11

Podczas wesołej ceremonii Nero i Mariatta zostali mianowani wysoko postawionymi osobami, niemal bohaterami, i później już zawsze musieli pomagać w rozwiązywaniu na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozstrzygnięcia problemów.

Po trzech miesiącach wszyscy byli zadomowieni w nowym świecie i czuli się tak, jakby nigdy nie mieszkali gdzie indziej.

Tymczasem na Ziemi upłynęły całe trzy lata. Oni jednak nie mieli o tym pojęcia. Królestwie Światła wszystko było nieopisanie proste i łatwe, a ludzie życzliwi. Rodzina czarnoksiężnika urządziła puste pokoje w swoich domach, poznała sąsiadów, z wieloma z nich się zaprzyjaźniła. Wielokrotnie odwiedzała Zachodnie Łąki i dość dobrze poznała kraj, a wszystko to dostarczało jej członkom wyłącznie radości.

Tiril żyła w nieustannym oczekiwaniu, że Móri wróci jutro, a razem z nim Dolg. Reszta jej bliskich również w to wierzyła. Każdego ranka zapominali, że wczoraj mówiono dokładnie to samo. Ci, których brakowało, mieli przyjść „jutro”.

Po wielu „ale” i „jeśli” Theresa i Erling przeprowadzili się w końcu do Zachodnich Łąk, ponieważ chcieli być jak najbliżej swoich przybranych dzieci, dużo przecież młodszych od Tiril. Również wnuki, Taran i Villemann, byli dorośli i zupełnie samodzielni. Przy nich babcia i dziadek czuli, że to raczej oni sami potrzebują wsparcia.

Pewnego dnia Theresa stała przed lustrem w hallu i przyglądała się sobie uważnie.

– Erlingu, wczoraj powiedziałeś coś bardzo sympatycznego… że wyglądam dużo młodziej niż dawniej.

Erling podszedł blisko, położył dłonie na ramionach żony i patrzył na jej odbicie w lustrze.

– Rzeczywiście – uśmiechnął się ciepło. – A ty powiedziałaś to samo o mnie.

– No właśnie, Erlingu. Przyjrzyj się nam, ale uważnie.

Oboje w milczeniu oglądali swoje odbicia.

Erling głęboko wciągnął powietrze.

– Thereso, masz rację. Jesteśmy młodsi. Nie za bardzo, ale jednak zupełnie wyraźnie.

Theresa podjęła decyzję. Chwyciła swój cienki lniany żakiet i pociągnęła męża za sobą.

– Chodź, zapytamy naszych sąsiadów.

Sąsiedzi, para mniej więcej trzydziestopięcioletnia, siedzieli właśnie na werandzie i jedli drugie śniadanie. W tej zawsze pięknej, ciepłej tutejszej pogodzie nigdy nie trzeba było się osłaniać od słońca. Światło było zawsze przyjemne dla oczu.

Theresa i Erling opowiedzieli im o swoich obserwacjach.

Reakcja była zaskakująca.

W Królestwie Światła wiek ludzi jest niemal nieograniczony, dowiedzieli się goście. Ale byłoby przecież bez sensu spędzać długie lata w podeszłym wieku, być może w chorobach i słabości. I właśnie dlatego nigdzie nie widać starych ludzi. Dzieci owszem, dzieci rodzi się sporo, ale proces starzenia, czy może raczej dojrzewania, zatrzymuje się około trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia. Później, w miarę upływu lat, człowiek staje się mądrzejszy, bardziej doświadczony, ale wciąż zachowuje swój młodzieńczy wygląd.

– A wy?

Wtedy sąsiadka uśmiechnęła się szeroko.

– My też byliśmy starszymi ludźmi, kiedyśmy tu przybyli. I tak samo się dziwiliśmy, kiedy nam się wydawało, że stajemy się młodsi… Dokonywało się to powoli, bardzo powoli, aż doszliśmy do wieku, w którym jesteśmy teraz.

Theresa rozważała w milczeniu te tak istotne informacje. Potem uśmiechnęła się radośnie.

– A więc żadnego sadełka w talii? Żadnych obwisłych mięśni? Żadnych siwych włosów, które wypadają, żeby je nie wiem jak pielęgnować? Żadnych problemów z wchodzeniem pod górę ani z wkładaniem pończoch, żadnego biegania na stronę po parę razy dziennie, żadnego irytującego zapominania ani zmęczenia, kiedy człowiek sobie tego nie życzy…

– Żadnych dokuczliwych chorób ani paskudnych starczych plam, żadnych zmarszczek – kontynuował jej wywody Erling. – Ani wsłuchiwania się w alarmujące sygnały z własnego wnętrza. Czy to może być prawda?

Sąsiedzi z ożywieniem kiwali głowami.

Theresa i Erling popatrzyli na siebie, a potem padli sobie w objęcia.

– Musimy o tym opowiedzieć Heinrichowi Reussowi – rzekł Erling. – Nie widzieliśmy go od paru tygodni, ciekawe, czy i on też się zmienił. A skoro już o tym mowa, to chcielibyśmy dowiedzieć się o was czegoś więcej – zwrócił się do sąsiadów. – Skąd wy właściwie przybyliście? Owszem, po języku poznaję, że jesteście z pochodzenia Włochami, ale jak to się stało, iż znaleźliście się tutaj?

Mężczyzna zaczął opowiadać:

– Wraz z pięcioosobową grupą prowadziliśmy badania jaskiń. Działo się to w czasach, kiedy na Ziemi był rok tysiąc siedemset piąty. Kiedyś postanowiliśmy wybrać się do legendarnych kopalń króla Salomona, w których miały się jakoby znajdować nieprawdopodobne skarby. Po wielu nieprzyjemnych przeżyciach, zwłaszcza po trudnej ucieczce przed wojownikami Watusi, dotarliśmy w końcu do głębokiego podziemnego korytarza. Żadnych skarbów nie znaleźliśmy, natomiast zgubiliśmy drogę. Błąkaliśmy się długo po podziemnych sztolniach i wreszcie doszliśmy do wniosku, że będziemy musieli tam umrzeć. I wtedy przytrafiło się coś bardzo dziwnego. Kiedy już zrezygnowaliśmy z walki i przygotowywaliśmy się na śmierć, ponieważ korytarze schodziły wciąż głębiej i głębiej, poza tym skończyły się wszystkie zapasy, a latarnie pogasły, nagłe zjawiły się przed nami jakieś wysokie istoty trzymające w rękach promieniste słońce. One to sprawiły, że straciliśmy świadomość i ocknęliśmy się już tutaj. O lepsze przebudzenie człowiek nie mógłbyby się nawet modlić.

Rozmawiali ze sobą jeszcze długo z wielkim ożywieniem o tych wszystkich dziwnych rzeczach, jakie towarzyszyły przybyciu do Królestwa Światłości.

Jacyś inni sąsiedzi przechodzili wyłożoną kamieniami uliczką, kłaniali się uprzejmie i pozdrawiali uniesieniem ręki.

Erling wstrzymał oddech.

– Czy to byli Indianie? – zapytał. – Oni muszą pochodzić z Nowego Świata.

– Dla nich to z pewnością nie był Nowy Świat – uśmiechnęła się sąsiadka.

– Nie, oczywiście – rzekł Erling zawstydzony. – Na Ziemi słyszeliśmy wiele o Indianach. Opowiadano o nich nieprawdopodobne historie. Wiedzieliśmy, że statek „May-flower” pożeglował do Nowego Świata z pierwszymi imigrantami jakieś mniej więcej sto lat temu i że potem ich śladem podążyło wielu innych. Słyszeliśmy, że osadnicy pisywali do domów o ciężkich walkach z barbarzyńskimi tubylcami, którzy za nic nie chcą zrozumieć, co jest dla nich najlepsze. Wydawało nam się wtedy, że to, najłagodniej mówiąc, głupie rozumowanie wynikające ze złych intencji. Chociaż jednak nigdy nie widzieliśmy żadnego Indianina, natychmiast, kiedy spotkaliśmy tych tutaj, wiedzieliśmy, że to właśnie oni. A przecież w stolicy i w naszej osadzie mieszka ich wielu. To znakomicie, że zachowali swoją kulturę i swoje obyczaje. Ale, ale, mamy jeszcze do przekazania państwu nowinę, mianowicie dziś rano nasza córka Daniellle poinformowała, że oczekuje dziecka.

– Serdeczne gratulacje! – zawołała sąsiadka. – Czy to będzie pierwszy wnuk? Nie, nie, prawda, przecież państwo mają już dorosłe wnuki.

– Tak, oboje założyli już rodziny. Zarówno nasza Wnuczka Taran, jak i Mariatta, żona Villemanna, niebawem urodzą nam prawnuki. Niesamowite, jak my się rozmnażamy! Poza tym Mariatta ma już przecież dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, Gretę i Jonasa. Naprawdę, rodzina rozwija się wspaniale. Musimy o tym opowiedzieć Móriemu i Dolgowi, którzy jutro do nas dołączą.

Sąsiedzi zaczęli nagle pospiesznie sprzątać ze stołu. Nie wiedzieli wprawdzie, co się dzieje z czarnoksiężnikiem i jego synem, obiecali jednak, że nie będą na ten temat z jego rodziną rozmawiać. Przede wszystkim ze względu na Tiril, ale też przez wzgląd na pozostałych.

Theresa i Erling uszczęśliwieni wrócili do domu urządzonego już zgodnie z ich własnym smakiem. Zachowali nowoczesne wyposażenie głównej części domu, postarali się natomiast, by boczne skrzydło przypominało w jakimś stopniu Theresenhof. Stolarze pomogli im stworzyć właściwą atmosferę. Z dawnego świata przynieść mogli jedynie nieliczne drobiazgi. Theresa zadbała jednak, by każdy zabrał parę rzeczy. Tyle, ile zdołał unieść. Te przedmioty miały zarówno wartość emocjonalną, jak i ekonomiczną.

Erling „przeszmuglował” też gałązkę austriackiej winorośli Schloss Theresenhof, jak zwykł nazywać ten gatunek trochę dla żartu, ale również z odrobiną powagi. Mieli więc zamiar w nowej ojczyźnie uprawiać winorośl. Pomagali im w tym Leonard i Daniellle, a sąsiedzi obserwowali ich wysiłki z radością, ponieważ wino w Zachodnich Łąkach rzeczywiście potrzebowało uszlachetnienia.

Theresa wiedziała, że Taran i Uriel w dalszym ciągu szukają dla siebie jakiegoś sensownego zajęcia. Natomiast Villemann i Mariatta wpadli na zupełnie nieoczekiwany pomysł, zajęli się mianowicie hodowlą psów. Nero został głównym reproduktorem. Okazało się bowiem, że przed nimi w Królestwie Światła znajdowały się już trzy suki. Ich właściciele z zachwytem przyjęli wiadomość, że oto pojawił się również wspaniały samiec.

Początkowo Villemann protestował: „Nie, nie, Nero jest za stary na takie rzeczy, a poza tym on w ogóle nie ma pojęcia, o co chodzi z sukami”. Tiril go jednak przekonała. Pamiętała ten dzień sprzed niemal dwudziestu pięciu lat, kiedy to Nero zniknął na jakiejś samotnej wędrówce na obrzeżach Christianii. Teraz Tiril obiecała Villemannowi pomóc w pracy przy szczeniakach, ponieważ właściciele suk nie mieli czasu zająć się malcami.

– No dobrze, mamo, skoro nam pomożesz… – rzekł w końcu Villemann zrezygnowany.

Tiril była przejęta przynajmniej tak samo jak Greta i Jonas.

Nero sprawił się znakomicie. Wciąż jeszcze zachował wspaniałą potencję. Pierwszego miotu oczekiwano już za kilkanaście dni i wszyscy bardzo się na to cieszyli. Tak więc i Nero zaczynał się rozmnażać. Niecodzienne zadanie jak dla niego.

Faktem, że tworzą oto nową mieszankę rasową, nikt się specjalnie nie przejmował. W całym Królestwie Światła opowiadano sobie anegdoty, „stworzymy nową odmianę”, obiecywali zachwyceni właściciele suk. Sam Nero reprezentował rasę dość wątpliwą, należałoby raczej powiedzieć, że łączy w sobie wiele wspaniałych ras. Suki na szczęście były spore, uniknięto więc poważniejszych problemów. Jedna miała chyba wśród przodków dużego pudla, druga była psem myśliwskim, trzecia natomiast, silnie zbudowana, pochodziła z równie nieokreślonej rasy jak Nero, chociaż innej maści i zupełnie do Nera niepodobna. Wszyscy cieszyli się, że małe nie będą zbyt blisko spokrewnione z psami myśliwskimi, ponieważ w tutejszych lasach żyły piękne jelenie i wiele innej zwierzyny.

Tak więc w nowym świecie przybysze czuli się znakomicie.

Wkrótce Taran urodziła syna, któremu dano na imię Jori.

– Ty chyba nie masz dobrze w głowie, Taran. Jori to przecz imię dla dziewczynki – zwrócił jej uwagę Villemann.

– Na tamtym świecie, w Norwegii, może – odparła Taran. – Ale teraz jesteśmy tutaj i nie przejmuję się tym, co zostało za nami. Chciałam uczcić w ten sposób Móriego, czy ty tego nie rozumiesz? Zresztą norweskie imię dla dziewczynki brzmi Jorid albo Jofrid, a to absolutnie nie to samo.

Villemann skinął głową, ale nie dał za wygraną.

– Ja nie wiem, pod jakim względem imię Jori przypomina Móri – stwierdził. – Jori wymawia się J o r i, natomiast imię naszego ojca wymawiamy M ó ł r i.

– Zrobiłeś się okropnie pedantyczny – syknęła Taran urażona.

Villemann złagodniał i roześmiał się.

– Ale poza tym zostałem wujkiem wspaniałego małego chłopaczka. Hej, Jori, powiedz „Villemann”. Potrafisz? Villemann.

– Ty głuptasie – zachichotała Taran, tuląc malca, który uśmiechał się radośnie do wuja.

Villemann również został ojcem jasnowłosego chłopczyka, któremu dano na imię Jaskari, na pamiątkę ukochanego dziadka Mariatty. Wymawiało się to z akcentem na pierwszą sylabę i brzmiało jak najprawdziwsze imię fińskie. „Mój Boże” – wzdychała Taran. – „Można sądzić, że Jaskari to pierwsze dziecko na świecie. Villemann chodzi dumny niczym paw. Pokazuje chłopca wszystkim, i ludziom, i psom, i wiewiórkom, które spotyka na spacerze. Ale rzeczywiście, chłopak jest wspaniały. Prawie tak samo urodziwy jak Jori. Prawie”.

Danielle urodziła córeczkę, i dała jej imię Elena, na pamiątkę Erlinga, który czul się tym niebywale zaszczycony. „Wybacz mi, mamo" – mówiła Danielle do Theresy. – „Wybacz, ale mamy w rodzinie już tak wiele imion zaczynających się na»T«, więc nie mogliśmy ochrzcić naszej dziewczynki po tobie. Przepraszam cię, kochana mamo”.

„Znakomicie to rozumiem – uśmiechnęła się Theres, z dnia na dzień młodsza. – Nie mogłaś wybrać lepszego imienia, twój ojciec jest uszczęśliwiony”.

Przyszły też wiadomości od młodej Fionelli. Osiedliła się ona na terytorium północnym, ponieważ zamieszkała razem ze Strażnikiem Góry, należącym do Obcych. Zwykłym ludziom nie wolno było tam jeździć, mogli natomiast przesyłać informacje. Teraz bardzo przejęta i uszczęśliwiona Fionella donosiła, że urodziła synka, bardzo pięknego i naprawdę wyjątkowego chłopczyka, który przyniósł na świat niezwykłe umiejętności, choć matka nie mogła pojąć, po kim je odziedziczył. Z wdzięczności dla Mariatty, w której domu spotkała swego ukochanego, nadała synkowi jedyne fińskie imię, jakie znała, mianowicie Armas.

Wszyscy napisali do Fionelli długi list z gratulacjami i wyrazili nadzieję, że wkrótce będą się mogli spotkać, żeby podziwiać nawzajem swoje dzieci.

Nieco gorzej miały się sprawy Rafaela i Amalie. Dziewczyna była już w takim wieku, że pojawiły się problemy z donoszeniem ciąży. Dopiero po trzech nieudanych próbach urodziła maleńką ciemnowłosą „księżniczkę”, którą nazwano Berengaria. Romantyczne imię, to prawda, ale czegoś takiego właśnie można się było spodziewać po Rafaelu. Dziewczynka była dużo młodsza od innych dzieci w rodzinie, które przyszły na świat niemal równocześnie.

Nero także został ojcem licznej gromady wspaniałych szczeniąt.

Rzeczywiście, rodzina się rozrastała.

I wszyscy czuli się znakomicie.


Były, rzecz jasna, różne problemy, które ich niepokoiły, zwłaszcza gdy zaczynali się nad nimi zastanawiać.

Jak na przykład to: w Królestwie Światła i ludzie, i inne istoty żyły setki lat. Rodziły się dzieci, nikt jednak nie przekraczał wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat. Śmierć była osobistą decyzją każdego. Kto chciał, mógł żyć niemal nieskończenie. Powinno więc panować straszne przeludnienie

Niczego takiego jednak nie zauważali.

Wreszcie Uriel znalazł odpowiedź na dręczące ich pytania. Kiedy oboje z Taran bez powodzenia próbowali mieć drugie dziecko, Uriel zaczął się czegoś domyślać. Poszedł wtedy do jednego ze Strażników w stolicy i usłyszał jak się rzeczy mają.

Praktykowano tutaj coś w rodzaju kontroli urodzin. Wszystko zależało od tego, ile właśnie ludzi żyło w Królestwie Światła. Akurat teraz było ich sporo, wobec czego każda rodzina mogła mieć tylko jedno dziecko. Gdyby liczba ludności w państwie się zmniejszyła, wtedy rodziny uzyskają prawo do posiadania dwojga dzieci. Nigdy jednak więcej, ponieważ ciągle trwa imigracja do Królestwa Światła. Nieustannie przychodzą tutaj ludzie i inne stworzenia z zewnątrz. Trzeba to trać pod uwagę.

Po tej rozmowie Uriel zastanawiał się nad nową kwestią. Nad tym, co powiedział Strażnik, że wszystko zależy od tego, ile ludzi znajduje się właśnie w Królestwie Światła… To by świadczyło, że niektórzy z nich w jakiś sposób znikają. Ale jak? Co się z nimi dzieje? Uriel wiedział, że w pobliżu stolicy znajduje się cmentarz. Grobów jednak było tam mało.

A przecież nie ma drogi powrotnej na powierzchnię Ziemi… Uriel już chciał o to zapytać Strażnika, ten jednak popatrzył na niego z życzliwym uśmiechem, ale stanowczo odmówił dalszej rozmowy. Nie, nie, żadnych więcej pytań.

Tak więc Uriel musiał szukać odpowiedzi na własną rękę.

Wielu z tych, którzy mieszkali w pobliżu wschodniej granicy, przeżywało czasem nocami dziwne rzeczy.

Pierwsza zwróciła na to uwagę Tiril.

Pewnej nocy w pierwszym roku pobytu w Królestwie Światła obudziła się pod wpływem koszmarnego snu. Usiadła na posłaniu, nie mogąc się otrząsnąć ze strasznego wrażenia. Śniło jej się coś okropnego, jakieś wysokie góry tonące w mroku, które niewyraźnie majaczyły tuż przed nią. Poza górami jednak dostrzegała chybotliwie falujące światło, pojawiało się i znikało, pojawiało i znikało. Słyszała przy tym jakieś straszne odgłosy. Wysokie, przeciągłe, pełne skargi jęki i wycia. A za łańcuchem gór czaił się wielki strach. We śnie czuła to wyraźnie. Coś naprawdę potwornego, co trwało, jakby czekając na zdobycz.

Tiril długo wciągała powietrze. Nagle uświadomiła sobie, że chociaż już nie śpi, wciąż słyszy te nieludzkie zawodzenia.

Tiril mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej i dla Móriego, który miał przyjść „jutro”. Teraz jednak była samotna i potwornie przerażona, jak się bywa w koszmarnym śnie. Mimo to opanowała lęk i wyszła na werandę.

Jak zwykle na zewnątrz panowało światło, chociaż trwała pora snu i nigdzie nie widziało się ludzi. Wioski i łąki ciche, oblane tym samym światłem, co za dnia, ale zdaniem Tiril nastrój był zupełnie inny.

I nagle znowu usłyszała owe budzące grozę jęki. Odwróciła się i pospiesznie weszła do domu. To tak jakbym słyszała duchy Móriego, pomyślała.

Zawodzące krzyki pochodziły z bardzo daleka. Wydawało się co prawda dziwne, że słyszała je tak wyraźnie w swojej sypialni. Prawdopodobnie jednak zostały wzmocnione przez senny koszmar.

Z osady nie widziała granicy ani tego, co znajdowało się poza nią. Mimo to wyczuwała, że krzyki nie pochodzą ze wzgórz położonych najbliżej muru. Płynęły z dużo większej odległości. Była niemal pewna, że muszą docierać z tych wysokich czarnych szczytów ledwo widocznych z jej domu. Dokładnie tak, jak to przeżywała we śnie. Co to powiedział pewnego razu Strażnik Słońca? Że tam nie wolno im się wyprawiać. Oni zaś zapytali: dlaczego? Wtedy odpowiedział, że nic ważnego, ale krążą na temat tych miejsc jakieś głupie pogłoski.

Tiril nie wierzyła już, że to tylko głupie pogłoski.

Kiedy usłyszała, że inni również mówią o niesamowitych, pełnych rozpaczy krzykach, podzieliła się swoimi doświadczeniami, a wtedy okazało się, że wszyscy przeżyli to samo. Próbowali przejść nad tym do porządku dziennego, nigdy jednak nie zdołali się przyzwyczaić.

Jeszcze jedna sprawa mogła budzić wątpliwości, ale w tym przypadku sami Strażnicy popełnili błąd. Spostrzegli mianowicie, że ciekawości Taran i Villemanna nie da się zlekceważyć. Dlatego Strażnik Słońca zebrał wszystkich nowo przybyłych na terytorium wschodnim i tam dokonał rytuału podporządkowania ich swojej woli. W stanie przypominającym hipnotyczny sen przekazał im, że nigdy nikomu nie wolno odwiedzać ani nawet pytać o północne terytorium należące do Obcych, ani o Srebrzysty Las, ani też o stare wsie ze zrujnowanymi budowlami. I oczywiście nigdy nikomu nie wolno przekraczać granicznego muru. Nie mogą też starać się rozwiązać wielkiej zagadki.

Taran i Uriel, Villemann i Mariatta, i wszyscy pozostali obiecali solennie, że nigdy nie będą wykazywać zainteresowania zakazanymi rejonami.

Później Strażnik Słońca to samo zrobił z Tiril i mieszkańcami Zachodnich Łąk, chociaż nie przypuszczał, by Theresa i Erling czy któreś z ich dzieci chciało złamać obietnicę złożoną w chwili przybycia do Królestwa Światła. Heinrich Reuss również nie.

Strażnicy zapomnieli jednak o nowej generacji…

Загрузка...