Nie zdążyłam ostrzec Luisa, ale trzymał się mnie kurczowo i uznałam, że nie spadnie z motocykla.
Skręciłam ostro, wyjeżdżając z niewielkiego tunelu nieco jaśniejszego powietrza w sam środek burzy. Nie miałam wyboru, ale i tak było to bez znaczenia, Usłyszałam syk, gdy mój but otarł się o oponę mijającego nas wozu, a pęd powietrza omal nas nie wywrócił.
Nie mogłam tego zobaczyć, ponieważ tutaj, w tym pozbawionym światła piekle, nie było niczego poza wyjącym wściekle wiatrem, smagającym piaskiem oraz ciemnością. Znowu straciłam orientację, chociaż wciąż miałam szosę pod kołami. Musiałam zwolnić nie wiedząc, dokąd prowadzi droga, i zakasłałam, kiedy piach zaczął przenikać przez brzegi osłony twarzy w kasku, pokrywając mi twarz drażniącym pyłem i dławiąc mnie.
Luis miał rację. Nie wyjdziemy z tego cało.
Boisz się, szeptało we mnie widmo dżinna. Zupełnie jak człowiek.
Kiedyś może uznałabym to za śmieszne lub za coś, co zasługuje na pogardę. Teraz stanowiło dla mnie kwestię przeżycia. Wszystkie nerwy w moim ciele wyły z bólu. Miałam ochotę się skryć, zwinąć w bezpieczny kłębek i czekać, aż te straszne chwile przeminą.
Tak myśli twoje ciało, przemówił we mnie duch dżinna. Oni właśnie chcą, żebyś tak postąpiła. I miał rację. Jeśli to burza wzniecona przez Strażników, mogła tkwić w miejscu, zdzierając skórzaną kurtkę z moich pleców i skórę z mojego ciała, całkiem jakby testowano na niej maszynę do piaskowania.
Intuicyjnie wybrałam kierunek i wcisnęłam gaz do dechy. Gdybym zjechała z szosy na piaszczyste pobocze, rozbilibyśmy się i zginęli w tej burzy. Nie zrobię tego, postanowiłam wbrew lękowi, który we mnie narastał. Panuję nad sytuacją.
Opony buksowały w ciemności po żwirze. Wzięłam gwałtowny wdech, Zakrztusiłam się i zakasłałam. Moje usta pokrywał pył.
Na kierownicy motocykla zatańczyły gorące niebieskie iskry.
Znowu skręciłam w lewo, wykonując energiczny ruch ramieniem, na ślepo odnalazłam skraj, a następnie skoncentrowałam się na krótkich i płytkich oddechach, kiedy pędziliśmy w tę kipiącą, morderczą ciemność.
Coś twardego i gorącego uderzyło mnie w udo i poleciało gdzieś dalej. Metal, pomyślałam. Najprawdopodobniej drut.
Szybciej.
Burza nie mogła trwać wiecznie. Nawet najpotężniejszy Strażnik albo największy dżinn nie potrafiliby zbyt długo utrzymać takiego skupienia energii. Pogoda była najbardziej niestabilną z sił, rozpraszającą się pod wpływem własnego brzemienia.
Eteryczny superwzrok nie wskazał nic, jedynie chaos, niekończące się morze błysków, tumanów i mgły.
Porysowana, starta osłona twarzy w kasku pękła z odgłosem przypominającym grzmot i struga piasku, która się pod nią wdarta, chłostała mi głowę. Zacisnęłam piekące oczy. Jechałam dalej na ślepo.
Nie mogłam zaczerpnąć powietrza, a więc wstrzymałam oddech, z trudem tłumiąc odruch kaszlu.
Już prawie docieraliśmy do celu. Niemal…
Przebiliśmy się przez skraj burzy piaskowej w ciszę i lotny, miałki pył, podobny nieco do dymu. Niebo nad nami było matowo pomarańczowe, a słońce wyglądało jak wyschnięta plama.
Nie było już szosy, tylko ławica piasku.
Zatrzymałam motocykl, wpadając przy tym w lekki poślizg, i chwyciłam za kask. Sprzączki wydawały się zamarznięte, a kiedy w końcu udało mi się je rozpiąć, osłona na twarz rozpadła się na dwie części. Plastik był szary i zamglony jak oczy trupa.
Z przodu kasku odpadła farba, pozostawiając matową szarzyznę. Kiedy rzuciłam go na ziemię, wysypała się z niego struga piachu. Jeszcze więcej pyłu posypało się z mojej pochylonej głowy. Zakasłałam spazmatycznie, wypluwając mnóstwo kurzu, i wreszcie poczułam, jak Luis odrywa ode mnie ręce. Pomyślałam, że zostaną mi sińce w miejscach, gdzie się mnie trzymał, wyraźny ślad po każdym odciśniętym palcu.
Luis zsiadł z motocykla i przeszedł chwiejnie kilka kroków, usiłując ściągnąć z głowy kask. Moje ciało częściowo osłaniało go podczas burzy, lecz mimo to kiedy się odwrócił, jego twarz przypominała błotnistą maskę ulepioną z potu i kurzu. Zakasłał i splunął, chwytając się dłońmi za kolana i kręcąc przy tym głową.
– Nie do wiary, że nam się udało – wychrypiał. Przekonałam się, że w ogóle nie mogę mówić. Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. – Nic ci nie jest?
Odpowiedziałam mu gestem, wznosząc kciuk do góry. Przez moje znękane ciało przebiegł strumień ciepła, ekstatycznej radości.
Ocalałam. Przedarłam się przez burzę i przeżyłam. Jako dżinn nigdy nie wiedziałam, jak to jest, gdy pokona się takie przeciwności. To tylko adrenalina, zadrwiła ta dawna część mnie. Złudzenia i hormony.
Za nami burza piaskowa potoczyła się dalej, wyjąc, czarna jak noc. Nie mogliśmy nic zrobić, by ją zatrzymać, zresztą wcale nie miałam ochoty tego próbować.
Zwróciłam się w stronę Kolorado, dokąd wciąż prowadził ślad Isabel.
Żadne z nas nie pociągnęłoby dłużej bez odpoczynku. Okazja pojawiła się w postaci podniszczonego, pustawego przydrożnego motelu w pobliżu granicy stanu. Jeśli miał on jakąś nazwę, to nie zauważyłam jej; była tylko rdzewiejąca, trzepocząca na wietrze tablica z napisem „Motel”, a poniżej informacja: „Pokoje z telewizją kolorową i klimatyzacją”.
Motocykl krztusił się tak samo jak ja i liczyłam na to, że piaskowa burza niezbyt go uszkodziła. Miał poobijane krawędzie, pogięte i spiłowane, lecz najwyraźniej nic poważnego mu się nie stało. Nie dało się tego powiedzieć o mnie.
Wynajęłam pokój, posługując się językiem migowym i otrzymaną od Strażników kartą kredytową na nazwisko Leslie Raine. Recepcjonista za starą, spękaną ladą wyglądał młodo i był aż nazbyt podekscytowany widokiem klientów.
– Wpadliście w tę piaskową burzę? – zapytał, wpychając moją kartę kredytową w stary typ czytnika. – To macie szczęście, że przeżyliście – dodał. – Proszę bardzo. – Oddał mi kartę. – Proszę tu podpisać.
Podpisałam się tam, gdzie mi kazał, wpisując nazwisko z karty. Chłopaka wyraźnie intrygowały moje różowe włosy – których kolor nadal przebijał przez warstwę kurzu.
– Nie jesteście tutejsi – stwierdził. – Z Dallas? Z Los Angeles? Z Las Vegas?
– Z Albuquerque – odparł Luis i zakasłał. – Macie tu wodę?
– Automat jest obok wejścia – odrzekł chłopak. – Dolar dwadzieścia pięć centów za butelkę. Ale woda ze źródła darmowa. Dobra, głębinowa, nie taka jak miastowa – oznajmił z dumą. Uniosłam brew i zerknęłam na umorusanego Luisa, który w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Był Strażnikiem, więc oboje wiedzieliśmy, że to, co naturalne, nie zawsze oznacza bezpieczne. Bez słowa podałam Luisowi kilka dolarów, a on odszedł, by wybrać mniej ryzykowną opcję.
Chłopak wydawał się rozczarowany naszym asekuranctwem.
– No, dobra – powiedział i wręczył mi lepiący się od brudu klucz z jeszcze brudniejszym, pomarańczowym plastikowym wisiorkiem z numerem 2. – Proszę bardzo. Klimatyzacja działa, pościel jest czysta, a w telewizji kanał dla dorosłych bez dodatkowych opłat.
Za te ostatnie słowa zganiłam go przeciągłym spojrzeniem i wyszłam na zewnątrz, na jasno świecące słońce. Luis wyciągał cztery ostatnie butelki z zimną wodą z automatu wyblakłego od promieni słonecznych. Przeszłam obok niego i dotarłam do drzwi, do których pasował klucz, otworzyłam je i obrzuciłam wzrokiem nasze tymczasowe schronienie. Nie dorównywało klasą nawet temu motelowi, w którym wcześniej zatrzymałam się w Albuquerque, jednak recepcjonista nie kłamał – stało tam łóżko, porządnie zasłane, a kiedy uruchomiłam klimatyzację, napłynęło chłodne powietrze. Rzuciłam klucz na stolik i zaczęłam zdejmować części garderoby po drodze do łazienki, pozostawiając na dywanie kaskady chrzęszczącego piasku. Skórę pod ubraniem miałam zakurzoną i poobcieraną – gdzieniegdzie aż do krwi.
Stałam pod wodą przez długi czas, aż to, co ze mnie spływało, zrobiło się czyste, a kiedy tylko wyszłam, Luis minął mnie, nagą, idąc pod prysznic. Nie odezwaliśmy się do siebie. Odwrócił ode mnie oczy po moim pierwszym spojrzeniu, a ja postąpiłam tak samo. Strząsnęłam swoje ciuchy i oczyściłam je małą falą mocy, po czym zrobiłam to samo z jego ubraniem, wsłuchując się w szum wody z prysznica w łazience. Już ubrana, wypiłam duszkiem dwie butelki wody i wyjrzałam przez okno motelu w kierunku burzy piaskowej, przesuwającej się w stronę horyzontu.
Usłyszałam, jak z prysznica przestaje lecieć woda, a kilka chwil później dobiegł mnie szelest odzieży za moimi plecami, gdy Luis zaczął się ubierać. Nie mówiliśmy nic, ale mimo to jakoś porozumiewaliśmy się ze sobą. Byłam wyraźnie świadoma jego obecności, każdej chwili z nim, i zastanawiałam się, czy on odczuwa to samo.
Podałam mu butelkę wody, którą łapczywie wypił, a następnie jeszcze jedną. Dopiero kończąc drugą, zapytał:
– Wciąż wyczuwasz trop? Przytaknęłam ruchem głowy.
– Coś sobie pomyślałem – rzucił. – Może w ogóle nie chodzi o nas. Może chodzi o Isabel.
To mnie zaskoczyło i odwróciłam się w stronę Luisa.
– Jak to? Przecież ona jest jeszcze dzieckiem. – Odzyskałam już głos, który jednak zabrzmiał cienko i chropawo.
– Tak, wiem, ale posłuchaj mnie. To nie wygląda mi na porwanie dla okupu… Oni nie zgłosili żadnych żądań, nawet nie kazali nam trzymać się z daleka. Musieli mieć tamten dom na oku i czekać na okazję, żeby ją uprowadzić. Może to wszystko miało na celu porwanie Ibby, a nie zabicie Manny'ego czy Angeli albo ciebie i mnie? My tylko…
– …Byliśmy dla nich przeszkodą – dokończyłam cicho. – Ale jaką wartość przedstawia dla nich pięcioletnie dziecko? Czy Isabel wykazywała jakieś zdolności, które świadczyłyby, że nadaje się na Strażniczkę?
– Jeszcze nie. Najczęściej nie zdarza się to przed okresem dojrzewania. Jednak takie zdolności rzeczywiście występują w naszej rodzinie. – Wzruszył ramionami. – Sam zacząłem je wykorzystywać dość wcześnie. Około dziewiątego roku życia, o ile dobrze pamiętam.
Sięgnęłam myślami w przeszłość i zamyśliłam się. Wydawało się niemożliwe, by owe ataki miały na celu wyłącznie wyeliminowanie opiekunów Ibby, niemniej Luis miał rację: uprowadzenie Isabel wyglądało na główny, a nie podrzędny zamysł.
– W takim razie nie wypuszczą jej tak łatwo – stwierdziłam. – Skoro już się postarali, żeby wpadła im w ręce.
Luis wpatrywał się we mnie z napiętym i ponurym wyrazem twarzy.
– Myślisz, że ją zabiją?
– Nie wiem – odrzekłam cicho. – Nie mam pojęcia czego od niej chcą.
Dziesięć minut później oddałam klucz recepcjoniście, co nasunęło mu niepokojącą myśl, że coś nam się nie spodobało w kwaterze, a potem wraz z Luisem wsiadłam na motocykl i ruszyliśmy dalej.
Ślad w sferze eterycznej wciąż był wyczuwalny i nadal dość wyraźny. Od Isabel oddzielała nas najwyżej godzina drogi. Bez względu na to, jak i czym ją przewozili, ów środek lokomocji był wolniejszy od naszego motocykla, nawet nieco przeciążonego. Dodałam gazu i zaczęliśmy skracać ten dystans.
Jechaliśmy niemal przez godzinę, a moje instynkty – odziedziczone po dżinnach oraz te ludzkie, cielesne – odezwały się, żądne krwi. Znaleźliśmy się bardzo blisko celu, tak blisko, że jedynie pas horyzontu zdawał się oddzielać nas od Isabel.
Uważaj, ostrzegała ostrożna część mnie. Oni będą walczyć, by ją zatrzymać.
– Kolorado! – krzyknął Luis, kiedy minęliśmy w pędzie wielką tablicę. Mało mnie obchodziły granice stanów. Trop wskazywał, że Isabel znajduje się zaledwie kilka kilometrów przed nami, i zamierzałam dogonić porywaczy. – Cholera! Cassiel, zwolnij… gliny!
Dostrzegłam wóz patrolowy, kiedy go mijaliśmy, zaczajony na polnej drodze obok autostrady. Zerknęłam we wsteczne lusterko, by sprawdzić, czy policja ruszy za nami w pościg.
Ruszyła.
– Zatrzymaj się! – wrzeszczał do mnie Luis. – Nie zgubisz ich na prostej szosie; wyhamuj!
Zwolniłam. Nie było to takie proste. Instynktownie chciałam kontynuować pogoń za porywaczami i choć wiedziałam, że Luis ma rację, nie miałam też ochoty dawać za wygraną.
Radiowóz zatrzymał się za nami i wysiadło z niego dwóch ludzi. Jeden z nich podszedł, podczas gdy drugi pozostał w aucie.
– Proszę zejść z motoru – nakazał policjant. Był wielkim, zwalistym facetem, z trochę nieprzeniknionym i zarazem uprzejmym wyrazem twarzy. Ciemne okulary przesłaniały mu oczy, podobnie jak czapka z daszkiem. Sprawił na mnie wrażenie kanciastego sztywniaka.
Przełożyłam nogę przez siedzenie, Luis zrobił to samo, a kiedy już zeszliśmy z motocykla, policjant wyciągnął broń i przycisnął mi ją mocno do klatki piersiowej, dokładnie na wysokości mojego kruchego ludzkiego serca.
– Nie ruszać się – rzucił. Luis zamarł, nie ważąc się protestować i zapłacił za to; drugi z policjantów wyszedł z wozu, złapał go za kołnierz i pchnął na rozgrzany metal karoserii samochodu.
A potem przystawił lufę rewolweru do jego karku.
– Na ziemię – powiedział ten, który pilnował mnie. – Twarzą w dół. No, już!
Asfalt okazał się gorący i lepki, ale nie miałam specjalnego wyboru. Mogłam wprawdzie stawiać opór, ale wątpię, czy pomogłabym w ten sposób Luisowi i sobie. Wypadki mogły potoczyć się w sposób nieprzewidywalny, poza tym nie rozumiałam reakcji policjantów. Wydawała się za ostra jak na przewinienie, polegające na przekroczeniu dozwolonej prędkości.
– Ręce! – ryknął policjant. Poczułam nacisk twardego kolana pośrodku swoich pleców i przemieściłam ramiona za siebie. Gliniarz zatrzasnął chłodny metal na moich nadgarstkach i, szarpiąc mocno za kajdanki, poderwał mnie w górę, na kolanach. Ból przeszył mi naciągnięty bark i powstrzymałam grymas. – W porządku, ty suko, masz minutę, żeby powiedzieć mi to, co chcę usłyszeć. Kapujesz? – Przycisnął mi broń mocniej do głowy. – Kapujesz?
– Tak – odparłam. Strażnik Ognia potrafiłby unieszkodliwić broń palną. Być może zrobiłby to również Strażnik Ziemi, wyginając metal lufy, jednak unieszkodliwianie broni palnej należało do umiejętności, jakich Luis nie posiadał, a ja również tego nie umiałam.
Nie wiedziałam, jakie pytanie chce zadać policjant i byłam zaskoczona, kiedy je wypowiedział, chłodnym napiętym głosem:
– Gadaj, co się stało z moim synem.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi, i przelotnie zerknęłam na Luisa, który leżał twarzą w dół w masce wozu. Jego ciemne włosy były wilgotne i oblepiały mu głowę. Wydawał się zdesperowany i wściekły.
Niebezpiecznie zdesperowany i rozwścieczony.
– O czym wy gadacie? – rzucił Luis. – Puśćcie ją! Trzymający go policjant pchnął go jeszcze mocniej.
– Zaniknij się.
– Nie, nic z tego! Policja stanu Kolorado ma kamery w swoich wozach, tak? Uśmiechnijcie się do nich, dupki, bo przyskrzynią was za brutalność!
– Luis! Przestań! – krzyknęłam i wykręciłam się na tyle, by zobaczyć skraj twarzy policjanta, który przystawiał mi broń do głowy. – Nie wiem, o czym pan mówi. Co jest z pańskim synem?
Było to bardzo ryzykowne pytanie. Wyczułam gwałtowną furię kipiącą w gliniarzu i mało brakowało, by pociągnął za spust i zastrzelił mnie.
– Co z moim synem? – powtórzył. Zacisnął dłoń na moich różowych włosach i boleśnie szarpnął mi głowę do tyłu. – Co z moim synem? Chyba sobie robisz ze mnie jaja.
– Randy – powiedział drugi policjant. – Ten gość ma rację. Jesteśmy tu na widoku. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, to nie maglujmy ich tutaj, na poboczu.
– Te kamery można rozwalić – stwierdził Randy.
– Może i tak, ale co z przejeżdżającymi samochodami?
Randy zawahał się. a potem chwycił kajdanki i postawi! mnie na nogi. Szarpnął moje ramię, nakazując iść w stronę wozu policyjnego, podczas gdy jego partner otworzył tylne drzwi i wepchnął Luisa do środka. Luis się nie szarpał, ale kiedy zbliżyłam się do tego pojazdu, mieszanina odorów – nagrzanego metalu, wymiocin, rozpaczy, potu, krwi, zatęchłego powietrza i fetor plastiku – sprawiła, że wiele kosztowało mnie, żeby nie stawiać oporu.
Nie. W końcu musiałam się nauczyć radzić sobie ze swoimi problemami, a teraz, ze spluwą wycelowaną w moją głowę, miałam ku temu idealną okazję.
Kiedy znalazłam się już w policyjnym wozie, powiedziałam sobie, że nie jest aż tak źle, było to jednak zbyt oczywiste kłamstwo, które rozsypało się, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za mną. Powietrze było duszące i cuchnące. Zakasłałam, ledwie powstrzymując odruch wymiotny i starając się nie rzucać jak zwierzę schwytane w sidła.
Jestem dżinnem. To nic, to nic, nic.
Nie. Zostałam uwięziona. A więzienie to coś, czego dżinn nie znosi.
Policjant o imieniu Randy oraz jego kolega wsiedli do auta, które aż zakołysało się pod ich ciężarem, i wyjechaliśmy na szosę.
– Nic ci nie jest? – spytał mnie Luis cichym głosem. Skinęłam głową, ze ściśniętym gardłem, nie mogąc się odezwać. Nigdy nie przepadałam za zamkniętymi pojazdami, ale ten wydawał się wyjątkowo paskudny i ciasny. – Nie zrób niczego głupiego.
– Tak, słuchaj swojego koleżki – powiedział do mnie Randy. Przejechaliśmy jakieś osiem kilometrów od miejsca, gdzie pozostawiłam motocykl, a teraz Randy zjechał z szosy w prawo, na ledwie widoczną boczną ścieżkę.
Wóz kołysał się na niej i podskakiwał, wyrzucając w górę tumany kurzu i fontanny kamyków.
Kiedy już znikła z widoku szosa za nami, policjant zatrzymał samochód i zgasił silnik. Słychać było tylko tykanie stygnącego metalu i nieustanne ciche dźwięki w głośnikach radia.
– Wysiadać – polecił Randy. Jego partner rzucił mu niespokojne spojrzenie, ale nie zaprotestował. Razem z Randym otworzyli drzwi i wywlekli nas z tylnego siedzenia na otwartą przestrzeń. Gorące powietrze owiało pot, który spływał mi po plecach, i zadrżałam.
Randy znowu wyciągnął broń i gapił się na mnie swoimi chłodnymi piwnymi oczami. Był twardzielem, jednak nie wyczuwałam w nim prawdziwego okrucieństwa. Może tylko desperację.
– No – powiedział. – Zaczynamy od nowa. Gdzie mój syn?
Luis pokręcił przecząco głową.
– Nie wiemy, o czym pan mówi, panie władzo. Naprawdę nie wiemy.
Randy wsunął lufę rewolweru pod podbródek Luisa, a Luis przymknął oczy, aby ukryć czającą się w nich wściekłość lub strach. Nie poruszył się, ale dostrzegłam, jak napinają się mięśnie na jego wytatuowanych ramionach.
I przypomniał mi się jego brat, który zginął od kuli.
– Zabiję tego gościa – oznajmił Randy. – A wtedy przypomnisz sobie, o czym mówię. Co ty na to?
– W takim razie okaże się pan głupcem – odparłam, ściągając na siebie jego zimny wzrok. Nadal jednak mierzył z broni w Luisa. – Proszę wyjaśnić, o co chodzi. Może uda nam się wam pomóc. My też szukamy pewnego dziecka. Małej dziewczynki, Isabel Rochy. Ma pięć lat. Porwano ją z domu, z jej własnego łóżka.
To zdumiało go na tyle, że zdjął palec ze spustu i opuścił broń.
– Co takiego? To moja bratanica – wyjaśnił Luis chrapliwie. – Mój brat i szwagierka zginęli podczas napadu przed kilkoma dniami. Została tylko Ibby. – Przez krótką chwilę nie potrafił ukryć przerażenia i rozpaczy z tego powodu, i wiewałam, że trafił w czułą strunę policjanta, który znów spojrzał ostro na Luisa i ponownie na mnie. Ściągnął przy tym brwi. – Cholera jasna, musicie nam uwierzyć!
Ten wybuch był na tyle szczery, by zbić z tropu gliniarza, który nas zatrzymał. I wprawić go w zmieszanie. – Dzieciak. – Pokręcił głową. – Co się właściwie dzieje, do licha?
– Co z pańskim synem? – spytałam cicho. Randy nie odrywał wzroku od Luisa.
– Nazywa się C.T.: Calvin Theodore Styles – odparł Randy. – Ma pięć lat i został porwany ze swojej sypialni przed trzema dniami. Zwyczajnie… przepadł. Żadnego śladu włamania, żadnych poszlak.
Kolega Randy'ego, któremu wyraźnie ulżyło, że nie dojdzie do aktów przemocy, dopowiedział resztę:
– Randy dostał telefon kilka godzin temu – wyjaśnił. – Na swoją prywatną komórkę; z wiadomością, że osoba, która porwała C.T., porzuciła go gdzieś i jedzie w tym kierunku.
Randy w końcu przeniósł uwagę na mnie.
– Ten informator stwierdził, że rozpoznam porywaczkę po motocyklu i różowych włosach.
– Ten informator – odparłam – przetrzymuje pańskiego synka oraz, prawdopodobnie, także Isabel. Nie mam z tym porwaniem nic wspólnego, ale wrobiono nas, żeby opóźnić pościg.
Randy wpatrywał się we mnie.
– Rozumiem, dlaczego on się tym zajął – powiedział, mając na myśli Luisa. – Sprawy rodzinne. A ty kim jesteś?
Wydało mi się to rozsądnym pytaniem, na które mogłam tylko wzruszyć ramionami, na ile tylko pozwalały mi skute za plecami ręce.
– Też należę do rodziny – odpowiedziałam. – Nikogo poza nimi nie mam.
To również zabrzmiało przekonująco dla jego uszu wyczulonych na kłamstwa i Randy wymienił spojrzenia z drugim policjantem, a ten skinął głową. Bez słowa rozkuli nas z kajdanek, które, z czego zdałam sobie sprawę, oboje z Luisem mogliśmy w dowolnej chwili rozpuścić… ale nie zrobiliśmy tego. Luis przypuszczalnie grał na zwłokę, czekając na odpowiedni moment. A ja – co? Zdekoncentrowałam się? Dżinny się nie dekoncentrują.
– Macie zdjęcie tej dziewczynki? – zapytał tamten policjant.
– Tak – odrzekł Luis. Pogrzebał w tylnej kieszeni i przetasował zdjęcia, wyławiając to, na którym widnieli Manny, Angela i Isabel na wakacjach. Utrwaleni na kliszy w tamtej chwili, szczęśliwi i radośni. Żywi.
Przykro mi było na to patrzeć. Oto, jak potoczyły się ich losy. Czas przypomina długą drogę, z tragediami na każdym zakręcie. Nie da się niczego cofnąć; można jedynie przywołać urywki przeszłości na fotografiach i we wspomnieniach.
O nie, nie dotyczyło to wyłącznie ich. Jak też byłam teraz człowiekiem z krwi i kości. I, tak jak oni, znajdowałam się w drodze, a czas był moim wrogiem: złodziejem, wykradającym chwile, wspomnienia oraz samo życie.
Randy – czyli policjant Styles – rzucił okiem na dokument tożsamości Luisa, następnie przejrzał zdjęcia i oddał je Luisowi. Wykazywał ostrożność, co dobrze o nim świadczyło.
– Przykro mi z ich powodu – powiedział. – Wyglądali na miłych ludzi.
I tacy byli odrzekł Luis. Domyślałam się, że wciąż trudno mu przychodziło wspominanie o nich w czasie przeszłym. Wsunął portfel z powrotem do kieszeni i spojrzał na mnie. – A więc na czym stanęliśmy? Wytłumaczyliśmy się jak trzeba?
– Tak – przyznał policjant. – Na razie tak, chyba że stwierdzę, że mnie wrabiacie, a wtedy przemielę was na paszę dla krów, jeśli odkryję, że wiecie coś, cokolwiek o porwaniu mojego syna. Jasne?
Luis skinął głową.
– Jasne.
Styles zwrócił się teraz do mnie:
– A ty, różowa, jak się nazywasz?
Niemal odpowiedziałam, że Cassiel, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Styles sprawdził przecież tożsamość Luisa. Raczej nie uwierzyłby mi na słowo. Zamiast odpowiedzieć, wyciągnęłam z kieszeni w kurtce swój portfel i podałam go policjantowi. Otworzył go i spojrzał na prawo jazdy. – Leslie Raine – odczytał i obrzucił mnie spojrzeniem. – Trochę niepodobne to zdjęcie.
– Przeważnie już tak to bywa ze zdjęciami – mruknął Luis. I dobrze, że odezwał się za mnie, bo poczułam się spięta. Wcześniej użyłam odrobiny mocy, by upodobnić nieco bardziej fotografię do siebie samej. Czy teraz Styles dawał do zrozumienia, że niezbyt fachowo fałszuję dokumenty?
– Hm – zastanowił się Randy Styles. Przypatrywał się uważnie fotografii, potem mnie i znowu prawu jazdy.
– Jestem albinoską. – Kilka osób tak mnie nazwało, więc pomyślałam, że warto podchwycić ten motyw. – Zdaje się, że albinosi kiepsko wychodzą na zdjęciach.
– Czy albinosi nie mają różowych oczu? – Nie wszyscy – odparłam.
Przejrzał pozostałą zawartość portfela. Poza kartą kredytową od Lewisa nie było tam nic więcej.
Żadnych drobiazgów. Żadnych zdjęć, przechowujących wspomnienia na dni wypełnione pustką.
Pożałowałam, że nie mam niczego podobnego; nie Po to, by rozwiać podejrzliwość tego policjanta, tylko aby zachować w pamięci uśmiech Manny'ego.
Styles zwrócił mi moją własność.
– Jakiś lekki ten portfel.
– Nie noszę zbędnych rzeczy.
– To świadczy raczej o nerwicy natręctw – stwierdził. – Dobra, zakładam, że jesteście czyści; sprawdziliśmy już was w komputerze w wozie. Manny i Angela Rochowie rzeczywiście zostali zastrzeleni przed swoim domem, tak jak powiedzieliście. A Isabel Roche porwano. Jednak za tobą, mój panie, ciągnie się coś tam ze starych, burzliwych czasów.
Luis wzruszył na to ramionami.
– Poprawiłem się.
– Kiedyś zadawałeś się z gangiem Norteño, tak? Nie wiedziałem, że oni pozwalają swoim ludziom schodzić na dobrą drogę.
– Dostałem dobrą pracę.
– Tak? A jaką?
– Czy to pomoże w odnalezieniu pańskiego syna? – wtrąciłam. – Albo Isabel?
Styles nabrał powietrza w płuca, wstrzymał oddech, a potem je wypuścił.
– Chyba nie – przyznał. – Opowiedzcie mi, co wam wiadomo o tej całej sprawie.
Tym razem to ja zerknęłam na swojego partnera. Luis, trafnie odgadując, że nie mam doświadczenia w uwiarygodnianiu półprawd, przejął inicjatywę:
– Wpadliśmy na pewien trop – stwierdził. – Isabel widziano na tej szosie, wiodącej z Nowego Meksyku do Kolorado. Już się zbliżaliśmy do celu, kiedy nas zatrzymaliście. Słuchajcie, jeśli chcecie jechać z nami…
– Kto dał wam ten cynk? Luis pokręcił głową.
– Tego nie mogę powiedzieć. Ale, daję słowo, jeżeli pozwolicie nam podążyć tym tropem, zrobimy wszystko, żeby uwolnić pańskiego syna, kiedy będziemy szukać Ibby.
Powiedział to szczerze i wiedziałam, że Styles wyczuł tę szczerość. Chciał już coś rzec, kiedy zadzwonił jego telefon. Zerknął na numer na wyświetlaczu i stwierdził:
– To moja żona.
Jego głos przepełniało mroczne napięcie. Odwrócił się, by porozmawiać z nią cicho, a ja nawet nie próbowałam go podsłuchać. Biły od niego namacalne ból i lęk, przypominające mdlącą mgłę.
Dzieci, pomyślałam. Czego nasi wrogowie chcą od dzieci?
Działo się tyle strasznych rzeczy.
Randy zamknął klapę komórki i przez chwilę wpatrywał się w linię horyzontu. Gdy znowu zwrócił się do nas, miał opanowany wyraz twarzy i powściągliwe gesty, ale była to tylko maska. Wcale nie był spokojny.
– Jedziemy – rzucił.
– Randy? – odezwał się jego kolega. – Czy wszystko dobrze z Leoną?
– Ona po prostu bardzo się niepokoi. Nie chcę jej mówić, że… – Pokręcił głową. – Nie chcę, aby się dowiedziała, że ktoś nas podpuścił. Potrzebna jej choć odrobina nadziei.
Zdumiewające, jak szybko przeobraził się z człowieka, z którym miałam walczyć, w takiego, któremu chciałam pomóc. Dżinny rzadko zmieniają zdanie, ale z drugiej strony wiedzą to, o czym ludzie nie mają pojęcia; Ludzka percepcja, jak sobie to właśnie uzmysłowiłam, przypomina pryzmat rozszczepiający przepływające przez niego światło.
A to sprawiało, że kwestia zaufania do kogoś stawał się jeszcze bardziej ryzykowna. Dziwiło mnie, jakim cudem ludzie w ogóle nauczyli się ufności.
– Możecie nas podwieźć do naszego motocykla? – zapytałam.
– Po co?
– Bo lubię swój motor.
To widocznie go rozbawiło, ale skinął głową.
– Jasne. Czemu nie?
Kiedy znaleźliśmy się ponownie na motocyklu, pomknęliśmy szosą, a wóz patrolowy podążał za nami. Luis objął mnie w pasie, dotykając dłonią odsłoniętego ciała, co wzmocniło naszą więź i pozwoliło mi skupić się na wytyczaniu kierunku jazdy z wykorzystaniem nadnaturalnego superwzroku, a także znaków w świecie rzeczywistym.
Czerwony, słaby ślad przejazdu Isabel przez ten obszar zanikał, lecz wciąż był wyraźnie obecny. Znajdowaliśmy się na tropie i już bardzo, bardzo blisko. Po kilku kolejnych wzniesieniach szosa wdzierała się w cienie coraz wyższych gór. Pustynia szybko ustępowała pola innym terenom, o zupełnie odmiennej roślinności, choć najbardziej wytrzymałe, cierniste krzewy porastały i te obszary.
Powietrze również się zmieniało. Wjeżdżaliśmy do innej strefy klimatycznej.
Gdy wierzchołki gór zaczęły rysować niebo twardymi, czarnymi krawędziami, ślad Isabel stał się oślepiająco wyraźny jak smuga gorącej, czerwonej racy.
Luis dostrzegł go także. Zacisnął mocniej rękę na mojej talii. Przyspieszyłam, pędząc w stronę celu. Jeśli tamci zamierzali z nami walczyć, byłam na to gotowa. Wręcz paliłam się do walki.
Nie powstrzymacie mnie. Nic z tego.
Za kolejnym wzgórzem droga wiodła łagodnym zjazdem w dół. Zarośli nie przecinały inne dróżki, nie było tu osad ani zabudowań. Ani śladu cywilizacji, jeśli nie liczyć tej szosy, tej prostej wstęgi wśród natury.
Zwolniłam, gdyż narastał we mnie niepokój. Spodziewałam się ujrzeć coś – jakiś samochód, a może budynek.
Ale nie było tam nic.
A jednak ślad się urywał w tym miejscu.
Jeszcze bardziej zwolniłam, tym razem po to, by przejechać kawałek siłą rozpędu, z wygaszonym silnikiem i oponami chrzęszczącymi po żwirze na poboczu szosy.
Wreszcie się zatrzymałam.
– O Boże – powiedział Luis, a każdy dźwięk wydawał się zawisać wyraziście w rześkim powietrzu. – Gdzie ona jest?
Wydawał się tak samo skołowany i zalękniony jak ja i puścił mnie, przekładając nogę ponad motorem, a potem zrobił kilka kroków. Stąpał niczym rozdrażniony lew, a porywisty wiatr czynił z jego zwiewanych do tyłu długich włosów rodzaj czarnej flagi. Trawy gięły się i szeptały swoje sekrety. Ten płaski, otwarty obszar nie skrywał niczego, ale dziecko było na tyle małe, że mogło leżeć gdzieś w trawie…
…jeśli nie było w stanie się poruszać.
Powoli zeszłam z motocykla i zbliżyłam się do Luisa który stał w czujnej pozie na skraju szosy, gorączkowo wysyłając fale mocy jak sygnały radarowe i licząc na jakiś odzew.
Natrafił na coś. Usłyszałam, jak gwałtownie wciąga powietrze, a potem msza naprzód, schodząc z drogi pomiędzy wysokie po kolana wyblakłe kępy traw. Chmary owadów wzbiły się do góry, zaniepokojone jego wtargnięciem. Podążyłam za nim. Drzwi policyjnego wozu otworzyły się i zamknęły, i wiedziałam, że tamci dwaj zaraz pójdą moim śladem.
Luis i ja wyprzedzaliśmy się wzajemnie, biegnąc przez trawy i zmierzając do tego samego punktu, pulsującego czerwienią w sferze eterycznej.
Kiedy dotarliśmy tam, nie było nawet śladu dziecka Żadnego ciała. Niczyjej obecności.
Luis przycupnął obok pustego miejsca wśród traw przykładając do tego punktu dłoń skierowaną ku ziemi. Położyłam mu rękę na ramieniu, a przez pryzmat nadnaturalnego superwzroku miejsce to zaświeciło ostrą czerwienią.
Podłoże było tutaj ciemniejsze.
– Co to? – warknął Styles, gdy wraz ze swoim kolegą zatrzymali się obok nas, wpatrzeni w – zdawałoby się – kawałek ziemi.
Luis dotknął palcami gleby i uniósł je do światła. Krew; na jego skórze widniała rozmazana krew. Roztarł ją powoli między palcami, z miną nieobecną i nieprzeniknioną także dla mnie.
– To jej krew – powiedział cicho. – Krew Isabel.
Wiedziałam, że się nie myli i serce mi prawie zamarło.
Coś w nim pękło, coś, co dotąd dodawało mu uporu, wytrwałości. Załamały się tu jego nadzieje; to święte światło nadziei gasło w nim jak ognik świecy pozbawiony tlenu.
Poczułam prawie to samo, kiedy uświadomiłam sobie nagle dziwny trzepot na skraju swojej świadomości. rodzaj czerwonego echa.
Puściłam ramię Luisa i odeszłam w trawę, poszukując źródła tego dysonansu.
I odnalazłam je. Był nim plastikowy woreczek, podobny do tych, w jakich przechowuje się w szpitalach zapasy krwi. Przykucnęłam obok niego, wpatrując badawczo.
Znajdowała się w nim krew Isabel. Tutaj! – zawołałam. Styles znalazł się obok mnie pierwszy.
– Nie dotykać tego – ostrzegł. Skinęłam głową. Nie musiałam wcale ruszać woreczka. Sama jego obecność wyjaśniała mi wszystko.
Tamci pozostawili fałszywy trop, aby nas zwieść. Była to krew Isabel, wytoczona z jej młodego organizmu, zapewne we śnie. W woreczku mieściło się mniej niż pół litra krwi. Rozpryskali ją wzdłuż szosy i pozostawili wyraźny, świeży ślad, prowadzący do tego miejsca, gdzie rozlali resztę, by nas tu przyciągnąć.
Wyprostowałam się błyskawicznie.
– Luis – powiedziałam ostro. – Szykuj się. Oni to zrobili nie bez powodu.
Spojrzał na mnie otępiałym wzrokiem, nadal rozcierając krew w palcach. Krew Isabel. Uznał, że dziewczynka nie żyje. Pokazałam mu woreczek, ale najwyraźniej niczego nie rozumiał.
– Polują na nas – podjęłam. – A ona, Isabel, nadal… Chciałam powiedzieć, że nadal żyje, ale nie zdążyłam.
W trawie rozległ się cichy pomruk; coś skoczyło na nieosłonięte plecy Luisa, coś, co przypominało szarobrązową smugę. Usłyszałam mrożący krew w żyłach ryk, budzący prymitywne instynkty, odziedziczone po istotach, które przez miliony lat czaiły się w pieczarach, czekając na atak drapieżników.
Instynkty ludzkie, a nie te znane dżinnom. Bestią, która zaatakowała Luisa, był kuguar, i to wielki a ja nie miałam czasu, by pospieszyć Luisowi z pomocą. Zbliżały się inne zwierzęta, poruszając się ukradkiem i aż nienaturalnie skupiając się na celu. Dwa kolejne kuguary – A z północy i południa nadciągały dwa ogromne czarne niedźwiedzie.
– Padnij! – wrzasnęłam do Stylesa, kiedy kuguar szykował się do skoku na jego plecy. Styles mnie nie usłuchał. Zamiast tego odwrócił się, wyciągnął broń i strzelił Spudłował. Drapieżnik zaatakował go z wściekłym rykiem i przewrócił na trawę. Drugi policjant wycelował w łeb zwierzęcia.
W ostatniej chwili wybiłam mu broń z ręki. Odgłos wystrzału poruszył wielkiego dzikiego kota, który uniósł łeb i spojrzał na nas dwoje. Jego ogromne szarozielone ślepia świdrowały nas z przerażającą intensywnością; szykował się do skoku.
– Schowaj się za mną! – krzyknęłam i zasłoniłam policjanta. – Nie strzelaj!
Kuguar wzbił się w powietrze, wysuwając ostre i zakrzywione jak szable pazury, by mnie nimi rozszarpać.
– Zejdź mi z drogi! – Usłyszałam, jak gliniarz wrzeszczy za moimi plecami, ale niemal całą uwagę skupiłam na atakującym zwierzęciu. Ktoś nim kierował i sterował, zagłuszając w kuguarze instynkt samozachowawczy. Te stworzenia nie były naszymi naturalnymi nieprzyjaciółmi; stanowiły żywą broń, oszołomione i przerażone pod pokrywą wściekłości.
Nie mogłam pozwolić, by zginęły, gdyż zwierząt tych pozostało na ziemi tak niewiele, a ludzi było tak dużo. Luis i ja mogliśmy poradzić sobie inaczej z tymi kuguarami.
Podejmując ryzyko – i to wielkie – pacnęłam dłońmi w łeb zwierzęcia, gdy spadło na mnie i przygniotło do ziemi z głuchym łupnięciem. Miękka sierść, twarde kości, napięte, potężne mięśnie. Dostrzegłam błysk kłów. Pazury rozerwały skórzaną kurtkę na moich piersiach i poczułam pieczenie draśniętego naskórka.
Skórzane ubranie osłoniło mnie częściowo, ale miałam najwyżej sekundy na działanie. Wlałam w zwierzę swoje moce, nie po to, by je zdominować, lecz aby uwolnić jego umysł z pułapki mocy, w jaką został schwytany teoretycznie wydawało się to łatwe, jednak nasz niewidzialny wróg miał siłę najpotężniejszego Strażnika Ziemi oraz bezwzględność demona. Rozerwałam więzy krepujące mózg kuguara, a ów dziki kot odskoczył ode mnie, warcząc z przerażenia i dezorientacji.
Znalazłam się obok roztrzęsionego policjanta i ukryłam w trawie.
Kuguar, który zaatakował Luisa, leżał nieprzytomny na boku, oddychając powoli i miarowo.
Pomogłam Stylesowi wstać. We czwórkę zetknęliśmy się plecami i barkami, ustawiwszy się tak przeciwko niedźwiedziom, zbliżającym się susami.
– Następnym razem je uśpij – powiedział do mnie Luis, mając na myśli kuguary. – Bo inaczej znowu rzucą na nas te zwierzęta, kiedy tylko je puścisz.
Miał rację. Kuguar, którego oswobodziłam, nagle zawrócił i znów puścił się w naszą stronę biegiem. Po chwili zwolnił nieco i kroczył już tylko powoli, z lśniącymi oczami wbitymi we mnie. Jego wielkie łapy stąpały po trawie niemal bezszelestnie, ale słyszałam ciche warczenie w chłodnym powietrzu.
Zwierzęta zapoznały się już z moją mocą. Spróbowały jej. Nie mogłam już okazać im litości bez szkody dla siebie. Zabiłyby mnie, gdyby mogły. Mnie, Luisa i tych dwóch policjantów.
Tylko po co? Z powodu Isabel? Po co?
– Cassiel – odezwał się Luis i wyciągnął rękę. Nie dawałam sobie sprawy, że wyczerpują mi się zapasy mocy, ale on o tym pomyślał. Potrzebny mi był świeży jej zastrzyk. I złocistym strumieniem wlała się we mnie, wzbudzając miłe dreszcze; odcięłam jej dopływ tak szybko, jak to tylko możliwe, aby skoncentrować uwagę na tym, co działo się wokół. – Uśpij je. Pozbaw je przytomności, gdy będzie trzeba.
Przytaknęłam. Obaj policjanci wyciągnęli rewolwery, ale wątpiłam, czy zdołaliby zabić zwierzęta, nim te rozerwałyby ich na strzępy – chyba że naprawdę świetnie strzelali. Niedźwiedzie nacierały, jeden od strony Luisa a drugi – Stylesa.
– Uwaga! – wrzasnął Luis i puścił mnie. Odwróciłam się od niego, stawiając czoło najbliższemu zagrożeniu. Był nim kuguar, a właściwie samica kuguara, która już wyskoczyła w powietrze. Rozwierała paszczę, ukazując przerażająco ostre zębiska, a jej ryk miał sprawić, bym znieruchomiała ze strachu.
Zamiast tego wyczekałam do ostatniej chwili, a wtedy odstąpiłam w bok i wskoczyłam jej na plecy, by trzepnąć ją z tyłu w łeb, kiedy znalazła się znowu na ziemi. Ryknęła ponownie i zakręciła się w kółko, jednak wymacałam już odpowiednie naczynia krwionośne i ucisnęłam je.
Łapska się pod nią ugięły. Wciąż dyszała, ale wolniej. Przytrzymałam ją w miejscu, przeskoczyłam przez jej cielsko i podążyłam w stronę Stylesa, który wymierzył broń w nacierającego czarnego niedźwiedzia.
Ten zwierz nie był aż tak wielki jak niektóre z jego gatunku, lecz mimo to i tak duży – ważył co najmniej tyle, co pół przeciętnego człowieka, składał się niemal z samych mięśni i kipiał wściekłością. Czarne misie miały najczęściej dość łagodną naturę, jednak ten wydawał się prawie oszalały. Dręczony straszliwym bólem, rozerwałby wszystko, co znalazłoby się w zasięgu jego pazurów i kłów.
Powtórzyłam sztuczkę z unieszkodliwieniem, lecz tym razem okazało się to trudniejsze. Musiałam równocześnie koncentrować uwagę na samicy kuguara, a ten niedźwiedź był silny i bardzo, ale to bardzo rozwścieczony. Kiedy w końcu przewalił się na splątane i połamane źdźbła wysokiej trawy, sapał ciężko i wydawał odgłosy bardzo przypominające jęki przerażenia.
Rozejrzałam się wokoło. Luis obalił ostatniego kuguara, a drugi niedźwiedź bardziej przebiegły od pozostałych zwierząt – to atakował Luisa, to znów się nieco wycofywał. Nie wydawał się do końca zaangażowany Pomyślałam, że ten zwierz nie pozostaje w pełni pod kontrolą naszych nieprzyjaciół.
Na razie radziliśmy sobie nieźle, nie zabijając bez potrzeby.
Mój optymizm okazał się trochę przedwczesny. Na to, że kłopoty jeszcze się nie skończyły zwrócił mi najpierw uwagę drugi z policjantów – na naszywce na jego mundurze widniało nazwisko „Cavanaugh” – który położył mi dłoń na ramieniu i wskazał w kierunku wschodnim. W odległości trzydziestu kilku metrów wznosiła się smuga czarnego dymu. Gdy na nią patrzyliśmy, rozeszła się w poziomą linię, a gdy sucha trawa zajęła się ogniem jak podpałka, płomienie wystrzeliły na dwa metry w górę. Wiatr wiał w naszym kierunku. Po kilku chwilach dym dotarł do nas, gęsty i dławiący. Ogień postępował tuż za nim, rozprzestrzeniając się po wyschniętej trawie szybciej od biegnącego człowieka. Nie mogłam pozostawić ogłuszonych zwierząt, by spłonęły żywcem, ale gdybym przestała je kontrolować, znów rzuciłyby się na nas.
– Uciekajcie! – krzyknęłam do Stylesa i Cavanaugha. – Wsiadajcie do wozu!
Posłuchali mnie. Pobiegli przez dym i przez trawy, podążając we właściwym kierunku. Liczyłam, że nic złego ich nie spotka, lecz sama miałam inne problemy.
Luis zaniósł się kaszlem, przykuśtykawszy do mnie.
– Musimy stąd wiać! – wychrypiał. Przytaknęłam ruchem głowy.
– Ty pierwszy!
Choć nie miał na to specjalnej ochoty, puści się biegiem i od razu zniknął mi z oczu w gęstniejącym dymie. Sama teraz też kasłałam i ciekło mi z nosa i z oczu. Powietrze stało się przytrute i gęste.
Jednocześnie przebudziłam wszystkie uśpione zwierzęta, posługując się iskrą mocy, a trzy kuguary oraz jeden niedźwiedź przetoczyły się na łapy.
I wszystkie zwróciły się przeciwko mnie.
Coś zagłuszało w nich naturalne instynkty, które nakazywały szukać bezpieczeństwa z dala od ognia.
Stopniowo mnie okrążały.
Odczekałam, aż jedno ze zwierząt rzuci się na mnie a wtedy zrobiłam unik, odskoczyłam i rzuciłam się do ucieczki. Nie w stronę szosy – nie byłam pewna, czy Luis i policjanci znaleźli się w bezpiecznym miejscu, a nie chciałam narażać ich na ponowny atak.
Pobiegłam na północ, w kierunku drzew. Przepełniłam swoje mięśnie czystą, złotą energią Strażnika Ziemi, pędząc tak, że kuguary pozostawały o metry za mną. Dym mnie oślepiał, a od prawej strony czułam falę żaru, który aż parzył. Poczułam swąd swoich przypalonych włosów, żrący i mdlący fetor, i raptownie skręciłam w lewo, kiedy polizały mnie płomienie, które wyskoczyły tuż przede mną.
Nic to nie dało. Całe pole stało teraz w ogniu, który spychał mnie ku szosie szerokim, kurczącym się łukiem.
W rozpaczliwym odruchu rozmiękczyłam grunt pod stopami i zapadłam się w dołku miałkiego jak proszek piasku, wnikając głęboko w ziemię. Potem utwardziłam teren ponad sobą tak szybko, jak tylko potrafiłam, i poczułam dudnienie łap pędzących zwierząt, ścigających już teraz tylko mój cień.
Piasek i ziemia wokół mnie naciskały – chłodno, nieustannie i nieustępliwie. Starałam się temu nie opierać, koncentrując się na wstrzymanym oddechu i zachowaniu spokoju, spokoju i jeszcze raz spokoju. Sekundy upływały, powolne jak tortura. Liczyłam kolejne uderzenia serca.
Kiedy musiałam już zaczerpnąć świeżego powietrza, odwróciłam cały ten proces, stopniowo utwardzając piasek pod stopami i wyłaniając się z ziemi niczym zakurzona Afrodyta z różowymi włosami…
…Która znalazła się w poczerniałej, porośniętej resztkami wypalonych traw, dymiącej pustce, przypominającej skraj piekła. Pożar przeszedł nade mną i zmierzał ku szosie, pozostawiając za sobą tlące się zarośla oraz iskry i niewiele poza tym.
Po kuguarach i niedźwiedziach nie było śladu. Zgubiły mój trop i popędziły szukać schronienia pośród drzew lub też skręciły w stronę drogi.
Czułam się wyczerpana, poobijana i okopcona, kiedy niepewnie szłam ku linii pożaru i czarnych kłębów dymu. Zanim tam dotarłam, resztki traw przeobraziły się w pozwijane, spopielone pędy, wiatr miotał iskry ponad szosą, a pola po drugiej stronie drogi zajęły się ogniem. Gdy dym się rozwiał, rozproszony przez nieustanny wiatr, zobaczyłam, że wozowi patrolowemu nic się nie stało, jeśli nie liczyć na nim smug sadzy, a motocykl Victory również ocalał. Drzwi samochodu się otworzyły. Obaj policjanci byli cali i zdrowi. Tylko Luis gdzieś przepadł.