ROZDZIAŁ XXX

Socotty Tremaine wyczołgał się z oddziału elektronicznego pinasy i otarł pot z czoła. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie, że będzie robił to, czego właśnie dokonał, a łatwość, z jaką mu to przyszło, była na swój sposób przerażająca. Znał wielu lepszych od siebie mechaników pokładowych — Harknessa choćby, daleko nie szukając — ale żeby wykonać modyfikacje, które właśnie przeprowadził, nie był potrzebny wybitny specjalista. I właśnie to było przerażające. Naturalnie sprawę ułatwiał brak jakichkolwiek zabezpieczeń, ale wyjaśnienie tego było proste — zabezpieczeń nie było, gdyż nikt zdrowy na umyśle nie wziąłby pod uwagę, że ktoś może dokonać takich zmian celowo.

Zostały one jednak wprowadzone i to jak najbardziej celowo, a na dodatek przez niego własnoręcznie. I mógł mieć jedynie nadzieję, że Horace miał w tej kwestii rację tak jak we wszystkich pozostałych. Jak dotąd Harkness nie popełnił żadnego błędu — a przynajmniej o żadnym nie wiedzieli — ale w sumie nieuczciwe było zwalanie tak wielkiej odpowiedzialności na barki jednego człowieka…

Tyle że nikt mu tej odpowiedzialności na barki nie zwalił. Harkness zrobił to od początku do końca na ochotnika i samodzielnie. A wszystko, co pozostali w tym czasie robili, to bezczynne siedzenie i rozważanie, jak też on mógł zdradzić i zdezerterować.

Tremaine poczuł świeży przypływ palącego wstydu na to wspomnienie, choć nie istniał żaden logiczny powód, dla którego powinien go czuć. Harkness zagrał swą rolę po mistrzowsku — ogłupił dokładnie wszystkich, a w ogłupieniu wrogów pomogły mu reakcje współtowarzyszy. Gdyby kogoś uprzedził, co planuje, mogły nie wypaść tak naturalnie, a wówczas cały jego plan wziąłby w łeb. Mimo to Scotty nie mógł sobie wybaczyć tego, że także uwierzył, iż Harkness mógł się stać autentycznym zdrajcą. W końcu znał go naprawdę dobrze — najlepiej ze wszystkich obecnych.

Zmusił się, by przestać o tym myśleć, i zamknął właz techniczny, odcinając dostęp do wnętrzności pinasy. Potem wyprostował się i kiwnął głową matowi Barstowowi czekającemu w jednym z foteli przedziału desantowego pinasy.

— Gotowe — oznajmił. — Teraz możemy zająć się promem.


* * *

— Baza, tu Jedynka, widzę Tepesa.

Geraldine Metcalf uśmiechnęła się z głodną satysfakcją — głos pilota pierwszego promu był wyraźnie słyszalny. Na ekranie komputera celowniczego zaś równie wyraźnie były widoczne trzy lecące w szyku delty czerwone symbole. Jedyne, czego jej brakowało do szczęścia, to doświadczenia w pilotowaniu takiego olbrzyma, za jakiego sterami siedziała. I możliwości użycia aktywnych sensorów, co akurat nie wchodziło w grę. Prom był dobrze ukryty w cieniu tak wzrokowym, jak i radarowym Tepesa i żaden z nadlatujących pilotów nie podejrzewał nawet jego obecności, ale włączenie aktywnych sensorów zmieniłoby tę sytuację radykalnie. Dlatego musiała polegać wyłącznie na pasywnych. Które zresztą miały już dokładny namiar na nadlatujących. Tyle że ona nie miała pełnej kontroli nad wszystkim i dlatego czuła się, jakby pilotowała obcy pojazd.

Wylatała tysiące godzin na rozmaitych małych jednostkach i choć nie była urodzonym pilotem jak Scotty Tremaine, posiadała olbrzymie doświadczenie. Dlatego zresztą dostała to właśnie zadanie. Logicznie rzecz biorąc, była pewna, że potrafi je wykonać, ale i tak żałowała, że nie miała czasu na praktyczne zapoznanie się z promem szturmowym. Ot, tak choćby ze trzy dni lotów próbnych… Prom wydawał jej się ociężały i wolno reagujący na stery i choć zdawała sobie sprawę, że jest to złudzenie, tak właśnie czuła. Całe szczęście, że nadlatywały zwykłe nie uzbrojone promy transportowe, bo gdyby miało dojść do walki manewrowej, obie z DuChene nie miałyby szans — brak doświadczenia w pilotażu tego konkretnego typu jednostki stałby się natychmiast widoczny dla wszystkich wrogich pilotów. Na szczęście celem tej operacji było to, by w żadnym wypadku nie prowadzić walki, a przede wszystkim nie zdradzić swej obecności.

— Jedynka, widzisz jakieś ślady zewnętrznych zniszczeń? — w głośniku rozległ się inny głos.

— Baza, tu Jedynka: nie widzę żadnych uszkodzeń, tylko trochę szczątków. Sądzę, że eksplodował pokład hangarowy, może więcej niż jeden, ale nie widzę żadnych wycieków powietrza i nie odbieram żadnych sygnałów kapsuł ratunkowych. To musi być jakaś awaria elektroniki pokładowej.

— Taak? — w głosie kontrolera Bazy słychać było duże wątpliwości. — Nigdy nie słyszałem o awarii, która całkowicie pozbawiłaby okręt łączności i spowodowała eksplozję pokładów hangarowych. Może ty słyszałeś?

— Nie, ale co innego mogłoby to spowodować? Gdyby mieli poważne kłopoty, to aż by się tu roiło od kapsuł ratunkowych, promów i innego drobiazgu!

Metcalf zachichotała, słysząc ton obu rozmówców. Ich logice nie można było niczego zarzucić, ale tylko dlatego, że żaden nie zetknął się z „awarią elektroniki” zwaną bosmanmatem Harknessem.

— Jedynka, tu Baza, muszę się zgodzić z twoją oceną. Kiedy dotrzesz do Tepesa?

— Baza, tu Jedynka: oceniam, że za kwadrans, ale chcę przelecieć wzdłuż kadłuba i obejrzeć jego pokłady hangarowe, zanim spróbuję zacumować przy którejś z zewnętrznych śluz.

— Jedynka, tu Baza, jesteś na miejscu i decydujesz. Informuj, jak zauważysz coś interesującego.

— Tu Jedynka, oczywiście że będę informował. Jedynka bez odbioru.

Głosy umilkły, a Metcalf przyglądała się zbliżającym promom, dopóki nie rozległ się cichy, ale wyraźny dźwięk. Spojrzała pytająco na DuChene.

— Rakiety uzyskały namiar celów — poinformowała ją z uśmiechem Sarah.

Obie odprężyły się nieco — teraz przestało być ważne, jak sprawią się pasywne sensory promu, bo głowica samonaprowadzająca każdej z rakiet namierzyła wyznaczony cel i śledziła go samodzielnie. Oznaczało to, że nie zgubią już celu, wystarczyło je odpalić i…

Geraldine Metcalf i Sarah DuChene spojrzały na siebie, a ich uśmiechy mogły zmrozić serce gwiazdy.


* * *

— Nadal żadnej wiadomości z Tepesa? — spytał ostro kontradmirał Tourville.

— Żadnej, towarzyszu kontradmirale — odparł Fraiser z taką cierpliwością, że pytający zarumienił się.

Poklepał przepraszająco oficera łącznościowego po ramieniu i wrócił do stanowiska Shannon Foraker nadal skupionej na ekranie taktycznym.

Count Tilly gwałtownie wytracał prędkość po otrzymaniu wiadomości z obozu Charon, jako że dalsze zbliżanie się do planety było zdecydowanie niebezpieczne. Hades w tym czasie stale oddalał się od niego, gdyż tak przebiegała jego orbita — nim Count Tilly znajdzie się we względnym bezruchu wobec planety, ta będzie oddalona o ponad siedem minut świetlnych. To nastąpi jednak za trzydzieści pięć minut, i to przy pełnym obciążeniu kompensatora bezwładnościowego.

Tak na dobrą sprawę należałoby głupich ubeków zostawić samych sobie, skoro nie życzą sobie pomocy. Z obozu na orbitę można było zresztą dotrzeć znacznie szybciej… tylko nie dało się w ten sposób udzielić sensownej pomocy znajdującemu się w poważnych tarapatach okrętowi. A Tepes musiał mieć naprawdę duże problemy, bo zawiodło zbyt wiele systemów równocześnie. Inaczej nie doszłoby do całkowitego przerwania łączności i to na dodatek trwającego tak długo.

Należałoby zostawić durniów… tylko żaden prawdziwy członek załogi statku kosmicznego nie potrafił zignorować okrętu, który potrzebował pomocy. I dlatego kontradmirał Tourville miał poważny dylemat i klął w myślach aż miło.


* * *

— Nie podoba mi się to — oceniła zwięźle Honor, przyglądając się planowi widocznemu na ekranie elektrokarty. — Nie będziemy mieli żadnej osłony.

— Nie przeczę, że to ryzykowne, milady — zgodził się rzeczowo Venizelos. — Ale kończy się nam czas.

— A gdybyśmy obeszli tymi tunelami technicznymi? — spytała Honor, wskazując na brzeg ekranu.

— Wątpię, żeby to się udało, ma’am. — McGinley wyprzedziła Venizelosa w odpowiedzi. — Ktoś wie, że korzystamy z szybów wind i tuneli technicznych. Jeżeli zdołał o tym zawiadomić wszystkich, to będą się nas spodziewali właśnie tam, a plany okrętu mają, więc bez trudu znajdą dobre miejsce na zasadzkę gdzieś po drodze między miejscem walki a czwartym pokładem hangarowym. Poza tym Andy ma rację: kończy nam się czas i musimy zaryzykować. Ta trasa jest najkrótsza, a więc najlepsza.

Honor zmarszczyła brwi, odruchowo masując lewy policzek. Ponieważ znajdowała się bliżej Nimitza, wyraźniej czuła jego emocje. Co prawda cień bólu też był silniejszy, ale stanowił tło dla pozostałych sygnałów i choć nie była w stanie zorientować się, co się dokładnie dzieje, satysfakcja Nimitza oznaczała, że jak dotąd wszystko przebiega zgodnie z planem.

Natomiast to, co działo się na pokładzie hangarowym, miało marginalny wpływ na ich położenie. A ocena Venizelosa i McGinley była słuszna — mieli coraz mniej możliwości i coraz mniej czasu. Dlatego Andy wybrał trasę biegnącą korytarzami, ale najkrótszą, prowadzącą do windy mającej pozostawać pod kontrolą Harknessa.

— Andrew? — spytała.

LaFollet wzruszył ramionami.

— Uważam, że mają rację, milady. Fakt, jest to ryzykowne, ale nie aż tak jak obejście tunelami. Poza tym jeżeli się spóźnimy, kapitan McKeon będzie miał tylko dwie możliwości: albo nas zostawi, albo będzie czekał do końca, a wtedy złapią czy wybiją wszystkich…

— Dobrze — westchnęła, uśmiechając się krzywo. — W końcu dlaczego ja się kłócę z wariatami, którzy to wszystko zaplanowali?!


* * *

— Już prawie są… — oceniła DuChene.

Metcalf przytaknęła bez słowa. Promy zbliżyły się na tyle, że lada chwila ich załogi musiały zauważyć komitet powitalny, a co gorsza zaczęły się rozdzielać, a do tego nie mogła dopuścić. Odczekała pięć sekund i nacisnęła przycisk odpalający rakiety.

Odległość między promem szturmowym a trzema promami transportowymi wynosiła sześćdziesiąt kilometrów. Rakiety włączyły napędy, ledwie oddaliły się na bezpieczną odległość od wyrzutni, i pomknęły ku namierzonym celom. Były znacznie mniejsze od będących na wyposażeniu wyrzutni pokładowych choćby niszczycieli i dlatego też rozwijały mniejsze przyspieszenie. Co i tak w tym przypadku było bez znaczenia: przy tak małej odległości i przyspieszeniu czterdziestu tysięcy g dotarły do celu w pół sekundy, a przez taki czas na pokładach celów nikt nie miał prawa zorientować się, że coś im zagraża.


* * *

— Co do…? — Shannon Foraker podskoczyła nagle w fotelu, spoglądając z osłupieniem w ekran.

W następnej sekundzie odwróciła się, by zawołać Tourville’a, ale ten był już w połowie drogi.

— Co się stało? — spytał.

— Te trzy promy z Charona, sir… właśnie wybuchły — zameldowała cicho.

— Jak to wybuchły?! — zdumiał się Bogdanovich depczący dowódcy po piętach.

— No… przestały istnieć, sir. Nie ma ich. Ich sygnatury napędów nagle skoczyły w górę, a potem eksplodowały.

— Co tam się, do cholery, wyprawia?! — jęknął Bogdanovich.

— Cóż, sir… jeślibym miała znaleźć logiczne wytłumaczenie, to powiedziałabym, że każdy został trafiony rakietą z napędem typu impeller — powiedziała Foraker spokojnie. — Niewielkimi rakietami i z bardzo bliska, bo inaczej sensory wychwyciłyby sygnatury ich napędów, a nie wychwyciły.

Szef sztabu wytrzeszczył na nią oczy, nie chcąc lub nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. A zaraz potem odwrócił się do Tourville’a.

Jeśli spodziewał się po nim podobnej reakcji, to się zawiódł — Tourville po prostu kiwnął głową i powoli wrócił na swój fotel. Usiadł w nim i polecił bardzo spokojnie:

— Shannon, wyślij sondę zwiadowczą. Dotrze do Tepesa o wiele szybciej i nie musi mieć oficjalnego pozwolenia. A ja chcę wiedzieć, co się tam dzieje. Rozumiesz?

— Aye, aye, sir — potwierdziła Foraker.

Tourville zaś spojrzał na Bogdanovicha i Honekera stojących po obu stronach fotela.

— Wygląda na to — powiedział cicho, ale z pełną satysfakcją — że towarzyszka sekretarz Ransom właśnie siedzi na własnej petardzie. Wybuchającej.

— A co to znaczy po ludzku? — spytał Honeker.

— To znaczy, że jedynym wyjaśnieniem tego, czego jesteśmy świadkami od jakiegoś czasu, jest według mnie to, że jeńcy próbują przejąć kontrolę nad okrętem.

— Przecież to wariactwo większe od tłumaczenia Shannon! — zaprotestował Bogdanovich, ale sądząc po tonie, nie tyle dlatego, że był o tym przekonany, ile dlatego że uważał, że ktoś powinien to zrobić. — Jest ich mniej niż trzydziestu, a Vladovich ma ponad dwa tysiące ludzi!

— Często jakość jest ważniejsza od ilości — zauważył Tourville. — A im jak na razie udało się praktycznie sparaliżować okręt. Ciekawe jak się dostali do systemu komputerowego…?

Przez chwilę myślał intensywnie, po czym wzruszył ramionami — chwilowo znacznie mniej istotne było, jak tego dokonali, a znacznie ważniejsze, że dokonali. A najważniejsze było to, co on miał zrobić… Gdy zdał sobie z tego sprawę, westchnął rozdzierająco. Znając siebie, wiedział, że przez następne parę tygodni… albo miesięcy będzie starannie unikał luster. Ale nie miał wyboru — musiał wykonać to, co nakazywał mu obowiązek.

— Harrison, skontaktuj się z nadzorcą Trescą — polecił, patrząc w oczy Honekerowi. — I powiedz mu, proszę, że według mnie jeńcy próbują przejąć kontrolę nad Tepesem… albo też go zniszczyć.


* * *

— Znowu idą!

McKeon nie był pewien, kto tym razem wykrzyczał ostrzeżenie, ale zrobił to dosłownie w ostatnim momencie. Ubecy podciągnęli świeże siły i zaatakowali tym samym co poprzednio szybem, ale teraz posuwając się za osłoną granatów wystrzeliwanych nad ich głowami przez grupę wsparcia ogniowego. Strzelali też w ruchu, przez co ze ściany wybuchów wylatywały wiązki igieł i stalowych tarczek — co prawda strzelali na oślep, ale tak gęsto, że musieli kogoś trafić. No i trafili…

McKeon zaklął, widząc, jak głowa Enrico Walkera rozpryskuje się, a ciało chirurga-porucznika osuwa się bezwładnie na pokład niczym worek gałganów, a Jasper Mayhew trafiony wiązką ze strzelby w pierś zostaje odrzucony dobry metr w tył. Mayhew na szczęście, podobnie jak wszyscy, nałożył ekwipunek kuloodporny znaleziony w przedziale desantowym promu, toteż przeżył, choć miał pęknięte żebra. Zdołał nawet pozbierać się na kolana, i opierając kolbę granatnika o podłogę, posłać zawartość magazynka w głąb szybu windy.

W szybie zakotłowało się od eksplozji i niespodziewanie wypadł z niego granat. Wylądował tuż za jedną z podoficerów, której nazwiska McKeon nawet nie znał. Siła wybuchu uniosła ją i cisnęła o ścianę, po której ciało spłynęło, znacząc swą drogę krwią. W tym czasie jednak Sanko i Halburton zdołali odwrócić karabiny plazmowe i do szybu wpadła pierwsza kula oślepiająco białej energii. Ci, którzy znaleźli się na jej drodze, nie mieli nawet czasu zorientować się, że są martwi. Ci, którzy byli obok, mieli mniej szczęścia, o czym świadczyły rozdzierające wrzaski i jęki oraz eksplozje wybuchającej od gorąca amunicji. Drugi strzał uciszył ten potępieńczy koncert odbijający się echem od ścian szybu.

Jeżeli ktoś w nim przeżył, najwyraźniej miał dość, bo nie padł z jego głębi ani jeden strzał i McKeon odetchnął z ulgą. Zdawał sobie sprawę, że przerwa nie będzie długa, bo wróg miał aż za dużo ludzi do ponawiania ataków. I choć użycie cięższej broni przez atakujących nie wchodziło w grę, jak długo nie zdołają opanować pokładu hangarowego, to ludzi im z pewnością nie zabraknie. Ciężkiej broni nie użyją z prostego powodu — niedawno mieli wręcz namacalny przykład tego (i to powtórzony trzy razy), że na pokładzie hangarowym znajduje się aż za dużo rzeczy wybuchających z wielką energią. Ubecy mogli być wściekli i zdesperowani, ale nie byli samobójcami. Było ich natomiast zbyt wielu, by taka obrona mogła się długo udawać — oni mogli sobie pozwolić na stratę kilkudziesięciu osób przy każdym ataku, on na stratę dwóch z dużym trudem…

Z korytarza prowadzącego do promu wyłonił się Harkness. Bez minikompa, za to solidnie spocony. Otarł czoło i spojrzał na zbliżającego się McKeona.

— Wygląda na to, że mnie w końcu wykopali z systemu, sir — przyznał i uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. — A raczej z tego, co z niego zostało. Wychodzi na to, że poza systemem podtrzymywania życia niewiele działa jak powinno na tym wraku. Nawet jeśli nam się nie uda, to długo potrwa, nim ta kupa złomu będzie się znów nadawała do służby.

— Więc odzyskali kontrolę nad wszystkim, co zostało? — upewnił się McKeon.

— Prawie, sir. Mojego bloku na tej windzie nie ruszą, tego jestem pewien — wskazał kciukiem na nieuszkodzone drzwi. — A na całym pokładzie hangarowym nie zostało nawet pół komputera, do którego mogliby się dostać. Ale jeśli im damy ze czterdzieści… pięćdziesiąt minut, zdołają odzyskać część sensorów i broni na ręcznym sterowaniu. A wtedy…

Nie dokończył, tylko wzruszył ramionami.

Nie musiał — McKeon równie dobrze jak on wiedział, co by to znaczyło.


* * *

— Proszę pamiętać, ma’am — przypomniał z naciskiem Venizelos. — Jeżeli Harkness zdołał utrzymać się w systemie, winda będzie czekała, kiedy do niej dotrzemy.

Wszyscy troje znajdowali się przy kratce wentylacyjnej wychodzącej na korytarz — tak daleko, jak mogli się dostać „wnętrznościami” okrętu. Po drodze Venizelos wtajemniczył ją w osiągnięcia Harknessa — bez szczegółów naturalnie, bo na to nie był czas ani miejsce, ale dzięki temu Honor miała zorientowanie w sytuacji. I nie mogła wyjść z podziwu, jak dokładnie bosmanmat wszystko przemyślał i przygotował. Jedyną przeszkodą w perfekcyjnej realizacji planów było złośliwe odizolowanie przez UB cywilnego bloku więziennego. Gdyby nie to, wszystko poszłoby idealnie, ale że się tak nie stało, naprawdę nie sposób było mieć do niego pretensji. A gdyby reszta z jego posunięć nie zakończyła się sukcesem, ubecy odzyskaliby już kontrolę nad systemem komputerowym… i byłoby po wszystkim.

Skoro nie było, należało mieć nadzieję, że winda będzie na nich czekać… Tylko że muszą najpierw do niej dotrzeć, by jak najprędzej dołączyć do reszty na pokładzie hangarowym. Andy i Marcia mieli rację, natomiast ją chwilowo bardziej pochłaniała kwestia złapania oddechu — nie sądziła, że straciła aż tyle sił. Kiedy mogła już mówić bez gorączkowego łapania tchu, otworzyła oczy i uśmiechnęła się krzywo.

— Przynajmniej nie będę miała żadnego problemu z zapamiętaniem kodu otwierającego drzwi — przyznała ze złośliwym uznaniem.

Venizelos roześmiał się. Harkness użył bowiem daty jej urodzin jako kodu do drzwi. Winda zaś miała być tak zaprogramowana, by po wejściu do niej osób, które w ten sposób otworzyły drzwi, wystarczyło nacisnąć „O”, by winda automatycznie skierowała się na pokład hangarowy numer cztery. Honor nie miała pojęcia, skąd Harkness znał datę jej urodzin, ale bosmanmat okazał się tak pełen niespodzianek, że przestała się już dziwić czemukolwiek.

— Dobra — ocenił Venizelos i spojrzał pytająco na LaFolleta. — Andrew?

— Idziemy pojedynczo — wyjaśnił zapytany. — Ja prowadzę, potem lady Harrington, komandor McGinley, na końcu ty. Proszę, milady.

Podał jej elektrokartę i ujął oburącz strzelbę.

— Zapamiętałeś drogę? — upewniła się.

— Tak, ale chcę, żeby pani miała plan na wszelki wypadek…

Zamiast kończyć, wzruszył wymownie ramionami. Honor zaś stłumiła bezsensowny protest — dwie osoby już poświęciły dla niej życie, a reszta ryzykowała je wielokrotnie… Chciała coś powiedzieć, podziękować im jakoś, ale brakowało jej słów i czasu. Dlatego tylko uśmiechnęła się i objęła każdego z nich w krótkim, silnym uścisku.

— Dobra — powiedziała, biorąc strzelbę. — Załatwmy to!


* * *

— Nadzorca Tresca dziękuje za ostrzeżenie, towarzyszu kontradmirale, ale uważa, że jest zbyt alarmistyczne — zameldował Harrison Fraiser. — Jest pewien, że załoga Tepesa wkrótce odzyska kontrolę nad okrętem, a dopóki to nie nastąpi, sam ma wystarczające środki, by uniemożliwić start z pokładu krążownika każdej małej jednostki.

— Idiota! — komentarz niespodziewanie wygłosiła cicho, ale z przekonaniem Shannon Foraker.

Tourville spojrzał spod oka na Honekera i niespodziewanie obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo, a równocześnie bezsilnie.

— Mogłabyś to uzasadnić, Shannon? — zaproponował po chwili ciszy Honeker, pierwszy raz zwracając się do niej nie dość, że jak człowiek, to jeszcze po imieniu.

Tourville był ciekaw, czy Foraker zwróciła na to uwagę. Jeśli tak, to doskonale nad sobą panowała, bo nie zdradziła się niczym.

— Ten, jak mu tam… Tresca jest idiotą, bo opowiada bzdury, jakie to ma możliwości, a nie ma zielonego pojęcia, że co najmniej jedna mała jednostka i to uzbrojona dawno wystartowała z pokładu Tepesa i nadal jest w pobliżu okrętu! Proszę się nie dziwić, tylko pomyśleć: skąd mogły się wziąć rakiety, które zniszczyły wszystkie trzy promy wysłane przez tego bęcwała?


* * *

— Jazda!

LaFollet wykopał kratkę wentylacyjną i wypadł w ślad za nią. Wylądował na ugiętych nogach na pokładzie i jego strzelba ustawiona na ogień pojedynczy kaszlnęła dwa razy, nim Honor znalazła się na korytarzu. Ani jeden z zastrzelonych nie zdążył wydać dźwięku, a LaFollet, nie czekając, aż znieruchomieją, ruszył naprzód.

Honor pobiegła za nim, starając się być blisko, ale nie za blisko, by mu nie przeszkadzać. Nie sprawiło jej to kłopotu, mimo że miała dłuższe nogi, gdyż po kilkunastu krokach zmęczenie i brak sił dały znać o sobie. Z początku delikatnie, potem coraz mocniej. Za sobą słyszała tupot butów McGinley i Venizelosa, a przed sobą strzały, krzyki i jęki.

Wszystko szło pięknie przez pierwszych parę minut, dopóki nie usłyszała okrzyku dobiegającego z tyłu. A zaraz potem za jej plecami rozległo się wycie pulserów i wystrzały strzelby. Dobiegła do kolejnego narożnika i odwróciła głowę akurat w momencie, w którym Venizelos zawrócił. Odruchowo chciała go zatrzymać, ale McGinley pchnęła ją z całych sił do przodu.

— Biegnij! — wrzasnęła.

I Honor pobiegła, wiedząc, że tamta ma rację.

Ostatnie, co zobaczyła przed minięciem narożnika, to Venizelos klęczący na jednym kolanie i strzelający równo i spokojnie niczym na strzelnicy do każdego, kto się tylko pokazał. A potem zasłoniła go ściana, a ona biegła dalej, zostawiając go na pewną śmierć.

Z przodu zagrzmiała gęsta kanonada i dopiero gdy się potknęła o jakiegoś trupa, oprzytomniała na tyle, by z powrotem patrzeć pod nogi. Przez moment bała się, że zobaczy tam ciało LaFolleta, ale trup był w czarno-czerwonym mundurze. Andrew zaś był z przodu i oczyszczał drogę.

Andrew LaFollet już raz uratował jej życie, wraz z Candlessem i Eddym Howardem, ale wtedy atak zabójców nastąpił zbyt niespodziewanie i szybko, by mogła w pełni zorientować się w przebiegu wydarzeń. Tym razem było inaczej, może dlatego że była dalej od niego, może dlatego że trwało to dłużej, a może była pewna, że on też zginie tak jak Bob, Jamie i Andy, i dlatego obserwowała go uważniej.

I dlatego wreszcie zdała sobie sprawę, jak dobrym jest zawodowcem i jak śmiertelnie jest groźny. Biegł płynnie, nie próbując szukać osłon, których i tak niewiele by znalazł — liczył na szybkość i zaskoczenie. Równomiernymi ruchami głowy omiatał wzrokiem obie strony korytarza i wszystkie drzwi, a lufa strzelby trzymanej na wysokości pasa podążała ze jego wzrokiem niczym sprzężona: celował tam, gdzie patrzył. Dlatego każdy, kogo dojrzał, padał martwy praktycznie w tym samym momencie. I jeśli był sam, nie zdążył nawet krzyknąć, nie mówiąc już o strzelaniu. A co chwila wyskakiwał z drzwi czy bocznego korytarza jakiś ubek zwabiony zamieszaniem i strzelaniną w samym środku pokładu, na którym dotąd panowały cisza i spokój.

Andrew LaFollet spłacał dług i bronił życia swej patronki, i szedł przez nich niczym wysłannik śmierci — ten, kto go zobaczył, ginął. A potem zniknął za kolejnym narożnikiem i Honor zamiast strzałów usłyszała jego tryumfujący okrzyk — dotarł do drzwi windy.

Zawrócił natychmiast, przebiegł skulony obok niej i zajął stanowisko przy ścianie korytarza, Marcia zaś przy drugiej, a Honor pobiegła dalej, by wprowadzić kod przywołujący windę. Gdy dotarła do drzwi i wybierała kombinację cyfr, za jej plecami rozpętała się strzelanina. Drzwi otworzyły się bez uprzedzającego sygnału i ujrzała przed sobą windę dokładnie w momencie, w którym rozległ się wysoki wizg wielolufowego działka pulsacyjnego. Pojęcia nie miała, skąd się tu znalazło, ważne było, że ubecy je mieli i użyli. Była to straszna broń w zamkniętej przestrzeni, gdyż jej eksplodujące pociski cięły ściany i drzwi niczym gigantyczna piła łańcuchowa — nic poza pancerzem nie stanowiło przed nimi osłony, a ściany korytarzy czy szyby wind nie były opancerzone, bo i po co…

Wskoczyła do środka — światła zapaliły się automatycznie, a ekran nad klawiaturą wyświetlił, tak jak miał, trzy znaki zapytania. Oznaczało to, że winda pozostała pod kontrolą Harknessa.

Honor odwróciła się i krzyknęła:

— Jest winda! Zabieramy się stąd!

McGinley odwróciła się pierwsza i ruszyła biegiem, ukazując w uśmiechu wszystkie zęby. I nagle jakby potknęła się w pół skoku, a jej tułów eksplodował rozcięty na dwoje pociskami z działka, które moment wcześniej rozpruły ściany za nią. Honor krzyknęła, a dwa zakrwawione kawałki ciała będące jeszcze przed sekundą żywym człowiekiem zwaliły się na pokład.

— Jedź stąd! — krzyknął LaFollet, zmieniając magazynek. — I to już!

Przyklęknął na jedno kolano i zaczął strzelać metodycznie tak jak Venizelos… i Robert, i Jamie, i Marcia. Patrzyła na niego i wiedziała, że nie może go zostawić. Po prostu nie może!

Zignorował ją i strzelał dalej.

Zza załomu korytarza wytoczył się nagle granat. Andrew rzucił się ku niemu i w jakiś sposób zdążył go złapać, a potem odrzucić. Był jednak o ułamek sekundy za wolny — granat eksplodował co prawda za narożnikiem, ale na tyle blisko, że fala uderzeniowa dotarła do LaFolleta, uniosła go i cisnęła o ścianę, po której osunął się bezwładnie i znieruchomiał na pokładzie.

Honor wiedziała, że powinna wcisnąć „O” i odjechać jak najszybciej. By mogła to zrobić, zginęli jej gwardziści i przyjaciele. Ich śmierć miała sens tylko wówczas, jeżeli ona przeżyje. Ucieczka była jej obowiązkiem.

Ale nie mogła się zmusić do jego wypełnienia. Coś w niej pękło i zdrowy rozsądek przestał się liczyć — odrzuciła strzelbę i wybiegła z windy.

Wybuch granatu musiał zaskoczyć i oszołomić atakujących, którzy pozostali przy życiu, bo żaden nie strzelał. Dopadła LaFolleta, złapała go wpół, przerzuciła przez ramię jak dziecko i pobiegła z powrotem. To, że była słaba i wyczerpana, nie liczyło się w tym momencie — w jej krwi znajdowało się tyle adrenaliny, że poruszała się, jakby była w pełni formy.

Wyglądało na to, że jej poczynania wyrwały atakujących z osłupienia, gdyż strzelanina rozpętała się na nowo. Do pulserów i strzelb dołączyły granatnik i działko, tak że cały wszechświat wydawał się jedną ścianą pocisków, rykoszetów, odłamków i eksplozji, ale jakimś cudem dotarła do windy nietknięta.

Jej szczęście skończyło się, gdy robiła ostatni krok przed progiem — wirująca tarczka trafiła ją w prawe udo. Na szczęście od zewnątrz i powierzchownie. Z rany oczywiście trysnęła krew, ale Honor zdołała utrzymać się na nogach i wpaść do windy. Nacisnęła klawisz oznaczony cyfrą „O”, nie upuszczając przy tym LaFolleta, i z ulgą zobaczyła zamykające się drzwi.

Winda ruszyła i pierwszy raz od chwili natknięcia się na ubeków zaczęła mieć nadzieję, że może jednak jej się uda. A raczej, że im się uda…

W tym momencie seria pocisków z wielolufowego działka pulsacyjnego trafiła w drzwi.


* * *

— Winda! Winda jedzie!

McKeon odwrócił się, słysząc ten radosny okrzyk. Jeżeli Harkness nadal kontrolował windę, mogli nią wracać tylko wysłani po Honor. Jeżeli nie…

Na wszelki wypadek dał znak i Sanko wraz z Halburtonem wycelowali broń w drzwi. Anson Lethridge zaś podbiegł do nich z granatnikiem i zajął pozycję tak, by móc zajrzeć do wnętrza, ledwie drzwi się otworzą, ale nie blokować ognia żadnemu z nich.

Drzwi otworzyły się i Lethridge zamarł.

W następnej sekundzie zbladł, odrzucił granatnik i popędził do windy. McKeon ruszył w ślad za nim, rozwijając szybkość, o którą sam by siebie nie podejrzewał. Wpadł do windy dwie sekundy później i jęknął ze zgrozy, Jedna trzecia windy, licząc od góry, była nie tyle podziurawiona pociskami, ile odcięta przez serię, która mogła pochodzić jedynie z wielolufowego działka pulsacyjnego. Poszarpane ściany i rozmaite odłamki stopu — od takich wielkości paznokcia do odpowiednika dłoni — dopełniały obrazu zniszczenia. Na podłodze zaś zalanej krwią leżały splątane ciała Honor i LaFolleta.

Lethridge właśnie rozplątywał ten ludzki węzeł i unosił nieprzytomnego gwardzistę. McKeon odebrał od niego bezwładne ciało i podał komuś następnemu, kto dotarł do windy. Ani na moment jednak nie spuścił oczu z Honor. Dopiero gdy Lethridge przyklęknął obok niej i wyciągnął rękę, McKeon zrozumiał, co go tak niepokoiło.

Lewa ręka Honor była strzaskana tuż nad łokciem. Anson błyskawicznymi ruchami zdjął pasek od spodni, owinął go wokół ręki rannej tuż poniżej ramienia i zacisnął z całych sił. A potem obaj z McKeonem podnieśli Honor lecącą im bezwładnie przez ręce i pobiegli ku wylotowi korytarza prowadzącego do promu.


* * *

— Bud Jeden, tu Bud Dwa. Jaki status? — rozległo się w głośniku.

Geraldine Metcalf odetchnęła z ulgą, słysząc głos McKeona, i dopiero po sekundzie zorientowała się, że jest on spięty i chrapliwy. Coś się stało i to poważnego… nie miała pojęcia co, ale nigdy dotąd nie słyszała w jego głosie takiej wściekłości i desperacji. Spojrzała pytająco na DuChene, ale ta jedynie wzruszyła bezradnie ramionami.

— Zielony — odparła zwięźle, przestrzegając uzgodnionej przed startem zasady, by łączność była jak najkrótsza. — Powtarzam: zielony.

— Doskonale. Przygotuj się do wykonania „Falling Leaf”. Bez odbioru.


* * *

Dwa promy szturmowe do niedawna stanowiące własność Urzędu Bezpieczeństwa zbliżały się do siebie ostrożnie, kryjąc się w cieniu radarowym rzucanym przez kadłub Tepesa. Oba leciały, używając tylko silników manewrowych, i prawie nie utrzymywały ze sobą łączności.

Na pokładzie krążownika liniowego zaczęto tymczasem odzyskiwać kontrolę nad poszczególnymi systemami dzięki przejściu na sterowanie ręczne. Nie było ich jednak jeszcze wiele i nie należał do nich żaden sensor, toteż załoga nie miała pojęcia o dwóch jednostkach lecących wzdłuż burty ku rufie. Nie miała też pojęcia o ostatniej i zdecydowanie najgroźniejszej niespodziance komputerowej autorstwa Harknessa. A to z tego prostego powodu, że nie znajdowała się ona w systemie komputerowym okrętu, a w komputerze pinasy cumującej nadal na pokładzie hangarowym numer cztery.

Druga, przedostatnia niespodzianka bosmanmata znajdowała się w komputerze pokładowym ostatniego promu, także cumującego na tym pokładzie, ale ta do niebezpiecznych nie należała.

Prom o kryptonimie Bug Dwa pilotował Scotty, a w fotelu drugiego pilota siedział McKeon. Obaj obserwowali uważnie zegar odliczający czas, jaki pozostał do automatycznego uruchomienia obu niespodzianek. Elektroniczne cyfry zmieniały się na coraz niższe i obu pozostała tylko nadzieja, że Harkness wszystko dobrze obliczył i zaprogramował. Wątpienie w jego umiejętności po tym, czego dokonał, było w sumie nieuzasadnione — wszystko dotąd pasowało idealnie, ale tak Tremaine, jak i McKeon znali starą zasadę, że zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz…

Dalsze dywagacje przerwało im pojawienie się dokładnie o wyznaczonym czasie ostatniego promu szturmowego. Maszyna dosłownie wypadła z korytarza wylotowego czwartego pokładu hangarowego, lecąc pełną mocą silników manewrowych, i wykonała skręt, by kadłub krążownika cały czas znajdował się między nią a powierzchnią planety. Następnie prom wyrównał kurs i zaczął oddalać się od okrętu. Kiedy tylko osiągnął bezpieczną odległość, włączył główny napęd i pomknął przed siebie z przyspieszeniem czterystu g.


* * *

— Mam sygnaturę napędu! — oznajmiła donośnie Shannon Foraker.

Count Tilly był względnie nieruchomy w stosunku do planety Hades, to jest utrzymywał od niej stałą odległość, ale znajdował się zbyt daleko, by móc mieć jakikolwiek wpływ na to, co działo się na planecie, a sonda, którą wystrzelił, nie dotarła jeszcze na tyle blisko, by przekazywać wyraźny i szczegółowy obraz. Zbliżała się jednak na tyle, by przekazać czysty grawitacyjny ślad uciekającego promu. Patrząc na sygnaturę jego napędu, Foraker zacisnęła zęby, życząc w duchu tym, którzy znajdowali się na jego pokładzie, by im się udało.

I wiedząc równocześnie, że jest to niemożliwe.

— Widzą go z obozu Charon? — spytał Tourville.

— Muszą, sir — odparła ponuro.

I spojrzała mu prosto w oczy. A potem odwróciła wzrok ku ekranowi, wiedząc, co na nim zobaczy. Większość środków obronnych skupionych wokół planety przeznaczona była do zwalczania okrętów wojennych i coś tak małego i zwrotnego stanowiłoby dla nich trudny do trafienia cel. Działa energetyczne czy rakiety, zwłaszcza całkowicie zautomatyzowane, miałyby duży problem z utrzymaniem tak niewielkiej jednostki w ciągłym namiarze, a na zabawę w chowanego nikt w centrum ogniowym na Hadesie nie miał ochoty.

I nie musiał, gdyż wokół planety rozmieszczono także olbrzymie ilości zwykłych klasycznych min mających za zadanie niszczyć wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Dlatego dyżurny oficer zamiast marnować pociski i energię, próbując trafić w nieuchwytny cel, poczekał, aż znajdzie się on w zasięgu dwustumegatonowej miny, i nacisnął klawisz, na wszelki wypadek detonując tę i parę sąsiednich.


* * *

— Teraz! — rozkazał McKeon.

Scotty Tremaine dał pełen ciąg i prom odskoczył od kadłuba, kierując się prosto ku powierzchni planety. Sensory pokładowe były chwilowo bezużyteczne — oślepione potężną eksplozją, która miała miejsce nie tak znów daleko.

Ale w takim samym stanie powinny znajdować się wszystkie sensory w okolicy, wliczając w to te znajdujące się na powierzchni księżyców i planety.

— No to czas na finał — ocenił McKeon, przyglądając się zegarowi na ekranie, który pokazał w tym momencie same zera.

Po czym przeniósł wzrok na okno, za którym coraz bardziej malała sylwetka krążownika liniowego Tepes.


* * *

Napędy typu impeller wszystkich małych jednostek w każdej flocie w galaktyce mają jedną cechę wspólną niezależnie od rodzaju i klasy jednostki. Ba, nawet niezależnie od tego, czy jest ona uzbrojona czy nie. Wszystkie posiadają system zabezpieczeń, i to nie tylko zdublowany, ale potrojony, który uniemożliwia uruchomienie tego napędu w sytuacji, gdy w zasięgu jego ekranu znajdzie się jakikolwiek przedmiot większy niż ćwierć metra sześciennego. Przede wszystkim zaś uniemożliwia on przypadkowe włączenie napędu w czasie przebywania na pokładzie hangarowym.

Systemy te są tak niezawodne, jak to tylko możliwe, ale opracowano je wszystkie z myślą o uniknięciu wypadków i przypadków, a to, co wydarzyło się na pokładzie hangarowym numer cztery krążownika liniowego Urzędu Bezpieczeństwa Tepes, nie było ani wypadkiem, ani przypadkiem. Było jak najbardziej celowym i zamierzonym działaniem.

Na pokładzie cumowała jedynie pinasa, gdy zegar stanowiący część składową programu-niespodzianki Harknessa zakończył odliczanie i program załadowany do komputera pokładowego pinasy uaktywnił się. Sam program nie zdołałby przełamać zabezpieczeń, ale Scotty wcześniej zlikwidował fizycznie wszystkie połączenia między sensorami pinasy (zarówno aktywnymi, jak i pasywnymi) a komputerem pokładowym. Stąd też komputer nie był w stanie „zobaczyć”, że pinasa znajduje się nadal na pokładzie hangarowym — dla niego znajdowała się w wyjątkowo pustej i pozbawionej gwiazd przestrzeni. Dlatego też system zabezpieczający nawet nie próbował interweniować, gdy ostatnia niespodzianka bosmanmata Harknessa poleciła autopilotowi uruchomić napęd główny.

Co też zostało zrobione.


* * *

— O, cholera! — jęknęła Shannon Foraker.

Jej szept miał tyle ekspresji, że prawie odbił się echem od ścian pomostu flagowego, gdy na ekranie Count Tilly eksplodował krążownik liniowy Tepes. Choć właściwszym określeniem na to, co się stało, byłoby „uległ dezintegracji”.

I to od wewnątrz.

Reaktory eksplodowały ułamek sekundy później, tworząc olbrzymią kulę ognia, ale w sumie było to już bez znaczenia, bo żaden okręt nie był w stanie wytrzymać potężnego ciosu, który rozsadził jego wnętrzności. Reaktory tylko zniszczyły wrak już rozpadający się na strzępy i rozświetliły całą scenę niczym obraz rodem z otchłani piekielnych.

Tourville jak urzeczony wpatrywał się w główny ekran wizualny, na który przekazywany był obraz transmitowany przez sondę, i dokładnie wiedział, co się stało. Co prawda nigdy dotąd nie widział skutków czegoś podobnego, ale było tylko jedno, co jeńcy mogli zrobić, by osiągnąć ten efekt. I w pewien sposób był zafascynowany tym, jak też udało im się pokonać zabezpieczenia, które teoretycznie przynajmniej były niezawodne.

Everard Honeker stał krok przed nim i był najbardziej zaskoczoną osobą na pomoście flagowym. Obserwując go spod oka, Tourville odetchnął głęboko, po czym rozejrzał się — wszyscy obecni jak urzeczeni wpatrywali się w ekran wizualny. A raczej prawie wszyscy — Shannon Foraker bowiem nadal pochylała się nad swym ekranem, jakby nie mogła otrząsnąć się z szoku.

Lester Tourville mógł i wypełniała go mściwa radość z lekką domieszką zaskoczenia. Zaskoczenie spowodowane było tym, że nie czuje żadnego żalu po śmierci tylu ludzi, i to będących po tej samej stronie co on. Przynajmniej w teorii. Najwidoczniej fakt, że byli ubekami, sprawił, że nie traktował ich ani jako towarzyszy broni, ani jako ludzi. Natomiast wszechobecna była radość.

Cordelia Ransom była martwa. A wraz z nią Vladovich i wszyscy, którzy wiedzieli, co ta wredna menda planowała zrobić z nim i jego sztabem. Nikt inny o niczym nie miał pojęcia, bo nie zatrzymywali się nigdzie po opuszczeniu systemu Barnett, a Ransom zbyt wiele przyjemności czerpała z utrzymywania ofiar w niepewności, by stracić element zaskoczenia przez wcześniejsze uprzedzenie kogokolwiek. Teraz nie został po niej nawet ślad, podobnie jak po komputerach Tepesa, które mogłyby zawierać jakieś dane na ten temat. I dlatego kontradmirał Lester Tourville był radosny niczym ziemski skowronek.

Niespodziewanie zauważył, że prawa dłoń Shannon drgnęła i zaczęła powoli zbliżać się do klawisza oznaczonego napisem „WYMAZANIE”. Gdyby na nią nie patrzył albo gdyby zrobiła to szybko i zdecydowanie, nie zwróciłoby to jego uwagi. Tak coś go zaintrygowało. Cicho podszedł do jej fotela i stanął za nim. Nie zrobił tego wystarczająco cicho — Foraker usłyszała go i obejrzała się. I jej dłoń znieruchomiała, nie docierając do celu.

Tourville spojrzał nad jej ramieniem na ekran. Oglądała raz jeszcze zapis obrazu przesłanego przez sondę. Zacisnął zęby, gdy dostrzegł to, co zauważyła. Dwa fragmenty wraku większe od pozostałych znajdowały się zbyt daleko, by mogły rozpocząć lot w chwili eksplozji. Na dodatek leciały kursem prowadzącym prosto ku planecie, który zupełnie przypadkowo wyglądał tak, jak powinien wyglądać kurs wejścia w atmosferę jednostki pozbawionej napędu.

Albo mającej wyłączony napęd.

Przyglądał im się długą chwilę, gładząc w zamyśleniu wąsa. Sonda zauważyła je, ale było nader mało prawdopodobne, by zdążyły to zrobić jakiekolwiek sensory wokół czy na powierzchni planety oślepione potężnym impulsem elektromagnetycznym powstałym w wyniku detonacji min nuklearnych. Nikt zresztą nawet by niczego nie szukał — wszyscy byli przekonani, że jeńcy usiłowali uciec zniszczonym promem.

Tourville poczuł naprawdę głębokie uznanie dla tego, kto to wymyślił… i żal, zdawał sobie bowiem sprawę, co należało do jego obowiązków…

Cofnął nagranie do momentu, w którym oba obiekty wyłoniły się zza kadłuba Tepesa tuż przed eksplozją… ani on, ani Shannon Foraker nie odezwali się słowem, gdy zatrzymał obraz i puścił go od nowa. I natychmiast wcisnął „WYMAZANIE”.

Shannon głośno wciągnęła powietrze, ale nie wydała żadnego dźwięku.

A kontradmirał Lester Tourville bez słowa odwrócił się i dołączył do Bogdanovicha i Honekera, nadal wpatrzonych w główny ekran wizualny, na którym zgasła już oślepiająca eksplozja, a nieliczne szczątki pozostałe po krążowniku liniowym Tepes rozlatywały się coraz bardziej na wszystkie strony. Także w kierunku planety Hades.

Tourville odchrząknął i powiedział ponuro:

— Szkoda. Naprawdę szkoda.

Słysząc jego ton, Honeker odwrócił się zaskoczony, więc dodał, widząc jego minę:

— Nikt nie mógł się uratować z czegoś takiego… Naprawdę szkoda: lady Harrington zasłużyła na lepszy koniec.

Загрузка...