Przeszli na drugą stronę Wrót.
Najpierw Święte Słońce lśniło intensywnie, a teraz pierwsi „emigranci” nagle znaleźli się w kompletnych ciemnościach. Wielu ludzi nienawidzi dźwięku noża przesuwanego po powierzchni garnka. Działa im to na nerwy, dostają gęsiej skórki. U Taran, szalonej córki Móriego, podobne uczucie wywoływało dotknięcie palcami ziemi. Kiedy teraz, stojąc w kompletnych ciemnościach, wyciągnęła ręce nad głową i dotknęła sufitu, doznała właśnie tego okropnego wrażenia.
Ziemia, skalne ściany poprzerastane grubymi korzeniami drzew, wilgoć, zaduch jak w głębokiej piwnicy. Innymi słowy wszystko, czego człowiek może oczekiwać, kiedy wpadnie do bezdennej rozpadliny wśród gór.
Dlatego więc Tiril zawołała: „Oj, to wcale nie jest to, czego się spodziewałam!”
Bo też to nie było to. Żadne z nich nie wiedziało dokładnie, czego oczekują po tamtej stronie Wrót. Mieli jednak nadzieję na coś bardziej wysublimowanego, coś wznioślejszego niż jama w ziemi.
Początkowo widzieli niewiele, wciąż jeszcze oślepieni blaskiem Świętego Słońca. Po chwili w ciemności ukazało się mdłe światełko. Pochodziło ono z pochodni, które sześcioro Strażników zatknęło w ścianach, by im pomóc Powoli zaczynali dostrzegać wokół siebie różne rzeczy.
Wykute w ziemi schody wiodły w dół.
– Och, nie – jęknęła matka Tiril, Theresa. – Dokąd my właściwie zmierzamy?
Wielu w grupie zaczynało odczuwać lęk.
Dlaczego myśmy to zrobili? zastanawiała się Tiril. Musieliśmy chyba zwariować, albo sama nie wiem… Żeby opuszczać bezpieczną Ziemię i przenosić się w jakiś fantastyczny świat, którego nie znamy! Ci pomocnicy mogli nas przecież oszukać. Cóż my wiemy o Obcych? Cień… To on z takim przejęciem opowiadał o tym nieznanym świecie. Dlatego mu wierzyliśmy? On przecież miał do załatwienia własne sprawy, a my jesteśmy ludźmi. Co nas łączy z tymi wszystkimi elfami i upiorami?
„Bezpieczną Ziemię…”
Ziemia nie była już bezpieczna. W każdym razie nie dla rodziny Tiril. Utracili swoje ziemskie dobra, od dziesięcioleci byli prześladowani.
– Potrzebujemy teraz spokoju – powiedziała głośno. Przestraszona rozejrzała się wokół, ale nie wyglądało na to, by ktoś usłyszał jej słowa.
Kiedy jakiś człowiek zdecyduje się wyjechać, myślała, to traci związek z miejscem, które zamierza opuścić. I dzieje się tak na długo przedtem, zanim je naprawdę porzuci.
Nie, Tiril nie tęskniła. Dręczyła ją tylko straszliwa niepewność, czy wybrali słusznie.
W półmroku przed nią rozległ się czyjś ciepły, dający poczucie bezpieczeństwa głos. Rozpoznała jednego ze Strażników.
– Idź za mną – powiedział uspokajająco. – Nie bój się.
Teraz widziała, że została tylko grupa ludzi, wszystkie inne istoty gdzieś zniknęły. Tiril wyciągnęła rękę, jakby szukała dłoni Móriego, ale jego tutaj nie było. Ach, tak, prawda. On, Uriel i Dolg mieli przyjść jako ostatni. Razem z nimi Villemann i Strażnik Słońca. Była taka duma ze swojego męża i obu synów. To oni w tym ostatnim wielkim momencie odgrywali główne role.
Strażnik, teraz go widziała, to jeden z tej trójki, która strzegła farangila. Dotknął delikatnie jej ramienia wskazując, by zaczęła schodzić po schodach. Tak, bo chyba zatrzymała się na chwilę, jakby czekała na Móriego.
Odwróciła się raz jeszcze, ale nie zobaczyła ani męża, ani Dolga, ani żadnego z tamtych. Wahając się ciągle, pośpieszyła za swoją grupą. Nie była ostatnia, ale znajdowała się wśród ostatnich. Jakie okropnie niewygodne te schody! Nierówne, pośpiesznie wyciosane w ciężkim kamieniu. Wspierała się rękami o ściany po obu stronach i wiedziała, że Taran musi się teraz czuć bardzo źle. Ona, która nienawidziła dotykania suchej ziemi opuszkami palców.
Nagle wokół zrobiło się bardzo jasno. Światło docierało skądś z tyłu. A daleko poza sobą usłyszeli ciężki łoskot. To Wrota się zamknęły. Święte Słońce znajdowało się po ich drugiej stronie. Zadanie zostało wypełnione.
Czy Tiril tylko to sobie wyobraziła, czy też naprawdę usłyszała czyjś krzyk przerażenia? Nie, oczywiście że nie przerażenia. To z pewnością okrzyk triumfu. Cokolwiek to było, docierało z tak daleka, że mogło jej się po prostu przywidzieć.
Zrezygnowana ruszyła dalej.
Niestety, Tiril słyszała dobrze. Wrota zatrzasnęły się za nimi, ale zarówno Uriel, jak i Villemann oraz Strażnik Słońca wiedzieli, iż Móri i Dolg zostali po tamtej stronie…
Na schodach panował taki tłok, że Tiril nie mogła czekać na ostatnich. Musiała po prostu iść wraz z tłumem.
Właściwie jak głęboko będą musieli zejść? To wszystko chyba nam się śni, myślało wielu schodzących po schodach.
Ale Święte Słońce oświetlało podziemne łuki cudownym blaskiem tak, że ani ziemia, ani nagie skały nie wydawały się przerażające. O, nareszcie koniec schodów. A teraz trochę w górę. Bardzo dobrze!
Domyślali się, że musiało minąć tysiące lat od czasu, kiedy ktoś tędy przechodził. Potwornie stara gęsta pajęczyna oblepiała im twarze, kleiła się do warg i brwi. W niektórych miejscach stropy wisiały nisko, ściany przybliżały się do siebie, nigdy jednak nie wyglądało to niebezpiecznie. Coś im mówiło, że to stara naturalna droga pod powierzchnią Ziemi. Później ktoś ją trochę uporządkował tak, że stała się dostępna dla istot ludzkich. W każdym razie dla niewielkich istot. Po co?
Nero zaciekawiony, ale spokojny kroczył u boku Taran. Na samym początku węszył trochę tu i tam, ale wszędzie znajdował jedynie pył i piasek.
Nigdzie już nie widać korzeni, pomyślała Tiril. To bardzo dobrze.
Wiedziała, że to ona zmieniła się najbardziej w toku długotrwałej walki z rycerskim zakonem. Początkowo wszystko wydawało się jej niezwykle ekscytujące. Móri dawał jej tyle radości. Później walka zaczynała się dłużyć, wciąż narastał lęk o rodzinę. Synowie, Dolg i Villemann, widzieli tylko przygody i podniecenie. Taran się bawiła. Móri brał wszystko poważnie i koncentrował się na walce z braćmi złego Zakonu. Theresa rozkwitła w małżeństwie z Erlingiem, a ich przybrane dzieci, Rafael i Danielle, uważały, że po swoim bardzo trudnym dzieciństwie znalazły się w raju.
Tylko Tiril wciąż się zamartwiała. Bała się o swoją rodzinę, byli tacy nieostrożni!
Teraz w końcu będzie mogła odpocząć. Ale czy miejsce, do którego dotarli, wygląda rzeczywiście tak spokojnie? Szli to w górę, to w dół, wciąż dalej i dalej nie wiadomo dokąd.
Jeszcze jedna sprawa dręczyła ją coraz bardziej, mianowicie narastający lęk o synów. „Coś się musiało stać z moimi synami”, powtarzała sobie wielokrotnie. Dusza i tutaj nie mogła zaznać spokoju.
Zgodnie z dość niepewnymi obliczeniami Tiril cała grupa musiała się teraz znajdować tuż pod powierzchnią Ziemi.
Korytarz rozszerzał się. Weszli do czegoś w rodzaju dużej groty, w której ich przewodnik nareszcie przystanął.
Wkrótce zobaczyli też swoich towarzyszy i przyjaciół. Wielkie, niezdarne postaci Madragów o dobrotliwych oczach. Duchy Móriego, szelmowskie, rozbawione. Ukazała się duża grupa elfów, a za nimi nieszczęśliwi umarli, którzy wyglądali teraz dużo spokojniej. Dlaczego oni się nie boją? Może dlatego, tak, chyba dlatego, że są umarli. Łatwiej było zrozumieć, z jakiego powodu prastarzy Lemurowie wyglądają na uszczęśliwionych. Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się w czymś na kształt punktu zbornego.
Strażnicy rozmawiali ze sobą półgłosem. Potem Strażnik Góry poprosił wszystkich, by usiedli pod ścianami, to zostaną przewiezieni dalej.
Tiril posłuchała. Trochę ją rozbawiło wyrażenie „przewiezieni”, nie pasowało tutaj, tak głęboko pod ziemią, ale miała nadzieję, że tamci wiedzą, o czym mówią. Próbowała odszukać wzrokiem swoją rodzinę, ale dostrzegała jedynie rodziców i ich przybrane dzieci, a nieco dalej Taran i Nera. Och, Bogu dzięki, jest jeszcze Uriel i Villemann. Z pewnością Móri i Dolg też idą gdzieś z tyłu.
Ale dlaczego Uriel i Villemann są tacy bladzi? No tak, to chyba sprawa tego światła. Bo teraz w grocie pojawiło się samo Słońce i zalało ją intensywnym blaskiem.
Usiedli wszyscy z wyjątkiem Strażników. Dwaj Obcy podeszli do grupy Tiril. Strażnik Słońca odłożył złotą kulę i pochylił się nad Tiril. Przysiadł w kucki tuż obok i coś szeptał, przesuwając jednocześnie ręką przed jej twarzą, ale jej nie dotykał. Miała wrażenie, że słyszy słowa:
– Zapomnij o czasie. Ani dni, ani lata nie mają już teraz znaczenia. Dobre przydarzy się jutro. Zawsze jutro, podczas dni, które nadejdą i które staną się jednym. Nie, cóż za głupstwa! Musiała się przesłyszeć. Poczuła, że powieki ciążą jej jak z ołowiu. Ostatnie, co do niej dotarło, to to, że Strażnik Słońca pochylił się teraz nad Taran i robił to samo, co z nią, a potem pochylił się nad Heinrichem Reussem von Gera.
Móri, dlaczego cię tutaj nie ma? Czy nie możesz przyjść i usiąść obok mnie? Jesteś mi potrzebny. Tak się boję.
To była ostatnia myśl Tiril. Potem straciła świadomość.
Kiedy wszystkie istoty posnęły głębokim snem pozbawionym marzeń, można było kontynuować podróż, ale teraz już w inny sposób, który dla śpiących na zawsze pozostał tajemnicą.