestwie, na Graysonie nadal wywoływała konsternację, gdyż dotąd polityka nie była stosownym czy „właściwym” zajęciem dla kobiety. Wielu było nie na rękę, że Miranda zupełnie sprawnie i płynnie objęła funkcję koordynatora kierującego w przeważającej większości męską służbą, strażą i innymi pracownikami administracyjnymi domeny. Wykonywała co do niej należało ze spokojem, sprawnością i żelazną konsekwencją będącymi odzwierciedleniem cech patronki Harrington.

Możliwe że ta pewność siebie po części wynikała ze świadomości, iż stoi za nią autorytet i prestiż Honor, ale ta ostatnia przekonana była, iż odgrywa to niewielką rolę. Miranda miała po prostu wrodzone predyspozycje i nie mogła nie stawić czoła wyzwaniom, z którymi była w stanie sobie doskonale poradzić.

Być może dlatego między innymi Farragut ją adoptował…

— Czy pułkownik mówił coś o górnej trybunie? — spytał Andrew LaFollet.

Miranda wzruszyła ramionami.

— Chyba uważa cię za paranoika, ale zgodził się posłać saperów, żeby ją sprawdzili. I umieścić tam dwóch czy trzech ludzi, żeby mieli oko na wszystko — wyjaśniła i dodała, patrząc na Honor: — Zmieniliśmy pani rozkład zajęć, żeby wraz z lordem Clinkscalesem mogła się pani prywatnie spotkać z kanclerzem, milady.

LaFollet uśmiechnął się leciutko, słysząc, że jest paranoikiem, ale widać było po nim zadowolenie. Górna trybuna dawała doskonały widok, ale znajdowała się prawie nad miejscem, w którym Honor miała wkopać kamień węgielny, i nie podobała mu się od samego początku. Patronka nie zawsze przejmowała się jego zaleceniami i twierdziła, że przesadza ze środkami bezpieczeństwa, ale po zamachach patrona Burdette i jego maniaków słuchała go znacznie częściej.

Teraz pokiwała głową, potarła czubek nosa i oceniła:

— W porządku. Mirando, znajdź Stuarta Matthewsa. Przed spotkaniem z kanclerzem Prestwickiem chcę znać najnowsze dane dotyczące Sky Domes.

— Tak, milady. I proszę pamiętać o spotkaniu z diakonem Sandersonem. Jest pani z nim umówiona dokładnie o piętnastej — dodała Miranda z szacunkiem.

A Honor ledwie stłumiła odruch, by palnąć się w czoło, bo zupełnie o tym zapomniała. A to było ważne spotkanie, jako że Sanderson pełnił funkcję osobistego doradcy i bezpośredniego wysłannika wielebnego Sullivana. Miała nadzieję, że jego celem jest wyrażenie wsparcia wielebnego dla jej pomysłu — w sumie nie miała powodów, by spodziewać się czegoś innego, ale nie zdążyła jeszcze dobrze poznać nowego wielebnego. Wiedziała natomiast, że nie jest podobny do swego poprzednika, Juliusa Hanksa. Hanks był głęboko wierzący i wiara ta była tak silna, że przebijała się przez jego łagodność. Miał nieugiętą wolę i ci, którzy go poznali, przekonywali się o tym szybko, ale nie był zarazem osobą dążącą do konfrontacji. Osiągał to, co chciał, stosując duchowe aikido, zmieniając przeciwników w sojuszników humorem i dobrocią. Honor nie miała wątpliwości, że Kościół Ludzkości Uwolnionej kanonizuje go przy pierwszej sposobności, a każdy, kto kiedykolwiek go spotkał, poprze ten pomysł, uznając go za jak najbardziej słuszny.

Jeremiah Sullivan był zupełnie innym człowiekiem. Dzięki Nimitzowi wiedziała, że wierzy równie głęboko i silnie jak Hanks, ale podczas gdy ten drugi momentami sprawiał wrażenie zbyt łagodnego jak na świat, w którym żył, Sullivan szedł przez życie jak burza. Przez wiele lat był prawą ręką Hanksa i egzekutorem jego poleceń, jeśli zachodziła taka potrzeba, i kontynuował politykę poprzednika w całej rozciągłości. Był jednak agresywny i energiczny, czasami dawał się ponieść temperamentowi — słowem prezentował zupełnie inną osobowość niż poprzednik i Kościół jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po przymusowej zmianie przywódcy.

Honor sądziła, że na dłuższą metę Sullivan będzie lepszą głową Kościoła w okresie zmian zachodzących na Graysonie. Często osiągał zamierzone cele metodami, które Hanksowi nawet przez myśl by nie przeszły, a jego oddanie Bogu, wiernym, Kościołowi i Protektorowi (w tej kolejności) nie podlegało żadnej dyskusji.

Niestety był też większym konserwatystą w kwestiach społecznych niż Hanks po wstąpieniu Graysona do Sojuszu. Wielebny Sullivan niewzruszenie wspierał reformy Protektora tak w imieniu własnym, jak i całego Kościoła. Patronka Harrington także znajdowała w nim wiernego sojusznika, ale zdawała sobie sprawę, że sama idea kobiety-patronki nie była dlań naturalna. Zmuszał się do robienia tego, co nakazywał mu rozum i wymogi wiary, ale w głębi duszy nadal żywił głęboko zakorzenione wątpliwości i niechęć do zmian, które racjonalnie uznawał za niezbędne i korzystne.

Szanowała go za to, ale równocześnie żywiła obawę, że prędzej czy później emocje wezmą w nim górę nad rozsądkiem, co doprowadzi do starcia między nimi. Albo jeszcze gorzej — między nim i Protektorem. A biorąc pod uwagę, kogo wybrała do kierowania kliniką…

Z zamyślenia wyrwał ją głos White Havena:

— Przepraszam, milady, nie sposób było nie podsłuchiwać. Czy można się dowiedzieć, pod co konkretnie ma pani zamiar wkopać ów kamień węgielny? Jeśli wolno zauważyć, jest pani taką kopalnią pomysłów, że nie będę nawet próbował zgadnąć, o co chodzi.

— To nowa domena, milordzie, ale czasami mam wrażenie, że to także poligon dla całej planety. Ludzie mieszkający tu mają dużą wyobraźnię, toteż wypróbowywujemy różne pomysły, nim zaproponujemy je bardziej konserwatywnym obywatelom Graysona — uśmiechnęła się Honor. — Nieprawdaż, Mirando?

— Nie jestem całkiem pewna, czy „my” to robimy, ale ktoś na pewno ma różne pomysły — oceniła zapytana, spoglądając niewinnie na Honor.

Wszystkie trzy treecaty bleeknęły radośnie.

— Zapamiętam to sobie — obiecała Honor. — I nadejdzie właściwy dzień, Mirando LaFollet.

— Na co właściwy, milady? — spytało uosobienie niewinności.

— Nie bój się, zorientujesz się, gdy nadejdzie!

Miranda zachichotała.

A Honor spojrzała na White Havena i wyjaśniła, ignorując radość rodzeństwa i treecatów.

— Jak wspomniałam przed tym przerywnikiem, milordzie, wypróbowywujemy tu różne rzeczy. Tym razem będzie to pierwsza na Graysonie nowoczesna klinika genetyczna.

— Aha… — White Haven spojrzał na nią z uwagą i wyraźnym zainteresowaniem.

Honor wyczuła je dzięki Nimitzowi — w większości było to zainteresowanie pomysłem, ale nie tylko. Jego emocje otaczała jakby aura ognia… dopiero po paru sekundach zdała sobie sprawę, że jest to podziw, i zarumieniła się. Szlag by to trafił! Obojętne co by White Haven, Miranda, Prestwick czy nawet Benjamin Mayhew uważali, w jej decyzji sfinansowania budowy i wyposażenia kliniki nie było niczego nadzwyczajnego. Kosztowało to ledwie jakieś czterdzieści milionów, a mieszkańcy planety cierpieli na zatrważająco wiele defektów genetycznych. Nie wszystkie z nich naturalnie, ale większość na pewno mogła zostać zlikwidowana przez współczesną medycynę, gdyż była efektem setek lat oddziaływania skoncentrowanych ciężkich pierwiastków. Zbrodnią byłoby nie zająć się tym i nie sprowadzić z Gwiezdnego Królestwa sprzętu i specjalistów. Więc dlaczego White Haven podziwiał ją za to? Kto dał mu prawo, żeby…

W tym momencie zszokowana zrozumiała, że coś z nią jest poważnie nie w porządku. Ten irracjonalny gniew, a był to bez cienia wątpliwości gniew, był zupełnie nie w jej stylu. I co gorsza, był całkowicie bezzasadny — ani Hamish Alexander, ani Miranda nie powiedzieli ani nie zrobili niczego, co mogłoby choć zirytować normalnego człowieka. Co więcej: podziw Mirandy jej nie rozzłościł. A jego tak… i jeszcze większy szok wywołało zrozumienie, dlaczego tak się stało.

Była bowiem w błędzie. To, co nastąpiło ostatniej nocy, nie było jednostronne… z trudem przełknęła ślinę i sięgnęła po serwetkę, by wytrzeć usta i zyskać na czasie. Może zaczęło się od tego, że to on zdał sobie sprawę z jej atrakcyjności, ale to był tylko początek i dlatego właśnie nie mogła w nocy zasnąć. Bo w tym samym momencie, w którym on dostrzegł, jaka ona naprawdę jest, jakaś część niej także zobaczyła go w innym świetle. A teraz stało się coś jeszcze gorszego, zrozumiała bowiem, kogo i co zobaczyła. Dotarło to także do Nimitza; poczuła jego szok. Przez moment była zbyt zajęta, by w pełni zdać sobie sprawę z własnych uczuć i z tego, co płynęło do niej przez więź…

Bo tak naprawdę to nie tyle zrozumiała, ile rozpoznała coś… między nią i Hamishem Alexandrem istniało coś, co trudno było nazwać… najwłaściwszym określeniem wydał jej się rezonans, choć to głupio brzmiało. Nigdy czegoś podobnego nie doświadczyła, nawet z Paulem, którego kochała całym sercem. Nadal zresztą był jej miłością; wiedziała, że spotkało ich coś rzadkiego, doskonałego i cudownego. Nie roztkliwiała się już nad tym, ale nie było dnia, w którym nie czułaby braku jego delikatności, siły i miłości… i świadomości, że kochają równie głęboko jak ona jego. Ale mimo to nigdy nie miała takiego wrażenia symetrii.

To też nie było właściwe słowo, ale nie istniało takowe na opisanie tego uczucia. Właściwie nie wiedziała, czy wynika ono z ich wzajemnych relacji, czy też jest w części jakąś nie spotykaną dotąd, niesamowitą właściwością więzi z Nimitzem. Nikt dotąd nie był tak blisko związany z treecatem; mógł to być efekt błędu, jakiegoś zakłócenia więzi… być może powstało tam jakieś dziwne uczucie, które wzięła za coś zupełnie innego.

Jednakże już w chwili gdy przyszło jej to do głowy, wiedziała, że jest to nonsens i kolejna próba oszukania samej siebie. A prawda była taka, że w jej umyśle otwarły się nagle drzwi, o istnieniu których nie wiedziała, i spojrzała przez nie głęboko do wnętrza earla.

I zobaczyła w nim siebie.

Oczywiście — były między nimi różnice: musiały być, gdyż nie we wszystkim się zgadzali. Prawdę mówiąc, istniała olbrzymia gama rozbieżności, od drobnych różnic aż do zasadniczo odmiennych zdań. Ale w kwestiach podstawowych i zasadniczych, w tym, co nadawało życiu sens, byli zgodni. Mieli tę samą skalę wartości, pragnęli osiągnięcia tych samych celów i dążyli do nich tymi samymi metodami. I dlatego właśnie pragnęła mu to uzmysłowić, co było szokujące, ale nie mogła zapanować nad tym pragnieniem, tak jak nie mogła przestać oddychać. Wyczuwała, jak wiele mogłoby się zdarzyć między nimi, i wiedziała, że jest to pociąg, od którego nie ma ucieczki. Nie był to pociąg seksualny, a raczej także był, ale chodziło o coś znacznie głębszego i szerszego niż fizyczne pożądanie. Był to głód drugiej osoby tak silny, że seks po prostu musiał być jego częścią. Nikt dotąd nie wzbudził w niej takich uczuć i nikt nie był jej tak bliski. Wiedziała, że oboje uzupełniliby się w sposób doskonały, tworząc jedność. Lub zespół będący jednością.

A równocześnie miała świadomość, iż jest to niemożliwe.

To się po prostu nigdy nie wydarzy… nigdy nie będzie mogło się wydarzyć, gdyż nie chodziło tu tylko o partnerstwo zawodowe, lecz całkowite połączenie, prawie że fuzję dwóch osób. A konsekwencji czegoś takiego nawet nie odważyła się rozważać.

Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia (nazywając ją złośliwie miłością od pierwszego ukąszenia), co było, jak przyznawała uczciwie, swoistą ciekawostką u kogoś, kto dokładnie tego doświadczył w chwili, w której został adoptowany przez treecata. Tyle że Nimitz nie był człowiekiem. Owszem, był jej drugą połową, ukochanym towarzyszem i obrońcą, dokładnie tak jak ona jego, ale nie był jej partnerem…

Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, biorąc się w garść. To już nie było ani śmieszne, ani absurdalne. Hamish Alexander nie dość, że był jej dowódcą, to był też mężem kobiety, którą głęboko kochał. I cokolwiek by poczuł ostatniej nocy, ani jednym słowem czy gestem nie zdradził się z tym. Mówiąc krótko: nie zrobił nic, co nawet przy maksimum dobrej woli można by uznać za „romantyczne”. W pełni nad sobą panował. Nie jego wina, że dzięki więzi z Nimitzem znała jego uczucia… a gdyby podejrzewał, jakie wariackie myśli kotłowały się w jej umyśle, najprawdopodobniej byłby zniesmaczony. Dlatego musiała wziąć się w garść…

I jakoś jej się to udało.

Ani w jej głosie, ani w jej spojrzeniu, gdy uniosła głowę, nie było śladu tej wewnętrznej bitwy.

— Postępy poczynione przez mieszkańców Graysona pod względem rozwoju przemysłu czy ochrony zdrowia przed bieżącymi zagrożeniami są imponujące — usłyszała swój własny spokojny i rzeczowy głos. — Ale uważam, że najwyższy czas, by wkroczyła tu nowoczesna medycyna w pełnym zakresie, bo należy zająć się negatywnymi czynnikami oddziałującymi wolno, ale stale, w sposób mało zauważalny. Może na moje rozumowanie ma wpływ fakt, iż oboje rodzice są lekarzami… sądzę, że na pewno ma. Poprosiłam matkę, żeby wzięła dłuższy urlop i przyleciała tutaj, by kierować kliniką. Już samo wprowadzenie prolongu zmienia znaczenie wad genetycznych i wymusza konieczność jak najszybszego ich korygowania…

Słuchając swego głosu, nie mogła się nadziwić, jak sensownie i spokojnie mówi. A równocześnie desperacko próbowała zrozumieć, co ją opętało…

I jak ma sobie z tym poradzić.

Загрузка...