Tego samego dnia po południu rodzina siedziała w domu Taran i Uriela. To znaczy nie było Rafaela i Danielle ani ich towarzyszy życia: Amalie i Leonarda. Brakowało też Heinricha Reussa von Gera. Oni wszyscy otrzymali mieszkania w zachodniej części kraju. Theresa zapytała, dlaczego tak się stało. „Dlatego, że ani Rafael, ani Danielle, ani Reuss nie są tacy silni jak wy. Będzie dla nich bezpieczniej mieszkać tam dalej”. Tak odpowiedział jej przewodnik. „A zatem wschodnia część jest niebezpieczna?” – zapytała ostro. „Nie, nie, tylko że tutaj znajdujemy się bliżej Ciemności. Pani, księżno, a także pani mąż, Erling, mogą również przeprowadzić się do zachodniej części, gdyby sobie państwo tego życzyli”.
Dla Theresy i Erlinga był to trudny wybór. Bardzo nie lubili, kiedy rodzina się dzieliła.
„Zaczekajmy z tym do rana, kiedy wrócą Móri i Dolg" – zdecydował Erling.
Tiril była spokojna i pełna ufności. Wiedzieli już, że Móri i Dolg zostali zatrzymani u Wrót. Była tam potrzebna ich pomoc, chodziło o jakieś sprawy związane z magią. Mieli wrócić „jutro”. Ani Uriel, ani Villemann nie pamiętali już, że obaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn, zostali napadnięci przez czterech ostatnich rycerzy złego Zakonu. Strażnik Słońca wymazał ten straszny moment z ich mózgów.
Tego popołudnia podano im przepyszne ciastka oraz kawę i herbatę, napoje, które w ich starym świecie były zupełną nowością. Wyglądało na to, że tutaj używane są od dawna.
Po raz nie wiadomo który ktoś stwierdził: „To wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe”, na co ktoś inny przypomniał, że Cień obiecywał przecież, iż czeka ich wspaniałe życie, niech no tylko przekroczą Wrota.
– A widzieliście wygódki? – zawołała Taran z entuzjazmem.
– Oczywiście, że widzieliśmy – odparł Villemann ze śmiechem. – Są fantastyczne. Człowiek nie musi wychodzić na dwór i wszystko znika, gdy tylko…
– Dobrze już, dobrze – przerwał mu Erling. – Nie musisz się wdawać w szczegóły. Ale rzeczywiście urządzenie jest genialne, muszę to przyznać. Jonas, już ani jednego ciastka więcej dla Nera – dokończył cicho.
Mały synek Mariatty, zawstydzony, spuścił wzrok. Nero siedział pomiędzy nim i jego siostrą Gretą, ponieważ w tym miejscu spadało ze stołu najwięcej okruchów.
– Jaka szkoda, że Rafaela i Danielle nie ma z nami – westchnęła Theresa.
– Wszyscy inni otrzymali te same informacje co wy – zapewnił Strażnik Słońca, który towarzyszył im wraz ze Strażnikiem z plemienia Lemurów o imieniu Ram.
– Czy będziemy mogli ich od czasu do czasu spotykać? – zapytała Theresa przestraszona.
– Oczywiście, komunikacja pomiędzy osadami nie jest trudna.
– Czy my mieszkamy w stolicy? – zapytała Tiril.
– Nie. Stolica leży w centrum kraju.
– Ano tak, prawda. Przecież znajdujemy się w części wschodniej, w pobliżu Ciemności – przypomniała sobie Taran. – Ta część osady nazywana jest Wschodnią Rzeką, prawda?
– Tak jest – potwierdził Strażnik Słońca z powagą. Nagle umilkł, ponieważ dał się słyszeć cichuteńki, dzwoniący sygnał. Ram odpiął od swego pasa jakiś czarny przedmiot i przyłożył go sobie do ucha. Najwyraźniej rozmawiał z kimś, kogo oni ani nie widzieli, ani nie słyszeli.
Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy. Mimo że byli razem i że w tym nieznanym świecie otaczał ich komfort oraz same piękne przedmioty, znowu ogarnął ich głęboki niepokój. Czy rzeczywiście wszystko jest takie wspaniałe, jak Obcy chcą im wmówić? Pamiętali przecież, że i Heinrich Reuss, i mały Jonas wpadli w panikę i chcieli uciekać do starego, bezpiecznego świata, który zresztą już od dawna bezpieczny nie był. I wiedzieli, że muszą walczyć z tym nieustannym lękiem, który niekiedy zaczynał się przeradzać w histerię.
Po każdej chwili spokoju nieuchronnie pojawiał się znowu podstępny lęk przed nieznanym. Czym zajmuje się Strażnik? Nie pomagało to, że siedzieli na wspaniałych białych kanapach i mieli przed sobą tyle pyszności, że w narożnikach stały bukiety pięknych kwiatów, że powietrze w pokoju było świeże i ciepłe. To przecież mogła być pułapka.
Lemur Ram zakończył swoją niezwykłą rozmowę i odłożył dziwny czarny przedmiot. Przez chwilę Strażnicy szeptali coś między sobą, a reszta czekała w niepokoju.
Wreszcie Ram uniósł głowę i popatrzył na nich.
– Otrzymałem wiadomość od moich zleceniodawców. Jestem im potrzebny, a ściślej biorąc, potrzebne im są moje powozy. Pewien rolnik ma problem, którego nie potrafi sam rozwiązać. Mianowicie przed kilkoma dniami zgięło mu nieduże cielę. A tutaj inwentarz jest niesłychanie ważny, ponieważ nie możemy sprowadzić nowych zwierząt. To zbyt trudne. Moi zwierzchnicy życzą sobie, bym wyruszył na poszukiwanie cielęcia. Ktoś mógł porwać zwierzątko, jest ono zresztą takie młode, że długo samo nie da sobie rady.
Wszyscy byli wzruszeni, że ów władczy człowiek okazuje tyle troskliwości bezbronnemu zwierzęciu.
– Powozy znalazły się tutaj ze względu na was – ciągnął Ram. – Miałem was zaprosić na małą wycieczkę…
W głowach ludzi zaświtała pewna myśl. Strażnik Słońca popatrzył na nich i uśmiechnął się.
– Świetny pomysł – skinął głową. Wszyscy wstali.
– A matka? To znaczy krowa… – zapytała Tiril. – Czy ona nie mogłaby znaleźć cielęcia?
– Zwierzęta rozłączyły się z winy kilku bezmyślnych dzieciaków – wyjaśnił Strażnik Słońca. – Dzieci z osady nieprzystosowanych goniły cielę dla zabawy i oddzieliły je od stada, a potem zostawiły własnemu losowi.
Mimo że jego głos brzmiał bezbarwnie, wszyscy domyślali się, co sądzi o mieszkańcach tamtej osady.
– A ja wierzyłam, że wszystko tutaj jest doskonałe – rzekła Taran z odrobiną złośliwości.
Strażnik Słońca uśmiechnął się cierpko.
– To pewnie Cień tak mówił, prawda? Że wszystko będzie jak w raju, wystarczy, że przekroczycie Wrota.
– Ależ, Taran, musisz chyba przyznać, że tu jest naprawdę fantastycznie. Po prostu niewiarygodnie pięknie – rzekła Tiril z wyrzutem w głosie.
– Oczywiście, oczywiście, ale przypominam sobie, że miało być idealnie. Wrota miały przecież oczyścić nas, grzeszne stworzenia.
Strażnik Słońca wolno potrząsnął głową.
– Nic nie będzie doskonałe, dopóki pozostaniecie żywymi ludźmi, Taran. A jeśli chodzi o owo oczyszczenie, to odnosiło się ono jedynie do waszych charakterów. Dzięki temu wszystko tutaj wyda wam się łatwiejsze i prostsze. Stare zmartwienia i niepokoje znikną. Tak to właśnie miało być.
– I chyba rzeczywiście tak jest – przyznała Taran. – Ale przecież nie staliśmy się dzięki temu od razu sympatycznymi aniołami, prawda?
– Chyba rzeczywiście nie – uśmiechnął się Strażnik i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Villemann wrócił do sprawy zaginionego cielęcia:
– Sądzicie więc, że moglibyśmy wziąć udział w poszukiwaniach? Bardzo chętnie.
– Jeśli ktoś chciałby zostać w domu, to oczywiście może.
Ale nikt nie zamierzał zostawać, któż by nie chciał spróbować odnaleźć bezradnego zwierzęcia?
Nagle zapomnieli o niedawnych lękach. Teraz chodziło o ratowanie zagrożonego życia.
– Wspaniale – ucieszył się Strażnik Słońca, a Ram kiwał głową. – W takim razie połączymy przyjemne z pożytecznym: wyruszymy na poszukiwanie zaginionego cielęcia, a jednocześnie wy będziecie mogli obejrzeć swoją nową ojczyznę i poznać ją bliżej. Pojedziemy aż do granicy.
– Której nie wolno przekraczać! – zawołała nieznośna Taran.
– Której wy nie możecie przekraczać – sprostował Strażnik Słońca.
– A zatem jesteśmy więźniami?
– Nie, kraj jest duży, będziecie tutaj bardziej wolni, niż byliście kiedykolwiek przedtem, ale masz rację, stąd drogi powrotnej na zewnątrz nie ma.
Coś w jego głosie sprawiło, że Taran nie do końca mu wierzyła. Bardzo jestem ciekawa tych granic, myślała uparta jak zawsze.
W jakiś czas potem wyruszyli na poszukiwania połączone z oglądaniem nowego kraju. Przybysze spodziewali się, że przy bramie wspaniałego ogrodu zobaczą konie. Ale niczego takiego nie było. Poproszono ich natomiast, by wsiedli do jakichś dość dziwnych wozów. Bardzo pięknych i bardzo wygodnych, ale pozbawionych kół.
Na przedzie usiadł woźnica, natomiast Strażnik Słońca zajął wraz ze wszystkimi miejsce z tyłu.
– Niemal jak w łodzi – zdziwił się Villemann zakłopotany. – Ale przecież stąd daleko jest do Złocistej Rzeki, która płynie przez osadę.
Villemann zdążył już wyjść i rozejrzeć się po okolicy, w czym nikt mu nie przeszkadzał.
W jednym powozie by się nie zmieścili, podstawiono więc dwa, i każdy z nich miał swojego woźnicę. Ram wsiadł do drugiego pojazdu.
Wszystko wokół nich było cudownie piękne, harmonijne i zadbane. Taran niemal zaczynała tęsknić za widokiem jakiejś rozpadającej się ruiny na jednym z zielonych, pełnych kwiatów wzgórz. Za czymś, co zakłóciłoby ten wspaniały porządek.
Nie omieszkała poinformować o tym zebranych, a w jej głosie pobrzmiewała agresja.
Strażnik Słońca uśmiechał się z pobłażaniem.
– Wiesz, Taran, spodziewałem się, że powiesz coś podobnego. Mogę cię jednak pocieszyć, że istnieją tego rodzaju okolice również w naszym państwie, zwłaszcza w starych jego częściach. Ta osada jest stosunkowo nowa.
– W to akurat wierzę – mruknął Villemann, rozglądając się uważnie wokół. – Chciałem powiedzieć, że to wszystko sprawia na mnie wrażenie utopii, jakbyśmy się znaleźli w świecie z odległej przyszłości.
Strażnik Słońca znowu uśmiechnął się tajemniczo.
– A ja bym bardzo chciała zobaczyć stare części kraju – powtarzała Taran z uporem.
– Jeszcze zobaczysz.
Muszę się trochę opanować, myślała Taran. Czy ja naprawdę nigdy nie mogę być zadowolona?
Woźnica, jak go nazywali, ubrany był w niebieską bluzę i spodnie. Upewnił się, czy pasażerowie siedzą wygodnie, po czym zakręcił półkolistym przedmiotem, który miał przed sobą, i ludzie krzyknęli głośno z lęku i zdumienia. Nero szczeknął krótko, zaniepokojony.
Powóz albo łódź, czy jak to nazwać, uniósł się lekko z ziemi i popłynął ponad jej powierzchnią na wysokości mniej więcej łokcia.
Oczy Villemanna zrobiły się wielkie jak spodki.
– Co to jest? – zapytał.
– My to nazywamy powietrzną gondolą – odparł Strażnik Słońca wyraźnie ubawiony ich reakcją. – Mamy również zwyczajne gondole, które pływają po wodzie, poza tym mamy jeszcze pojazdy posuwające się po ziemi, te jednak wykorzystujemy bardzo rzadko. Niszczą one bowiem wiele roślinności i zostawiają po sobie głębokie ślady. Najlepsze są pojazdy latające.
– Czy to właśnie jest jeden z nich? – upewniała się Taran, podczas gdy pojazd zataczał łuk wokół domu jej i Uriela. Również od tej strony domostwo prezentowało się wspaniale.
– Ten powóz należy do nisko latających. Mamy jeszcze inne, które wznoszą się znacznie wyżej i latają dużo szybciej.
– Szybciej? – jęknęła Mariatta, trzymająca się kurczowo oparcia. – Mnie się wydaje, że to już wystarczy.
Dwójka jej dzieci pokrzykiwała radośnie, kiedy przepływali nad ich ogrodem i placem zabaw, który zdążyły odwiedzić przed południem.
Gondola przeleciała nad domami na stoku i teraz znajdowała się nad centrum osady. Ludzie w pięknych ubraniach machali do nich radośnie. Oni odpowiadali tym samym. Niektórzy z podróżnych w dalszym ciągu nie mogli pozbyć się lęku, inni zaczynali się uspokajać.
– Wspaniale – wzdychała Taran, która zdążyła już zaakceptować i szybkość pojazdu, i komfort podróży. – A jak sympatycznie wyglądają tutejsi mieszkańcy!
– Jedna rzecz jest istotnie bardzo miła – rzekła Mariatta w zamyśleniu. – Ci ludzie, których widzieliśmy, nie są specjalnie urodziwi, owszem, zdarzają się i tacy, przeważnie jednak są dość pospolici.
Villemann skinął głową.
– Znajdują się tu reprezentanci wszystkich ras: biali, żółci, czerwoni i czarni.
– Trafna obserwacja – przyznał Strażnik Słońca. – Nie przeprowadzamy żadnej selekcji.
– Co to znaczy? – szepnęła mała Greta.
– To znaczy, że nikogo się nie wybiera. Nie wybiera się na przykład najładniejszych i nie wyrzuca tych mniej udanych – wyjaśnił Villemann.
– Więc ja mogę tu zostać?
Nieśmiałe pytanie dziewczynki wzruszyło go.
– Ależ oczywiście, zwłaszcza tacy jak ty, Greto, mogą tu przebywać. Ludzie o dobrych sercach.
Strażnik Słońca przysłuchiwał się ich rozmowie z lekkim uśmiechem. Kiwał małej przyjaźnie głową. Ona uspokoiła się i mocno trzymała braciszka Jonasa za rękę.
– Jonasa również gospodarze zaprosili – zapewnił ją Villemann. – Zresztą zaprosili nas wszystkich.
Dziewczynka westchnęła z drżeniem, a na jej wargach ukazał się pełen szczęścia uśmiech.
W drugiej gondoli powietrznej widzieli Tiril, Erlinga i Theresę. Wszyscy troje sprawiali wrażenie, że otrząsnęli się już ze zdumienia. Teraz siedzieli spokojnie i pokazywali sobie nawzajem różne ciekawe rzeczy w dole. Nero, wyprostowany, z wytrzeszczonymi oczyma, nie odstępował ani na krok Tiril. Taran była przekonana, że wbił mocno pazury w podłogę gondoli.
– Spójrzcie, główna ulica – pokazywał Uriel. – Znajdują się tam wszelkie sklepy, jakie tylko można sobie wyobrazić. O! Tam sprzedają gotowe ubrania, a tam artykuły spożywcze. Dalej widzę aptekę…
– Apteka to by było coś dla ojca i Dolga. Musimy im o tym jutro opowiedzieć – wtrąciła Taran.
– Cukiernia – zawołał Villemann przejęty. – Wiecie co? Myślę, że osiedlę się w tym kraju.
– I dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł? – chichotała Taran zaczepnie.
Spotykali inne pojazdy z pasażerami. Woźnice pozdrawiali się nawzajem. Nowo przybyli przyglądali się wszystkiemu coraz spokojniej. Podejrzliwość powoli ich opuszczała.
– Zdaje mi się, że nie powinniśmy ich nazywać woźnicami – rzekła Taran. – Jak wy o nich mówicie?
– Kierowcy – odparł Strażnik Słońca. – To są kierowcy gondoli.
– Aha, to rzeczywiście lepiej brzmi. Woźnica kojarzy się właściwie z koniem, prawda?
Villemann chciał zapytać, czy mają też konie, ale akurat znaleźli się poza granicami osady i zainteresowały go inne rzeczy. Kierowca przyśpieszył, włosy pasażerów powiewały teraz na wietrze, a oni dyskretnie chwycili się mocniej oparć. Wciąż rozglądali się za zbłąkanym cielęciem.
Lecieli ponad urodzajnymi polami z żółtozłocistym zbożem, nad wspaniałymi, pokrytymi kwieciem wzgórzami i nad liściastymi zagajnikami. W oddali na wysokich zboczach widzieli Srebrzysty Las. A ponieważ nauczyli się już rozróżniać kierunki świata, wiedzieli, że leży na wschodzie.
Tam gdzie ciemności?
Pewnie dlatego kierowcy nie jechali w tamtą stronę, ale we wprost przeciwną. Taran przeniknął dreszcz. Dlaczego te ciemności ją tak przerażają?
– Czy nie moglibyśmy zajechać na Zachodnie Łąki? – Zapytał Uriel. – Do Rafaela i pozostałych.
– Później. Najpierw obejrzymy sobie stolicę.
– Czy mamy na to czas? – zaniepokoiła się Taran. – W stolicy raczej nie znajdziemy cielęcia.
– Masz rację, Taran, przyjaciółko zwierząt. Miasto może poczekać.
Kierowca gondoli zatoczył łuk nad bajecznie piękną doliną i ciemnymi lasami na otaczających ją wzgórzach.
– Tutaj osiedlili się wasi przyjaciele elfy i inne istoty natury – wyjaśnił Strażnik Słońca. – Spotkali tu wielu pobratymców z dawnych czasów.
– To znakomicie – ucieszyła się Taran. – A Madragowie?
– Ach, oni – uśmiechnął się Strażnik Słońca. – Nigdy jeszcze nie widziałem równie szczęśliwych i radosnych istot. Oni mieszkają dalej na południe. Razem ze swoimi krewniakami i przedstawicielami innych ras, na Ziemi już wymarłych. Madragowie nareszcie odnaleźli dom.
Na Ziemi! Villemann otworzył usta, by zapytać, gdzie się właściwie znajdują, ale Strażnik Słońca dał mu nieznaczny znak ręką.
– Wkrótce – uspokoił go.
Czy oni również czytają w myślach? zastanawiał się Villemann lekko spłoszony. Uznał jednak, że bardzo łatwo było się domyślić, o co chciał zapytać.
Krajobraz pod nimi był teraz bardziej zróżnicowany, nie mieli jednak dobrego widoku, gondola bowiem sunęła bardzo nisko nad ziemią.
Uriel, który z pewnością wiedział o świecie więcej niż inni, marszczył brwi. Tutaj nie ma żadnego horyzontu, myślał zdumiony. Znajdujemy się stosunkowo wysoko nad powierzchnią ziemi, a linia horyzontu nie znika tak, jak to się dzieje na pełnym morzu, a nawet przeciwnie, wznosi się coraz wyżej i wyżej, łukowato wygięta.
Niepojęte!
Spojrzał w niebo. Nigdzie żadnych chmur, tylko ten ciepły złocisty blask jak przy pięknym zachodzie słońca w pogodny dzień. Jednak ów blask trwa tutaj i we dnie, i w nocy. Dziś rano Uriel obudził się, kiedy Taran jeszcze spała, i widział, jak okna w kopulastym suficie się otwierają wolno i bezgłośnie. Kiedy kopuła była szczelnie zamknięta, pokój tonął w ciemnościach.
A zatem na dworze wciąż jest jasno?
Będzie to musiał sprawdzić dzisiejszej nocy.
Przelatywali nad kwiatami, jakich nigdy przedtem nie widzieli, nad niewielkimi leśnymi jeziorkami, zabarwionymi na złoto tak jak niebo w górze, mijali niewielkie wioski i grupy domów zbudowane w jakimś starszym chyba stylu niż ich własna osada. Tutaj dachy były czerwone, a domy białe, świetne połączenie kolorów na tle szmaragdowozielonej trawy.
Nigdzie jednak ani widu samotnego cielęcia. Im bliżej dużej osady niezadowolonych, tym częściej spotykali gromadki pasącego się bydła. Krowy chodziły przeważnie spokojne i szczypały trawę. Tylko jedna ryczała żałośnie i rozglądała się nieustannie wokół. Ludziom zrobiło jej się żal. Rozumieli, co musi czuć.
Taran westchnęła.
– Teraz powinniśmy mieć tutaj Móriego albo Dolga. Oni by znaleźli zagubione cielę w jednej chwili. Po prostu pomyśleliby o tym i już.
– No, no – roześmiał się Villemann. – Aż tacy zdolni to oni nie są.
– No może nie, ale czuję się bez nich jakoś niepewnie. My wszyscy jesteśmy tacy beznadziejnie zwyczajni.
– Naprawdę? – zapytał Uriel przeciągle.
– Co masz na myśli? Żadne z nas nie potrafi przecież odnajdywać zagubionych przedmiotów.
Uriel zwrócił głowę ku dziewczynie, która siedziała obok Villemanna.
– Mamy przecież Mariattę – oznajmił spokojnie.
Młoda Finka, wnuczka prawdziwych szamanów z fińskich lasów, patrzyła na niego przestraszona.