Większość rodzin indiańskich mieszkała poza obrębem miast. Tylko niektórzy z nich wybrali stolicę albo tak jak rodzice Bezimiennego osiedlili się w Zachodnich Łąkach.
Pewnego dnia, w parę tygodni po niebezpiecznej wyprawie młodzieży do zrujnowanej twierdzy, wszyscy Indianie z Królestwa Światła zebrali się u Ptaka Burzy. Jego ogród wypełniły wigwamy, czyli namioty zbudowane z palików i skóry. Indianie zamierzali tu pozostać przez wiele dni, ponieważ Bezimienny miał być poddany męskiej próbie i, jeśli wyjdzie z niej zwycięsko, otrzymać swoje właściwe imię.
Matka chłopca uszyła piękną narzutę, na której będzie siedział samotnie na pustkowiu przez cztery dni i cztery noce. Nie wolno mu w tym czasie ani jeść, ani pić, musi radzić sobie zupełnie sam, a jeśli wszystko pójdzie tak jak trzeba, to powinien mieć w tym czasie wizje, które staną się drogowskazami na całe przyszłe życie.
Chłopiec musiał przejść przez wiele ceremonii, zanim uznano, że gotów jest wyjść na pustkowia. Przed podróżą spożywał rytualne posiłki. Wszyscy członkowie jego plemienia trwali w niezwykle uroczystym nastroju. Dzieci również towarzyszyły obrzędom, chociaż to sprawy ze świata dorosłych, do którego obecnie Bezimienny miał wkroczyć.
Wielkim problemem był wybór odpowiedniego górskiego szczytu. Przodkowie chłopca w Ameryce mieli Świętą Górę z tak zwaną Grotą Wizji, czegoś takiego jednak we wnętrzu Ziemi nie było. Ponadto, zgodnie ze starą tradycją, noce powinny być ciemne i przerażać takiego młodego chłopca. W Królestwie Światła jednak noc nigdy nie zapadała. Tutaj zawsze, przez okrągłą dobę, panuje światło.
Dlatego postanowiono, że Bezimienny musi opuścić Królestwo Światła i udać się do Królestwa Ciemności.
W dotarciu tam jednak musieli mu pomóc Obcy, ponieważ tylko oni znali drogę. To zresztą ta sama droga, którą rodzina czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła.
Z grona Obcych towarzyszył chłopcu Strażnik Słońca i jeszcze jeden o imieniu Rok. Obaj uczestniczyli też w licznych ceremoniach przygotowawczych i obaj wysoko cenili Indian za ich wiedzę i rozsądek oraz poczucie godności, a także za to, że żyją tak blisko natury oraz licznych duchów.
Ojciec Bezimiennego, Ptak Burzy, również przybył tą drogą do Królestwa Światła, lecz jej nie poznał, albowiem i on, i jego krewni pokonali ją w głębokim śnie.
Zgodnie z rachubą czasu stosowaną w Królestwie Światła Indianie pojawili się tutaj stosunkowo niedawno. W świecie zewnętrznym obowiązywały jednak inne miary i według nich wydarzyło się to dawno temu. Około roku 1690 pewne plemię indiańskie zostało przepędzone ze swoich terenów przez Czirokezów. Ptak Burzy, który był wtedy młodym chłopcem i dopiero co otrzymał dorosłe imię, towarzyszył swoim rodzicom i innym członkom plemienia w ucieczce. Grupa liczyła nie więcej niż dwadzieścia siedem dusz. By przebłagać duchy, udali się do Świętej Góry, nigdy tam jednak nie dotarli, ponieważ zgubili się w otoczonej złą sławą Jaskini Mamuciej w Kentucky, jednej z najdłuższych jaskiń świata, liczącej prawdopodobnie około trzystu sześćdziesięciu kilometrów długości. Indianie nie wiedzieli, gdzie się znajdują, zrozpaczeni schodzili wciąż głębiej i głębiej. Krążyli całymi dniami po ciemnych grotach, aż w końcu kompletnie stracili orientację. Wyczerpani głodem i zmęczeniem poddali się, ułożyli na ziemi i czekali na śmierć. I wtedy pojawiły się przed nimi wysokie jasne istoty, które nakazały im iść za sobą. To one doprowadziły Indian do Królestwa Światła.
Tutaj zadomowili się szybko, korzystali zresztą z wielkiej swobody.
Bezimienny był pierwszym młodzieńcem, któremu miano nadać imię zgodnie z indiańską tradycją. Całe plemię bowiem przestrzegało w nowym świecie swoich starych zwyczajów.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Ptak Burzy pożegnał się ze swoimi gośćmi, zabrał syna oraz dwóch Obcych, a także wszystko, co Bezimiennemu mogło być potrzebne na pustkowiu.
Nie było tego wiele, przede wszystkim narzuta i fajka. Owa fajka, której chłopiec nienawidził, ponieważ kiedy raz zaciągnął się dymem, poczuł się kompletnie chory. Fajka jest jednak niezbędna podczas męskiej próby. Dzięki niej młody człowiek może nawiązać kontakt z duchami. Prócz tego Bezimienny miał jeszcze koszyk z wysuszonej trawy, pełen różnych małych przedmiotów, pomocnych przy odpędzaniu złych duchów, gdyby takie się pojawiły.
I to wszystko.
Matka chłopca płakała cicho, gdy opuszczał dom. Nigdy żaden Indianin nie był zmuszony odbyć swojej męskiej próby w takiej budzącej grozę okolicy. W dawnym świecie na powierzchni Ziemi też czyhały na młodych ludzi niebezpieczeństwa, ale były one na ogół znane. Tutaj nie wiadomo nic. Królestwa Ciemności lękali się wszyscy.
Matka wiedziała, że dziadek Bezimiennego pragnie, by chłopiec został szamanem znającym się na uzdrawianiu chorób, ponieważ nikogo takiego Indianie w Królestwie Światła nie mieli. Ona jednak tego nie chciała. W osadzie znajdują się przecież doświadczeni lekarze, zawsze gdy trzeba, można uzyskać u nich pomoc. Dziadek złościł się i nazywał ją głupią squaw, która nie powinna porównywać białego doktora z indiańskim szamanem, ponieważ pracują oni w zupełnie odmienny sposób i w innych wymiarach.
Zresztą dopiero na pustkowiu miało się okazać, czy Bezimienny zostanie szamanem.
Ptak Burzy i jego syn zostali pogrążeni w głębokim śnie i przewiezieni tajemnymi tunelami do Królestwa Ciemności. Bezimienny nigdy tam nie był. Myślał teraz o swoich przyjaciołach. Co by oni powiedzieli o lesie, w którym się znalazł, czy też by się lękali? Panował tutaj głęboki mrok. Obcy poruszali się mimo to pewnie i zdecydowanie wiedli ich w górę. Bezimienny czuł pod obutymi w mokasyny stopami grube korzenie, rozpoznawał surowy zapach ziemi i mokrych od deszczu drzew.
Nikt nic nie mówił.
Zupełna cisza panowała do chwili, gdy Bezimienny przystanął gwałtownie. Inni zatrzymali się również.
– Widzę jakieś światło w oddali – szepnął. – Słaby strumień światła.
– To blask odbity znad naszego królestwa – odparł jeden z Obcych z uśmiechem. – Teraz widzisz, jak daleko od domu jesteśmy.
Po chwili Bezimienny znowu przystanął.
– Ja coś słyszę…
– To te istoty, które mieszkają w lesie. Nie bój się, znajdujemy się wysoko ponad nimi.
W końcu doszli do stromej góry. Powietrze stało nieruchome, ciemności były gęste, nieprzeniknione.
Oprócz…
Znowu dostrzegał jasny promień znad Królestwa Światłości. Widział jednak coś jeszcze.
Czarne góry. Tam, ponad sterczącymi szczytami i górskimi przejściami, od czasu do czasu przetaczały się jakieś świetlne zjawiska. Gwałtowne niczym błyskawice.
– Ojcze – szepnął Bezimienny pobladłymi wargami. – To burza. Jestem zgubiony.
Zgodnie z indiańską tradycją burza podczas męskiej próby oznaczała kompletną porażkę. Młody człowiek został wystawiony na pogardę i lekceważenie wszystkich.
– Spokojnie, chłopcze – powiedział Rok. – To trwa przez cały czas, bez przerwy, światło jednak nie może się do ciebie zbliżyć, jeśli nie będziesz wzywał złych duchów, które tam mieszkają.
– Czy to te, które krzyczą tak żałośnie w ciche noce?
– Tak, to właśnie one. To są pokutujące dusze z Ziemi.
Bezimienny nie słyszał nigdy o chórze umarłych czarnoksiężników. Móri jednak, gdyby tu był, rozpoznałby podobieństwo w brzmieniu skarg. Chociaż chór czarnoksiężników zawodził żałosną pieśń, a ci tutaj wydawali jedynie wysokie, głuche okrzyki. Ptak Burzy stał przygnębiony. Nie chciał zostawiać syna w takim strasznym miejscu.
Dawno temu Ptak Burzy rozmawiał z synem o swoim imieniu. Nie miało ono nic wspólnego z burzą ani piorunami podczas jego męskiej próby. Zostało mu nadane na pamiątkę Wielkiego Ptaka, który istniał w Starym Świecie, na powierzchni Ziemi.
Bezimienny wciąż jeszcze zachował ciepłą i gładką skórę po gorącej kąpieli, jakiej musiał się poddać w domu, ty się oczyścić przed spotkaniem z duchami. Teraz miał na sobie jedynie mokasyny i otulił się ową piękną narzuta matki. Kąpiel w parze była straszliwie gorąca. Wiedział jednak, że owe białe gorące obłoczki w specjalnie w tym celu zbudowanym szałasie to mowa duchów. Dlatego wytrzymał i wdychał możliwie jak najwięcej gorącej pary.
W Krainie Ciemności było chłodniej niż w Królestwie Światła, ale trudno to nazwać zimnem. Trzej dorośli mężczyźni wyszukali miejsce, na którym miał siedzieć, osłonięte ze wszystkich stron. Usadzili go, pomogli otulić się narzutą i poszli. Mieli powrócić po czterech dniach.
Ostatnie słowa ojca do syna brzmiały:
– Zwracaj uwagę na wszystko, co widzisz. Twoje imię zostanie utworzone na podstawie tego, co tu przeżyjesz.
Bezimienny, przejęty powagą chwili, w milczeniu skinął głową.
Tak więc został sam.
Ciemność podpełzała coraz bliżej. A za ciemnością podchodziło pustkowie. Wkrótce stał się jego częścią. Dźwięki dochodzące z położonego w dole lasu przerażały go. Starał się ich nie słyszeć. Skulił się i naciągnął narzutę na głowę.
Po jakiejś godzinie wyjął fajkę oraz tytoń sporządzony z czerwonej kory, ojciec przyniósł go ze Starego Świata. Gliniana fajka również miała czerwoną barwę. Przechodziła ona z pokolenia na pokolenie, a używanie jej było wielkim honorem. Fajka stanowiła więź pomiędzy Wielkim Duchem Wakan Tanka i ze wszystkimi dobrymi duchami. Dym, który teraz chłopiec wydychał, był jego mową skierowaną do duchów, a ten, który wciągał do płuc, był ich głosem i ich siłą
Bezimienny wiedział, że krewni Joriego i Jaskariego, znani czarnoksiężnicy, również mieli za pomocników duchy. Znajdowały się teraz w Królestwie Światła, chociaż on nigdy ich nie widywał. Natomiast czarnoksiężnicy Móri i Dolg zostali po tamtej stronie Wrót. Wszyscy martwili się z tego powodu, również duchy. Tak mówiono.
Fajka została zapalona. Bezimienny zebrał całą odwagę i zaciągnął się mocno.
Nie było tak źle jak za pierwszym razem. Zaciągnął się ponownie, tym razem głębiej, i zakręciło mu się w głowie, poczuł dym aż w żołądku.
Ale to dobrze. Dziadek i ojciec zapewniali, że dym pomoże mu wprawić się w trans.
Żeby tylko nie było tak ciemno. Dziadek i ojciec mieli przynajmniej jasne dni pomiędzy okresami ciemności. On musiał przetrwać sam w wiecznej nocy.
Żar z fajki rozjaśniał maleńki fragmencik pustkowia.
Tutaj w górze, gdzie siedział, Bezimienny miałby szeroki widok, gdyby nie ciemność. Niestety, jedyne, co dostrzegał, to mdła poświata nad Królestwem Światła. Natomiast po drugiej stronie rozciągał się łańcuch czarnych gór, nad którymi od czasu do czasu przetaczał się błysk światła i z których niekiedy dochodziły owe zawodzące wołania.
Jakim sposobem zdoła nawiązać kontakt z duchami?
Fajka. Zmęczenie. Głód.
Mógł tylko czekać.
Żałosne nawoływania rozpraszały go. Do tego jednak nie wolno było dopuścić. Musiał za wszelką cenę przestać myśleć o krzykach.
Ale to nie takie łatwe.
Mijały godziny. Bezimienny skulił się pod swoją narzutą, fajka już zgasła, trzeba oszczędzać tytoń.
W grupie swoich towarzyszy Bezimienny był najstarszy. Wiedział, że wszyscy traktują go z szacunkiem, że jest autorytetem nie tylko dla Berengarii. Teraz czuł się mały i bezradny.
Musi zebrać całą odwagę. Musi sprostać zadaniu.
Dziadek i ojciec powiedzieli, że ta chwila jest najważniejsza w życiu Indianina. Że to uroczystość nie mająca sobie równej. Że człowiek poznaje wtedy całą historię plemienia, staje się jej częścią, a także częścią nieba i ziemi oraz tego, co na tej ziemi żyje i się porusza.
Ale Bezimienny niczego takiego nie odczuwał.
Głosy dochodzące z lasu stawały się coraz głośniejsze. Chłopiec nie wiedział, czy wolno mu wstać, ale mimo wszystko zrobił to. Spojrzał w dół i pospiesznie wrócił na swoje miejsce.
W oddali dostrzegł ognisko, jakby znajdowała się tam wioska czy też może obozowisko grupy nomadów. Nie potrafił tego określić.
Z głośno bijącym sercem skulił się znowu w swojej niewielkiej niszy. Cały omotał się narzutą.
– Duchy – szeptał, ponieważ nie był w stanie mówić głośno. – Duchy, wysłuchajcie mnie w mojej samotności. O ty, Duchu Gór, który nosisz szary płaszcz, przemów do mnie w tę długą, ciemną noc. Duchu Drzewa, ty, który dajesz nam cień i płonące światło, ty, który dajesz nam wiele z tego, czego potrzebujemy, przybądź do mnie i daj ukojenie mojemu niespokojnemu sercu. Duchu Nieba, okryj mnie swoją uwagą jak ciepłym płaszczem. Duchu Wody, poznaj moje pragnienie i nie potęguj go, pozwól, by naczynie pełne twojej życiodajnej ochłody stało przede mną, kiedy wrócę stąd do domu. Duchu Zwierząt, wskaż, jakie zwierzę da mi siłę. A ty, wielki Wakan Tanka, prowadź mnie właściwą drogą, spraw, bym był ciebie godzien.
Ciemność i cisza spowijały szczyty gór. Ani jeden podmuch wiatru nie pojawił się pośród skał. Dziadek opowiadał o kunach i kojotach, ale czyż tego rodzaju zwierzęta istnieją tutaj? Czy w ogóle jakieś stworzenie mogłoby go zaatakować?
Bezimienny nie wiedział już, czy minęły dni, czy lata. Kiedy głód dawał o sobie znać, młody Indianin zaciągał się dymem z fajki. Wyobrażał sobie, że duchy go słuchają. On słyszał je również jako coś nieokreślonego. Czasami był nawet pewien, że to tylko wyobrażenie, powstające w jego duszy. Ciało bolało go od siedzenia w jednej pozycji dzień za dniem, jednak słabo sobie ten ból uświadamiał. Popadł w jakieś przypominające śmierć odrętwienie, wywołane zmęczeniem ciała i tytoniowym dymem.
Później otrząsnął się, jakby trochę doszedł do siebie. Znajdował się w dziwnym zamroczeniu, mimo to czuwał. Nagle stwierdził, że coś się wokół niego zmieniło. Trwało dobrą chwilę, zanim zrozumiał, co to.
Okolica zalana była światłem. Widział wokół siebie góry. Widział rośliny pokrywające zbocza. I stwierdził, że nie jest już sam.
Jakieś zwierzę, które to przystawało, potrząsając głową, powoli, jakby z namysłem, to znowu chodziło czujnie po małym płaskowyżu, na którym siedział Bezimienny. Takich zwierząt w Królestwie Światła, w którym Bezimienny się urodził i wychował, nie było. Mimo to one istniały, Bezimienny widział je na obrazku.
Miał oto przed sobą niedźwiedzia.
Serce biło mu głośno. Próbował stać się niewidzialny, nikt mu nie mówił, że te wielkie zwierzęta żyją w Królestwie Ciemności.
Czy powinien potrząsnąć swoim koszyczkiem z trawy, by przestraszyć przybysza? Czy kiedy bestia go dostrzeże, nie będzie jeszcze gorzej?
Światło było takie ostre, takie migotliwe, że nie mógł na nie patrzeć. Oczywiście oczy miał po długiej nocy nieprzywykłe.
Ale co się stało z niedźwiedziem?
Już go teraz nie widział.
To, co Bezimienny przed chwilą zobaczył, to było jego zwierzę. To zwierzę, które każdy człowiek ma sobie przypisane. Niedźwiedzia Indianie uważają za bardzo szlachetne zwierzę opiekuńcze. Bezimienny uświadomił to sobie z radością.
Usiadł i wpatrywał się w stronę Królestwa Ciemności. Widział przed sobą bezkresne lasy, a nieco bliżej drzewa, tak blade, jakby wyrastały pod ziemią. Wysokie, strome ściany gór. Próbował określić, gdzie poprzedniego wieczora widział ogniska.
Poprzedniego wieczora… Bezimienny nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd tu przyszedł, Zamroczenie mogło trwać krótką chwilę, ale równie dobrze całą dobę. Mógł mieć przed sobą jeszcze bardzo długie oczekiwanie, mogło się też zdarzyć, że ojciec i Obcy zapomnieli o nim bardzo dawno temu.
To była straszna myśl.
Wibrujące światło zniknęło. Z ponurym westchnieniem rozejrzał się znowu. Nie zdążył jeszcze spojrzeć w stronę czarnych gór, albo może nie chciał tam patrzeć, w każdym razie wdzięczny był losowi, że nie musi tego robić. Może zresztą właśnie chodziło o to, by tego nie robił?
Nie, cóż on sobie wyobraża? Że już nawiązał porozumienie z duchami i to one decydują, co jest dla niego najlepsze? Nie powinien wmawiać sobie takich rzeczy.
Z uczuciem, że nie jest już tutaj sam, pogrążył się ponownie w drzemce czy też w transie, czy może w przypominającym śmierć śnie. Nie wiedział, jak to określić. Płuca miał pełne szarego tytoniowego dymu, w głowie mu się kręciło, w mózgu zaczynały się pojawiać dziwne obrazy.
Albo… Czy naprawdę spał? Czy snem jest to wszystko, co przetacza się przed jego wzrokiem? Był tak zmęczony, że nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wszystko wydawało się takie prawdziwe, takie rzeczywiste.
Bezimienny patrzył na świat, którego nie znał. Nie do końca to rozumiał. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiał prawie nic. Ale przecież te oderwane obrazy muszą się w jakiś sposób ze sobą łączyć.
Widział człowieka, który został pochowany w lesie. Twarz jego była jednak żywa, choć oczy miał zamknięte. Jakaś nieprawdopodobnie piękna mała dolinka z wodospadem i niebieskimi strumykami, zielone kotlinki, pełne żółtych kwiatów, i małe istoty poruszające się tak lekko, że ledwie dotykają ziemi.
Widział niebo usiane migotliwymi punkcikami. Gwiazdy i sierp księżyca dokładnie taki, jaki dziadek widywał w starym świecie.
Nagła odmiana. Mroczne tajemnice znajdują się teraz coraz bliżej. Statek, który mknie w powietrzu. Nowe wizje: wielkie… Co to jest? Laboratorium, tak blisko niego… żal i podniecenie. Istoty poruszające się wewnątrz. On je rozpoznaje…
Wizje przesuwały się w oszałamiającym tempie, szybciej, coraz szybciej, dawne wydarzenia na prerii, przemieszane z indiańskimi tajemnicami, jakiś głos wołający w wielkiej ciemności, która go otacza: „Nie możesz zostać szamanem, ponieważ nie masz nauczyciela. Mimo to sprawisz, że twoi przodkowie będą z ciebie dumni”. Potem pojawiły się sceny z Królestwa Światła. Wiele z nich rozpoznawał, inne były całkiem nowe, nieznane, na przemian przerażające, piękne, pełne napięcia, smutne i radosne.
Potem wszystko eksplodowało. Stało się jedną przejmująco wyrazistą wizją. Tak intensywną, że Bezimienny usiadł i wrzasnął:
– Nie!
Obudził się.
Wciągał głęboko powietrze, próbując się uspokoić i zrozumieć, co się stało. Kiedy się nad tym zastanawiał, ostatnia wyraźna wizja rozwiała się niby poruszona wiatrem mgła.
Rozdygotany otulał się swoją piękną narzutą. Wciąż próbował zebrać myśli, uświadomić sobie, co się stało, gdy nagle usłyszał, że ktoś idzie po płaskowyżu.
Przestrach natychmiast ustąpił miejsca uldze.
Ojciec. I dwóch Obcych.
– No i jak poszło, synu? – zapytał Ptak Burzy.
– Czy mogę dostać trochę wody? – poprosił Bezimienny matowym głosem.
Bezimienny musiał wobec zebranych gości zdać sprawę ze swego czuwania w górach. Przybyli tutaj najstarsi członkowie plemienia, którzy jednak wyglądem wcale nie różnili się od młodych. Zjawił się również Wódz. Bezimienny poprosił, by wolno mu było przyprowadzić na inicjację swoich towarzyszy. Był to przecież jakby jego chrzest, niezwykle uroczysty moment w życiu.
Rozumiało się samo przez się, iż Bezimienny, gdy dorośnie, powinien ożenić się z indiańską dziewczyną. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Matkę chłopca niepokoiła więc jego przyjaźń z białymi dziećmi, zwłaszcza zaś z dziewczynkami, mieszkającymi najbliżej, a już specjalnie z małą Berengarią, która go uwielbiała. Ale, oczywiście, wciąż jeszcze byli dziećmi, cieszyła się więc, że syn ma kolegów i przyjaciół.
Bezimienny kilkakrotnie przełknął ślinę, zanim zaczął mówić.
– Boję się, że nie wszystko poszło, jak trzeba – zaczął cicho. – Nie przeżyłem żadnego spotkania z duchami.
Potem rozpoczął swoją opowieść o niedźwiedziu i o tym, jak wygląda Królestwo Ciemności. W każdym razie ta jego część, którą widział. O swoich wizjach, przede wszystkim tych, mających coś wspólnego z życiem Indian na prerii, a także o części wizji, dotyczących królestw Światła i Ciemności. Kiedy jednak doszedł do ostatnich przeżyć, umilkł.
– Tak, synu, słuchamy – zachęcał go Ptak Burzy. – Co chciałeś nam opowiedzieć?
Bezimienny spojrzał na obu Obcych, siedzących wśród innych gości na trawniku w pięknym ogrodzie. On i Obcy długo patrzyli sobie w oczy.
Potem chłopiec zwrócił się znowu do starszyzny, bo tam siedzieli również jego ojciec i dziadek.
– Nie – powiedział beznamiętnym głosem po długiej, bardzo długiej przerwie. – Nie, już nic. To tylko takie dziwne sny. Wybacz mi, ojcze, że zawiodłem. I ciebie, dziadku, też proszę o wybaczenie. Nie okazałem się godny, duchy odwróciły się ode mnie.
Znowu nastało długie milczenie. W końcu starsi plemienia zaczęli o czymś między sobą szeptać, a reszta zebranych czekała, aż szacowna grupa skupiona wokół wodza uzgodni swoje poglądy.
Dziadek chłopca podniósł się wolno z miejsca i stanął przed nim.
– Synu mojego syna – zaczął głosem drżącym z przejęcia. – Czy ty właściwie zdajesz sobie sprawę, o czym mówi twój język? Czego ty się spodziewałeś, że duchy staną przed tobą i będą cię poklepywać po ramionach? Czy naprawdę możesz tak nie doceniać Wakan Tanka? Czyż nie widziałeś swego zwierzęcia? Nie słyszałeś głosu, który do ciebie przemawiał? Czyż ciemność nie opuściła twoich oczu? Czy nie widziałeś ziemi i nieba w miejscach, których nigdy nie odwiedziłeś? Czyż nie widziałeś zarówno tego, co minione, jak i tego, co teraz trwa, a nawet tego co przyszłe? To prawda, że nie zostaniesz szamanem, jak marzyłem. Zaprawdę jednak jesteś wybrany, a duchy dotykały cię bardziej, niż to czyniły w stosunku zarówno do twojego ojca, jak i do mnie. Mędrcom plemienia łatwo było znaleźć odpowiednie dla ciebie imię, bowiem otrzymałeś dar widzenia w ciemnościach. Otrzymujesz tedy imię niezbyt odmienne od dawnego. Od tej chwili twoje imię brzmieć będzie Oko Nocy.
Po kolejnym uroczystym dniu goście zaczęli się żegnać, strażnik Słońca i Rok wyszli zamyśleni przez bramę ogrodu.
– On wie – stwierdził Rok. – Nie jest to jeszcze dla niego całkiem jasne, ale on wie.
– Tak – potwierdził Strażnik Słońca. – A więc mamy jeszcze jednego.
– Owszem. Jest jednym z tych, których wybieramy. A co z resztą młodych? Co z jego przyjaciółmi z rodziny czarnoksiężnika?
– Są zbyt niedojrzali. Za mało jeszcze o nich wierny
– Tak to jest. – Rok westchnął. – Powinniśmy tutaj mieć czarnoksiężnika i jego syna. To prawdziwa tragedia, żeśmy ich utracili.
– Tak.
Poszli dalej pogrążeni w myślach. Wielu z wizji młodego Indianina nie rozumieli. Na przykład nie wiedzieli, co może oznaczać grób w lesie, w którym znajduje się żyjąca istota. Ani czym jest piękna dolina z wodospadami, porośnięta żółtym kwieciem. Skąd pochodzą tego rodzaju wizje?
Właściwie to wielka szkoda, że na uroczystości nie było rodziców białych przyjaciół chłopców. Taran, Uriel i Villemann by zrozumieli. A w każdym razie domyśliliby się sensu wizji chłopca. Wciąż bowiem żyli nadzieją. Może udzieliliby Obcym ważnych wskazówek?
Rok jednak i Strażnik Słońca nie pojmowali niczego.
Odwrócili się jeszcze raz i pomachali na pożegnanie gospodarzom, którzy wciąż dziękowali im serdecznie za tak wiele wsparcia w ceremonii wprowadzenia syna do świata dorosłych.
Obaj Obcy wsiedli do gondoli, która szybko przeniosła ich na północ, do tamtejszych okrytych tajemnicą rejonów.