Wystarczyło jedno słowo, aby mnie zniszczyć po tysiącleciach bezpiecznego i spokojnego życia, a tym słowem było: „Nie”.
Wypowiadając je, miałam świadomość, że będę musiała ponieść konsekwencje. Gdybym tylko wiedziała, jak poważne się okażą i jak rozległe będą ich skutki, wątpię, czy odważyłabym się odmówić.
Ludzie mówią, że niewiedza jest błogosławieństwem i być może to prawda, nawet dla dżinnów.
Przez chwilę wydawało się, że mój kategoryczny sprzeciw nie wywoła żadnej reakcji. Ashan, dżinn unoszący się przede mną – jeden z najstarszych spośród Starych – był lśniącym wirem bez żadnej formy, istotą nieuwięzioną w ciele, taką jak ja.
Pomyślałam, że może tym razem moje nieposłuszeństwo nie zostanie ukarane, i wtedy poczułam otaczającą mnie falę eterycznych prądów. Eter był światem, w którym żyłam, sferą światła i energii, żaru i ognia. Miał niewiele wspólnego z niższymi sferami, tymi związanymi z brudem i śmiercią. Żyłam w niebie, a fala poruszająca niebiosa nie wróżyła nic dobrego.
Patrzyłam, jak Ashan – brat, ojciec i moje bóstwo, niedawno ustanowiony Łącznik Matki Ziemi z dżinnami – przybiera kształt i postać. Zrobienie tego tutaj wymagało potęgi; sama nie próbowałam nigdy przybierać postaci w tym tak bardzo zmiennym świecie. Nie sądzę, żebym pamiętała typowe kształty, a gdyby nawet, nie miałam mocy pozwalającej manipulować bytami w tym świecie.
Eteryczna forma Ashana stała się złowieszczo zagęszczona i mroczna i czułam, jak fale nabierają mocy, przekształcając rzeczywistość wokół nas. Barwne smugi i prądy, pastelowe i doskonałe, nabrały ostrych krawędzi. Tęcze spłynęły krwią i łzami.
– Nie? – powtórzył ustami, które wyglądały niemal jak ludzkie, dając mi szansę na zmianę odpowiedzi. Szansę na ocalenie.
– Nie mogę. Nie.
Tym razem tęcze zapłonęły. Zalała mnie następna fala, gorąca i przepełniona groźbą, i poczułam dziwne rwanie, które szybko przeszło w… ból, o ile tylko można odczuwać ból, nie mając fizycznej postaci. Instynkt podpowiadał mi, że jestem w niebezpieczeństwie.
– Daję ci ostatnią szansę – powiedział Ashan. – Cassiel, nie wystawiaj mnie na próbę. Nie mogę pozwolić, żebyś się zbuntowała. Nie teraz. Rób, co ci każę.
Nie buntowałam się, ale on nie potrafił tego dostrzec, a ja nie umiałam wyjaśnić. Nigdy nie słynęłam z rozsądku i nigdy się nie tłumaczyłam.
Milczałam.
– Sama zdecydowałaś o swoim losie. Pamiętaj o tym. Poczułam w środku szarpnięcie czegoś rozgrzanego do białości, intensywność tego doznania parzyła moje wnętrze. Wyczułam dokładnie moment, w którym Ashan zerwał moje połączenie z eterycznością, ze sobą, z matką nas wszystkich – Ziemią.
A przede wszystkim z wszechpotężnym i nieodgadnionym Bogiem.
Dokładnie czułam chwilę, w której umarłam jako dżinn, i spadłam z krzykiem. Przeleciałam przez liczne sfery niebios, przebijając je wszystkie i płonąc niczym spadająca gwiazda. Przybrałam postać.
Trwałą.
Bolesną.
Upadłam twarzą w błoto i piach.
Zniszczona.
– Cassiel.
Ten głos był ledwie cichym szeptem, ale palił mi uszy jak kwas. Najcichszy dźwięk – nawet mojego własnego imienia – sprawiał dotkliwy ból. Nigdy wcześniej nie zostałam zraniona, a teraz tonęłam w śmiertelnym bólu. W upokarzającej, bezsilnej furii, bo zostałam uwięziona w ciele. Okaleczona, odarta i odcięta.
A najgorsze, że to wszystko z mojej winy.
Chciałam uciec od głosu wypowiadającego moje imię i delikatnego dotyku gładzącej mnie ręki. Moje nowo narodzone nerwy wyły, buntując się choćby przeciw sugestii nacisku. Nie potrafiłam oddzielić myśli od przytłaczającego, miażdżącego brzemienia zmysłów, których nigdy wcześniej nie próbowałam opanować, bo nigdy dotąd nie zadałam sobie trudu, by wejść w ludzką skórę.
– Cassiel, to ja, David. Słyszysz mnie?
David. Tak. David był dżinnem, Łącznikiem tak jak Ashan. On zrozumie. Może mi pomóc. Potrafił wyczuć przerażającą pustkę tam, gdzie wcześniej były moje moce i przekonać się, jaką krzywdę mi wyrządzono. Może to powstrzymać.
– Pomocy – wyszeptałam, a raczej próbowałam wyszeptać. Nie wiedziałam, czy mnie rozumie. Dźwięki, które wydostały się z moich ust, nie przypominały słów, tylko dzikie kwilenie zranionego zwierzęcia. W mojej prośbie nie było elegancji, nie było elokwencji. Utraciłam wdzięk. Znalazłam się w pułapce ciężkiego, opornego ciała i wszystko mnie bolało. Usiłowałam uciec od tego bólu, ale bez względu na to, jak się wiłam, zmieniając skórę i przeobrażając, płonący ból pozostawał. Agonia samotności, która mnie nie opuści.
Jego głos stał się donośniejszy, bardziej natarczywy, – Cassiel. Posłuchaj mnie. Te transformacje są zbyt szybkie. Musisz wybrać jakiś kształt i pozostać w nim, rozumiesz? Inaczej umrzesz. Przestań się przeobrażać! Nie rozumiałam tego. Cała byłam ciałem i nic nie wydawało się właściwe ani prawdziwe. Wciąż na oślep zmieniałam swoją postać – długość nóg i rąk, wzrost i wagę ciała, by po chwili zrezygnować z ludzkiego kształtu na rzecz czegoś mniejszego, czegoś kociego, lecz wtedy robiło się jeszcze gorzej, wręcz gorzej niż źle, więc powróciłam do człowieczego ciała i leżałam na boku, obolała i wyczerpana. Zamrugałam szybko – och, jak niewiele widziały teraz moje oczy, jakie ograniczone widmo światła – i dostrzegłam, że przybrałam postać kobiety, z długimi kończynami i bladą skórą. Włosy, które przesłaniały mi wzrok, także były bardzo jasne – wręcz białe, z odcieniem lodowego błękitu. Pasował do straszliwego zimna, jakie czułam w sobie.
Drżałam. Marzłam na kość. Nie wiedziałam wcześniej, że tak właśnie jest, gdy nerwy szorują w taki sposób. Było to przerażające i upokarzające, gdy leżałam tak obnażona i tak dziwacznie uformowana.
Poczułam coś ciepłego na moim nagim ciele i przylgnęłam do tego, jęcząc i nie mogąc się opanować. Poczułam, jak unoszę się w objęciach, Davida, słaba niczym noworodek.
Wbiłam spojrzenie w jego twarz. Była taka odmienna. Nie jak jasny płomień, znany mi ze sfery eterycznej; tu przyjął postać człowieka, mężczyzny. A jednak w gorącym miedzianym odcieniu jego oczu i blasku skóry wciąż pozostawało coś z dżinna.
David zawsze uwielbiał przebywać pośród śmiertelników, podczas gdy ja ich unikałam, nie myśląc nawet o przybieraniu ludzkiej postaci. Nigdy się nie przyjaźniliśmy, a jedynie od czasu do czasu, kiedy nadarzała się okazja, byliśmy sojusznikami. Nikim więcej. Jak na ironię, znaleźliśmy się w tym samym miejscu, choć dotarliśmy tu jakże odmiennymi drogami.
– Cassiel – odezwał się znowu i odgarnął mi włosy z twarzy, opierając moją głowę na swojej piersi. – Co się z tobą stało?
Wydawał się szczerze zatroskany, choć nie należałam do jego grupy i nie był za mnie odpowiedzialny. Ale David zawsze miał w sobie coś ludzkiego ze względu na swoje pochodzenie. Fałszywie zrodzony, był dżinnem jedynie dzięki swojej mocy – wychował się wśród ludzi i wyrósł na dżinna tylko z powodu katastrofalnej zagłady tysięcy istot. Nazywali oni samych siebie nowymi dżinnami. Nie byli tacy jak Ashan. Ani tacy jak ja. My byliśmy prawdziwymi dżinnami, zrodzonymi z mocy Ziemi. Tamci to tylko nuworysze, którzy pojawili się za późno.
– Słyszysz mnie? Co się stało?
Nawet gdybym zdołała się posłużyć swoimi nowymi ustami, płucami i językiem, nie byłam w stanie wyznać, co doprowadziło mnie do tego żałosnego stanu, bez ujawniania więcej niż powinien się dowiedzieć ktoś taki jak David.
Nie mogłam mu powiedzieć.
Pewnie to zrozumiał, bo zamiast dalej wypytywać skupił na mnie uwagę i poczułam ciepło omiatające i przenikające mnie. Niosące ukojenie. Tak jak dłoń, którą gładził mnie po włosach, nie chcąc dotykać mojej wrażliwej nowej skóry.
Wyraz jego twarzy się zmienił, a oczy rozszerzyły. Za rzadko widywałam z bliska ludzi, żeby wiedzieć, co to oznacza.
– Zostałaś odcięta. Cassiel, ty umierasz. Dlaczego Ashan ci to zrobił?
Miał rację; umierałam. Dręczył mnie głód, mroczne źródło rozpaczy, które narastało z każdym czerpanym z wysiłkiem wdechem. Dżinnom niepotrzebny jest ludzki pokarm; żywimy się tym, co eteryczne… i co znalazło się teraz poza moim zasięgiem. Życie dżinna, sama jego istota, zamknęło się przede mną.
Nic dziwnego, że tak bardzo bolało.
David podniósł mnie i poczułam siłę przyciągania krępującą ciało. A gdyby mnie upuścił? Wyobraziłam sobie zderzenie z ziemią, ból i dopadła mnie koszmarna fala lęku. Skuliłam się w jego ramionach, bezradna i wściekła na swoją niedoskonałość.
Cassiel Wielka. Cassiel Groźna.
Cassiel Wygnana.
Rozpostarłam zmysły, z dala od swojego topornego ciała, aby skupić je na otaczającym świecie. Znajdowałam się w jakimś domu, nie mając pojęcia, jak tu trafiłam i jak odszukał mnie David. Wszystko wydawało się zbyt jasne i ostre, za płaskie. Nie potrafiłam wyczuwać otoczenia, tak jak powinnam, jak robiłam to jako dżinn; łóżko, na którym David ostrożnie mnie położył, wydawało się chłodne i rozkosznie miękkie, ale to tylko nerwy reagowały na dotyk i temperaturę. Ludzkie zmysły, przytępione i niezdarne.
Jako dżinn powinnam w jednej chwili dowiedzieć się wszystkiego o tym pomieszczeniu – poznać jego historię, wiedzieć, gdzie i jak powstało. Mogłabym opowiadać o każdym drobiazgu, gdybym tylko zechciała. Znałabym każdą rzecz, z jej najdrobniejszymi cząsteczkami, i byłabym w stanie rozkładać ją i składać, mając dostateczne moce i zdolności.
Zamiast tego mogłam korzystać tylko z ludzkich receptorów, reagując jedynie na to, co zewnętrzne, interpretując wszystko na podstawie wyglądu i zapachu, dotykając i nasłuchując. I smakując. Coś o metalicznym smaku wypełniało mi usta. Krew. Przełknęłam ją i aż mnie zemdliło. A więc krwawiłam. Na myśl o tym poczułam się jeszcze bardziej krucha.
Łóżko zapadło się nieco, gdy David usiadł na nim obok mnie.
– Cassiel – poprosił. – Spróbuj coś powiedzieć. Zwilżyłam wargi niewprawnym, mięsistym językiem i wycisnęłam powietrze z płuc, usiłując wydobyć z siebie jakiś dźwięk.
– David. – Zabrzmiało tylko jego imię, ale i tak było to pewnym sukcesem. A on w nagrodę uśmiechnął się do mnie.
– W porządku – stwierdził. – Zanim cokolwiek zrobimy, muszę przesłać ci trochę mocy. Jesteś nieźle pokiereszowana. Nie przeciążę cię: przekażę ci tyle, ile trzeba, żebyś stanęła na nogi. W porządku?
Ujął moją rękę w swoją dłoń – zrobił to delikatnie, jednak moje nerwy zaprotestowały przeciw temu nieznanemu dotykowi. Zadrżałam cała w środku i uświadomiłam sobie, że to niepokój ujawniony poprzez ludzkie instynkty.
Ten lęk narastał, gdy czułam ciepło, jakie David mi przekazywał; spływające na mnie… i przepływające przeze mnie. Nie umiałam zatrzymać tego, co próbował mi dać. To było okropne, jak obserwowanie ożywczej wody w rzece, gdy samej umierało się z pragnienia.
David zrezygnował z dalszych prób i usiadł prosto. Za nim, w otwartym oknie wschodziło słońce; ognista kula w pomarańczowych, czerwonych i różowych barwach, ledwie przesłanianych przez cienkie białe firanki. Odwróciłam twarz od tej gorejącej gwiazdy, nie umiejąc chłonąć jej energii, co potrafiłam wcześniej jako dżinn. Pomięta pościel pachniała czymś ludzkim. Na stołku za łóżkiem stało jakieś urządzenie mechaniczne z rozświetlonymi na czerwono cyferkami, abstrakcyjny przedmiot, w którym dopiero po pewnym czasie rozpoznałam rodzaj elektronicznego zegara. Rozumowałam tak wolno. Tak żałośnie, boleśnie powoli.
Szafa przy odległej ścianie pokoju była otwarta i zobaczyłam oszałamiająco barwne ubrania. W pomieszczeniu roznosiła się ostra woń perfum, mydła i seksu.
– To pokój Joanne – wyjaśnił David. – Ona niebawem wróci. Cassiel, czy możesz spróbować opowiedzieć mi, co się wydarzyło?
Pokręciłam głową, a raczej usiłowałam to zrobić – był to, jak sądziłam, powszechnie zrozumiały gest zaprzeczenia. Chociaż wcześniej nigdy nie wcielałam się w ludzką postać, istniały pewne sprawy, które dżinny znały, przyswajając je. Takie jak ludzkie języki. Ludzkie obyczaje. Nie mogliśmy się od tego odciąć, nawet trzymając się z dala; ta wiedza przenikała przez sferę eteryczną wprost do naszej niechętnie nastawionej świadomości.
Była to wina nowych dżinnów, którzy nie odcięli się do końca od swoich ludzkich korzeni i przez to łączyli nas z tym marnym, krótkim człowieczym życiem.
David spojrzał na mnie poważnie, a potem przyłożył mi dłoń do czoła. Był to rodzaj błogosławieństwa, gest bardzo łagodny i delikatny.
– Wiem, że cierpisz – powiedział. – Przykro mi, że nie mogę ci pomóc, ale nie należysz do mojej grupy. Jesteś od Ashana. Nie mogę przekazać ci mocy i nie potrafię cofnąć tego, co on z tobą zrobił.
Ashan. No tak, byłam od Ashana. Byłam jednym ze starych dżinnów, pierwszych dżinnów, którzy istnieli, zanim jeszcze człowiek zaczął chodzić po ziemi. Byłam duchem ognia i powietrza, a teraz Ashan wcisnął mnie w to ociężałe, niesprawne ciało.
Starałam się z tym pogodzić. Sfera eteryczna wydawała się już taka odległa. Tak nieosiągalna.
Porozmawiam z nim – oświadczył David i spróbował wstać. Uruchomiłam mięśnie siłą woli i złapałam go za nadgarstek. Był to słaby chwyt, ledwie można byłoby powstrzymać w ten sposób ludzkie dziecko, a na pewno nie dżinna, ale David zrozumiał ten gest. Znieruchomiał i wyczułam jego przyspieszone tętno, nim skojarzyłam je z ponurym wyrazem jego twarzy. – Nie chcesz, żebym odwiedził Ashana? Jesteś tego pewna?
– Jestem pewna – odparłam szeptem. A więc udało mi się wypowiedzieć na głos aż dwa słowa. Poczułam się dziwnie uradowana. – I tak cię nie posłucha.
Zmęczył mnie wysiłek związany z wypowiedzeniem tego zdania i zamknęłam oczy, lecz ciemność mnie przeraziła i otworzyłam je na nowo. David nadal patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Chciał zadać jakieś pytanie, ale powstrzymał się, pokręcił głową i ponownie pogładził mnie po włosach.
– Odpocznij – powiedział. – Postaram ci się jakoś pomóc.
Zmagałam się z żałosnym poczuciem wdzięczności oraz widmem starej, władczej fali pogardy. Pogardy dla niego za to, że się w ogóle o mnie zatroszczył, i pogardy dla siebie i swojej przerażającej słabości.
– Odpocznij – powtórzył David, a ja, nie zważając już na nic, zagrzebałam się w ciepłą pościel, w woń cudzej ludzkiej skóry, i ciemność zasnuła mi wzrok. Nie chciałam się poddawać. Walczyłam.
Ale ciemność zwyciężyła.
Zbudziłam się na dźwięk kobiecego głosu, ironicznego i lekko rozbawionego.
– W porządku, Davidzie, nie wątpię, że znajdzie się rozsądne wyjaśnienie, dlaczego jakaś naga dziewczyna leży w moim łóżku. Nie, mówię serio, masz jakieś… powiedzmy… pięć sekund, żeby to wytłumaczyć.
Zamrugałam, obróciwszy się niezgrabnie w swoim kokonie z prześcieradeł i koców, i ujrzałam stojącą nade mną kobietę ze skrzyżowanymi rękami. Była wysoka szczupła, miała długie ciemne włosy i oczy jak szafiry. Jej skóra przypominała kruchą porcelanę, lekko pokrytą złotem.
Mimo że nie znałam się na subtelnościach ludzkiej mimiki, od razu odgadłam, że ta osoba nie wygląda na szczęśliwą.
Usłyszałam, jak David poruszył się w drugim końcu pokoju, gdzie wcześniej usiadł w fotelu. Odłożył trzymaną książkę i wstał, żeby podejść do kobiety i ją objąć.
– Ona ma na imię Cassiel. To dżinn. Zostanie tu tylko do czasu, aż pomogę jej odzyskać siły – powiedział. – Coś jej się przydarzyło. Nie wiem, co, ale próbuję to ustalić.
– To jedna z twoich?
– Właściwie nie. Od Ashana.
– Od Ashana? Nieźle, nie ma co. Pięknie. – W nagłym przebłysku zrozumienia dotarło do mnie, że ta kobieta to na pewno Joanne Baldwin. Znałam ją oczywiście. Wszystkie dżinny wiedziały o istnieniu Strażniczki Pogody oraz jej romansie z jednym z dwóch przywódców świata dżinnów. Należała do najbardziej poważanych ludzi żyjących na tej planecie… i najbardziej znienawidzonych przez wielu, w tym przez Ashana. – W takim razie dlaczego nie leży w jego łóżku, tylko w moim?
– Dobre pytanie – odpowiedział David. – Sam nie wiem. Ona nie mówi za dużo. Nie może.
Zdałam sobie sprawę, że Joanne się nie złości, pomimo tego, co mówiła. Patrzyła na mnie, jak mi się wydawało, raczej z sympatią.
– Cassiel – mruknęła. – Davidzie… czy masz pewność, że ona naprawdę jest dżinnem? To znaczy…
Jej słowa mnie przeraziły. Jak ona może nie być o tym przekonana? Czy upadłam tak nisko, że można mnie uznać za człowieka?
Starym dżinnem – zdołałam powiedzieć. – Od Ashana.
Jej następne pytanie było skierowano bezpośrednio do mnie.
– Nigdy dotąd się nie spotkałyśmy, prawda?
– Nie. – Ponieważ nigdy wcześniej nie nosiłam ludzkiej skóry. Jakoś nigdy tego nie pragnęłam.
Skinęła powoli głową, a między jej brwiami pojawiła się lekka zmarszczka.
– David mówi, że jesteś obolała. – Jej błękitne oczy nie były skupione na niczym, a czarne źrenice się rozszerzyły. Wiedziałam, że zerka w sferę eteryczną i widzi tam moją pokiereszowaną duszę. – Mój Boże. Naprawdę źle z tobą. Czy w ogóle możesz czerpać moc?
Zdołałam przecząco pokręcić głową. Joanne zwróciła się do Davida:
– Co ten drań sobie wyobraża, do cholery, tak nam ją podrzucając? Czy próbuje ją zabić, czy tylko wszystko nam popsuć? Musimy się stąd zabierać, do diabła! Przecież mamy być przynętą dla Wartowników, a nie… szpitalem dla zbłąkanych dżinnów.
Wymienili długie spojrzenia, którego znaczenia nie potrafiłam zrozumieć. David dotknął jej lekko, musnąwszy palcami skórę na ramieniu.
– Nie wiem, co on zamierza, ale jeśli nie zdołamy obmyślić sposobu, żeby zapewnić jej dostęp do sfery eterycznej, to ona zginie, bez dwóch zdań – powiedział David. – Jest bardzo słaba. Ledwie przybrała tę postać. Nie ma szans, żeby w takim stanie mogła się znowu przeobrazić. Teraz czerpie resztki sił ze swoich zapasów, a tego, co próbuję jej przekazać, nie potrafi zatrzymać. Jej Łącznikiem jest Ashan, więc sądzę, że nie jest w stanie przyjąć mocy ode mnie. Nie mogę jej uratować.
Joanne przysunęła krzesło i usiadła, opierając łokcie na kolanach. Miała na sobie dopasowany czerwony top i niebieskie spodnie z grubej tkaniny, a na jej lewej ręce połyskiwało złoto z ogniście czerwonym rubinowym oczkiem.
– Chcesz, żebym spróbowała? – spytała, zerkając w kierunku Davida. Skrzyżował ramiona i poważnie się zasępił. – Daj spokój, warto zaryzykować. Ashan na pewno pozostawił jakąś awaryjną furtkę. Pozwól mi spróbować. To lepsze niż machnąć na nią ręką i mieć ją potem na sumieniu, prawda?
Przytaknął jednym krótkim skinieniem głowy, ale uprzedził:
– Jeżeli coś się wydarzy, zerwę połączenie. Uważaj. Cassiel dysponuje potężną mocą, choć teraz nie jest sobą.
Chciałam się obrazić na taką sugestię, wypowiedzianą przez nowego dżinna – nawet kogoś takiego jak David – ale nie mogłam zaprzeczyć prawdzie. Nie byłam sobą. Już nawet tak naprawdę nie wiedziałam, jaką część siebie utraciłam, a co pozostało.
Czułam, że zatracam się coraz bardziej z każdym uderzeniem swojego ludzkiego serca.
Joanne odetchnęła głęboko, wyciągnęła rękę i oplotła długimi, wypielęgnowanymi palcami moje – dziwnie blade.
Moc połączyła nas jak błyskawica uderzająca w ziemię i wydało mi się, że całe moje ciało aż skręciło się z bólu. Prawdziwa moc, przelewająca się jak rozpalona do czerwoności lawa przez żyły i nerwy, sycąca i wypełniająca ciemne wnętrza moich kości. Niemalże zapłakałam z ulgi, bo była tak potężna i tak bardzo jej pragnęłam; chciwie czerpałam ją z wielkich, przebogatych zapasów Joanne, pławiąc się w niej, rozkoszując się nią…
…Aż ostra, mroczna siła wdarła się między nas i przepływ energii ustał.
David stanął pomiędzy nami i pchnął mnie, jedną rękę przyciskając mocno do mojej klatki piersiowej. Przygwoździł mnie do łóżka, kiedy rzucałam się i dyszałam, ale uwagę skupił głównie na Joanne Baldwin. Stała przy przeciwnej ścianie, a krzesło, na którym siedziała wcześniej, leżało wywrócone. Gdy na nią popatrzyłam, osunęła się powoli na podłogę i ukryła twarz w roztrzęsionych dłoniach.
– Jo? – odezwał się do niej David głosem zaniepokojonym i pełnym złości. – Nic ci nie jest?
Niepewnie kiwnęła ręką, nie patrząc na niego.
– Już w porządku – odparła. – Dajcie mi chwilę odsapnąć. To nie jest zbyt przyjemne.
David nabrał powietrza w płuca i znowu skoncentrował uwagę na mnie.
– Leż spokojnie – rzucił, a ja przestałam się miotać, nagle świadoma złości w jego oczach i tego, jak zdesperowana musiałam się wydawać – jaka pierwotna. Znieruchomiałam, jeśli nie liczyć szybkich chrapliwych oddechów, i skinęłam głową, by dać mu znać, że odzyskałam panowanie nad sobą. Puścił mnie z wahaniem. Usiadłam powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, aby nie prowokować go do powtórnej akcji obronnej.
– Przepraszam. – Wypowiadanie słów przychodziło mi już teraz znacznie łatwiej. – Nie chciałam wyrządzić jej krzywdy.
– Cóż, to dobrze – rzekła Joanne i jęknęła. – Ale tak swoją drogą, było ciężko. Cholernie bolało. – Jej niebieskie oczy nabiegły krwią i zdradzały oszołomienie, jak gdyby ktoś uderzył ją w głowę. – No, dobra. Może niezbyt nadaję się na Florence Nightingale dla dżinnów.
Czułam się już lepiej. Trochę spokojniej, choć bynajmniej jeszcze nie normalnie. Przynajmniej moja ludzka powłoka zaczęta funkcjonować właściwie – dobre i to na początek. Odrzuciłam pościel i opuściłam nogi na podłogę, ale minęła długa, bolesna chwila, zanim zdołałam się podnieść i utrzymać równowagę.
Tym razem David nie pospieszył mi z pomocą. W rzeczywistości i on, i Joanne stali w bezpiecznej odległości ode mnie.
– Czy ona pozostanie w takiej postaci? – spytała Joanne.
– Na to wygląda. – David przypatrywał mi się z naukowym zaciekawieniem, gdy postawiłam jedną stopę przed drugą, robiąc swój pierwszy niepewny krok jako człowiek, a potem kolejne, aż wreszcie dotarłam przed lustro w drzwiach szafy.
Długie było to moje ciało. Chude. Jak na postać kobiecą wąskie, ledwie zaokrąglone na piersiach i biodrach. Miałam długie ręce i nogi oraz bardzo bladą skórę. Włosy przypominały białą purchawkę wokół głowy, cienkie i zwiewne, a oczy…
…Moje oczy były mieszanką chłodnej zieleni i arktycznego lodu. Nie lśniły jak oczy dżinnów. Brakowało mi mocy do takich popisów.
– No to kiepsko – stwierdziła Joanne, kiedy znowu wstała, chwiejąc się nieco. – Bo mam nieodparte wrażenie, że taki wygląd albinoski ograniczy wybór modnych ubiorów. I spowoduje, że będzie się wyróżniała. Z drugiej strony, zawsze można się uciec do sztucznej opalenizny.
Takie wcielenie wybrałam sobie instynktownie. Coś w nim musiało nieco odbijać moją naturę. Zadrżałam lekko, obserwując grę mięśni pod nieskazitelnie białą skórą.
David przechylił na bok głowę, obserwując mnie, gdy przypatrywałam się swojemu nowemu ciału.
Joanne zwróciła na to uwagę.
– I co, mój drogi? Jeśli nie masz zamiaru wsuwać jej dolarów w skąpe Stringi, których ona zresztą nie ma na sobie, to przydałby się szlafrok.
Uśmiechnął się i wyjął jakiś ciuch z jej szafy. Była to bardzo długa, bladoróżowa, zwiewna jedwabna szata, która wydała mi się zimna w zetknięciu ze skórą, ale od razu zaczęła się nagrzewać. Mój pierwszy strój. Jego kolor kojarzył mi się z pierwiosnkami, kwieciem wiśni poruszanym przez wiatr, blaskiem wschodzącego słońca. Ale najbardziej przywodził na myśl zmienne, eteryczne barwy aury dżinnów, tak delikatne, że aż prawie przezroczyste.
Wygładziłam tkaninę, przewiązałam się paskiem i popatrzyłam na nich dwoje. David podszedł do Joanne i spoglądali na mnie z identycznymi minami, które nie były całkiem przyjazne, ale nie były także nieufne. Zdradzały ostrożność.
– Dziękuję wam – powiedziałam. – Już mi lepiej.
Od tysiąca lat nie wypowiedziałam słowa wdzięczności pod adresem nowego dżinna, a co dopiero człowieka. Ludzie należeli do istot niższego rzędu, a ja żywiłam dla nich jedynie pogardę, jeśli już w ogóle obdarzałam ich jakimiś uczuciami.
A zatem takie wyznanie sporo mnie kosztowało i nadal miałam w sobie złość, że upadłam tak nisko. Wiedziałam, że Joanne słyszy echo tych doznań. Pogłos arogancji. Tylko czy to naprawdę arogancja, jeśli ktoś naprawdę jest lepszy?
– Jeszcze mi nie dziękuj. Poczułaś się lepiej, ale taki stan nie potrwa długo – powiedziała Joanne. – Moc, którą wzięłaś ode mnie, wyczerpie się, tym szybciej, im częściej będziesz z niej korzystać. Z tego, co rozumiem, sama nie masz dostępu do sfery eterycznej; zyskasz go tylko pod wpływem kontaktu z człowiekiem. Ze Strażnikiem. – Jej oczy zwęziły się i bardzo pociemniały.
– Co czyni z ciebie rodzaj ifrita. Istotę, która poluje na ludzi, a nie na dżinny. Aż trudno mi to wyrazić, jak bardzo się tym martwię.
Ifrit. Egzystencja w takiej formie stanowiła mroczny sen wszystkich dżin nów – bez nadziei na pełne uleczenie, a jednak trwając przy życiu. Bez końca pochłaniając moce i życiową esencję innych dżinnów, by samej czy samemu przetrwać. Niezupełnie byłam ifritem, ale Joanne zasadniczo miała rację… Byłam kimś pokrewnym takiej istocie. A Strażnicy powinni się mnie obawiać.
Strażnicy, z czego zdałam sobie sprawę z nagłym przestrachem, byli moim pokarmem.
Wymagało to jakiegoś oświadczenia. Jakiejś obietnicy.
– Nie będę na was polowała – powiedziałam i zabrzmiało to tak, jakbym uznała cały ten pomysł za niesmaczny. – Nie musicie się mnie bać.
– Och, ja się nie boję – stwierdziła Joanne i skrzyżowała ramiona. – Gdybym się bała, to – uwierz mi – ta rozmowa miałaby zupełnie inny przebieg. Ale też nie pozwolę ci się posilać Strażnikami, którzy znajdą się na twojej drodze. To, co właśnie zrobiłaś ze mną, zabiłoby większość z nich.
Poczułam, jak moje ciało sztywnieje, a czubki palców mrowieją od mocy. Zastanawiałam się, czy moje oczy przybrały ten metaliczny blask, który widziałam u Davida.
– Jak mnie powstrzymasz? – zapytałam bardzo cicho. – Przecież nie dam się zamknąć w klatce ani w butelce, Strażniczko. Moja rasa miała z tym do czynienia aż za często.
Nigdy w swoim życiu nie byłam niewolnicą ludzi. W odróżnieniu od wielu swoich pobratymców, którzy za sprawą sztuczek lub przekupstwa musieli służyć Strażnikom przez długie tysiąclecia, nigdy nie trafiłam do takiej niewoli, nigdy nie byłam ich własnością. Nie przepadałam za śmiertelnikami, ale i nie bałam się ich. I przenigdy nie dałabym się zniewolić.
Staliśmy tak, tworząc osobliwy trójkąt w ludzkim z pozoru, normalnym domu. David był potężny i pełen mocy, ale nie mógł na mnie wpływać, gdyż należałam do zupełnie innego rodzaju dżinnów. Joanne także dysponowała siłą, lecz przy tym była krucha i śmiertelna, wobec czego nie zagrażała mi bardziej niż ktokolwiek inny z jej rasy.
Tylko… kim byłam ja sama?
Nie wiedziałam tego. Z pewnością nie byłam człowiekiem, dżinnem również nie, i to mnie przerażało. Powiedziałam bardzo cicho i spokojnie:
– Dokąd mam iść? Jeśli nie tu jest moje miejsce, to gdzie?
Nawet w moim własnym odczuciu zabrzmiało to dziwnie pusto i słabo. Joanne i David wymienili spojrzenia, porozumiewając się ze sobą w niemym języku, którego nie rozumiałam.
– Ona ma rację – stwierdził w końcu David. Joanne westchnęła.
– Możesz tu zostać – odezwała się. – Przez kilka dni, nie dłużej. Ale wystarczy jeden fałszywy krok, Cassiel, a pożałujesz, że nie pozwoliliśmy ci umrzeć.