Ranczo – jeśli rzeczywiście znajdowałam się na nim – wydawało się bezkresne i opustoszałe. Niewiele wskazywało na to, że mieszkali tu jacyś ludzie – nie było płotów ani zwierząt hodowlanych, tylko jelenie, które oddaliły się od drogi na dźwięk silnika nadjeżdżającego wozu. Nie dostrzegałam świateł, budynków ani innych pojazdów.
Jak się zorientowałam, Ranczo rozciągało się na ogromnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Gdybym gdziekolwiek zjechała z drogi, znalazłabym się w szczerym polu, na pustkowiu.
A jednak ta droga musiała dokądś prowadzić.
Luis pewnie nie żyje, odezwał się mój bezlitosny duch dżinna. I co teraz zrobisz? Powinnaś zabrać się stąd i oszczędzić sobie cierpień i przykrości.
Zerknęłam na pistolet maszynowy na siedzeniu obok i po raz pierwszy odpowiedziałam wprost własnemu dżinnowi:
– Nie zabiorę się stąd. Pozabijam ich wszystkich. I porozwożę tamte dzieci do domów.
Piękne słowa szczytne zamiary, ale kiedy wjechałam na ostatnie wzniesienie i ujrzałam dolinę przed sobą, połapałam się, że pewnie zabraknie mi amunicji, aby uporać się z problemami, przed jakimi stanęłam.
Zobaczyłam rozświetlone obozowisko, które, jak oceniałam, zajmowało obszar niewielkiego miasteczka. Otaczały go dwa rzędy murów, wewnętrzny i zewnętrzny, z pustą przestrzenią między nimi, a na obrzeżach wznosiły się wysokie żelazne wieże.
Wyglądało to zupełnie jak więzienie.
Wewnątrz murów znajdowały się prostokątne, uszeregowane budynki. Niektóre z nich miały rozmiary małych domków, inne z kolei dorównywały wielkością szkołom albo ratuszom. Część tego obozowiska – właściwie miasteczka – zajmował parking pełen pojazdów. Ciężarówek, wozów osobowych i terenowych, sporych furgonetek.
Światła sprawiały, że w nocy było tam jasno jak za dnia, nie tylko w samym obozie, ale i na wszystkich drogach prowadzących do tego miejsca.
Przypomniał mi się na to pewien tekst, rzucony kiedyś przez Manny'ego.
– Potrzebna będzie większa bryczka – powiedziałam cicho do siebie. Wydało mi się to dziwnie zabawne w owej chwili, ale było to zapewne skutkiem utraty krwi i rozwijającej się infekcji.
Nie przyszło mi do głowy, że zdołają odkryć moją obecność na szczycie wzgórza – wcześniej wyłączyłam światła w wozie – jednak wyraźnie nie doceniłam przeciwnika. Usłyszałam wycie alarmowych syren i dojrzałam poruszenie wśród ludzi w obozie.
Może nie chodzi o mnie, pomyślałam, a wtedy odbiornik radiowy na płycie rozdzielczej mojego terenowego auta zaskrzeczał i rozległ się w nim głos: „Mamy intruza na wzniesieniu w kwadracie 157, powtarzam: w kwadracie 157. Do wszystkich jednostek: przechwycić”.
Wrzuciłam wsteczny bieg i wycofałam się z pagórka wykonałam zwrot i popędziłam z całą prędkością w kierunku, z którego przybyłam. Nierówności na drodze wywoływały nowy, ostry ból w mojej ranie, ale zmusiłam się do tego, by się na nim nie skupiać. Ucieczka była dla mnie jedynym wyjściem. Mogłam pomartwić się wewnętrznym krwotokiem później, jeżeli przeżyję.
Dostrzegłam błysk świateł za sobą. Szybko się zbliżały.
Inny pojazd wyjechał zza drzew na prawo ode mnie. Skręciłam gwałtownie i otarłam się swoim dżipem o niego, zdzierając nieco lakieru i wkopując się kołami w piach, zanim pomknęłam przed siebie.
Cassiel?
Głos Luisa rozległ się w moim uchu. Wydawał się odległy i spowolniony.
– Nie teraz – warknęłam. Zerknęłam we wsteczne lusterko. Ścigał mnie sznur uzbrojonych pojazdów, a pociski odbijały się od metalowej karoserii dżipa i odrywały drzazgi z drzew przede mną.
Poczekaj… nie… to nie tak, jak myślisz…
Próbują mnie zabić, pomyślałam, i na razie teoria ta wydawała się sensowna. Uciszyłam go i jechałam dalej, biorąc niebezpieczny, ostry zakręt na dwóch bocznych kołach, a kilkanaście metrów przed sobą zobaczyłam na drodze stojące w rządku dzieci.
Przez krótką fatalną chwilkę dżinn w mojej jaźni mówił: Nie zatrzymuj się.
Zdjęłam stopę z pedału gazu i wcisnęłam hamulec, sprawiając, że dżip, drżąc cały, przystanął o ćwierć metra od dzieci, które się nie poruszyły.
Wzięłam pistolet maszynowy, ale wydał mi się bezużyteczny. Przecież nie miałam zamiaru strzelać, nie do dzieci, a one o tym wiedziały.
C.T. Styles wyszedł zza drzewa i podszedł do dżipa od strony kierowcy.
– Naprawdę jesteś mocna – zauważył. – Mało kto dojechał tak daleko. Chodź. Zabiorę cię do domu.
Już wcześniej skazał mnie na śmierć w lesie, zostawiając na pastwę niedźwiedzia. Nie byłam na tyle głupią by przypuszczać, że tym razem życzy mi dobrze.
Mało kto dojechał tak daleko.
– Skąd wiesz, ile osób tu dotarło? – zapytałam go. – Przecież jesteś tu dopiero od kilku dni.
Jego ciemne, niewinne oczy się zaokrągliły.
– A kto ci to powiedział?
– Twój ojciec.
C.T. obdarzył mnie powolnym, pobłażliwym uśmiechem.
– Mój tato nie o wszystkim wie. Przyjeżdżałem tutaj często. Mama mnie przywoziła. Na szkolenie.
Szkolenie.
Byłam całkowicie pewna, że policjant Styles nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Może tym razem jego żona nie zechciała, albo nie mogła, odwieźć chłopca do domu ze szkolenia.
A Isabel? Czy Angela także przywoziła tu Isabel? Nie, to niemożliwe. Manny coś by o tym wiedział. Daleko stąd do Albuquerque; zniknięcie dziewczynki zostałoby zauważone.
C.T. czekał na moją reakcję. Nie doczekał się jej. W końcu opuścił swoją pulchną rączkę i odstąpił.
Jego miejsce zajął uzbrojony człowiek, którzy wziął mnie na muszkę.
– Proszę pani – powiedział. – Proszę wysiąść z wozu i rzucić broń albo strzelę prosto w pani głowę. I żadnych sztuczek, bo wpakuję kulę w czaszkę. Jeśli zginę, zabiją panią inni. Zrozumiano?
Zrozumiałam. Zostawiłam broń i wysiadłam z dżipa. Ledwie trzymałam się na nogach, co wyszło mi na dobre, bo żołdak kopnął mnie w okolicę kolana i przewróciłam się na ziemię. Wykręcił mi ręce za plecami i związał nadgarstki cienkim plastikowym paskiem, a potem znowu przystawił mi lufę do tyłu głowy.
– Tylko bez kombinowania z więzami, bo kulka w łeb.
– Już to do mnie dotarło – zapewniłam go. Znalazłam się znowu w dżipie, tym razem na pace, wraz z eskortującym mnie facetem, który bez przerwy mierzył do mnie z broni.
Nie miałam sił, żeby uciekać, a zresztą tym razem taka próba nie dałaby żadnych korzyści. Tam w dole, w obozie, mogłam liczyć na pomoc medyczną odpoczynek oraz możliwość odszukania Isabel. I na zaczerpnięcie mocy od jakiegoś Strażnika, może nawet od Luisa.
W lesie czekała mnie tylko śmierć, a chociaż jej perspektywa nie przerażała mnie aż tak bardzo, jak się tego spodziewałam, nie miałam zamiaru ginąć jak jakiś nieudacznik.
Wkurzało mnie, że po tak długim, intensywnym życiu miałabym skończyć w śmiertelnym jęku klęski.
Pod wpływem wewnętrznego zamętu napięłam mięśnie i zacisnęłam pięści, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki gość celujący w moją głowę nie powiedział:
– Przestań się ruszać albo kula w łeb. Westchnęłam i się odprężyłam.
Ogrodzony teren był w rzeczywistości nawet większy, niż myślałam. Wzniesienie tamtejszych budowli i murów musiało pochłonąć dużo czasu, pieniędzy i ciężkiej pracy. Budowniczowie tego miejsca przejęli wiedzę od swoich przodków, jak stwierdziłam – pozostawiając wolną przestrzeń wokół ogrodzenia. Nic na niej nie rosło, nawet trawa. Zastanawiałam się, czy posłużyli się jakimś Strażnikiem Ziemi, by tak wyjałowić ten pas ziemi. Na wieżach, rozstawionych przy murach w równych odstępach, znajdowali się uzbrojeni wartownicy – i nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę konwój, jaki mi towarzyszył. Kiedy wjechaliśmy w białą poświatę latami, przypatrzyłam się dokładniej temu, który mnie schwytał. Był nijaki. Przeciętnej budowy ciała, o cerze typowej dla osób wielu ras i narodowości. Miał na sobie cętkowany kombinezon bez oznak i mocne czarne trepy. Żadnych ozdób, żadnych oznakowań na umundurowaniu.
– Nie gap się na mnie – powiedział. – Albo…
– Albo kula w łeb – dokończyłam. – Przestań się powtarzać.
Uśmiechnął się nieznacznie i wcale nie wesoło.
– Jestem innego zdania. Myślę, że muszę o tym przypominać. Naprawdę zabiłbym…
– Nie wątpię.
Spojrzałam na zewnątrz, gdzie masywne metalowe wrota otwierały się powoli, abyśmy mogli wjechać do środka. Jak w przypadku każdego dobrego systemu zabezpieczeń kontrolowano przejazd, więc jedna z bram zamykała się przed otwarciem następnej, pozostawiając przybywających bez możliwości ucieczki w pasie ziemi niczyjej między dwoma pasami murów.
Zastanawiałam się, jak można to wykorzystać. Nic nie przychodziło mi do głowy, ale przecież byłam osłabiona, chora i obolała, a kipiąca we mnie złość wydawała się zakłócać logiczne rozumowanie.
Następne wrota otworzyły się z trzaskiem. Hydrauliką pomyślałam. Pewnie mogłabym dać sobie radę z urządzeniami hydraulicznymi.
Ale nie w tej chwili.
Wartownik otworzył usta, kiedy się poruszyłam.
– Kula w łeb, tak, wiem – powiedziałam. – Spróbuj celować w sam środek czaszki. Bardzo bym nie chciała ginąć powoli i zmuszać cię do zmarnowania drugiego naboju.
Na to wreszcie się przymknął.
Uliczki wewnątrz obozu były czyste i rozmieszczone w przemyślany sposób. Nie było na nich widać żywej duszy, choć dostrzegłam poruszenie za zasłonami i żaluzjami, kiedy z rykiem silnika mijaliśmy domy i budynki przypominające koszary. Było tam stosunkowo mało zieleni, z wyjątkiem małego parku w samym centrum obozowiska, z trawą i kilkoma wysokimi sosnami.
Ach, powinnam jeszcze wspomnieć o placu zabaw. Zobaczyłam na nim huśtawki i piaskownice. Stanowiło to kolejny dowód, o ile ktoś takiego jeszcze potrzebował, że w tym urządzonym na wojskową modłę obozowisku znajdują się dzieci.
Za parkiem stał inny budynek – niepodobny do pozostałych. Perłowobiały, niemal naturalny w swoich kształtach. Mignął mi tylko przed oczami, ale to, co ujrzałam, zaniepokoiło mnie. To coś wywołało we mnie echo jakichś dawnych wydarzeń.
Czegoś, co nie zaszło tutaj, w tym miejscu.
Dżip zatrzymał się przed nijakim betonowym gmachem.
– Nie ruszać się – rzucił do mnie wartownik, wysiadając z wozu. Nie odrywał ode mnie wzroku. Roztropnie nie zbliżał się do mnie, tylko nieustannie trzymał mnie na muszce, gdy dwóch innych wartowników ściągało mnie z siedzenia na ziemię. Nie stawiałam oporu, ale i nie wypełniałam ich poleceń, bo ledwo mogłam iść.
Betonowy gmach okazał się więzieniem, a wewnątrz znajdowały się pojedyncze cele ze wzmocnionym stropem i podłogą. To, jak pomyślałam, miało udaremnić uwięzionym Strażnikom korzystanie z mocy, jednak mimo masywnych drzwi zawsze dało się znaleźć jakąś szczelinę, jakąś lukę. Trudno było zakuć w łańcuchy Strażnika Ziemi…
Wyczułam znajomą moc i poderwałam nagle głowę, która już mi powoli opadała.
– Luis?
Przebywał w pierwszej krypcie, jaką minęliśmy. Przez judasza w drzwiach, obok których przechodziliśmy, dostrzegłam znajomy błysk jego piwnych oczu.
– Cassiel? – mówił powoli i niepewnie. – Dobrze się czujesz?
– Nie – odpowiedziałam.
Świadomość, że on jest tutaj i żyje, przepełniła mnie niespodziewaną słodką i ożywczą ulgą. Tamci zamknęli mnie w pomieszczeniu sąsiadującym z celą Luisa, które było naprawdę ponure – gładka podłoga, gołe ściany, toaleta z nierdzewnej stali w kącie oraz zlew z kranem. W rogu leżał zwinięty materac.
I nic poza tym. Zupełnie nic.
Nie rozwiązali mnie, wobec czego zastanawiałam się poważnie, jak niby miałam korzystać z tych udogodnień, które mi tak hojnie zaoferowali, lecz wreszcie usłyszałam ciężki szczęk mechanizmu zamka i do pomieszczenia wkroczyła Strażniczka Ziemi.
Była wysoka, surowa, z krótkimi brązowymi włosami i zaciętymi ustami, i miała bardzo nieprzyjemną minę, zdradzającą, że ja sama oraz wszystko, co się ze mną kojarzyło – cokolwiek mogło to być – wywoływało w tej kobiecie głęboką pogardę. Miała na sobie typowo wojskowy, oliwkowozielony kombinezon zapinany z przodu na zatrzaski; o dziwo, na jej stroju nie było żadnych dystynkcji. Wcześniej zawsze sądziłam, że ludzie czują się zmuszeni do wyróżniania się za sprawą insygniów.
Rzuciła na posadzkę ciasno zaplecione zawiniątko i zakręciła w powietrzu palcem.
– Obrócić się.
Wykonałam pełny obrót, szurając stopami, i w końcu znowu stając twarzą do niej. Przewróciła oczami.
– Nie tak, idiotko, stań do mnie tyłem.
– No to wyrażaj się precyzyjnie.
Kiedy stanęłam zwrócona do niej plecami, podeszła w kilku szybkich, zwinnych krokach i poczułam, jak trzaska plastikowy pasek, który krępował mi nadgarstki. Strażniczka odstąpiła, trzymając w ręku resztki więzów.
– W porządku – powiedziała. – Rozbieraj się. Zdejmuj wszystko.
Jeśli była to ludzka próba sprawienia, bym poczuła się skrępowana lub upokorzona, to nic nie dała. Jedyny problem z rozebraniem się do naga stanowił dla mnie fakt, że trudno mi było schylać się i wyprostowywać bez wywoływania nowej fali potwornego bólu w boku. Kiedy już zdołałam zdjąć ubranie – ona mi w tym nie pomogła – Strażniczka znów się zbliżyła.
– Unieś ramiona – zażądała i pochyliła się, by obejrzeć ranę na moim boku. – Paskudna. Czy zrobił to jeden z naszych pupilków?
– Pupilków? – powtórzyłam.
– Wyrzutków – wyjaśniła. – Wynajdujemy im jakieś zajęcia. Stój bez ruchu.
Nie powiedziała „zaboli”, bo, jak podejrzewałam, mało ją to obchodziło. Przytrzymałam się dłonią ściany, rozpaczliwie usiłując nie skamleć pod wpływem żrącego bólu, gdy kobieta dotykała rany.
Spojrzała z zadowoleniem.
– Wdała się infekcja – stwierdziła. – Uszkodzenie wątroby i kilku naczyń krwionośnych. Spróbuję coś z tym zrobić. Postaraj się nie wrzeszczeć.
Przyłożyła rękę do rany i przekonałam się, że nie wszyscy Strażnicy Ziemi, którzy potrafią leczyć, powinni się tym zajmować. Najwyraźniej nie miała pojęcia, ile bólu mi sprawią a obchodziło ją to jeszcze mniej. W końcu nie mogłam już powstrzymać krzyku. Poczułam się tak, jakby wlała mi w ranę wrzącą lawę.
Wydusiwszy ze mnie wrzask – na czym, zdaje się, właśnie jej zależało – Strażniczka zamknęła ranę i odsunęła się, by z podziwem przypatrzeć się swojemu dziełu. Nie było ono mistrzowskie: placek zaczerwienionej skóry wielkości dłoni i grudowata blizna.
– Powinnaś się w tym podszkolić – rzuciłam. Nie przekazała mi ani trochę mocy poprzez kontakt, co najwyżej doprowadziła do odtworzenia utraconej przeze mnie krwi. W rzeczywistości leczenie, jakie zastosowała, osłabiło mnie jeszcze bardziej, a nie wzmocniło, i uznałam, że taki właśnie był jej zamiar. Pod wpływem tego miałam się nie rozchorować i nie umrzeć, ale zrobiłam się zbyt słaba, aby stanowić potencjalne zagrożenie.
Obnażyła zęby – nie określiłabym tego jako uśmiech – i kopnęła w moją stronę zawiniątko.
– Ubierz się – poleciła. – Chyba że wolisz pozostać goła. Ja mam to gdzieś.
Wyszła zabierając moje stare ubranie i zamykając za sobą pancerne drzwi. Kucnęłam i podniosłam pakunek. Rozplatałam go; zawierał cieniutki kombinezon w kolorze jaskrawożółtym, odblaskowym, i zwykłą bawełnianą bieliznę, skarpetki oraz parę nędznych butów z napisem „Więzień” na podeszwach. Nie było stanika, ale ponieważ byłam chuda, nie przejęłam się tym.
Sama sporządziłabym sobie ubranie, gdybym miała siłę, ale brakowało mi jej, poza tym panował chłód. W celi było zimno jak w jakiejś pieczarze. Albo w krypcie. Wyobraziłam sobie, jak oni pieczętują tę celę i odchodzą, pozostawiając mnie, abym się zagłodziła w osamotnieniu. Dżinn uznałby to za coś frustrującego i nudnego.
Dla człowieka oznaczało to jednak śmierć.
Ubranie nie dawało ciepła, ale poczułam się w nim mniej słabowita – zdaje się, że trochę przeceniałam to, jak ludzkie ciało wpływa na moje odruchy. Ludzie w obecnej dobie, w obowiązującej kulturze, potrzebowali okryć, by czuć się względnie bezpiecznie.
Gdy rozwinęłam materac, znalazłam w nim złożony cienki koc i małą poduszkę. Koc zarzuciłam na siebie, przechadzając się po pomieszczeniu. Mogłam wyczuć obecność Luisa mgliście i niewyraźnie, za ścianą. Gdybym tylko mogła go dotknąć…
Ale oni już postarali się, by to wykluczyć.
Przycisnęłam dłonie, a potem także czoło do ściany. Wyczuwałam go tam, może nawet postąpił to samo, żeby się ze mną porozumieć.
Zaszumiało mi w uszach i usłyszałam jego głos, w uderzająco wyraźnym stereo.
Cassiel?
– Jestem tutaj – odparłam. Nie wiedziałam, czy może mnie dosłyszeć, ale przypuszczałam, że tak. Udało mu się to nawet wtedy, gdy jechałam szosą. – Nic ci nie jest?
Ta suka Strażniczka wciąż faszeruje mnie narkotykami, odezwał się jego głos. Wydawał się wściekły i rozkojarzony. Nie mogą jasno myśleć. Zejście z tych drągów będzie parszywe. A co z tobą?
– Osłabiła mnie – odrzekłam. – Pewnie uważa, że nie musi mnie narkotyzować. – Gdybym znalazła sposób na zetknięcie się z Luisem, w ostateczności pożałowałaby tego. – Co ci wiadomo o tych ludziach?
Mc, poza tym że hodują młodocianych Strażników Ziemi i budują jak szaleni. Glos Luisa stal się ponury. Mają Ibby Powiedzieli, że zrobią jej krzywdę, jeśli będę coś kombinował.
O tak, tamta Strażniczka Ziemi z pewnością pożałuje tego, co zrobiła.
– Odnalazłam C.T. Stylesa – oznajmiłam. – Właściwie to on znalazł mnie. – Opowiedziałam o zasadzce i o dzieciach, które zachowywały się dziwnie. – Myślę, że one nie są sobą. Chyba ktoś nimi steruje. Wykorzystuje je.
Tylko po co porwane dzieciaki miałyby węszyć jak strażnicze psy? Jestem pewien, że mogliby się postarać o prawdziwe dobermany. W jego głosie brzmiała irytacja.
Przypomniało mi się coś, o czym wspomniała tamta Strażniczka Ziemi.
– Wyrzutki – powiedziałam. – To są wyrzutki.
Kto je wyrzucił? – dopytywał się.
Tego nie wiedziałam. Podejrzewałam, że od odpowiedzi na to pytanie zależało wiele, także nasze życie.
Choć Luis starał się koncentrować, w końcu się poddał, a jego słowa przeszły w rozdzierające uszy piski i wycia, wywołane przez niekontrolowane drgania. Wyciszyłam je pospiesznie, ale nadal przywierałam do ściany i sądziłam, że po drugiej stronie tej betonowej zapory on zachowywał się tak samo.
– Nie wiem, czy jeszcze mnie słyszysz – powiedziałam. – Jeśli tak, to oszczędzaj siły. Ja zrobię to samo.
Względy praktyczne sprawiły, że zwinęłam się w kłębek na nierównym, niewygodnym materacu i zasnęłam, aby zaoszczędzić możliwie najwięcej energii.
Śniłam o Isabel, samej w lesie, i o niedźwiedziu.
Kiedy się obudziłam, ktoś akurat wsuwał tacę przez szczelinę nad podłogą w drzwiach celi. Jedzenie nie wyglądało zbyt apetycznie, ale nie miało to większego znaczenia; to nie prowiantu mi brakowało.
Stoczyłam się z posłania, podpełzłam do szczeliny i chwyciłam za przegub dłoni faceta który wpychał tacę. Zaskoczony wydał z siebie zduszony odgłos, który prze rodził się w gardłowy krzyk, gdy próbowałam wyciągnąć z niego moc.
Był zwyczajnym człowiekiem. Zaczerpnęłam z niego marną odrobinę, niewystarczającą nawet by wzmocnić pojedynczy oddech, zanim wartownik wyrwał mi się i uciekł.
Powoli, z wielkim skupieniem zjadłam to, co było na tacy. Trochę pomogło, ale bez zastrzyku mocy od jakiegoś Strażnika miałam się wkrótce znaleźć w poważnych tarapatach. W odróżnieniu od ludzkiego ciała moje się nie regenerowało. Nie zachodziła sprawna przemiana materii, a energia wyczerpywała się z każdym uderzeniem mojego serca.
Białko i węglowodany z tacy nie mogły powstrzymać tego ubytku.
Połowa dnia minęła w ciszy. Próbowałam nawiązać kontakt z Luisem, jednak nie odpowiadał – a może nie mógł. Być może oszołomili go jeszcze bardziej, by skutecznie uciszyć. Nadal wyczuwałam jego obecność, więc nie przypuszczałam, że wywieźli go gdzieś lub zabili.
Zapoznałam się aż za dobrze z ciasną, nijaką celą. Sześć kroków w poprzek. Dziewięć kroków wzdłuż. Sufit na wysokości mojego podwojonego wzrostu, a źródła światła za wzmocnionymi panelami. Żadnych okien, tylko wąska szpara w drzwiach i szczelina nad podłogą, przez którą podawano tacę z jedzeniem.
Drzwi były zaryglowane potężnymi zamkami, a nie mogłam zmobilizować tyle mocy, by sobie z nimi poradzić.
Wzywałam dżinny, które znałam, przyjazne sobie i te wrogie; nawet nieprzyjaciel mógł się okazać mimowolnym sprzymierzeńcem w takiej sytuacji. Ale jeśli ktoś nawet dosłyszał moje słabe wołanie, to je zlekceważył.
Byłam zdana na siebie.
Tamci trzymali mnie przez dwa kolejne dni w ciszy, doprowadzając do coraz większej desperacji, zanim drzwi celi otworzyły się ponownie; zakuto mnie w ciężkie łańcuchy i zabrano, tak słabą że ledwie powłóczyłam nogami.
Był dzień, oślepiająco jasny, i zacisnęłam powieki, gdy żołdacy popychali mnie przed sobą. W żadnym z nich nie wyczuwałam zdolności Strażnika. W przeciwnym razie nie byłabym pewna, czy zdołam się powstrzymać przed rzuceniem się na nich z głodu, a to z pewnością położyłoby kres mojemu kruchemu ludzkiemu życiu; żołnierze ze śmiertelną powagą wypełniali swoje wartownicze obowiązki i w takiej sytuacji zastrzeliliby mnie bez wahania.
Było to dziwne, nawet jak na ludzkie standardy. Na uliczkach znajdowało się wiele osób – rozmawiały lub szły w tę lub inną stronę. Przedstawiciele różnych ras, niektórzy w wojskowych mundurach, inni w prostych strojach z różnych krajów. Z parku w centralnym punkcie obozowiska dobiegały wrzaskliwe śmiechy bawiącej się dzieciarni.
Nikt na mnie nie spojrzał, ubraną w jaskrawy żółty strój, otoczoną przez uzbrojoną wartę. Zupełnie jakbym w ogóle nie istniała. Zastanawiałam się przez kilka chwil, czy nie otoczyli nas przypadkiem jakimś rodzajem dżinnowskiej osłony, za którą byliśmy niewidzialni, ale nie – niektórzy z ludzi przechodzących obok jednak nas widzieli; po prostu zupełnie nie zwracali na nas uwagi.
– Jazda – powiedział wartownik i poprowadził mnie uliczką.
– Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha.
– Tym w piekle też marzy się klimatyzacja – odparł i wydało mi się, że nie ma to zupełnie związku z tym, co powiedziałam. – Już się z nim spotkałaś.
Gdy dochodziliśmy do głównego gmachu, tego w pobliżu parku, zobaczyłam, że jest większy od pozostałych budynków. Jego opływowe, łukowate kształty miały w sobie coś roślinnego. Podczas gdy wszystko inne było w tym miejscu kwadratowe i kanciaste, to ta budowla wydawała się bardziej naroślą niż konstrukcją, a materiał, z którego powstała, bardziej przypominał macicę perłową i kości niż drewno i sztukaterię.
Wzniósł to jakiś dżinn, pomyślałam. Istniało nieco dżinnowskich dzieł sztuki; jako gatunek pozostawiliśmy po sobie na planecie, którą zamieszkiwaliśmy, znacznie mniej śladów niż ludzie. Jednak nasze dzieła były bardzo charakterystyczne i wyróżniał je rodzaj dźwięcznego rezonansu, widoczny nawet dla moich ludzkich, niedoskonałych oczu.
Odczułam mocną falę niepokoju. Zrozumiałam, co reprezentuje ta konstrukcja: połowę pradawnego symbolu jin i jang. Park, gdzie bawiły się dzieci, odzwierciedlał esowate linie budowli, stanowiąc jej dopełnienie. I również wibrował subtelną, głęboką mocą. Harmonią.
Zbliżyliśmy się do szerokiego, obłego skraju tego kościanego gmachu i do drzwi, które lśniły opalizującymi, perłowymi barwami i otworzyły się, choć nikt ich nie pchał.
Wartownicy przystanęli. Dowódca ich oddziału nakazał mi gestem iść dalej.
Weszłam po niskich schodkach i przez okazałe podwoje i znalazłam się wśród bogactw, jakie mieszkańcy zewnętrznego świata ledwie potrafili sobie wyobrazić. Powierzchnie wyłożone były płytami z masy perłowej, a barwy mieniły się od lodowatej zieleni po ciepłą biel. Ten gmach wyrósł, a nie został zbudowany, choć dostosowano go do ludzkich potrzeb, wyposażając w zmyślnie krągłe meble, poduszki oraz atłasy i futra.
Wnętrze cechowała prostota, która przydawała mu spokoju, a także przerażający rodzaj ciszy. Ponownie zbadałam rezonans i wydał mi się znajomy. Znam to miejsce. Choć nigdy dotąd tu nie byłam. Znam tego, kto je stworzył. Właśnie to mnie bardzo niepokoiło. Dżinn, który uformował to wystawne, przerażające gmaszysko, był kimś, kogo nie tylko znałam, ale i się bałam – na poziomie dla mnie niejasnym i niezrozumiałym.
Byłam za bardzo, zbyt słabą by myśleć.
Wrota się zamknęły. Wartownicy pozostali na zewnątrz. Po chwili Strażniczka Ziemi o zaciętej twarzy, ta sama, która wcześniej zadawała mi męki, wyszła z przesłoniętej kotarą alkowy na przeciwległym krańcu sali.
– Tędy – powiedziała. W dłoni trzymała srebrny pistolet. – Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję cię.
W tamtej chwili śmierć i tak wydała mi się czymś nieuchronnym. Zawahałam się.
– Bardzo chciałaś zobaczyć tę dziewczynkę, praw da? Isabel?
Coś strasznego czekało tam, gdzie mnie kierowała. Wiedziałam o tym. Czułam to każdym napiętym nerwem. Nie mogę przejść przez tamte drzwi. Gdybym to zrobiła, oznaczałoby to coś więcej niż śmierć. Zginęłabym w męczarniach. Cierpiałabym ból, jakiego nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, który jednak wisiał w powietrzu jak trujący dym.
Ona.
Ta myśl przemknęła przeze mnie jak zjawa i wiedziałam, że podsunęła mi ją moja dżinnowska natura, która prawie już obumierała, wygłodzona i uległa. Ledwie zdolna do stawiania oporu.
Ona czeka.
Wpatrywałam się w Strażniczkę bez ruchu. Ściągnęła brwi.
– Słyszałaś? Idź!
Oczy uciekły mi w głąb czaszki i się przewróciłam. Nie próbowałam złagodzić tego upadku, a kiedy huknęłam głową o podłogę, uderzenie było tak silne, że mogło roztrzaskać kość i rozerwać skórę. Krew zaczęła wyciekać mi nosem na schludną perłową posadzkę.
– Cholera – westchnęła Strażniczka. – Tylko tego jeszcze dzisiaj brakowało… Następny przeklęty napad padaczki.
Podeszła do mnie.
Nie poruszyłam się.
Uklękła obok i położyła dłoń na moich rozgrzanych różowych włosach, szukając rany.
Otworzyłam oczy, obnażyłam zęby i przesunęłam rękę, żeby złapać ją za przegub dłoni. Był to słaby chwyt, ale ona się wystraszyła, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywałam z niej moc wielkimi, krwawymi haustami, pozbawiając ją całkowicie eterycznej energii. Strażniczka nie była tak potężna jak Luis, ale jej moc mi się przydała.
Rozpuściłam krępujące mnie łańcuchy.
Nie mogła nawet krzyknąć. Uciszyłam ją i wpatrywałam się w szeroko otwarte, przepełnione straszliwym cierpieniem oczy, spijając jej ból.
Pozwoliłam jej wypowiedzieć słowo. Tylko jedno.
– Proszę…
– Jestem dżinnem – powiedziałam do niej cicho. – Rozumiesz? Dżinnem. I okażę ci miłosierdzie godne dżinna.
Z pogardliwą łatwością odebrałam jej mowę, wygłuszając jej struny głosowe; mogła wydawać z siebie tylko cierpiętnicze, chrapliwe buczenie. Przycisnęłam jej kolano do pleców, by przytrzymać ją w pozycji leżącej, i przeszukałam jej kieszenie. Zabrałam pistolet, zapasowe magazynki z amunicją, identyfikator i dziwny medalion ze srebrnym kluczykiem.
Potem przyłożyłam jej pistolet do głowy i rozplotłam jej więzadła głosowe na tyle, żeby mogła szeptać, i zapytałam:
– Gdzie jest to dziecko? Gdzie Isabel Rocha?
– Ty dżinnowska suko – zachlipała Strażniczka. – To boli.
– Jeszcze nie skończyłam – obiecałam. – Powiedz mi, jak odnaleźć to dziecko.
– Pieprz się!
– Wcale nie mam na to ochoty z tobą – powiedziałam. – Ale jeśli chciałaś przez to powiedzieć, że mi nie pomożesz, w takim razie już na nic mi się nie przydasz.
Uciszyłam ją na zawsze, rozrywając naczynia krwionośne w jej mózgu. Śmierć względnie bezbolesna i natychmiastowa.
I tak zasłużyła na gorszy los.
Zawlokłam jej zwłoki na sofę i nakryłam jedwabistym futrem. Krew zaplamiła je szybko, a ja zajęłam się metodycznym poszukiwaniem wyjścia z sali.
Było tylko jedno.
Prowadziło tam, gdzie Strażniczka chciała mnie zaprowadzić.
Przeobraziłam jaskrawożółty kombinezon w spodnie z miękkiej skóry i jasnoróżową kurtkę z wojowniczymi, czarnymi pręgami, a więzienne trampki w ciężkie motocyklowe buty.
Odsunęłam na bok kotarę, spodziewając się ujrzeć za nią inny pokój… Ale był to korytarz, przypominający długą wijącą się gardziel. Gładki i pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych atrybutów. Pogrążony w ciszy.
Ona wie, że tu jestem, pomyślałam. Ona czeka. Dżinn we mnie nie chciał się odzywać, ani też nazwać mojego strachu.
Nie wyczuwałam nic poza zimnem i lodem przede mną.
Ruszyłam dalej i natknęłam się na różne drzwi – zamknięte i bez oznakowań. Każde z nich wydawały się nieco inne w dotyku. Jedne były tak rozgrzane, że aż parzyły w palce, nawet gdy się tylko je musnęło. Inne z kolei zdawały się wilgotne i wyczułam potężny nacisk, wywierany przez wodę za nimi. Jeszcze inne skrywały grobowiec, cuchnący rozkładem martwych stworzeń, kąsanych przez padlinożerców.
Czego szukasz, Cassiel? No, chodź. Idź dalej.
Ten głos wibrował w moich uszach tak samo jak wcześniej głos Luisa, lecz nie Luis wypowiadał te słowa. Nie był to głos nikogo mi znanego. Nie, właściwie był to każdy głos, jaki znałam, dżinnów i ludzi, potężny i dziwny chór dźwięków.
Przystanęłam w miejscu, z ręką na zamkniętych drzwiach, i czułam, jak każdy nerw kurczy się we mnie ze strachu.
Zabiłaś moją służebnicą morderczyni dżinnów.
– Zasłużyła na to – odpowiedziałam.
Rozległ się śmiech, który był śmiechem każdego mordercy. Kpiący, zimny i bezduszny. Ty też, rozległ się ów głos. Za swoje zbrodnie, morderczyni wieczności.
Ściany korytarza z masy perłowej zaczęły się do mnie przybliżać. Perliste powierzchnie rosły i grubiały mi w oczach, chciały mnie zgnieść. Spojrzałam za siebie i dostrzegłam, że wyjście też się już zaciska. Ten korytarz był jak gardziel wygłodniałego łowcy i nie miałam drogi ucieczki prócz tej wiodącej w głąb, tam gdzie chciał mnie wepchnąć. Było coś mrocznego i strasznego w jego zachłannym wnętrzu.
Odetchnęłam głęboko i otworzyłam drzwi, które cuchnęły ziemią oraz zgnilizną i rzuciłam się w ciemność.
Gdybym miała tam zginąć, to sama wybrałam sobie śmierć.
Grobowe próchno wypełniło moje usta, nos, uszy. Ciążyło i wydawało się wilgotne na mojej skórze. Znałam się dobrze ze śmiercią a ona próbowała się we mnie wedrzeć, uparta jak ślepy robak.
Ciekawe, podszeptywał mi obcy głos. Jednak nie możesz mnie opuścić. Teraz cię już znam. Będziesz moja.
Wyplułam nieco ziemi i przedzierałam się przez nią, brnąc przez gnój, aż dotarłam w ciemności do twardej powierzchni. Z masy perłowej. Ta gładka perłowa tafla miała strukturę czegoś żywego, jak kość. Dlaczego? Na co to pomieszczenie pełne grobowego próchna?
Nie miałam czasu, by głowić się nad takimi zagadkami.
Rozsadziłam fragment ściany przed sobą na drobne odłamki, a cały dom – o ile można to nazwać domem – wrzasnął. Moje uderzenie, choć potężne, wybiło ledwie dziurę wielkości pięści. Waliłam w nią powiększając otwór, a dom walczył, by zaniknąć tę ranę, gdy ja starałam się ją poszerzyć. Gdy tylko przestawałam na moment, obkurczał tę dziurę.
Nie ustawałam w wysiłkach, aż otwór zrobił się na tyle szeroki, bym włożyła w niego barki, a potem wcisnęła się do środka. Była to najbardziej niebezpieczna chwila; gdybym się choć trochę zdekoncentrowała, ten żywy dom zatkałby lukę, przecinając mnie na pół lub amputując którąś z kończyn. Wyczuwałam wrzeszczący Głos, choć wyciszyłam błonę bębenkową w uszach, stając się chwilowo zupełnie głucha. Odłączyłam też wszystkie inne zmysły, poza wzrokiem. Nie chciałam, aby jakiś atak na moje zmysły rozproszył mnie w krytycznym momencie.
Masa perłowa wystrzępiła się, jej brzegi były ostre jak nóż i rozcięły mi skórę, kiedy przeciskałam się przez wąską szczelinę. Zobaczyłam, jak zmienia kształt i poczułam, że ostre krawędzie zaciskają się mocno na moich udach, tamując przepływ krwi. To coś chciało się zakleszczyć. Nie dopuściłam do tego, ale niewiele brakowało. Przełożyłam stopy na sekundy przed tym, jak ta perłowa paszcza zamknęła się z trzaskiem, kąsając tylko powietrze.
Znalazłam się na podłożu z białych kamyków poza białym domem, po jego gładkiej, zakrzywionej stronie, od strony przeciwnej do tej, gdzie znajdował się park z dziećmi. Przetoczyłam się, wstałam i zaczęłam uciekać, uwalniając stłumione zmysły. Teraz musiałam wykorzystać każdą chwilę.
Nie możesz mnie tak zostawić, Cassiel, morderczyni i niszczycielko. Czekam na ciebie.
Tym razem ludność obozowiska już mnie nie zignorowała. Rozległy się krzyki, wrzaski i strzały. Jedna z kuł drasnęła mi nogę, ale uniknęłam pozostałych, kryjąc się za różnymi osłonami, a nawet za ciałami innych. Miałam niewiele współczucia dla tych, którzy w tej chwili znaleźli się na linii ognia. Byli dla mnie tylko bezimiennymi twarzami, a tamta straszna rzecz, straszliwa świadomość jej istnienia nie dawała mi spokoju…
To, co znajdowało się w tym białym gmachu, tak blisko rozbawionych dzieci… było ni mniej, ni więcej tylko jakimś monstrum.
A dorośli służyli temu czemuś dobrowolnie. Oddział uzbrojonych żołnierzy popędził za mną, lecz ja też miałam broń, którą odebrałam wcześniej martwej Strażniczce Ziemi. Załatwiłam strzałem dwóch facetów; innych unieszkodliwiłam, przynajmniej przejściowo, falą mocy. Nie chciałam ich zabijać, ale niewiele by mnie obeszło, gdyby jednak zginęli.
– Ibby! – zawołałam, obracając się dokoła. – Isabel Rocha!
Puściłam się biegiem, wykrzykując jej imię i starając się wyłowić jej szept w całym tym zamieszaniu. Gdzieś za mną W parku.
Zawróciłam, unikając serii pocisków dzięki temu, że zanurkowałam za ciężarówkę. Aby dostać się do parku, musiałam obiec kościany budynek, to straszne białe gmaszysko, w którym tkwiło serce potwora.
Ścigający mnie coraz lepiej organizowali pościg, a ja nie bardzo miałam się gdzie skryć. Nawet zdezorientowani cywile gdzieś się pochowali.
Odetchnęłam głęboko i rzuciłam się na ziemię. Rozstąpiła się przede mną jak gęsta woda i posłużyłam się swoim ciałem niczym delfin, odpychając się od pofalowanej powierzchni.
Kościany dom rozszerzał się ku dołowi, w głąb podłoża. Poczułam jego wibracje i odpłynęłam od niego, pilnując, żeby się z nim nie zetknąć.
Powietrze paliło mnie w płucach, żrące i zużyte, więc odbiłam się od warstwy gruntu i wydostałam na powierzchnię, przedzierając się przez kłącza traw.
Dzieci w parku zebrano w gromadkę. W odróżnieniu od wyrzutków, których napotkałam w lesie, brudnych, złachmanionych i niedożywionych, te były zadbane i śliczne, w nieskazitelnie białych ubrankach.
Było ich tam może ze dwadzieścioro, a wszystkie miały poniżej dziesięciu lat.
– Ibby! – zawołałam, gdy jedna z tamtych twarzy czek przyciągnęła mój wzrok, migocząc jak gwiazdka.
– Cassie! – pisnęła dziewczynka i rzuciła się przed siebie, pędząc w moim kierunku.
Przechwyciła ją jedna z dorosłych opiekunek, które zwierały szeregi między mną a dziećmi. Kobieta, która złapała Isabel, miała na sobie medalion ze srebrnym kluczykiem podobny do tego, który tkwił w mojej kieszeni.
Ibby wyciągała do mnie rączki, łzy spływały jej po buzi; wymierzyłam broń w kobietę, która blokowała drogę.
– Puść ją – zażądałam. Nadbiegało coraz więcej żołnierzy. Wartownicy na wieżach również się połapali, że dzieje się coś złego, a co najmniej dwóch mogło mnie do sięgnąć w miejscu, gdzie stałam. Stanowiłam łatwy cel.
Nie miałam jednak zamiaru ruszyć się stamtąd bez dziecka.
– Puść ją natychmiast – powtórzyłam. – Albo poza bijam was wszystkich.
Kobieta, patrząc szeroko otwartymi oczami, pokręciła przecząco głową i nadal trzymała wyrywającą się dziewczynkę.
– Jak chcesz – powiedziałam, zimna i bezlitosna, tak jak kiedyś, jako dżinn.
Zastrzeliłam ją. Isabel wrzasnęła i upadła, turlając się po trawie. Inna dorosła osoba schwyciła ją i zaczęła uciekać w stronę perłowego białego budynku. Widziałam pulchne rączki Ibby wciąż wyciągnięte w moim kierunku, łzy na zrozpaczonej buzi, i w tamtej chwili poczułam, jak gniew we mnie zamienia się w czystą nienawiść. Nie. Nie odbierzesz mi tego dziecka. Nie potrafiłam poskromić instynktów, które Ibby we mnie wzbudziła, gorączkowej potrzeby chronienia jej za wszelką cenę. W razie konieczności pozabijałabym ich wszystkich, aby ją ocalić, nikogo i niczego nie żałując.
To moje dziecko, ów głos szepnął mi do ucha. I nigdy nie będzie twoje. Uczynię z niej jednego ze swoich wojowników, a ty i twoi pobratymcy zostaniecie unicestwieni, rzuceni w mroczną otchłań, gdzie nie przetrwają nawet wspomnienia. Ona cię zniszczy.
Isabel zniknęła w drzwiach białego domu, które zamknęły się na głucho przede mną.
Nie mogłam wejść za nią. Była to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała, tak odwrócić się i odbiec z mdlącym posmakiem wściekłości i klęski w ustach.
Popędziłam wokół budynku, biegnąc tak prędko, jak tylko mogłam. Nie miałam teraz innego celu przed sobą, oprócz ślepego pragnienia, by przeżyć, uciec i znaleźć inny sposób dotarcia do Isabel. Pociski świstały i grzechotały wokoło mnie, trafiając niekiedy w moje ciało. Nie potrafiłam natychmiast zagoić swoich ran, ale mogłam je zamykać i nie zwracać na nie uwagi przez pewien czas, co właśnie robiłam.
Nagle oświeciło mnie niczym oślepiająca błyskawicą że jednak wciąż mam pewien cel.
Zwróciłam się w stronę więzienia.
Kiedy dotarłam do niego, pędząc tak, że stałam się rozmazaną smugą, przed wejściem napotkałam straże. Zwolniłam ledwie na tyle, by unieszkodliwić obu wartowników, którzy zaczęli wrzeszczeć z bólu, a następnie stopiłam metalowe zewnętrzne wrota.
Potem także pancerne drzwi pierwszej celi.
Luis Rocha tkwił w kącie, blady i nieogolony, ledwie przytomny. Głowa mu opadłą kiedy usiłowałam pomóc mu wstać, i choć wyczuwałam w nim moc, to był odcięty od jej źródła przez narkotykowy całun, który go otaczał.
Samej siebie nie mogłam tak łatwo uleczyć, ale byłam w stanie oczyścić jego krew. Oznaczało to wydatek mocy, jednak wart zachodu; gdy tylko Luis zostanie oczyszczony, przekaże mi swoją moc poprzez dotyk.
Chwycił mnie za nadgarstki, a nasze spojrzenia się spotkały.
– Cassiel – wyszeptał. – Chryste, coś ty zrobiła? Musiałam wydać mu się bardzo odmieniona.
– To, co było konieczne – odpowiedziałam. Ocieka łam krwią z ran, których nie czułam. – Wstawaj. Mamy mało czasu.
Z trudem udało mu się podnieść. Jemu też dali cienki żółty kombinezon i więzienne obuwie. Spojrzałam na to z niechęcią ale uznałam, że lepiej wykorzystać naszą moc na wydostanie się z tego miejsca, zanim…
Cały budynek się zatrząsł. Z sufitu posypał się pył, a światła zamigotały.
– Czy to ty? – zapytał mnie Luis. Pokręciłam głową. – Ja też nie…
Korzenie drzew przebiły się przez podłogę, rozsadzając beton. Ostre, wyszczerbione jak sztylety, a potem jak miecze. Działo się to szybko, zbyt prędko, abyśmy mogli na to od razu zareagować, a jeden z korzeni wyłonił się pod stopą Luisa, przebijając ją i raniąc go w łydkę.
Krzyknął, próbując się wyswobodzić. Kiedy mu w tym pomagałam, następny korzeń rozsadził cementową posadzkę, gruby i masywny jak słup telefoniczny, i prawie wbił się we mnie od dołu. Odskoczyłam w bok. Stale wzrastał, docierając do sufitu ponad nami i krusząc odporną na wstrząsy plastikową osłonę lamp.
– Uciekaj! – krzyknął do mnie Luis. Pokręciłam przecząco głową i ściągnęłam jego nogę z korzenia, który się w nią wbił; wzięłam Luisa na ręce i dopiero wtedy rzuciłam się do ucieczki.
Tylko dziewięć kroków, powiedziałam sobie. Dziewięć kroków od krańca celi do drzwi.
Przesadziłam skokami ostatnie trzy kroki, modląc się w duchu, by moje kalkulacje okazały się trafne, kiedy cały las korzeni wystrzelił z posadzki i rozprzestrzenił się na wszystkie strony.
Wpadliśmy na jeden z tych grubych, jasnych słupów i odbiliśmy się od niego – na szczęście na zewnątrz, a nie z powrotem do środka. Nie zatrzymywałam się. Dotknęłam obiema stopami podłoża i biegłam dalej, bo korzenie nas ścigały, próbując wyprzedzić i oskrzydlić. Nic im z tego nie wyszło – znaleźliśmy się już na otwartej przestrzeni, a kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz, znajdowało się tam zbyt wielu ludzi z obozowiska, aby korzenie mogły kontynuować swój zmasowany atak.
Przed budynkiem stał dżip – możliwe, że ten sam, którym wcześniej przywieziono mnie do tego więzienia, z kluczykami dyndającymi w stacyjce. Wrzuciłam Luisa na siedzenie pasażera zajęłam miejsce za kierownicą i po krótkiej chwili pędziliśmy już w stronę bramy wjazdowej.
Nieszczególnie obchodzili mnie dorośli, którzy stawali nam na drodze. Ledwie zwalniałam, kiedy zderzaki zmiatały ich ze ścieżki.
Wiedziałam już, że spróbują wykorzystać dzieci do zatrzymania mnie, więc widok małych, obszarpanych postaci, stojących w szeregu przed bramą, wcale mnie nie zaskoczył, a tylko potwierdził ponure obawy.
Nie mogłam się zatrzymać. Nie tym razem.
– Luis! – wrzasnęłam. – Czy możesz zrobić wyłom w innym miejscu?
Przytaknął ruchem głowy. Wskazałam palcem.
We wskazanym przeze mnie punkcie wewnętrzny pas murów eksplodował deszczem cegieł. Dzieci znalazły się w niewłaściwym miejscu. Jedno z nich usiłowało wbiec przed samochód – był to C.T. Styles.
Zwolniłam na tyle, by schwycić chłopca za kark i wrzucić do dżipa wprost w objęcia zaskoczonego Luisa.
– Uśpij go! – poleciłam, a potem spróbowałam prze jechać po gruzie w rozwalonym fragmencie muru. Opony buksowały, pojazd się przechylił, lecz zaraz odzyskał stabilność i sforsował przeszkodę.
Obok mnie Luis pacnął dłonią w czoło dziecka i użył mocy do uśpienia go.
– Nie lubię tego robić! – zawołał, na co zaniosłam się trochę nieopanowanym śmiechem. Mnie w tym wszystkim nie podobało się zupełnie nic. Nie odpowiadał mi fakt, że znalazłam się w otwartym wozie, do którego celowali strzelcy, i chybotałam się na porozwalanych cegłach w ogołoconej ze wszystkiego strefie zastrzeżonej. Nie podobało mi się i to, że mam niewielką szansę przeżycia.
Przygnębiała mnie przytłaczająca, straszna świadomość tego, ile mogę stracić, nawet jeśli przeżyję. Isabel. Luisa. Swoją… rodzinę.
Zerknęłam na Luisa przez rozwiane różowe włosy. Trzymał uśpionego chłopca w ugiętym ramieniu, drugą ręką przytrzymując się tablicy rozdzielczej, a spojrzenie, którym mnie obrzucił, pełne było szalonej, niewiarygodnej energii.
Podejrzewałam, że w moich oczach czaiło się to samo.
– Udało się – powiedziałam, kiedy opony wozu dotknęły gołej ziemi między murami. Zdjęłam jedną rękę z kierownicy i wyciągnęłam ją do Luisa a on puścił tablicę rozdzielczą, podając mi swoją dłoń, a wraz z nią przekazując swoją energię i wolę. Obyło się bez słów. Okazały się niepotrzebne.
Zaczerpnęłam z niego moc i skierowałam ją głęboko pod mur. Rozmiękczyła grunt pod sporym wycinkiem terenu.
Mur osiadł, ale się nie zawalił. Podtrzymywały go wewnątrz stalowe zbrojenia.
Luis uderzył własną mocą w cegły, lecz zewnętrzny pas murów był zabezpieczony przed atakami z użyciem magii i teraz mogliśmy poczuć, jak wszystko wokół nas wilgotnieje – Pogoda i Ogień weszły do akcji, podobnie jak moce Ziemi.
Zwątpiłam, czy nam się uda. Dżip pędził w stronę muru. Jeśli nie runie pod wpływem zderzenia będzie to oznaczało dla nas śmierć. Drobne ciało C.T. ulegnie zmiażdżeniu pod wpływem wstrząsu, a jeśli Luis i ja przeżyjemy, staniemy się łatwym celem dla Strażników i żołnierzy.
Mur musiał ustąpić. Wstrząsnęłam podłożeni, a cała konstrukcja zachwiała się i uniosła się z niej chmura pyłu. Tu i tam beton popękał i odpadł, odsłaniając surowy szkielet żeliwnych prętów.
Uderzyłam w mur ostatnią falą mocy na ułamek sekundy przed tym, jak przednia kratownica dżipa huknęła w niego ze wstrząsającą mocą… a w tej samej sekundzie stal w murze stała się przezroczysta i gdy się z nią zderzyliśmy ta niby – kryształowa konstrukcja rozpadła się w grad szklanych odłamków.
Pochyliłam się odruchowo, a Luis uczynił to samo, osłaniając tułowiem uśpionego chłopca na swoich kolanach. Zasypał nas deszcz ostrych kawałków szkła i poczułam setki nacięć na skórze – wszystkie jednak były powierzchowne.
Mieliśmy szczęście. Większe, ostre, podobne do sztyletów odłamki wylądowały między nami, wbijając się na kilkanaście centymetrów w plastik i włókno szklane na krawędzi siedzenia zajmowanego przez Luisa. Gdyby spadły o kilka centymetrów dalej, mogłyby poranić mu ramię albo czaszkę.
Kule zabębniły wściekle o metal. Dodałam gazu, przeskoczyliśmy szczątki muru i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.
– Szybciej! – krzyknął Luis.
Nie musiał tego mówić. Stopą wciskałam już pedał gazu do dechy i stale nabieraliśmy prędkości, mknąc po wyboistej, nieutwardzonej drodze, która prowadziła do lasu.
Las próbował się przed nami zamknąć, ale nie zwalniałam; Strażniczka Ziemi w obozowisku nie zdążyła wznieść poważniejszej zapory, a rośliny zmuszone do przyspieszonego rozrostu okazały się dość kruche. Dżip przedarł się przez zarośla, usiłujące zatarasować nam drogę, i popędziliśmy dalej.
– Uważaj na dzieci! – rzuciłam, skupiając się na kierowaniu pojazdem coraz mniej sterownym na zakrętach. Brakowało mi mojego motocykla. Zastanawiałam się, czy po prostu porzucili go gdzieś w lesie, by zardzewiał. Byłby to smutny koniec tak pięknej maszyny.
Jeżeli tamci planowali nasłać na nas oddział szturmowy zdziczałych dzieci, to nie zdążyli rzucić ich przeciwko nam.
Wyłoniliśmy się z lasu z wielką prędkością i wjechaliśmy na czystą, czarną szosę.
Wolni.
Spojrzałam w tył, jadąc tak szybko, jak się dało; nie było oznak pościgu.
Żadnych oznak.
Poczucie ulgi zaczęło rozlewać się po moim organizmie powoli jak trucizna. Zaczęłam też czuć wszystkie kontuzje, rozcięcia rany po kulach, które uszkodziły różne części mojego ciała. Byłam pokiereszowaną ale żywa.
I Luis też żył.
Żyło jedno z dzieci, które przyobiecałam uwolnić. A inne…
Odetchnęłam nerwowo, poruszona szczypaniem łez w oczach. Czy ja płaczę?
Luis nadal trzymał mnie za rękę, choć nie czerpałam już z niego mocy. Zwyczajnie dodawał mi otuchy. W ludzkim geście.
– Cassie – powiedział. Przeniósł rękę z mojej dłoni na ramię, głaszcząc mnie, a potem przesunął ją po moich policzkach, po których spływały łzy. – Wielkie dżinny nie płaczą.
Zaśmiałam się jak szalona.
– Cassiel – odpowiedziałam. – Mam na imię Cassiel. I usłyszałam w uszach tamten głos, zagłuszający cały świat szept: Znam twoje imię, Cassiel. Twoje serce należy teraz do mnie i ty do mnie powrócisz. Musisz.