DZIEWIĘĆ

Geary nie miał najmniejszego problemu z odgadnięciem, dlaczego Wendig nie otrzymał wrót, podobnie jak nie był dla niego zagadką wpis do syndyckich archiwów mówiący, że system ten opustoszał wkrótce po otwarciu sieci połączeń hipernetowych. Jeśli coś mogło dziwić, to tylko fakt, że ktokolwiek tutaj pozostał. Zaledwie trzy planety obiegały tutejszą gwiazdę, jeśli nie liczyć ogromnej masy asteroid. Dwie z nich – zmrożone kule gołych skał – krążyły po naprawdę odległych orbitach, oddalone o niemal pięć godzin świetlnych od żarzącego się głęboką czerwienią gasnącego słońca. Trzecia znajdowała się niespełna dziewięć minut świetlnych od ginącej gwiazdy, jednakże pomimo zbyt rzadkiej i do tego trującej dla człowieka atmosfery kiedyś wybudowano na niej dwa miasta. Geary sprawdzając po raz kolejny zapisy, zastanawiał się, czemu te niewielkie przecież osady zyskały miano miast.

Oprócz nich w systemie Wendig nie istniał żaden ślad aktywności człowieka. W chwili obecnej także jedno z tych miast było już całkowicie zaciemnione i wychłodzone, ale w drugim tliły się jeszcze oznaki życia, chociaż większa jego część z pewnością została dawno opuszczona.

– Tych ludzi albo ich przodków pozostawiono tutaj, gdy korporacje eksploatujące złoża systemu wyniosły się na dobre – powiedziała Desjani.

– Tak, nie widzę innego powodu, dla którego ktokolwiek miałby tutaj zostawać.

– Kapitanie? – Wachtowy z działu komunikacyjnego wskazał ręką na wyświetlacz. – Odbieramy sygnał SOS. Pochodzi z zamieszkanej planety.

Wiadomość przypomniała im o niezbyt przyjemnych wydarzeniach z Lakoty. Desjani zmarszczyła brwi, naciskając niemal równocześnie z Gearym klawisze komunikatorów, aby na własnym ekranie obejrzeć przekaz.

Nie było wizji, wyłącznie fonia, nadawca mówił zmęczonym, ale i spokojnym głosem.

– Do wszystkich przelatujących przez system gwiezdny Wendig albo w jego pobliżu, tutaj miasto Alfa z planety Wendig Jeden. – Syndyccy przywódcy, będąc zdeklarowanymi korporacjonistami, nie zadawali sobie trudu przy wymyślaniu nazw dla planet i miast, co Geary uświadomił sobie po raz setny, chyba że akurat chodziło im o cele czysto reklamowe. – Nasze systemy podtrzymywania życia są na wyczerpaniu, grozi nam całkowite ich wyłączenie – kontynuował tymczasem niewidzialny mówca. Zużyliśmy już wszelkie dostępne części i materiały pozostawione na naszej planecie, aby utrzymać ich sprawność. Jest nas tutaj pięciuset sześćdziesięciu, potrzebujemy natychmiastowej pomocy lub ewakuacji. Odpowiedzcie nam, proszę. – Nastąpiła krótka przerwa, po której wiadomość została odtworzona od początku.

Geary raz jeszcze sprawdził datę nagrania.

– Wysyłają ten sygnał już od miesiąca.

– Do wszystkich, którzy przelatują w pobliżu… Chyba zdawali sobie sprawę, że najbliżsi sąsiedzi znajdują się w odległości kilku lat świetlnych, więc ta wiadomość szybko do nich nie dotrze. Przecież oni mają za małą moc nadajnika, aby przekazać te słowa na odległość międzygwiezdną. Tylko skanowanie częstotliwości przez astronomów mogłoby wykryć taki sygnał, ale z tego co wiem, badacze nieba unikają zakresów używanych przez zwykłych ludzi, bo za dużo w nich szumów.

– Może nadawali takie wezwania o pomoc już od wielu lat, ale nie zostali zauważeni przez nikogo. Kto wie, czy w ogóle jeszcze żyją? – zastanawiał się na głos Geary.

Odpowiedział mu jeden z wachtowych.

– Temperatury w tym mieście nie należą do najprzyjemniejszych, ale da się w nich przeżyć, podobnie jest z atmosferą, odczyty wskazują, że nadal da się oddychać. Regeneratory i oczyszczalnie muszą ciągnąć resztkami sił, sądząc po ilości skażeń na wszystkich analizach widmowych.

Geary spojrzał na skrzywioną Desjani. Zauważyła, że jest obserwowana, wzruszyła więc ramionami, wyrażając skrępowanie.

– Niezbyt przyjemny sposób umierania. Nawet jak dla Syndyków.

– Pięćset sześćdziesiąt osób. Z pewnością całe rodziny. Dorośli i dzieci. – Geary wprowadził dane do automatycznego systemu logistycznego floty. – Moglibyśmy ich podjąć.

– Podjąć? – Desjani wybałuszyła oczy.

– Tak. Sama pani wspominała, że takie powolne zamarzanie i oddychanie coraz bardziej skażonym powietrzem to paskudny rodzaj śmierci. Możemy ich przewieźć w jakieś inne miejsce.

– Ale… – Desjani powstrzymała się, aby kontynuować już znacznie spokojniej: – Sir, to naprawdę nieistotny epizod tej wojny. Owszem, to jest… tragedia. Nawet zważywszy, że mamy do czynienia z Syndykami. Ale tak wielu ludzi ginie w każdej sekundzie tej wojny. Przecież nawet w tej chwili planety Sojuszu mogą być bombardowane przez okręty wroga, mogą na nich ginąć tysiące ludzi.

Geary skinął głową, aby pokazać, że zgadza się z jej słowami. Ale…

– Jak brzmiała Trzecia Prawda?

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała:

– Tylko ten, kto okazuje litość, może jej oczekiwać. Od bardzo dawna nie słyszałam, by ktoś recytował tę Prawdę.

– Sto lat temu powtarzaliśmy ją sobie znacznie częściej. – Geary opuścił wzrok, aby zebrać myśli. – Wiem, co w tym czasie się wydarzyło. Wiem, co syndyckie okręty mogą teraz robić. Ale czy to oznacza, że powinniśmy przelecieć przez ten system i pozwolić tym ludziom umrzeć? To co mogliśmy zrobić na Lakocie, było niczym w skali tamtego kataklizmu. Tutaj jest inaczej.

– Sir, każde opóźnienie może okazać się dla nas fatalne w skutkach. Nie wiemy nawet, jakie siły Syndykatu wysłano za nami w pościg, nie mówiąc już o tych rozsyłanych do najbliższych systemów, aby zablokować nam dalszą drogę. A dotarcie do tej planety zajmie nam dodatkowy dzień. Do tego na manewr podjęcia stracimy część rezerwowych ogniw paliwowych. Może nie tak znów wiele, ale zawsze. Rozbitkowie będą także zjadali nasze pożywienie, a musimy pamiętać, że jego nam też wciąż brakuje. Trzeba ich będzie trzymać przez cały czas pod strażą, żeby nie dopuścili się prób sabotażu. No i będziemy musieli wymyślić jakiś sposób na pozostawienie ich w kolejnym systemie gwiezdnym bez dodatkowych strat paliwa i czasu, być może narażając się na starcie z wrogą flotyllą. – Desjani wymieniła wszystkie wątpliwości, a potem dodała już znacznie łagodniej: – Sir, jeśli zsumujemy wszystkie koszty takiej operacji, przekroczą one wszystko, co możemy uzyskać.

– Rozumiem. – Geary naprawdę rozumiał jej punkt widzenia. Czy mógł narażać wiele tysięcy marynarzy swej floty, a nawet los całego Sojuszu dla uratowania kilkuset cywili wroga? Jakby nie miał innych, znacznie poważniejszych kłopotów na głowie, na przykład ludzi odpowiedzialnych za zainfekowanie napędów nadprzestrzennych, którzy mogliby wykorzystać obecność Syndyków do przeprowadzenia kolejnych akcji sabotażowych. Komodor miał nadzieję, że po powrocie do normalnej przestrzeni zgłoszą się do niego ludzie, którzy przemyśleli sprawę podczas skoku na Wendig, ale jak dotąd nikt taki się nie ujawnił. Nawet źródła Duellosa i szpiedzy Rione niczego nowego nie odkryli. Ale czy to był wystarczający powód na skazywanie tych ludzi na pewną śmierć?

– A co sądzi o tym pani współprezydent?

Rione nie odpowiedziała od razu.

– Nie mogę podważyć argumentów, jakie padły przeciw akcji ratunkowej – wyjaśniła jak zwykle wypranym z emocji głosem – ale pan i tak zamierza to zrobić, kapitanie Geary. – Komodor skinął głową.

– Zatem mogę jedynie doradzić, by szedł pan za swoim instynktem. Do tej pory nigdy się pan na nim nie zawiódł.

Desjani odwróciła się na tyle, by widzieć kątem oka Rione, i nagle wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie.

– Pani współprezydent ma rację, sir. W kwestii pańskiego instynktu. Kierują panem siły, do których my nie mamy dostępu.

Geary z trudem powstrzymał się od jęku. Siły… Żywe światło gwiazd czy też to, w co Desjani i większość ludzi we flocie wierzyła.

– Niemniej, sir – kontynuowała kapitan – nadal pozostaje ogromne ryzyko. Nie cofam mojej rady. Skoro niedługo w tym systemie pojawi się syndycki pościg, usłyszy to wezwanie pomocy i…

Geary skinął głową, ciesząc się, że istnieje inne humanitarne rozwiązanie, ale natychmiast dostrzegł kolejny problem.

– Sądzi pani, że syndycki pościg zatrzyma się, żeby pomóc garstce ludności cywilnej?

Desjani mocno zacisnęła usta, teraz jej wargi były jedynie wąską ciemną linią, i po chwili pokręciła głową.

– Chyba nie, sir. Z pewnością się nie zatrzymają. Ich dowódca zostałby zesłany do obozu pracy za zmarnowanie czasu.

Był pełen podziwu dla Desjani. Nie chciała, by tracili przewagę ratując tych ludzi, miała na poparcie swojej tezy naprawdę imponującą listę argumentów, ale jednocześnie dawała mu naprawdę szczere odpowiedzi, gdy pytał o ocenę sytuacji, nawet jeśli były one dla niej niekorzystne. Geary skierował myśli na mieszkańców Wendig Jeden. Jeśli się nie mylił, wielu z nich, nawet dorosłych, nigdy nie widziało okrętu przelatującego przez ten system. Od kiedy istniał hipernet, nikt nie odczuwał potrzeby lotów przez takie miejsca. A teraz, żyjąc na skraju załamania, zobaczyliby całą flotę przemierzającą ich system i znikającą w milczeniu. Być może zobaczyliby także syndycką flotyllę, która zachowałaby się podobnie. Po niej nikt więcej nie pojawi się w tym systemie. A powietrze będzie coraz zimniejsze i mniej zdatne do oddychania. Dzieci i starcy umrą pierwsi, a ci w sile wieku zaczną walczyć pomiędzy sobą, gdy śmierć zacznie dosięgać także ich. Gdy zginie ostatni, z Wendiga zniknie życie, system powróci do stanu, jaki trwał tutaj przez niezliczone tysiąclecia, zanim pojawiły się pierwsze okręty kolonizacyjne.

Geary zrobił głęboki wdech. Wizja ginącej kolonii była tak realistyczna, że przez moment wydawało mu się, iż jest jednym z tych ludzi. Ale skąd przyszła?

Może rzeczywiście ktoś kierował jego poczynaniami? Wiedział, co podpowiada mu serce, wiedział też, czego go zawsze uczono. Postępowanie wbrew tym zasadom wymuszała na nim ponura rzeczywistość wojny i odpowiedzialność dowódcy. Ale z drugiej strony, nie mieli przecież na ogonie syndyckiego pościgu, nie było bezpośredniego zagrożenia, które usprawiedliwiłoby poświęcenie życia tych niewinnych przecież ludzi. Wszyscy patrzyli na niego, czekając na rozkazy. Tylko on mógł podjąć decyzję. Świadomość tego wytrącała go z równowagi. Jako dowódca musiał podejmować najtrudniejsze nawet decyzje, ale teraz nie musiał nic robić, po prostu mógł zapomnieć o tej kolonii. Wiedział jednak, że to zaniechanie w końcu by go przytłoczyło.

– Czuję – powiedział wreszcie – że mamy obowiązek pomóc tym ludziom. Stoimy przed swoistym testem, mającym udowodnić, że wciąż wierzymy w ideały, które sprawiły, że Sojusz stał się potęgą. I zdamy go celująco.

Wydawało mu się, że wszyscy na mostku Nieulękłego wstrzymali przed chwilą oddech, a teraz jak na komendę wypuścili powietrze z płuc. Spojrzał w stronę Desjani, obawiając się, że dostrzeże w jej oczach dezaprobatę. Wiedział, jaką nienawiścią darzy Syndyków. A teraz chciał zaryzykować jej okręt i załogę, aby ocalić garstkę z nich.

Ale Desjani nie wyglądała na zagniewaną. Spoglądała na niego z wymowną miną, jakby starała się wychwycić coś, czego gołe oko nie zdoła zauważyć.

– Tak, sir – potwierdziła w końcu. – Zdamy ten test.

* * *

Przekaz wideo nadchodzący z Wendig Jeden przerywany był zakłóceniami – kolejna rzecz, która przypominała o wydarzeniach z Lakoty.

– Nie mogę pozbyć się tych interferencji – wyjaśnił wachtowy. – Pewnie nadają na zdezelowanym sprzęcie.

Mężczyzna widoczny na ekranie wyświetlacza wydawał się mocno zmieszany.

– Okręty wojenne Sojuszu, odbieramy wasz przekaz. Jesteśmy niezwykle wdzięczni za okazaną pomoc. Czy wojna dobiegła wreszcie końca? Dlaczego przebywacie tak głęboko w przestrzeni światów Syndykatu?

Geary sprawdził jeszcze raz odczyty, flota Sojuszu znajdowała się o dwie godziny świetlne od Wendig Jeden. Taka odległość nie sprzyjała pogawędkom. Prawdę mówiąc zniechęcała do podejmowania dialogu, w którym pytanie musiało wędrować do rozmówcy przez dwie godziny, a na jego odpowiedź trzeba było czekać niewiele krócej.

– Mówi dowódca floty Sojuszu. Nie zamierzam was oszukiwać. Wojna się jeszcze nie skończyła. Nasza flota wykonuje misję bojową i właśnie wracamy do przestrzeni Sojuszu. Niemniej nie walczymy z cywilami. Zmienimy kurs na tyle, by dostać się do centrum systemu i wysłać wahadłowce, które was ewakuują z powierzchni planety. Ale nie możemy sobie pozwolić na żadne opóźnienia. Klnę się na honor mój i moich przodków, że będziecie traktowani godnie podczas podróży na pokładach moich okrętów i zostaniecie wysadzeni na pierwszej zamieszkanej planecie w syndyckim systemie, do którego dotrzemy. Przygotujcie dokładny spis ludności, stosując podział na poszczególne rodziny, abyśmy mogli rozplanować ich rozmieszczenie, nie chcemy oddzielać dzieci od rodziców. Ustaliliśmy, że najodpowiedniejszym lądowiskiem dla naszych maszyn będzie pas startowy znajdujący się na północny zachód od waszego miasta. Część nawierzchni pokryta jest tam piaskami, przydałoby się, jeśli to oczywiście możliwe, aby wasi ludzie ją oczyścili. Musicie czekać w pobliżu. Nie możecie zabrać ze sobą broni ani niczego, co przypomina broń. Bagaż osobisty maksimum dziesięć kilogramów. Czy macie jakieś pytania?

Geary odchylił się i przymknął oczy. Jeśli będą mieli pytania, dowie się o tym dopiero za cztery godziny.

Niespełna dwie godziny później Desjani otrzymała jakąś wiadomość, wstała z fotela dowodzenia, podeszła do Geary’ego i aktywowała bariery dźwiękowe.

– Mój oficer od zabezpieczeń systemowych melduje, że ktoś próbował ponownie wykorzystać podsieć, którą monitorujemy od czasu odlotu z Branwyna, do przesłania wirusa. Wirus został zlokalizowany i unieszkodliwiony, ale nie zdołaliśmy ustalić identyfikatora nadawcy.

– Znów zamierzali uszkodzić napędy nadprzestrzenne?

– Nie, sir. – Desjani wskazała ruchem głowy holomapę systemu. – Tym razem chodziło o przejęcie kontroli nad systemami uzbrojenia dwóch okrętów i odpalenie pocisków kinetycznych na syndyckie miasto. Rozesłaliśmy już na wszystkie okręty sygnał alarmowy, aby skontrolowano systemy uzbrojenia na wypadek, gdyby wirus przedostał się także inną drogą.

Przez chwilę Geary nie potrafił się pozbierać.

– Zatem nasi spiskowcy gotowi są zabijać syndyckich cywili na równi z nieświadomymi towarzyszami broni. O jakie okręty chodziło?

– Pociski miały być odpalone z Odważnego i Gniewnego, sir.

– Okręty dowodzone przez dwoje moich najbardziej zaufanych oficerów. – Geary poczuł palący dotyk złości. Ani flota, ani wahadłowce nie zdążą dotrzeć do syndyckiego miasta przed głowicami kinetycznymi. – Ktoś tutaj jest na tyle opętany żądzą zemsty, że będzie zdolny do wszystkiego.

Sądząc po wyrazie twarzy, Desjani zgadzała się z jego oceną.

– Za pół godziny zorientują się, że zneutralizowaliśmy wirusa. Odpalenie miało nastąpić o tej właśnie porze.

– Dziękuję, kapitanie, muszę porozmawiać z kilkoma osobami. – Geary opuścił mostek i udał się wprost do swojej kabiny, gdzie dopiero po uaktywnieniu wszystkich zabezpieczeń skontaktował się z Rione, by przedstawić ze szczegółami nową sytuację.

– Nie wiem, czy ktokolwiek zareaguje na wieść, że wirus nie zadziałał, ale wolałbym, aby twoi szpiedzy mieli w tym momencie oczy i uszy otwarte.

Blada jak kreda Wiktoria skinęła głową.

Geary przekazał tę samą wieść kapitanowi Duellosowi, potem poczekał chwilę, zastanawiając się, co będzie w stanie zrobić, jeśli inny wirus przedostał się do systemów uzbrojenia, jeśli któryś z jego okrętów rozpocznie bombardowanie tej ginącej syndyckiej kolonii. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, nikt też się nie zgłosił. Nie spodziewał się, że gdy tylko upłynie wyznaczony czas, odezwą się do niego zniesmaczeni spiskowcy, ale dziwiło go, że nikt nie dostrzegł najmniejszego nawet śladu zaniepokojenia. Jednego mógł być w tym momencie pewien: ktokolwiek wysyłał wirusy, wiedział już, że ludzie komodora monitorują tę konkretną podsieć.

Spiskowcy, którzy poprzednio chcieli zniszczyć trzy okręty, teraz zamierzali sabotować postanowienie Geary’ego o pomocy dla Syndyków. Zyskali na razie tyle, że upewnił się, iż w tej sprawie postępuje słusznie.

Wreszcie dotarła odpowiedź z syndyckiej kolonii. Mężczyzna, którego widział już wcześniej, tym razem wyglądał na wystraszonego. Geary nie dziwił mu się specjalnie, wiedząc, że człowiek ten bez problemu mógł sobie wyobrazić, iż jego miasto za moment może przypominać spory krater.

– Sir, moi ludzie są bardzo zaniepokojeni. Proszę nie odbierać tego źle, ale wielu z nich nie ufa Sojuszowi. Ostatnie wiadomości, jakie otrzymaliśmy z zewnątrz, a minęło już kilka dekad od tamtej pory, wskazywały niedwuznacznie, że obie strony nie liczą się ze stratami wśród ludności cywilnej. Staram się przekonać ich, aby panu zaufali, ponieważ nie wydaje mi się, aby wykorzystywał pan swoje okręty do ataku na nas, skoro mógł pan nam po prostu pozwolić umrzeć tutaj. Nie ma przecież powodu, chyba że… kobiety… dziewczęta… dzieci. Przepraszam, ale musi pan zrozumieć, że się boimy. Co mam im przekazać, sir?

Geary musiał przemyśleć odpowiedź. Ten człowiek potrzebował argumentów i wsparcia, jeśli miał przekonać swoich ludzi.

– Proszę im przekazać, że flotą dowodzi z nadania przodków kapitan John Geary, który nigdy nie pozwoli zhańbić ich honoru, atakując bezbronnych albo łamiąc dane słowo. Powtórzę jeszcze raz, daję panu moje osobiste słowo honoru, że nikomu z was nic się nie stanie, dopóki nie spróbujecie zagrozić moim ludziom bądź okrętom. Każdy marynarz bądź oficer Sojuszu, który wystąpi przeciw wam bez powodu, będzie sądzony zgodnie z wojennym kodeksem marynarki. Proszę pamiętać, że mogłem pana okłamać co do końca wojny i misji mojej floty. Ale tego nie zrobiłem. Pańscy ludzie nie mają żadnego znaczenia militarnego. Ale są istotami ludzkimi. Nie możemy pozwolić im umrzeć, skoro istnieje szansa ratunku. Proszę o przekazanie informacji najszybciej, jak to tylko możliwe.

Następne pół dnia minęło tak normalnie, że Geary’emu wydało się to wręcz niemożliwe. Zgodził się na ujawnienie informacji o kolejnym wirusie pomimo obaw, że część oficerów, którzy nie zgadzali się na pomoc Syndykom, poprze sabotażystów w tej akurat sprawie, ale ku jego zaskoczeniu miał do czynienia z falą wściekłości z powodu naruszenia autonomii systemów bojowych jednostek. Ludzie nigdy nie przestali obawiać się utraty kontroli nad zautomatyzowanymi systemami broni, dlatego nikt nigdy nie próbował mieszać w oprogramowaniu w obawie, by takie zmiany nie spowodowały, że nagle znaleźliby się po drugiej stronie barykady.

Wahadłowce krążyły pomiędzy okrętami floty, rozwożąc nowe ogniwa paliwowe, amunicję, części zapasowe i wszystko to, co zdołały wyprodukować jednostki pomocnicze podczas skoku z Lakoty.

Geary czuł satysfakcję, widząc, że rezerwy paliwowe floty wzrosły do sześćdziesięciu pięciu procent stanu. Nie był to idealny stan na dłuższą metę, ale nastąpiła znaczna poprawa. Komandor Savos objął dowodzenie Orionem doskonale wiedząc, z czym będzie miał do czynienia. Może i jemu uda się dokonać przemiany tej jednostki podobnej do tej, jaka była zasługą komandora Surama na Wojowniku.

Następna odpowiedź od Syndyków dotarła do floty, gdy znajdowała się ona o godzinę świetlną od Wendig Jeden i niespełna dziesięć godzin lotu od planety przy zachowaniu aktualnej prędkości.

– Zaufamy panu, ponieważ nie mamy innego wyboru. Kilku z naszych wykorzysta ostatnie kombinezony próżniowe i oczyści wskazane przez pana lądowisko. Wszyscy będziemy na nim czekali, gdy przybędą wasze wahadłowce.

Desjani wysłuchała tego przekazu z wyrazem rezygnacji na twarzy. Rione jak zwykle ukryła swoje uczucia za maską. Wszyscy marynarze znajdujący się w zasięgu wzroku mieli dziwny wyraz twarzy, jakby zastanawiali się, po co to robią. Bardzo niepokojący objaw. Ale żaden z nich już nie protestował, co było dobrym znakiem.

Wahadłowce wystartowały, gdy flota zbliżyła się do Wendig; okręty Sojuszu wytracały prędkość, by promy mogły je doścignąć po wykonaniu zadania. Geary nadzorował przebieg akcji z mostka Nieulękłego. Na każdym wahadłowcu umieszczono na wszelki wypadek drużynę komandosów w pełnych zbrojach bojowych. Geary oponował, gdyż tym sposobem znacznie zmniejszała się pojemność maszyn i musieli ich wysłać więcej, ale pułkownik Carabali naciskała tak długo, aż przyjął do wiadomości jej – trzeba przyznać, że wyważone – argumenty.

– Wszystkie ptaszki wylądowały – zameldował wachtowy z operacyjnego.

Geary miał na swoim wyświetlaczu widok z góry na stojące na pasie wahadłowce. Komandosi wysypali się z nich i rozstawili posterunki kontrolne, aby dopilnować załadunku pasażerów. Włazy osobowe promów połączono rękawami ze śluzami syndyckiego miasta. Geary przełączył się na moment na obraz z kamery jednego z komandosów. Zewnętrzne mury miasta wskazywały na jego upadek, zaspy toksycznego śniegu i wielkie wydmy piachu przykrywały sporą część ścian. W pozbawionym śladów życia krajobrazie walały się ogołocone z części maszyny. Obraz z tego lodowatego, odizolowanego świata sprawił, że Geary poczuł znajomy zimny dreszcz.

– Potrafi pani sobie wyobrazić, jak czują się ludzie uwięzieni w takim miejscu? – zagadnął Desjani.

Spojrzała na obraz, skrzywiła się, ale nic nie powiedziała.

– Wszyscy na pokładzie – zameldowała pułkownik Carabali. Nalegała, żeby uznano tę misję za operację desantową, podlegającą gestii korpusu piechoty przestrzennej. – Rękawy ewakuacyjne zostały zwinięte. Start wahadłowców za trzy minuty.

– Jakieś problemy, pułkowniku? – zapytał Geary.

– Jeszcze nie, sir. – Mając do czynienia z niemal pięciuset Syndykami, Carabali musiała wierzyć, że problemy wkrótce się pojawią.

– Ptaszki startują zgodnie z planem – zameldował wachtowy z operacyjnego.

– Powrót na pokłady jednostek macierzystych za jakieś dwadzieścia pięć minut.

Desjani uaktywniła swój komunikator.

– Pułkowniku Carabali, proszę o potwierdzenie, czy wszyscy Syndycy zostali przeszukani na okoliczność posiadania broni i materiałów wybuchowych.

W głosie Carabali dało się wyczuć sporo oburzenia, chyba żaden komandos nie lubił, kiedy oficerowie floty pytali, czy dobrze wykonuje swoją robotę.

– Potwierdzam. Pełne skany. Niczego nie wykryto. Zresztą oni niewiele ze sobą zabrali.

Geary i Desjani zeszli do doku wahadłowców, aby przyjrzeć się syndyckim cywilom, których przydzielono na Nieulękłego. Przybysze wyłonili się z wnętrza wahadłowca otoczeni komandosami w pełnych zbrojach i z bronią gotową do strzału. Niektórzy próbowali zachować rezon, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że są przerażeni. W sumie pięćdziesiąt jeden osób, wszyscy nosili mocno zniszczone cywilne ubrania, w wielu wypadkach niedopasowane zarówno wymiarowo, jak i kolorystycznie, co uświadomiło Geary’emu, że łatali czym mogli niedostatki, gdy w magazynach kolonii skończyły się zapasy. Niemal każdy był wychudzony, co akurat nie dziwiło – w ciągu ostatnich lat z pewnością ograniczali wielkość racji dziennych, które także musiały być na wyczerpaniu.

Syndycy starali się nie patrzeć wprost na marynarzy Sojuszu i nie rozglądać po pomieszczeniach na pokładzie hangarowym. Geary uświadomił sobie, że ci ludzie nigdy nie widzieli obcego człowieka ani miejsca. Zagubieni w czasie i przestrzeni, z dala od kolebki cywilizacji, byli kimś na kształt mieszkańców wyspy, do której przybijają pierwsi odkrywcy. I to nie na zwykłych statkach, ale od razu na okrętach wojennych, niosących na swoich pokładach ludzi, którzy według podań powinni być ich zaprzysięgłymi wrogami.

Desjani stała obok komodora sztywna jak drut, z jej twarzy nie dało się wyczytać niczego, gdy obserwowała ludzi przechodzących na pokład jej okrętu.

Geary wyłapał z tłumu człowieka, z którym rozmawiał przez komunikator, i zastąpił mu drogę.

– Witam na okręcie flagowym floty Sojuszu. Będziemy musieli trzymać was pod strażą, a okręty wojenne, jak pan zapewne wie, nie są przystosowane do przewożenia zbyt wielu pasażerów, tak więc proszę nie liczyć na wygody.

Mężczyzna skinął głową.

– Jestem burmistrzem… byłem burmistrzem Alfy. Nie będziemy narzekali na niewygody, zaręczam. Wystarczy nam ciepło i możliwość swobodnego oddychania. Prawdę mówiąc, nie byliśmy nawet pewni, czy nasze systemy podtrzymywania życia dociągną do momentu, w którym nadlecą wasze wahadłowce. – W oczach tego człowieka wciąż można było wyczuć niedawny lęk przed oczekiwaniem na powolną agonię. – Ale przynajmniej mieliśmy nadzieję, że po nas lecicie. Nie widzieliśmy tutaj żadnej jednostki przestrzennej od momentu, w którym nasza korporacja wycofała się z systemu. Tuż przed odebraniem waszej informacji gotowi byliśmy losować tych, którym damy szansę na przeżycie, niektórzy proponowali nawet, by wykluczyć najstarszych z losowania, bowiem im i tak niewiele zostało. Jak łatwo było wczuć się w myśli tych ludzi.

– Dlaczego nie zostaliście ewakuowani z tego systemu razem z innymi?

Geary wprawił burmistrza w zakłopotanie tym pytaniem.

– Żebym to ja wiedział… Wszyscy, którzy pozostali, pracowali dla filii tej samej korporacji, nasz zarząd został ewakuowany na pokładzie ostatniego frachtowca przysłanego tutaj przez inną firmę. Powiedziano nam, że wkrótce wyślą po nas statki. Ale nikt nie przyleciał.

– Skoro zabierzemy was na Cavalosa, można powiedzieć, że jednak ktoś przyleciał po was.

Burmistrz uśmiechnął się nerwowo.

– Lepiej późno niż nigdy, jak powiadają. Wspomniał pan, że nazywa się John Geary. Znamy to nazwisko. W naszych kronikach są wzmianki o noszącym je człowieku, chociaż podejrzewam, że w nieco innej formie, niż ujmują to wasze zapisy. Jest pan jego wnukiem?

Geary pokręcił głową.

– Nie, to ja we własnej osobie. Ale to długa historia – dodał, widząc, że burmistrz spogląda na niego z niedowierzaniem. – Na razie powiem tylko tyle, że walczyłem na Grendelu w pierwszej bitwie tej wojny i jeśli żywe światło gwiazd pozwoli, zobaczę także starcie, które ją zakończy.

Mężczyzna cofnął się mimowolnie, jego oczy się rozszerzyły. Kobieta stojąca za nim spoglądała na przemian to na niego, to na Geary’ego i na trójkę dzieci, którymi była otoczona. Najstarszy z nich, kilkuletni chłopczyk, widząc, że ojciec się cofa, oświadczył buńczucznie:

– Nie waż się skrzywdzić mojego ojca!

Zanim Geary zdążył zareagować, zauważył, że Desjani staje koło niego i spogląda na chłopaka, zachowując kamienną twarz, choć z jej oczu wyzierał bezbrzeżny smutek.

– Twojemu ojcu nikt nic nie zrobi, jeśli nie spróbuje wyrządzić jakichkolwiek szkód mojemu okrętowi.

Dzieciak przesunął się lekko, aby stanąć pomiędzy Desjani a swoją matką.

– Nie wierzymy pani. Wiemy, co nam zrobiliście.

Ku zdziwieniu komodora Desjani przyklęknęła, aby jej twarz znalazła się na poziomie oczu chłopczyka.

– Obywatelu światów Syndykatu – zwróciła się do dziecka, jakby mówiła do kogoś w wieku jego ojca – pod wodzą kapitana Johna Geary’ego flota Sojuszu nie walczy już z niewinnymi i bezbronnymi. Nawet kiedy go zabraknie na tym stanowisku, nie wrócimy już do tych praktyk, ponieważ przypomniał nam, czym jest honor wojownika. Nie musisz bronić swojej rodziny przed nami.

Chłopak, zaskoczony takimi słowami, nie odpowiedział nic, tylko skinął głową.

Desjani wstała, raz jeszcze spojrzała na dziecko, potem na jego matkę, przesyłając jej czytelny sygnał. Kobieta potwierdziła jego odebranie jednym ruchem głowy. Dopiero wtedy Desjani rozejrzała się po hangarze i przemówiła tonem oficera, a jej głos zabrzmiał zwielokrotnionym echem w wielkim doku.

– Obywatele światów Syndykatu, nazywam się kapitan Desjani, jestem dowódcą okrętu liniowego floty Sojuszu o nazwie Nieulękły. Nie należycie do wrogich sił zbrojnych, więc dopóki nie zaczniecie działać przeciw temu okrętowi i jego załodze, będziecie traktowani jak wymagająca pomocy ludność cywilna.

Wykonujcie wszystkie polecenia i rozkazy, jakie otrzymacie. Każdy, kto nie będzie ich wykonywał albo zostanie złapany na próbie sabotowania okrętu bądź zaatakuje marynarzy Sojuszu, zostanie uznany za wrogiego żołnierza i potraktowany zgodnie z prawami wojny. Potrzebujemy trzech dni na dotarcie do punktu skoku prowadzącego na Cavalosa, po kolejnych dziewięciu dniach spędzonych w nadprzestrzeni dotrzemy do tego systemu gwiezdnego. Według najnowszych przewodników, jakie znajdują się w naszym posiadaniu, jest to jeden z aktywniejszych ośrodków waszej społeczności. Dlatego natychmiast po pojawieniu się na Cavalosie przetransportujemy was w bezpieczne miejsce. – Desjani zachmurzyła się po zlustrowaniu stanu przybyszów. – Nakażę naszym służbom medycznym, aby przeprowadziły konieczne badania. Radzę współpracować z nimi w waszym najlepiej pojętym interesie. Niestety nam też kończy się już żywność, więc nie spodziewajcie się za wiele po posiłkach. Czy macie jakieś pytania?

Jedna z kobiet w średnim wieku zabrała głos.

– Dlaczego? – zapytała.

Desjani rzuciła ukradkowe spojrzenie Geary’emu, ale komodor nie palił się do odpowiedzi, zostawiając jej pole do popisu. Kapitan stanęła przed kobietą i odparła oschle:

– Dlatego, że tylko ten, kto okazuje litość, może jej oczekiwać. Dlatego, że tego wymaga honor naszych przodków. Żołnierze, odprowadźcie ludność cywilną do wydzielonych pomieszczeń.

* * *

Pomimo obaw Geary’ego w ciągu kolejnych dwóch dni lotu w stronę punktu skoku na Cavalosa nie podjęto żadnej próby sabotażu. Syndyccy cywile byli tak przerażeni, że nie sprawili najmniejszych nawet problemów. Gdy komodor zasiadł w fotelu admiralskim na mostku Nieulękłego, aby wydać rozkaz wykonania skoku, zauważył, że Desjani siedzi ze spuszczoną głową i wpatruje się ponuro w ekran wyświetlacza, po którym przesuwała się Wendig Jeden.

– Czy coś jest nie tak? – zapytał.

Desjani zaprzeczyła ruchem głowy.

– Zastanawiałam się po prostu, co bym czuła, gdybyśmy teraz odlatywali pozostawiając ich własnemu losowi. Wiele nad tym myślałam, sir, i wydaje mi się, że postąpił pan naprawdę słusznie.

– My postąpiliśmy słusznie, kapitanie Desjani.

Patrzyła mu w oczy i przytaknęła. Geary spojrzał po raz ostatni na planetę, która znów była całkowicie martwa, jak przez niezliczone milenia, zanim przybył tu człowiek, i wydał rozkaz:

– Do wszystkich jednostek Sojuszu, wykonać skok na Cavalosa.

* * *

Dziewięć dni lotu w nadprzestrzeni to szmat czasu, który można przeznaczyć na odpoczynek albo na myśli o tym, co się stałoby, gdyby nie wykryto w porę wirusów niszczących systemy napędowe. Geary znów spoglądał godzinami na bezkresną szarość i pojawiające się w niej z rzadka tajemnicze światełka, rozbłyskujące na moment i gasnące, znów czuł tę niewygodę, jakby jego skóra niezbyt pasowała do ciała, każdego dnia doskwierało mu to bardziej, co rodziło w jego umyśle pytanie, jak długo zdoła wytrzymać uwięziony w nadprzestrzeni człowiek, zanim całkowicie postrada zmysły.

Syndyccy cywile pozostali cisi i wylęknieni, załogi wciąż pracowały nad przywróceniem okrętom pełnej sprawności bojowej, jednostki pomocnicze produkowały dalsze uzupełnienia dla floty, a Geary bardziej obawiał się wrogów we własnej flocie niż potęgi militarnej wroga. Po raz pierwszy miał do czynienia z oporem, który skutkował próbami fizycznej eliminacji jego i okrętów.

Piątego dnia lotu w nadprzestrzeni odebrał krótką wiadomość, tylko tyle można było przesłać w tak nietypowych warunkach. Kapitan Cresida poczyniła pewne postępy. Gdyby udało jej się rozwiązać problem redukcji zagrożenia za strony wrót hipernetowych, wciąż grożących zagładą całej ludzkości, zdjęłaby tym samym ogromny ciężar spoczywający na jego barkach.

Dziewięć dni, jedną godzinę i sześć minut po wejściu w nadprzestrzeń w punkcie skoku na Wendig okręty Sojuszu pojawiły się w systemie Cavalos z bronią gotową do natychmiastowego użycia i wszystkimi systemami nastawionymi na poszukiwanie celów. Ale nie natrafili na pola minowe ani na eskadrę strzegącą systemu, nawet okrętów kurierskich nie było. Najwidoczniej niespodziewana przegrana na Lakocie sporo namieszała w syndyckim systemie obrony.

Na Cavalosie życie naprawdę tętniło. Planeta o całkiem znośnych warunkach krążyła w odległości ośmiu minut świetlnych od tutejszej gwiazdy, a sześć kolejnych, dość znacznych globów obiegało słońce po znacznie szerszych orbitach, wśród nich dały się zauważyć trzy gazowe giganty, dość typowa liczba w tego rodzaju układach. Przy jednym z nich wciąż roiło się od kopalń i innych instalacji przemysłowych. W pobliżu zamieszkanej planety stacjonował mocno przestarzały syndycki lekki krążownik z towarzyszącymi mu jeszcze starszymi korwetami „za dychę”.

Geary raz jeszcze sprawdził odczyty i odwrócił się do Desjani.

– Mamy do czynienia ze standardowym systemem zabezpieczeń obronnych typowych dla systemu leżącego głęboko w przestrzeni Syndykatu. Nie ma tu zagrożeń dla naszej floty.

– Ale i tak powinniśmy zniszczyć te okręty, jeśli sytuacja na to pozwoli – odparła, wzruszając ramionami.

– Wiem, ale nie spodziewam się, żeby byli na tyle głupi i zaatakowali nas, a w innym wypadku nie są warci czasu i paliwa zużytego na próbę ich doścignięcia.

Desjani tym razem przytaknęła.

– To tylko złom. Od czasu pojawienia się zagrożeń wewnętrznych postawiliśmy na nogi wszystkich oficerów zajmujących się systemem zabezpieczeń, ale nie mam meldunków o nowych próbach sabotażu.

Nic na razie nie zagraża flocie. Zatem można się pomartwić o los Syndyków z Wendiga.

– Ten system gwiezdny nie ucierpiał zbytnio od momentu uruchomienia sieci hipernetowej. Może wysadzimy naszych pasażerów na którejś ze stacji orbitalnych? Będziemy przelatywać blisko jednej z nich, a przy okazji unikniemy wchodzenia do centrum systemu. – Syndycka stacja krążąca wokół gazowego giganta znajdowała się w odległości siedemdziesięciu pięciu minut świetlnych od aktualnej pozycji floty i tylko o kilka stopni od wektora, który prowadził wprost do punktu skoku na Anahalta i Dilawę, dwie kolejne gwiazdy wybrane przez Geary’ego. Nie musieli zbytnio oddalać się od obranej trasy. Jedyną istotną stratą będzie spowolnienie tempa marszu floty, aby wahadłowce mogły dostarczyć ładunek i powrócić, co spowoduje niewielkie opóźnienie i kolejny bolesny ubytek w stanie baterii paliwowych.

Czekająca na raporty czujników floty Desjani nerwowo przygryzała wargę.

– Mam na odczytach sporo wychłodzonych sektorów, co wskazuje na możliwość ich ponownego uruchomienia, jeśli zajdzie taka potrzeba. Mogą też zwiększyć wydajność systemów podtrzymywania życia w aktualnie zajmowanej części bazy. Nie powinni mieć żadnych problemów z przyjęciem do siebie cywilów z Wendiga.

– Pani współprezydent? – zapytał Geary.

– Zdaję się na pana profesjonalizm w tej sprawie – odparła Rione.

– Zatem postanowione. – Geary zebrał myśli i aktywował komunikator. – Mówi kapitan John Geary, głównodowodzący floty Sojuszu, to otwarty przekaz do wszystkich obywateli i władz światów Syndykatu znajdujących się w systemie Cavalosa. Nie podejmiemy żadnych ofensywnych działań, o ile sami nie zostaniemy zaatakowani. Jeśli jednak dojdzie do ataku, odpowiemy z całą stanowczością… – przerwał. – Mamy na pokładach naszych okrętów pięciuset sześćdziesięciu obywateli światów Syndykatu, których ewakuowaliśmy z systemu Wendiga na ich własną prośbę po awarii systemów podtrzymywania życia w tamtejszej kolonii. Zamierzamy dostarczyć ich do największej instalacji przemysłowej znajdującej się na orbicie gazowego giganta odległego o pięć godzin osiemnaście minut świetlnych od tutejszej gwiazdy. Atakując nasze jednostki podczas wykonywania tej operacji, wystawicie waszych współbraci na niebezpieczeństwo, sugeruję więc zachowanie pełnej powściągliwości. – Zaczerpnął tchu i kontynuował: – Nasza flota znajdowała się w systemie gwiezdnym Lakota w czasie, gdy okręty wojenne światów Syndykatu zniszczyły tamtejsze wrota hipernetowe, wywołując tym zabójczy impuls energetyczny, który wyrządził ogromne zniszczenia w całym układzie, nie wyłączając jedynej zamieszkanej planety. Prześlemy do wszystkich jednostek przestrzennych, instalacji orbitalnych oraz na powierzchnię planet szczegółowe zapisy dotyczące tego wydarzenia oraz wezwania pomocy nadawane przez ludzi ocalałych po kataklizmie na Lakocie Trzy. Ludność tej planety desperacko potrzebuje waszej pomocy, dlatego sugerujemy, abyście jak najszybciej przekazali informację o tym do sąsiednich systemów. Powtarzam, każdy atak na tę flotę spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią. Na honor naszych przodków. – Usiadł wygodniej i spojrzał na Desjani. – Brzmiało wystarczająco groźnie?

– Jeśli mają odrobinę oleju w głowach.

Nikogo nie dziwiło, że Syndycy nie zareagowali bezpośrednio na przekaz Geary’ego i informacje z Lakoty. Wszystkie frachtowce Syndykatu albo uciekały w stronę najbliższych punktów skoku, albo chroniły się w stacjach orbitalnych, nie zauważono także żadnych prób reakcji na pojawienie się floty Sojuszu prócz standardowych i spodziewanych działań obronnych na powierzchni zamieszkanej planety. Także ukryci we flocie sabotażyści nie podjęli kolejnych prób, co jednak martwiło Geary’ego, nie był bowiem pewien, czy nie przeoczył jakiegoś szczegółu.

W chwili gdy flota zbliżyła się na odległość niespełna dwu godzin lotu do syndyckiej stacji orbitalnej, pojawiła się pierwsza reakcja.

– Odbieramy transmisję z syndyckiej instalacji przemysłowej – zameldował wachtowy z działu komunikacyjnego.

Geary otworzył połączenie, na ekranie pojawiła się kobieta o siwych włosach i rozbieganym spojrzeniu.

– Nie zbliżajcie się do tej stacji. Wasze wahadłowce nie mogą tutaj wylądować – oznajmiła.

– Ale wylądują – zapewnił ją Geary. – Przekażemy wam obywateli światów Syndykatu, a potem odlecimy.

– Będziemy się bronić, jeśli spróbujecie wedrzeć się w głąb bazy.

– Nie mamy zamiaru wdzierać się do żadnej stacji w tym systemie. Ale wahadłowcom będą towarzyszyć uzbrojeni komandosi. Upewnijcie się, że w pobliżu miejsca lądowania maszyn z waszymi obywatelami nie pojawi się nikt uzbrojony. Natychmiast po wyładowaniu cywilów komandosi i wahadłowce opuszczą waszą bazę.

Kobieta pokręciła głową, z jej głosu przebijał strach.

– Nie mogę pozwolić na obecność jakichkolwiek sił Sojuszu na terenie naszej stacji. Będziemy się bronić.

Geary nigdy nie lubił biurokratów, zwłaszcza takich, co nie są w stanie pojąć rzeczy, które kłócą się z przepisami.

– Słuchaj, kobieto. Jeśli ktokolwiek odważy się zaatakować moje okręty, wahadłowce albo ludzi przewożących waszych obywateli, rozpieprzę tę waszą stację tak, że nie zostanie atom na atomie. Zrozumiałaś? A jeśli ktoś otworzy ogień do cywilnej ludności, którą tam pozostawimy, dowalę wam jeszcze mocniej. To wasi obywatele. Ocaliliśmy ich z narażeniem życia, tracimy czas, którego nie mamy wiele, na to, by bezpiecznie odstawić ich do waszej stacji, więc lepiej zajmijcie się nimi tak dobrze jak my! – Geary podnosił głos w trakcie tej przemowy, kończąc ją tak głośnym krzykiem, że przeraził do reszty administratorkę bazy.

– Ta… tak. Ro… rozumiem – dukała. – Zaraz przygotujemy się na ich przybycie. Ale czynimy to pod przymusem. Mamy tutaj nasze rodziny na stacji…

– Tym bardziej nie powinniście robić problemów – odparł Geary, starając się wrócić do normalnego tonu. – Część ludzi, których zabraliśmy z Wendiga, ma zbyt poważne problemy ze zdrowiem, abyśmy mogli im pomóc u siebie. Zrobiliśmy, co się dało, ale będą wymagali długiego leczenia. Powiem wprost: uważam za odrażające, że wasi przywódcy potrafią zostawić swoich ludzi na pewną śmierć w koloniach, które nie posiadają sprawnych systemów podtrzymywania życia.

– Nie zamierzacie nas zabijać? Ani niszczyć stacji? – Administratorka miała najwyraźniej spory problem z ogarnięciem sytuacji.

– Nie. Wartość strategiczna waszych urządzeń nie jest warta cierpień, jakie spowodowalibyśmy wśród cywilnej populacji tego systemu.

– I naprawdę uratowaliście naszych obywateli z Wendiga? Sądziliśmy, ze tam już nikogo nie ma. – Kobieta znajdowała się na krawędzi załamania nerwowego. – Wszyscy mieli być ewakuowani podczas opuszczania tamtego systemu.

– Ludzie ewakuowani z kolonii twierdzili, że statki, które podobno miały ich albo ich rodziców zabrać z Wendig Jeden, nigdy nie przyleciały. Oczywiście nie mieli bladego pojęcia, dlaczego tak się stało. Może wy im pomożecie rozwiązać tę zagadkę – zaproponował Geary.

– I… ilu ich jest?

– Pięćset sześćdziesiąt trzy osoby. – Mógł wyczytać z jej twarzy to samo pytanie, które wciąż zadawali sobie wszyscy Syndycy z Wendiga i wielu ludzi z jego floty: „Dlaczego?”. Zirytowała go myśl o pytaniu, na które przecież istniała prosta odpowiedź, i ostro zakończył tę rozmowę: – To wszystko na ten temat.

Desjani po raz kolejny usiłowała udawać, że jej całą uwagę przykuwają odczyty.

– Kiedy rozpoczniemy przenoszenie Syndyków na pokłady wahadłowców? – zapytał wciąż wściekły Geary.

– Powinni już kierować się do doków – odparła Desjani podejrzanie łagodnym tonem. Zanim Geary zdecydował, czy ten sposób wysławiania pogłębił jego irytację, wstała i oświadczyła: – Zejdę i sprawdzę osobiście, jak przebiega załadunek.

Geary uspokoił się i również wstał.

– Mogę iść z panią?

– Oczywiście, sir.

W dokach trafili na identyczną scenę jak ta, którą mogli obserwować jedenaście dni temu, tyle że teraz rzeka Syndyków płynęła w przeciwną stronę, prosto do luków promu. Niektórzy z nich przystawali na chwilę, by pomachać członkom załogi Nieulękłego, którzy zjawili się na galeriach hangaru i żegnali w milczeniu odlatujących. Komandosi, opancerzeni od stóp do głów, wyglądali równie przerażająco jak zawsze, ale Syndycy zdawali się tym nie przejmować tak bardzo jak za pierwszym razem.

Były burmistrz Alfy zatrzymał się przed Gearym i Desjani.

– Dziękuję za wszystko. Sam nie wiem, co mam powiedzieć. Nigdy nie zdołamy się wam odwdzięczyć.

Ku zaskoczeniu Geary’ego Desjani udzieliła mu natychmiastowej odpowiedzi.

– Odwdzięczycie się nam, jeśli w przyszłości zrobicie coś podobnego dla obywateli Sojuszu.

– Daję słowo, że nie tylko spróbujemy im pomóc, ale powiemy innym, aby też tak czynili.

Żona burmistrza wysunęła się do przodu i spojrzała w oczy Desjani.

– Dziękuję za uratowanie życia moich dzieci, proszę pani.

– Kapitanie – poprawiła ją Desjani, ale kącik jej ust zadrgał, jakby usiłowała się szelmowsko uśmiechnąć. Spojrzała w dół i skinęła na chłopczyka, który patrzył na nią z namaszczeniem, a potem zasalutował niezdarnie na syndycką modłę. Desjani oddała mu salut i spojrzała raz jeszcze na matkę.

– Dziękuję raz jeszcze, kapitanie – dodała kobieta. – Oby ta wojna skończyła się, zanim moje dzieci staną do walki z waszą flotą.

Desjani raz jeszcze pozdrowiła ją ruchem głowy, a potem obserwowała u boku Geary’ego, jak ostatni Syndycy szybko wchodzą do luków wahadłowców. Gdy ostatni z nich został zamknięty, odezwała się tak cicho, że tylko Geary mógł usłyszeć jej słowa:

– Łatwiej jest, gdy nie mają twarzy.

Chwilę trwało, zanim zrozumiał, co miała na myśli.

– Chodzi pani o wrogów.

– Tak.

– Widziała już pani kiedyś Syndyka?

– Tylko jeńców wojennych – odparła Desjani wymijająco. – Obywateli światów Syndykatu, którzy chwilę wcześniej usiłowali zabić mnie i moich towarzyszy broni. – Zamknęła oczy. – Nie mam pojęcia, co stało się z większością z nich. Ale wiem, jaki był los nielicznych.

Geary powstrzymał się od zadania jakże oczywistego w tej sytuacji pytania. Wkrótce po objęciu dowództwa nad tą flotą przekonał się, że jeńców zabijano z zimną krwią, co było nieuniknionym skutkiem narastającej od niemal stu lat spirali przemocy i okrucieństwa. Nigdy nie pytał Desjani, czy uczestniczyła w podobnych zbrodniach. A teraz ona sama otworzyła oczy, spojrzała na niego i powiedziała:

– Widziałam, jak to robiono. Nigdy nie nacisnęłam spustu, nie wydałam rozkazu, ale przyglądałam się i nie próbowałam temu zapobiec.

Skinął głową, starając się wciąż patrzeć jej w oczy.

– Uważała pani, że takie rzeczy są dopuszczalne.

– To nie jest wytłumaczenie.

– Pani przodkowie…

– Mówili mi, że źle czynię. – Desjani przerwała Geary’emu, co naprawdę rzadko jej się zdarzało. – Wiedziałam o tym, czułam to, ale nie słuchałam. Biorę całą odpowiedzialność za moje czyny. I wiem, że za nie kiedyś zapłacę. Może dlatego straciliśmy tak wiele okrętów w Systemie Centralnym. Może dlatego ta wojna trwa już tyle lat. Ponosimy karę za to, że czyniliśmy zło wierząc, iż jest ono konieczne.

Nie zamierzał odtrącać ani potępiać kogoś, kto przyznał się do zła, które wyrządził. Czuł z kimś takim solidarność.

– Może właśnie za to jesteśmy karani…

Desjani zmarszczyła brwi.

– Sir? Dlaczego pan miałby być ukarany za to, co zrobiliśmy, kiedy pana wśród nas nie było?

– Ale teraz jestem z wami, nieprawdaż? Jestem częścią tej floty i służę Sojuszowi. Jeśli wy macie być ukarani, ja także powinienem. Nie wycierpiałem tyle co wy w ciągu tych stu lat, ale odebrano mi wszystko, co było mi bliskie.

Kręciła głową, smutniejąc jeszcze bardziej.

– Powiedział pan przed chwilą, że to pańska flota i czuje pan odpowiedzialność wobec Sojuszu. Tego panu nie odebrano.

Geary poczuł się nieswojo; faktem było, że nigdy nie myślał o swojej sytuacji w ten sposób. Desjani przyglądała mu się z przejęciem.

– Przysłano pana, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy. Dano nam drugą szansę. Dano panu drugą szansę, nie pozwalając zginąć podczas bitwy o Grendela i potem w hibernacji, gdy systemy kapsuły ratunkowej mogły zawieść. Otrzymamy wybaczenie, jeśli okażemy się go godni.

Znów go zadziwiła takim postawieniem sprawy, a nade wszystko zaliczeniem do „nich”, do współczesnych jej ludzi. Nie był już samotnym bohaterem z legend, ale jednym ze swoich.

– Może ma pani rację… – powiedział. – Nie wygramy tej wojny na wyniszczenie, możemy jedynie zostać zmiecieni przez wrota hipernetowe, co będzie oznaczało całkowitą zagładę naszego gatunku. Jeśli ta wojna ma się kiedyś zakończyć, będziemy musieli pokonać ich nie tylko na polu walki, ale także starać się wybaczyć Syndykom, pod warunkiem że wyrażą skruchę i żal za to, co nam uczynili. Może właśnie dajemy przykład, za którym pójdą inni.

Zamilkła na kilka chwil, a on nie przerwał tej ciszy. Wewnętrzne wrota śluzy zamknęły się, oddzielając hangar od wahadłowców, a potem zewnętrzne grodzie rozsunęły się, pozwalając ptaszkom na wyfrunięcie z gniazda i dostarczenie pasażerów na syndycką stację orbitalną. W końcu Desjani spojrzała w stronę komodora.

– Od tak dawna pragnęłam tylko karać Syndyków, krzywdzić ich tak bardzo, jak oni nas krzywdzili.

– Rozumiem dlaczego – odparł Geary. – Dlatego tym bardziej dziękuję za pomoc w ocaleniu tych cywilów. Wiem, że ta decyzja podważa wiele prawd, w które pani wierzy.

– W które wierzyłam – poprawiła go Desjani. Znów zamilkła na dłużej, ale Geary po prostu czekał, wiedząc, że doda coś jeszcze. – Spirala wiecznej zemsty nie ma końca. Właśnie to sobie uświadomiłam. Nie chcę zabić tego chłopca w przyszłości, gdy dorośnie na tyle, by z nami walczyć.

– Ja też nie. Tym bardziej jego ojca i matki. Ale nie chcę też, by on jako dorosły zabijał obywateli Sojuszu. Tylko jak zakończyć to szaleństwo, Taniu?

– Wymyśli pan jakiś sposób, sir.

– Bardzo dziękuję.

Chciał, by zabrzmiało to sarkastycznie, i dało się to wyczuć w jego głosie, ale Desjani mimo wszystko uśmiechnęła się do niego.

– Widział pan, w jaki sposób na nas patrzyli? Najpierw się bali, potem nie dowierzali, a w końcu było widać w ich oczach wdzięczność. – Nagle przestała się uśmiechać i spojrzała w dal. – Lubię walczyć. Lubię stawać twarzą w twarz z najlepszymi Syndykami. Ale dość już mam zabijania takich ludzi jak oni. Czy uda nam się przekonać Syndyków, by zaprzestali bombardowania cywilnych celów?

– Możemy spróbować. Nasze uzbrojenie jest na tyle precyzyjne, że jesteśmy w stanie likwidować cele wojskowe i przemysłowe, oszczędzając skupiska ludności.

Na jej twarzy znów pojawił się smutek.

– Oni zabijają naszych cywilów, ale my przestaniemy zabijać ich obywateli?

– To musi być obopólna umowa. Gdy wrócimy, wyślemy im ultimatum: wy przestajecie bombardować nasze cele, a my powstrzymamy się od bombardowania waszych.

– A dlaczego mieliby… – przerwała w pół zdania i spojrzała na Geary’ego. – Mogą założyć, że i tak się powstrzymamy, skoro nie bombardowaliśmy ich miast teraz.

– To możliwe.

– I co będzie, jeśli nie przestaną?

– Będziemy niszczyli kolejne instalacje przemysłowe i cele wojskowe. – Desjani skrzywiła się. – Posłuchaj, Taniu: jeśli ci ludzie nie będą mieli jak pracować i czym walczyć, będą dla Syndykatu jedynie obciążeniem, które trzeba wykarmić i ochronić.

– Zbudują kolejne fabryki i instalacje obronne.

– A my je znów zniszczymy. – Geary wskazał ruchem głowy przestrzeń znajdującą się za grubym pancerzem Nieulękłego. – Od dnia, w którym pierwszy człowiek wyruszył w Kosmos, posiadamy zdolność szybkiego i łatwego niszczenia celów naziemnych za pomocą głazów miotanych z przestrzeni. Ale na odbudowę z takich zniszczeń trzeba znacznie więcej czasu. Syndycy będą potrzebowali ogromnych ilości surowców i ludzi, ale ten system nie będzie już sprawnie funkcjonował.

Przemyślała jego punkt widzenia i zgodziła się z nim.

– Ma pan rację. Ale kierowaliśmy się podobną logiką, kiedy rozpoczynaliśmy bombardowania celów cywilnych razem z przemysłowymi i militarnymi. Dlaczego w ogóle zaczęliśmy to robić przed kilkudziesięciu laty?

– Nie mam pojęcia. – Geary próbował cofnąć się myślami do momentu, w którym ludzkość taka, jaką znał, zmieniła się mentalnie w społeczność współczesną Desjani. Ale nie było takiego wyraźnego punktu, pojedynczego momentu, raczej proces nazywany przez Wiktorię Rione „ślizgawką”, na której jedna zła decyzja wymuszała kolejną. – Może była to odpowiedź na zbombardowanie przez Syndyków jednej z naszych planet. Może zmiana taktyki na bardziej desperacką, skoro wojna jakoś nie mogła się zakończyć. Próba złamania morale przeciwnika. Studiowałem takie rozwiązania jako podoficer, ale wyłącznie teoretycznie jako rzeczy, których nie należy robić. Wiele narodów w historii bombardowało wroga, aby go zmusić do ustępstw, ale przeciwnik, gdy dochodziło do realnego zagrożenia jego domów i rodzin, stawał się jeszcze bardziej nieustępliwy. To zupełnie nieracjonalne zachowanie, ale tacy są przecież ludzie.

– Syndyckie bombardowania nigdy nie skłoniły nas do myśli o poddaniu się – przyznała Desjani. – Byliśmy wściekli na naszych przywódców, ale chcieliśmy, by wygrali. Ale niezbyt wielu ludzi, nawet w tej flocie, wierzy, że oni są zdolni do osiągnięcia zwycięstwa. To dlatego…

Geary spojrzał na nią badawczo, gdy znów się zacięła.

– Dlatego otrzymałem pewną ofertę od kapitana Badayi? Pani też o niej wiedziała?

– Tak, sir. Oczywiście, sir. Wszyscy o niej mówili.

– Ale ja tego nie chcę, Taniu. Nie zamierzam zdradzić Sojuszu, przyjmując ofertę zostania dyktatorem. Powiedziałem to Badayi. – Wbiła wzrok w pokład, z jej twarzy nie dało się nic wyczytać.

– Mam pytanie, sir, czy zaproponowano panu coś jeszcze? Oczywiście, jeśli wolno mi zapytać.

Usiłował sobie przypomnieć rozmowę z Badayą, gdyż widział, że ta sprawa z jakiegoś powodu jest dla niej ważna, lecz niestety nie potrafił.

– Nie. Nic konkretnego. Propozycja była bardzo ogólna.

– Jest pan pewien? – W jej głosie, chociaż nadal mówiła cicho, zdołał wyczuć gniew. – Niczego innego panu nie obiecano, kapitanie Geary? – Pokręcił głową, okazując zakłopotanie.

Niczego innego? A niby czego…? Był pewien, że zauważyła jego przerażenie.

– Ma pani na myśli siebie? – wyszeptał, niezdolny do podniesienia głosu.

Spojrzała na niego, wpatrując się intensywnie w jego twarz, ale tym razem o wiele spokojniejsza.

– Tak, kilka osób nakłaniało mnie do… ofiarowania siebie. Zastanawiałam się, czy nie zaproponowali panu tego bez mojej wiedzy.

Geary czuł, że jego twarz płonie; zawstydzenie i złość napłynęły razem. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem przepełniała go taka wściekłość.

– Kto? – wyszeptał z furią. – Kto miał czelność zaproponować pani coś takiego? Pani nie jest nagrodą na strzelnicy. Proszę mi powiedzieć, kim są te osoby, a ja… – Przełknął kolejne słowa, zdając sobie sprawę, że nawet dowódca floty nie ma prawa grozić swoim podwładnym rozdarciem na strzępy i wyrzuceniem przez śluzę powietrzną w przestrzeń.

Desjani uśmiechnęła się do niego przez zaciśnięte usta.

– Sama potrafię bronić swego honoru, sir. Ale dziękuję, naprawdę dziękuję.

– Taniu, przysięgam, jeśli się dowiem…

– Proszę mi pozwolić się tym zająć, sir. Proszę. – Niechętnie skinął głową. – Powinniśmy teraz wrócić na mostek i monitorować naszą operację. – Kolejne skinienie głowy, jeden róg ust Desjani uniósł się minimalnie w górę. – Nie byłby pan zbyt dobrym dyktatorem, prawda?

– Chyba nie.

– Być może i to nie dzieje się bez przyczyny.

Spodziewał się, że coś może pójść nie tak, ale wahadłowce Sojuszu dostarczyły wszystkich pasażerów na stację i wróciły na macierzyste jednostki, nie niepokojone ani razu przez Syndyków.

– Czy naprawdę przeprowadziliśmy operację, podczas której Syndycy nie próbowali nas oszukać ani nie przygotowali żadnej pułapki? – spytała Desjani.

– Na to wygląda. Na dodatek nasi spiskowcy także nie próbowali żadnych sztuczek. – Geary sprawdzał odczyty na wyświetlaczach równie zaskoczony jak Desjani. Wszystkie wahadłowce w dokach, flota już przyśpiesza po łuku do studni grawitacyjnej prowadzącej na Anahalta albo Dilawę. – Trzy dni do punktu skoku?

– Tak, sir. Chyba że wydarzy się coś nieprzewidzianego. – Desjani zacisnęła zęby, słysząc dźwięk dzwonków alarmowych. – Na przykład coś takiego.

W punkcie skoku, do którego zmierzali, pojawiły się syndyckie okręty wojenne.

Загрузка...