Tropiłam napastnika w sferze eterycznej w całym Nowym Meksyku, aż po góry na północy. Ślad urywał się gdzieś w pobliżu granicy, to jest miejsca, w którym granica widniała na mapie. Rozmyślałam o tym, kiedy wjeżdżaliśmy do Albuquerque, ale cienki papier mapy, poruszany wiatrem wpadającym przez rozbitą szybę wozu od strony pasażera, na podsuwał żadnych odpowiedzi, więc starannie ją poskładałam i odłożyłam.
– Dokąd jedziemy? – zapytałam.
– Najpierw odstawię ciężarówkę do warsztatu – po wiedział Luis. – A potem prześpię się przez jakieś dwie godziny. – Urwał na chwilę, a tembr jego głosu się zmienił.
– O dziesiątej muszę być w domu pogrzebowym.
Dom pogrzebowy. Jakie dziwne połączenie słów. Domy były dla żywych i przez moment pomyślałam o domu – właściwie już niezupełnie domu, tylko budynku – w którym mieszkali Manny, Angela i Isabel. Z czasem ktoś inny się tam wprowadzi, ale na razie był on rodzajem pamiątki, pustą skorupą, pełną nieruchomych pozostawionych rzeczy.
Miejscem, gdzie kiedyś poczułam się szczęśliwa.
– Czy powinnam pójść tam z tobą? – rzuciłam. Na to znowu Luis spojrzał na mnie bez słowa. – Jeśli nie powinnam, to…
– Nie chodzi o to, że nie powinnaś – odparł. – Rzecz w tym, że trzeba będzie wyjaśnić kilka spraw ze Strażnikami i z policją, zanim zaczniesz obnosić swoją różową głowę po mieście. Rozumiesz mnie? Rozumiałam.
– Jak to zrobimy?
– Pracuję nad tym. Będziesz musiała rozmówić się z kilkoma wysłannikami Strażników, a dowiedziałem się wczoraj, że Strażnicy odkryli trochę dziwnych rzeczy w mieszkaniu Scotta i inaczej zapatrują się na wczorajsze wypadki.
– A co z Molly Magruder?
Luis wzruszył ramionami.
– Z tym będzie trudniej. Jeszcze nic się nie wyjaśniło, ale podobno i w tej sprawie pojawiły się pewne nowe poszlaki. Tak czy siak, znajdę dla ciebie jakiś hotel i zaszyjesz się tam na pewien czas.
– Mogłabym zmienić wygląd – podsunęłam.
– Tak, na razie marnie ci poszło maskowanie się. Masz różowe włosy.
– Nikt na mnie nie zwraca uwagi. – Sądziłam, że poradziłam sobie ze zmianą wyglądu całkiem nieźle. Uderzyło mnie, że on uważa inaczej. – Nie lubię się ukrywać.
– Nikt tego nie lubi, ale to niegłupie – stwierdził. Zjechał ciężarówką z szosy na parking małego schludnego motelu z elewacją z różowej cegły. – Zdejmę twój motor z paki, ale obiecaj mi, że nigdzie się na nim nie wypuścisz.
Popatrzyłam na niego, nie odpowiedziałam nic i wysiadłam z wozu. Luis pokręcił głową, obszedł ciężarówkę i zaczął się siłować, ściągając victory z platformy, tymczasem ja ruszyłam w kierunku motelowej recepcji, by zapłacić kartą kredytową za wynajęcie pokoju. Było to dla mnie nowe doświadczenie, jednak dość przyjemne; recepcjonista okazał się kompetentny, nie spoufalał się, a wszystko to trwało krótko. Do czasu kiedy wyszłam z budynku, Luis postawił już motocykl na wolnym miejscu obok ciężarówki i mogłam mu się przyjrzeć.
Motocykl miał zaskakująco małe uszkodzenia. Nie dało się tego samego powiedzieć o ciężarówce Luisa, podziurawionej, obtłuczonej i odrapanej w miejscach, z których nie odprysł lakier lub choćby nie został zmatowiony przez piaskową nawałnicę. Z szyby od strony pasażera pozostały resztki. Z kolei przednia szyba była siatką pęknięć i dziur.
Luis przyglądał się temu ze skrzyżowanymi ramionami i żałosną miną.
– Do licha – mruknął. – Znajomość z tobą okazuje się kosztowna.
Chciałam na to odrzec coś stosownego, coś w stylu, że cenię sobie jego towarzystwo. Coś, co nawiązałoby do tych chwil w ciężarówce, kiedy oboje zachowywaliśmy się… inaczej.
Patrzył jednak nadal na ciężarówkę i wyczułam jego smutek, ból z powodu straty, i wiedziałam, że rozmyśla o swoim bracie. O bracie, którego wkrótce będzie musiał ujrzeć znów, w domu pogrzebowym.
O bracie, którego zawiodłam.
– Chcę się zobaczyć z Isabel – poprosiłam. Na to od wrócił się w moją stronę, marszcząc czoło. – Rozumiem, że to ryzykowne. Ale sam mówiłeś, że ona o mnie pytała.
– Tak – odrzekł. – Tak, pytała. Jednak na razie nie mam zamiaru narażać nikogo więcej ze swojej rodziny. Czy ty postąpiłabyś inaczej?
Powoli pokręciłam przecząco głową, przejęta znów zapamiętanym obrazem Isabel przykucniętej pod płotem, kiedy przelatywały pociski, które zabiły jej rodziców. Nie. Nie mogłabym ponownie jej narażać. Luis był celem ataków i ja także, więc nie mogłam zapewnić bezpieczeństwa temu dziecku.
– Czy mogę zadzwonić? – spytałam.
Luis wyjął swoją komórkę, wybrał numer i odwrócił się, mówiąc coś po hiszpańsku. Po chwili podał mi telefon.
– Cassie? – Głosik Isabel był jasny i pełen nadziei, a na jego dźwięk poczułam rozchodzące się we mnie ciepło.
– Cassiel! – poprawiłam ją automatycznie, choć wcale nie chciałam jej strofować. – Tak, Ibby.
– Gdzie jesteś?
– W pobliżu – odpowiedziałam. – Czuwam nad tobą.
– Aż mnie zemdliło na wspomnienie, że prawie to samo powiedziałam kiedyś Angeli. Czcze obietnice.
– Myślałam, że nas opuściłaś. Myślałam, że wyjechałaś. – Beztroski ton jej głosu stał się płaczliwy. – Mama i tato już nie mogą wrócić do domu. A ty możesz?
– Tak – powiedziałam cicho. – Tak, mogę. Tylko, Ibby, musisz być cierpliwa. Zobaczymy się wkrótce, daję słowo.
– Dobrze. – Była dzielnym dzieckiem i starała się za panować nad łzami, pochlipując. – Kocham cię, Cassie.
Ludzkie słowa. Ludzkie emocje. To uczucie wydawało się za wielkie, rozsadzało mi pierś, było przeciążone znaczeniem.
– Trzymaj się – wyszeptałam. – Będę nad tobą czuwała, Isabel. – Powiedziałam to zupełnie serio.
Przerwałam połączenie i oddałam komórkę Luisowi, który patrzył wyrozumiale ciemnymi oczami.
– Ona złamie ci serce – oznajmił. – Wiem o tym. Nasze palce otarły się o siebie, a potem ruszyliśmy do mojego małego, zacisznego pokoju.
Spałam bardzo niewiele, dręczona dramatycznymi wspomnieniami o Mannym i Angeli, leżącymi na ziemi bez życia, prześladowana przez odgłosy płaczu Isabel i wrażenie pozostawione przez dłonie Luisa, gdy leczył moje urazy. Wspomnienia te były jak kotwice i bardzo mi ciążyły. Wcześniej, jako dżinna, nie przygniatał mnie taki ciężar, nie znałam takich więzów ani trosk, lecz tamto wydawało się teraz bardzo odległe. Niedostępne. Wokół mnie huczały odgłosy ludzkiego świata, a ja nie czułam się na miejscu ani w nim, ani poza nim.
Rankiem przebudziłam się wyczerpana. W podświetlanym łazienkowym lustrze ujrzałam swoją ziemistą cerę, byłam wychudzona, a zaczerwienione białka oczu prawie zlewały się barwą z różowymi włosami. Powoli zaczęłam zdejmować ubranie, zrzucając poszczególne fragmenty odzieży na czystą kafelkową podłogę. W porównaniu z innymi ludzkimi ciałami moje wydawało się wydłużone i chude, ledwie zaokrąglone na piersiach i biodrach. Skórę miałam delikatną, niemal przejrzystą, lśniąco białą w ostrym elektrycznym świetle.
Jestem dżinnem, powiedziałam do swojego odbicia w lustrze. A to odbicie stanowczo temu zaprzeczyło.
Gorący prysznic przywrócił mi nieco sił i ze znużeniem zaczęłam rozważać problem swoich brudnych ciuchów. W końcu musiałam kupić jakieś nowe ubranie. Części mojej garderoby – nawet te skórzane – ucierpiały pod wpływem nocnych przygód. Miałam więcej ubrań, w mieszkaniu, w którym ulokowali mnie Strażnicy… Wiedziałam jednak, nawet bez napomnień Luisa, że nie powinnam tam wracać. Do domu. To nie był mój dom i nigdy miał się nim nie stać. Jedyny mój dom znajdował się bardzo daleko i pozostawał dla mnie nieosiągalny.
Niewielka doza mocy przywróciła moim ciuchom stan względnej użyteczności, usuwając warstwy brudu, plamy, odór, dziury i rozdarcia. Włożyłam je na siebie, skórzane rzeczy też, a za pomocą motelowej suszarki nadałam swoim włosom puchaty wygląd.
I czekałam, tak jak kazał mi Luis. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Czytałam święte księgi, znajdujące się w szufladach obok łóżka; spodobały mi się one i zarazem zirytowały mnie – podobało mi się, że ludzie tak szanują swoją historię, lecz złościły mnie nieścisłości w tłumaczeniu.
Telewizor okazał się czymś, co na szczęście można było wyłączyć.
Kiedy wreszcie zadzwonił telefon, podniosłam go z uczuciem ulgi.
– Tak?
W słuchawce zaległa cisza i to długa.
– Cassiel? – Był to głos Luisa, a jednak zupełnie zmieniony. Usiadłam powoli, ledwie świadoma tego, co robię. W jego głosie pobrzmiewało zmęczenie i przerażenie. Zerknęłam na zegar obok łóżka.
Była pierwsza po południu.
– Luis – powiedziałam. – Byłeś w domu pogrzebowym. – Połączenie tych słów wciąż wydawało mi się bardzo dziwne.
– Tak – odrzekł. Mówił powoli i głucho, jak gdyby wypowiadanie każdego słowa sprawiało mu trudność. – Ale pogadajmy o tobie. Strażnicy mają obecnie większe problemy niż oskarżenie ciebie, a dżinny najwyraźniej także. Próbuję się z kimś skontaktować, tak że z Lewisem, ale wygląda na to, że musimy działać na własną rękę.
– A więc już nie jestem ścigana?
– Nie przez Strażników. Jest nas ledwie tylu, by utrzymać wszystko w ryzach i nie mam tu na myśli zwalczania przestępczości.
– A co z policją?
– Jeden z detektywów prowadzących tę sprawę był mi winien pewną przysługę… Znam go, jeszcze z dawnych czasów. Już nie jesteś na celowniku. Nie znaleziono zwłok, więc Sands trafił na listę zaginionych. – Przerwał. Kiedy odezwał się ponownie, głos miał bardzo cichy i kruchy. – Odebrałem trumny. Msza pogrzebowa odbędzie się za kilka dni.
– Msza pogrzebowa – powtórzyłam. – W kościele?
– Tak, w kościele, a niby gdzie indziej? – rzucił i do słyszałam sapnięcie w słuchawce telefonu. – Przepraszam. Chodzi o to, że… ja i Manny trzymaliśmy się ze sobą przez wiele lat. Nasza matka zmarła, kiedy byliśmy dzieciakami, a tato odszedł kilka lat temu. Pozostaliśmy tylko my, rodzina Angeli i kilkoro krewnych z Teksasu, których ledwie znam. Po prostu czuję się samotny.
– Czy mogę już opuścić motel? – spytałam. Wy czuwałam, że powinnam coś powiedzieć – cokolwiek. Jednak nie znałam się na pocieszaniu, ludzkim pocieszaniu, i nie sądziłam, że zostanie ono dobrze odebrane w moim wykonaniu.
– Co? Ach, tak. Tak, jasne. Ale uważaj na siebie. – Usłyszałam zgrzyt metalu – hamulców dużego pojazdu, jak się domyśliłam, a Luis powiedział: – Będę w domu Manny'ego. Muszę tam uporządkować rzeczy i zastano wić się, co zrobić z Ibby.
– Czy coś nie tak z Ibby?
– Chodzi o to, że sąd powinien przyznać mi prawo do opieki nad nią. Mój prawnik powiada, że to czy sta formalność, o ile nie postawią się rodzice Angeli. – Zabrzmiało to tak, jakby wcale nie był tego pewien. – Temu dziecku stanie się krzywda, jeżeli dojdzie na tym tle do konfliktu.
I znowu nie wiedziałam, co na to odrzec. Coś we mnie odczuwało zmęczenie z powodu całego tego dramatu, wszelkich związanych z nim emocji, człowieczeństwa tego wszystkiego. Ta część mnie wciąż podszeptywała, i to coraz głośniej: Odejdź, Cassiel. Jesteś wieczna. A oni to tylko zjawy na wietrze.
Może i tak, ale gdybym teraz odeszła, ich wspomnienie by mnie prześladowało.
– Powinnam się zobaczyć z Isabel – powiedziałam. – Obiecałam jej to.
– Najpierw wpadnij tu. Chcę pójść do niej razem z tobą.
Wydawał się taki przygaszony, tak nieszczęśliwy, że musiałam się na to zgodzić. Kiedy skończyliśmy rozmawiać przez telefon, wsunęłam klucz od pokoju do wewnętrznej kieszeni kurtki, zatrzasnęłam drzwi i wyszłam, nie oglądając się za siebie. Mój motocykl – wciąż lśniący i niemal nienaruszony – połyskiwał w promieniach słońca w pewnej odległości ode mnie. Kluczyki… Przetrząsnęłam kieszenie kurtki i nie znalazłam ich. Kluczyków nie było też w stacyjce.
Musiały gdzieś wypaść. Uśmiechnęłam się nieznacznie, dotknęłam palcami zapłonu i siłą woli uruchomiłam maszynę. Silnik zaryczał, ryk przeszedł w stabilny, cichy pomruk, a wtedy zdałam sobie sprawę, że straciłam coś jeszcze podczas nocnego zamieszania: swój kask.
Wiatr rozwierający mi włosy stanowił nowe doznanie, które bardzo mi się spodobało. Odpowiadał mi podmuch owiewający moją twarz, to wrażenie swobodnego lotu. Oczywiście, przyciągałam ludzkie spojrzenia – jakże inaczej? – ale mało mnie to obchodziło. Nerwy lekko mnie zakłuły, gdy mijałam wóz policyjny, ale policjanci tylko obrzucili mnie wzrokiem i nie podjęli za mną pościgu.
Zatrzymałam się przed domem Manny'ego i zgasiłam silnik. Ulica wydawała się cicha i spokojna jak zwykle. Mało kogo widziałam na przydomowych podwórkach i na chodnikach, nie było nawet dzieci. Okna, jak zauważyłam, pozasłaniano okiennicami. Drzwi wzmocniono sztabami z kutego żelaza.
Okolica przeobraziła się w twierdzę strachu.
Zapukałam do drzwi, które otworzył Luis. Obrzucił mnie krótkim, bacznym spojrzeniem, a potem skinął głową i odwrócił się, przechodząc do saloniku. Zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i ruszyłam za nim.
W jasnym świetle wpadającym ukośnie przez okna Luis wyglądał na kogoś skrajnie zmęczonego. I znacznie starszego niż wczoraj. Usiadł przy stole, na którym leżał stos papierów, i zaczął powoli w nich grzebać.
– Szukam ich ubezpieczenia na życie – wyjaśnił. – Potrzebne mi ze względu na Ibby. Manny mówił mi kiedyś, że założył też rodzaj polisy emerytalnej. No i trzeba zamrozić ich konta bankowe. Czasami ludzie czytają nekrologi i próbują oszukiwać banki, okradając zmarłych z oszczędności. – Pokręcił głową. – Ludzie… – Pogarda w jego głosie godna była niemal dżinna.
Wyciągnęłam rękę w stronę pliku, dotknęłam krawędzi kartek i wyciągnęłam trzy arkusze.
– Ubezpieczenie – powiedziałam, kładąc je przed nim. – Polisa emerytalna. I wyciągi z kont bankowych.
Luis popatrzył na mnie ciemnymi, pustymi oczami, a potem skinął głową.
– Dzięki.
Usiadłam, kładąc ręce na kolanach. Grzebał w papierach przez kilka następnych minut, a następnie wstał i przeszedł się po pokoju. Było tu pełno rzeczy – rzeczy, z którymi, jak sobie uświadomiłam, należało coś zrobić; zachować na przyszłość dla Isabel, przeznaczyć do wyrzucenia, porozdawać… To był problem, nad którym się wcześniej nie zastanawiałam. Ludzkie życie się kończy i oto pozostają zbyteczne przedmioty, którymi trzeba się zająć. Dobytek do rozparcelowania.
A to pogłębiało tylko nieutulony żal po tych, co odeszli.
– Zatrzymam ich dokumenty, zdjęcia i takie rzeczy – stwierdził Luis. – Wszystko, co mogłaby kiedyś zechcieć po nich Ibby.
Czy dotyczyło to również ceramicznych aniołków z półki nad telewizorem, które Angela, o czym sama mi powiedziała, zbierała od lat? Albo książek Manny'ego? A może i ciepłej, wełnianej narzuty z frędzlami na kanapę, tej zrobionej na drutach przez matkę Angeli?
Tyle tego wszystkiego. Uzmysłowiłam sobie, że Luis się zatrzymał i zaczął spoglądać na zbiór przedmiotów na podniszczonym małym stoliku, stojącym przed kanapą.
Leżała tam książka, odwrócona grzbietem do góry – coś, co Manny czytał.
Szklanka z zaschniętym osadem na dnie.
Otwarta torebka przysmaków dla zwierząt.
Piloty pozostawione niedbale na nierównej stercie czasopism i gazet.
Luis usiadł ciężko na kanapie i ukrył głowę w dłoniach, garbiąc przy tym plecy. Wyczuwałam bijącą od niego burzę emocji, mroczną i ciężką.
Odejdź Cassiel. Nie jesteś śmiertelna.
Przysiadam obok niego i położyłam dłoń na jego plecach. Nie odzywał się, ja też nie; milczenie trwało długi czas. Kiedy Luis w końcu uniósł głowę, zaczerpnął głęboko powietrza i rozparł się na poduszkach na kanapie. Cofnęłam rękę i położyłam ją obok drugiej na swoich kolanach.
– Oni odeszli – powiedział. – Zdaje się, że minie sporo czasu, zanim naprawdę się z tym pogodzę, ale oni odeszli. I nie wrócą.
Wzięłam pokarm dla zwierząt oraz szklankę i zaniosłam je do kuchni. Suchy prowiant powędrował do kubła na śmieci, a szklankę napełniłam ciepłą wodą. Dopadło mnie pewne wspomnienie: Angeli, stojącej przy tym zlewie i zmywającej talerze tamtego pierwszego wieczoru, kiedy mnie ugoszczono tu, w tym domu.
Oni już nie wrócą.
Nie, nie stanie się tak, a ból towarzyszący tej refleksji był jak burza, która rozszalała się w moim wnętrzu. Ludzie w takim stanie pewnie zalewali się łzami.
Odejdź.
Uchyliłam lodówkę i zaczęłam wrzucać jej zawartość do toreb na odpadki. Towarzyszące temu fizyczne doznania wzmogły narastającą falę czegoś, co, jak sobie uświadomiłam, było gniewem. Gniewem? Tak, byłam na nich zła za to, że mnie opuścili, porzucili. Za to, że pozostawili Luisa i swoje dziecko.
Zła na swoją słabość.
– Co robisz? – zapytał Luis, stając w drzwiach.
– Sprzątam – odparłam beznamiętnie i wyrzuciłam do kosza opróżnioną do połowy butelkę z sosem. Mleko w kartonie też już zaczynało się psuć. – Mieliśmy tu po sprzątać, prawda?
– Nie teraz. Zostaw to – rzekł. – Muszę pomyśleć O tym, co zatrzymać.
– Nie zatrzymasz przecież nic z tego – powiedziałam, nadal wyciągając produkty z półek. Resztki, pozawijane w plastikową folię z wypisanymi ręką Angeli terminami przydatności do spożycia.
Luis rzucił się na mnie, wytrącając mi z dłoni buteleczkę ostrego sosu tabasco, która potoczyła się po blacie i spadła na posadzkę. Rozbiła się, tworząc pikantną, czerwoną plamę. Woń octu wtargnęła do moich nozdrzy i oczu.
– Przestań! – wrzasnął. – Po prostu przestań, do cholery! Zostaw to w spokoju!
Odepchnęłam go, ale on natarł na mnie znowu. Z brutalną siłą pchnął mnie na blat i chwycił dłońmi moje ramiona. Złapałam go za koszulę, palce konwulsyjnie zwinęły mi się w pięści, i odczułam dzikie, mroczne pragnienie, żeby go uszkodzić, skrzywdzić…
– Przestań – powtórzył, a w tym jedynym słowie było tyle rozpaczy, że mój gniew wyparował. Rozluźniłam pięści i płasko położyłam mu dłonie na piersi. – Przestań, Cassiel. Proszę cię, przestań.
Przywarł do mnie całym ciałem, a wściekłość we mnie przeobraziła się, przepoczwarzyła, stając się czymś innym.
Zapragnęłam…
…Nie wiedziałam, czego od niego pragnę. Sprzeczne emocje, malujące się na jego twarzy, podpowiadały mi, że on czuje to samo, szarpany wewnętrznie tak, że jego opanowanie miotane było teraz niczym flaga podczas huraganowego wiatru.
Przesunął dłonie z moich barków ku szyi i ujął w nie moją twarz. Mogłam poczuć przyspieszony puls krwi w jego żyłach, w każdej z linii papilarnych na opuszkach jego palców.
Oczy Luisa były teraz wielkie i bardzo ciemne niby jeziora o północy, w których ktoś nieostrożny mógł się utopić.
Wiedziałam, w tej zastygłej w czasie chwili, że decydowała się nasza przyszłość, wspólna i indywidualna. To był przełomowy moment.
– To ty przestań – zażądałam, a ostrzegawczy impuls przepłynął z moich palców do jego piersi.
Przestał, jednak nie odstępował, w każdym razie nie przez kilka trwających bardzo długo uderzeń serca. Gdy ostatecznie się cofnął, uczynił to szybko i zdecydowanie, zostawiając mnie bez słowa, kiedy ruszył w stronę kuchennych drzwi. Podeszwy jego butów zgniotły odłamki szkła i pozostawiły po sobie czerwone plamy z sosu tabasco.
Usłyszałam, jak wchodzi do innego pokoju. Drzwi otworzyły się i zamknęły z hukiem. Ruszyłam po jego mokrych śladach i zastałam go opróżniającego szuflady komody, wysypującego ich zawartość na starannie posłane łóżko.
– Będą mi potrzebne jakieś torby na to tutaj – powie dział, kiedy znalazłam się za jego plecami. – Większość z tego trzeba wyrzucić na śmietnik albo przekazać na cele dobroczynne.
Odzyskał swój dawny głos – spokojny, opanowany, z mroczną gniewną nutą, przyczajoną gdzieś pod powierzchnią.
W milczeniu przyniosłam mu torby i pomogłam zapełnić jedną z nich bielizną oraz rzeczami zbyt znoszonymi, aby nadawały się do rozdania, drugą drobiazgami, które można było oddać, wreszcie kolejną tym, z czym, jak Luis sądził, Isabel nie chciałaby się rozstać. Ten pakunek okazał się najmniejszy. Kiedy Luis natknął się na zapakowany biały strój w kącie szafy, wyjął go i położył ostrożnie na łóżku, otwierając na tyle, żebym mogła dostrzec koronki i białą satynową tkaninę.
– Suknia ślubna Angeli – oznajmił. – Dla Ibby. Napotkałam jego spojrzenie. Patrzyliśmy sobie długo w oczy.
– Jak myślisz, które z nas oni tak naprawdę usiłują zabić? – zapytałam go. – Ciebie czy mnie? – Z pewnością nie chodziło o Manny'ego ani Angelę, gdyż w takim wypadku nasi wrogowi zaprzestaliby już kolejnych ataków.
Pytanie to go nie zmieszało. Sam je sobie zadawał, o czym świadczyła jego niewyrażająca zaskoczenia mina.
– Uważam, że ważniejsza jest kwestia, jak długo zajmie im ponowne zebranie sił do podjęcia następnej próby. – Częściowo otrząsnął się już z rozpaczy, a na tym właśnie mi zależało. – Ciebie zaatakowali już dwukrotnie. Zdajesz sobie z tego sprawę, co?
Przytaknęłam ruchem głowy.
– Ale mogło tak się stać tylko dlatego, że na niebezpieczeństwo wystawiało mnie powiązanie z tobą albo z twoim bratem. Jeden z was lub obaj mogliście stanowić główny cel napaści.
– Tylko dlaczego? Co takiego wyróżnia mnie albo Manny'ego? On jest… – Luis wziął głęboki, urywany wdech. – On był porządnym człowiekiem. Dobrze praco wał, chociaż… no wiesz, może i nie należał do gwiazdo rów, do najwybitniejszych w swoim fachu. Był zupełnie zwyczajnym gościem.
– A ty?
Luis odwrócił wzrok.
– Ze mnie też nikt nadzwyczajny. Wiem, na czym stoję. Posłuchaj, gdybym naprawdę stanowił jakiekolwiek realne zagrożenie, przydzieliliby mi dżinna przed rewoltą i już bym nie żył, no nie?
– Joannę Baldwin nie miała dżinna – zauważyłam. – W każdym razie nie takiego, którego przydzieliliby jej Strażnicy. A więc nie uważam, żebyś mógł tak twierdzić. Może wcale nie znasz siebie samego.
Na to zareagował nikłym uśmieszkiem, echem uśmiechu dawnego Luisa.
– A kto zna? Właśnie.
Nie wiem jak Luis, ale ja pozostawałam czujna przez cały czas, gotowa na odparcie jakiegokolwiek – magicznego lub fizycznego – ataku. Przekonałam się, że taka czujność ma swoją cenę. Zanim skończyliśmy pakowanie i podpisywanie toreb z rzeczami z sypialni, zrobiło się już późno – na zewnątrz nastał mrok.
– Wyrzuciłaś wszystko z lodówki? – spytał wreszcie Luis, opadając ze znużeniem na materac w paski. Wzruszyłam ramionami. – W takim razie pozostaje nam chyba tylko pizza.
Zadzwonił pod numer przylepiony do drzwi lodówki. Luis musiał sobie uzmysłowić, że nie ma sensu pytać mnie, jaka pizza najbardziej mi odpowiada, gdyż zamówił coś z, jak się wyraził, kombinacją dodatków, i wyjął kilka piw z dolnej półki w chłodziarce, nieco w jej głębi, które tam pozostawiłam, na wypadek gdyby chciał się napić. Rzucił mi butelkę i złapałam ją w powietrzu.
Odkręciliśmy kapsle i popijaliśmy w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i Luis spodziewa się napaści i wyczuwa lekkie, nieokreślone napięcie z tego powodu.
Pojawiła się pizza, dostarczona w nieco sflaczałym, kartonowym pudle przez znudzonego dostawcę. Luis zapłacił za nią, zamknął drzwi i usiedliśmy razem na kanapie, by ją zjeść.
Wzięłam pierwszy kęs i całe szczęście, że tak się stało. Moje zmysły były wyostrzone w porównaniu z ludzkimi, głównie dlatego, że nie uległy jeszcze zbytniemu zużyciu, i od razu wyczułam truciznę. Wyplułam kęs.
– Nie lubisz grzybów? – spytał Luis i prawie już włożył swój kawałek do ust, kiedy wytrąciłam mu go z ręki.
– Oj! Widzę, że ty naprawdę nie lubisz grzybów.
– Amanita virosa, czyli muchomor jadowity – powie działam, wskazując na dość niewinnie wyglądający kawałek grzyba. – Po jego zjedzeniu zgon następuje w ciągu doby. – Dotknęłam palcem cienkich plasterków, rozrzuconych między talarkami kiełbasy i kawałkami pepperoni.
– A tutaj mamy tojad. Inaczej mordownik. Działa bardzo szybko i jest trudny do wykrycia. O, i jeszcze tu.
Na twarzy Luisa odmalowało się zdumienie, kiedy odchylił się w tył na kanapie, przypatrując się jedzeniu.
– Ktoś zatruł tę pizzę?
– Tę pizzę przygotowano fachowo – oświadczyłam.
– Muchomor jadowity jest blisko spokrewniony z grzybem Agaricus bisporus, czyli pieczarką. I podejrzewam, że tojadem zastąpiono czosnek. Bardziej podobny byłby oczywiście chrzan, ale i tak ktoś zadał sobie trud, starannie podmieniając dodatki i przyprawy.
Potrwało to chwilę, ale Luis w końcu podążył za moimi myślami.
– Mógł to zrobić jakiś Strażnik Ziemi. Poprzez zmianę struktury genetycznej pewnych naturalnych składników.
– A także przyspieszając rozkład użytych wędlin. Luis wyraźnie zadrżał.
– Jak, do cholery, mogło komuś coś takiego przyjść do głowy?
– Wiedzą, że spodziewamy się bezpośredniego ataku. To było subtelniejsze rozwiązanie. – I zadziałałoby, gdy by moje zmysły nie okazały się nadzwyczaj wyczulone. W ustach nadal lekko mnie mrowiło, ale wiedziałam, że ugryzłam tylko maleńki kawałek. – Zorientowałbyś się?
– Może. Nie wiem. Pewnie nie od razu. – Luis wy dawał się poważnie wstrząśnięty. – A co z tym piwem?
– Wyczulibyśmy wszelkie próby podmienienia go w trakcie naszej obecności tutaj, a smak wydał mi się całkiem w porządku. – Uśmiechnęłam się lekko. – To znaczy nie gorszy od innych piw.
W odpowiedzi podniósł swoją butelkę i wypił jej zawartości kilkoma haustami, nadal wpatrując się w pudełko z pizzą.
– Czy wiesz, kto to zrobił? – spytał. Przyjrzałam się temu pudłu, dotykając wilgotnego kartonu, a nawet przeciągając palcami po trujących grzybach.
– Nie – odparłam w końcu. Moje zmysły były mimo wszystko przytępione, nieostre, co mnie frustrowało. Powinnam była wiedzieć, powinnam móc stwierdzić, kto tego dokonał, ale ponieważ znajdowałam się w pułapce niezdarnego ciała, trop się urywał.
– Dobra, wystarczy – powiedział. – Skoro nie mogę zaufać nawet jedzeniu, które wkładam do ust, to unika nie starcia nic nie da.
Uniosłam brwi.
– A więc?
– A więc musimy podjąć z nimi walkę.
To nie było takie proste. Nie wiedząc, z kim mamy do czynienia ani gdzie go szukać, działaliśmy na ślepo – a ponieważ nie mieliśmy już dostępu do informacji, które otrzymywaliśmy za pośrednictwem Strażników, nie mogliśmy liczyć na wiele.
Kiedy Luis spał na kanapie, nakryty starą kapą, usiadłam na podłodze z małą zapaloną świeczką i po cichu wywołałam imię dżinna, trzykrotnie je powtarzając.
Zabrało mi to kawał nocy i niejedną świeczkę, ale w końcu doczekałam się odzewu. Płomień zamigotał, rozjaśnił się, potem zgasł z sykiem roztopionego wosku, a ciemność zapadła wokół mnie jak ciężka opończa.
Nie poruszyłam się.
Kiedy świeca zapłonęła znowu, naprzeciwko mnie wyłonił się dżinn.
– Quintusie – powiedziałam. – Dziękuję ci. Nieznacznie skinął głową. Jego oczy lśniły odbitym blaskiem i wiedziałam, że przyzywanie go to niebezpieczna gra. Wcześniej nie okazywał mi specjalnej wrogości i, na dobrą sprawę, ocalił mi życie, ale nie oznaczało to wcale, że postąpi tak ponownie. Albo że nie znalazł się w gronie moich przeciwników.
– Przykro mi z powodu Molly – mówiłam dalej. – Ja jej nie zabiłam.
Nie mrugnął nawet, a wyraz jego twarzy pozostał beznamiętny i spokojny.
– Tak – oznajmił. – Wiem, że tego nie zrobiłaś. Gdybyś to ty ją zabiła, rozerwałbym cię na strzępy i rzucił świniom na pożarcie w ciągu godziny.
Ten jad w jego słowach mnie zmroził. Podobnie jak fakt, że Quintus nie zadał sobie trudu, by przejawić się w całej postaci; jego oczy znajdowały się na poziomie moich, lecz od pasa w dół rozpływał się w szarą, poruszającą się mgiełkę.
– Czego chcesz, Cassiel? Mam już dosyć twój ego przywoływania. – Quintus uśmiechnął się, ale nie był to wcale uśmiech przyjazny. – Wezwania większości ludzi do nas nie docierają. A twoje wydają się szczególnie irytujące.
Dobrze wiedzieć. Pewnego dnia mogłam przypłacić śmiercią to, że wkurzę ich zanadto.
– Czy wiesz, co stało się z Molly?
Jego oczy się zwęziły i wydało mi się, że rysy jego twarzy wyostrzyły się, stając się bardziej wyraziste pod wpływem gniewu.
– Została zamordowana. Mord ten był szybki i brutalny, a ja znajdowałem się wtedy gdzie indziej. Czego jeszcze chcesz?
– Chciałabym się dowiedzieć, jak daleko ścigałeś zabójcę. – Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to czynił. Sama popędziłam za samochodem pełnym zamachowców, którzy zastrzelili Manny'ego, a jeśli Quintusowi naprawdę zależało na tej kobiecie, z pewnością postąpił tak samo.
Mijały sekundy, ciężkie i złowieszcze.
– To nie takie proste – powiedział wreszcie. – Nawet dżinn nie może walczyć z cieniem.
Czego dowiedziałeś się o tej napaści, Quintusie? Zerknęłam za siebie, na Luisa, który pochrapywał cicho na kanapie.
– Dowiedziałem się wszystkiego.
– Co to znaczy…?
– Nie pytaj mnie, Cassiel. Nie mogę ci powiedzieć. – Nie dlatego, jak zdałam sobie sprawę, że nie chciał. Nie mógł. – Krępują mnie okowy.
Okowy stanowiły szczególny typ zniewolenia, nakładany wyłącznie przez Łącznika – albo przez Wyrocznię, jak przypuszczałam. Wykraczało to poza moce typowego dżinna, nawet najpotężniejszego.
Ten fakt wyraźnie ograniczał krąg podejrzanych – którzy przy tym byli jednak o wiele bardziej niebezpieczni.
– Wybieramy się do Kolorado – drążyłam. – Sądzimy, że ataki wyszły właśnie stamtąd.
Celowo nie ujęłam tego w formę pytania; okowy zmuszały go do milczenia w tej kwestii, a nawet do kłamstwa. Ale zdanie oznajmujące mógł jakoś przełknąć.
I przełknął je. Quintus jakby rozluźnił się odrobinę.
– Podobno jest tam ładnie o tej porze roku – stwierdził. – Cassiel, bądź ostrożna. Dzieje się więcej rzeczy, niż możesz dostrzec.
Spróbowałam ponownie.
– Wybieramy się na Ranczo.
Quintus umilkł, wpatrując się we mnie. Nie potrafiłam wyczuć, co się w nim działo, choćby śladu jego zmagań ze sobą. Okowy, które go krępowały, okazały się bardzo mocne oraz czujne.
Jego milczenie potwierdziło jednak słowa Strażnika Sandsa – że nasi wrogowie znajdowali się na tamtym Ranczu.
W Kolorado.
Teraz trzeba było je tylko odszukać. Zgodnie z mapą, którą przestudiowałam, stan Kolorado zajmował obszar niemal dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, z czego większość stanowiły pustkowia i rancza.
– Cassiel – powiedział Quintus. – Wiem, że musisz to zrobić. Jeśli tego nie zrobisz, zginiesz. – Udzielał mi tylu informacji, ilu mógł. Ostrzegał mnie. – Oni nie prze staną cię nękać.
Spojrzałam w stronę Luisa.
– Nie tylko mnie. I może to dotknąć nie tylko nas dwoje. Już do tego doszło. – Szybko i czujnie znów odwróciłam się w kierunku Quintusa, ale on się nie poruszył. – Nasi wrogowie znajdują się w pobliżu rzeki.
Quintus skinął głową, prawie niedostrzegalnie. Blask w jego oczach przybrał na sile i wydało mi się, że dostrzegłam lekkie ich mrugnięcie.
– Blisko granicy stanu – podjęłam. Mrugnął na to wyraźniej. Tym razem jednak nie przytaknął ruchem głowy. Nie mógł. Wiedziałam, że lepiej nie naciskać; jeśli naprawdę krępowały go mocne okowy, to Quintus był w stanie rzucić się na mnie, gdybym próbowała je naruszyć.
A ja nie przeżyłabym ataku z jego strony.
– Nie staraj się nas powstrzymywać – powiedziałam. Quintus poruszył się, ledwie zauważalnie.
– Nie próbuję was powstrzymywać – odpowiedział.
– Usiłuję was przygotować.
– Na co?
Quintus zanikał jak gasnący płomień.
– Na wojnę.
– Brakuje nam czasu – stwierdziłam. – Quintusie, pomóż nam. Spróbuj. Przekaż mi coś!
Rzeczywiście spróbował. Migotanie nasiliło się, a zarysy jego postaci rozmywały się i rozpraszały.
– Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze – rzucił. Raptownie spojrzał w górę ku ciemniejącemu sufitowi i wrzasnął z wściekłości i bólu, a krzyk ten rozpuścił się w nicość. Świeca znów zgasła. Pospiesznie zapaliłam ją na nowo, ale poza wypaloną plamą na dywanie w miejscu, nad którym objawił się Quintus, nie było nawet śladu jego bytności.
Jasne, że zapłacił za to, co nam wyjawił, choć powiedział tak niewiele. Wojna. Ale przecież wojna między dżinnami a Strażnikami… dobiegła końca. Czy naprawdę?
– Przypuszczalnie – mruknęłam do siebie.
Jednak musiałam przyznać, że odcięta od swojego świata, odrzucona przez własną rasę, nie mogłam być już pewna niczego.
Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze.
To jakaś wskazówka, lecz nie rozumiałam jej znaczenia. Kiedy byłam dżinnem, czerpałam przyjemność z rozszyfrowywania takich tajemniczych haseł; uwielbiałam wprost ich dwuznaczność. Ale Quintus… Quintus starał się wyrazić to bardzo jasno.
Okowy mu to uniemożliwiły i poniósł za to karę.
„Szukaj tego, co najmniejsze”. Najmniejsze, ale co? Najmniejsze…
Może najsłabiej zaludnione?
W Kolorado znajdowało się niewiele miast, rozciągały się tam głównie pustkowia, a na podstawie tego, czego dowiedziałam się z mapy i z informacji w komputerze Manny'ego, doszłam do wniosku, że udało mi się rozgryźć tę szaradę.
Najmniej ludzi mieszkało w okręgu Hinsdale – zaledwie siedemset dziewięćdziesiąt osób na obszarze niemal trzech tysięcy kilometrów kwadratowych – i było tam także najmniej dróg.
Pomyślałam, że to nie tylko dogodna kryjówka… To także twierdza dla tych, którzy chcieli odciąć się od świata.
Zdmuchnęłam świecę i potrząsnęłam Luisem, aby go obudzić. Zamachał rękami, usiłując się wyswobodzić z kokonu, jaki wcześniej uwił sobie z narzuty, aż za dobrze świadom tego, że następny atak może nastąpić w każdej chwili.
– Chyba już wiem, dokąd jechać – powiedziałam mu. – Szykuj się. Daleka droga przed nami.
– Chwileczkę. – Potarł dłonią twarz. Wyglądał na bardzo strudzonego. – Najpierw mi wszystko wyjaśnij.
I wysłuchał mnie, w ciszy poprzedzającej świt, w domu swojego brata, gdzie kiedyś toczyło się rodzinne życie. Kiedy skończyłam, zaoponował:
– Nie.
– Nie? – Zaskoczyło mnie to, mówiąc łagodnie. Sądziłam, że zrozumiał, jaka to pilna sprawa.
– Nie możemy pojechać do Kolorado i wrócić na czas, żeby zdążyć na pogrzeb – stwierdził. – No i tym razem nie pozostawię Ibby. Nie zostawię jej tu, bez radnej, podczas kiedy my będziemy uganiać się za wid mami.
O tym nie pomyślałam. Teraz, po zastanowieniu, poczułam, że problem ten utkwił mi boleśnie w żołądku niby odłamek szkła.
– Musisz chronić nas oboje – powiedział Luis – póki nie załatwimy Ibby jakiejś bezpiecznej kryjówki.
Nie wiedziałam, co maluje się na mojej twarzy, ale jeśli było to coś w rodzaju frustracji, która opanowała mnie całą, to nic dziwnego, że Luis się najeżył.
– Ludzie – sapnęłam. Czułam, jak rozpiera mnie energia, a przez chwilę, zetknąwszy się z wyrazem nie chęci, ponownie poczułam się prawdziwym dżinnem.
Ale wiedziałam też, że on ma rację.