13

Szukałam, aż opuściły mnie siły, ale przepadł jak kamień w wodę. Nigdzie nie było nawet śladu jego ciała, Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Luisa złapały zwierzęta i zawlokły do lasu, jednak sądziłam, że za dobry z niego Strażnik Ziemi, aby tak zniknąć. I to bez walki.

Zupełnie jakby rozwiał się w powietrzu, tak jak wcześniej jego bratanica.

I zostałam teraz sama.

Przynajmniej jednak zasłużyłam sobie na podziw obu policjantów. Styles nie domagał się ode mnie żadnych wyjaśnień; po prosta zaakceptował to, co powiedziałam, pewnie zbyt porażony bestialskim porwaniem dziecka, by przejmować się zdolnościami, prezentowanymi przeze mnie czy przez Luisa. Mógł znaleźć, jak sądziłam, jakieś logiczne wytłumaczenie, aby nie zawracać tym sobie zbytnio głowy. Ludzie byli świetnie wyćwiczeni w sztuce umysłowego wypierania tego, co nie pasowało do uporządkowanego wizerunku ich świata.

Jednak jego partner z patrolu, Cavanaugh, najwyraźniej nie chciał tego tak łatwo przełknąć.

– Ale jak zmusiliście do posłuszeństwa takie kocisko? Przecież to cholerny kuguar, a nie jakiś pręgowany kotek, a ja gdy zabieram swojego kota do weterynarza, to zawsze mam przy tym podrapaną gębę.

Staliśmy na skraju szosy, wpatrzeni w ciemniejące pole. Zaniechałam przeczesywania terenu w poszukiwaniu zaginionego Strażnika i zwyczajnie czekałam.

Nie wiedziałam tylko, na co właściwie czekam. Może po prostu poczułam wyczerpanie z powodu utraty bliskich sobie osób.

– To proste – powiedziałam ze znużeniem w głosie. – Wszyscy weterynarze to potrafią. Punkty uciskowe.

– Punkty uciskowe? – powtórzył. – To chyba jakieś żarty. Oglądam programy na kanale Discovery i nigdy nie słyszałam o punktach uciskowych u kuguara. A poza tym te wielkie koty nie przypominają swoich afrykańskich krewniaków… Nie przemieszczają się sforami. To nie jest naturalne. A te niedźwiedzie… co tu się, do diabła, dzieje? Nigdy nie słyszałem, żeby czarne niedźwiedzie atakowały w taki sposób.

Ogień – wyjaśniłam. – Pożar wypędza zwierzęta na otwartą przestrzeń.

Na to od razu pokręcił głową. Przestraszona zwierzyna ucieka… Nie zatrzymuje się, żeby atakować wszystko na swojej drodze. Nie kapuję tego i nawet nie wiem, czy chcę tu coś zrozumieć. To pewnie coś jak sprawki CIA; mógłbym się dowiedzieć, ale przypłaciłbym to życiem, co?

Wtedy Styles odwrócił się i powiedział:

– Jesteś Strażniczką Ziemi. – Zaskoczona umilkłam na chwilę. Zresztą i tak nie spodziewał się odpowiedzi. – Chryste, nie do wiary.

– Skąd niby wiadomo, że…

Zareagował ostrym, wyrażającym złość gestem.

– Moja żona wystąpiła z szeregów Strażników jakieś dziesięć lat temu. Była Strażniczką Ognia. Poddano ją pewnemu zabiegowi, związanemu z zablokowaniem mocy.

W owej chwili świat nabrał dla mnie innego wymiaru. A jednak istniało jakieś powiązanie: Strażnicy. Dzieci Strażników.

– Czy wasz syn prezentował jakieś wyjątkowe zdolności?

– Nie, oczywiście, że nie. Ma dopiero pięć lat.

Manny i Angela także nie wspominali o szczególnych uzdolnieniach u Isabel, zresztą wyjątkowo rzadko przejawiały się one tak wcześnie.

Jednak nie było to niemożliwe. Sam Luis powiedział mi przecież, że u niego takie zdolności ujawniły się już w młodym wieku.

Styles przypatrywał mi się uważnie.

– Ten dzieciak, którego szukamy, to jego bratanica, tak? On jest Strażnikiem, co?

– Jego brat też nim był – odparłam. – Podobne predyspozycje są silnie uwarunkowane genetycznie, rodzinnie, choć występują również samoistnie. – Długo zajmowałam się badaniem fenomenu zdolności Strażników u ludzi, starając się odkryć, jakie talenty w sobie rozwijają i jak można im to uniemożliwić. I nie doszłam w tej sprawie do żadnych wniosków.

Drugi z policjantów, Cavanaugh, gapił się na nas tak, jakby nam wyrosły macki.

– Jaki znowu, do cholery, Strażnik? Mówicie o strażnikach więziennych? Chwila, czy mowa przypadkiem o tym stukniętym kryminaliście malarzu, którego pokazywali w dziennikach telewizyjnych na Florydzie?

Styles i ja zbyliśmy go milczeniem.

– Myślisz, że ci ludzie… kimkolwiek są… porywają dzieci Strażników – odezwał się po chwili Styles. Mięśnie twarzy drgnęły mu, jak gdyby powściągał impuls, by kogoś lub coś ugryźć. – Mój Boże. W jakiej skali to się rozgrywa?

– Nie wiem. Strażnicy są… – Są tajemniczy. Podstępni. Zaprawieni w pokonywaniu przeciwność. – Oni nie palą się do tego, żeby dzielić się informacjami z osobami spoza ich kręgu. Jeśli porwano dzieci innych Strażników, to fakt, że ich rodzice są Strażnikami, nie został odnotowany w żadnych policyjnych raportach. Należałoby porównać listę Strażników z personaliami osób, które zgłosiły zaginięcie swoich dzieci.

Był to trudny okres dla Strażników, wobec czego dla ich nieprzyjaciół nadarzała się świetna okazja do uderzenia. Wielu z tych Strażników, którzy mieli dzieci, a wyjechali z grupą Lewisa Orwella, mogło się jeszcze nawet nie dowiedzieć o porwaniu ich pociech, choć osobiście nie uważałam, by był to proceder na wielką skalę. W całej tej akcji wyczuwało się raczej zimne, kliniczne planowanie oraz laserową precyzję.

Luis mógł dotrzeć do rejestrów Strażników. O ile jeszcze żyje, usłyszałam we własnych myślach ironiczny podszept, który jednak szybko uciszyłam. Żył na pewno, pobierałam od niego energię, a nasza więź stawała się coraz silniejsza. Wiedziałabym, gdyby stracił życie. Wiedziałam, kiedy Manny…

Nie. Luis żył i albo go uprowadzono, albo też podążył czyimś tropem beze mnie. A może przytrafiło mu się i jedno, i drugie. Mógł zostać zwabiony i porwany. Nie było to wykluczone w całym tym zamieszaniu. Mógł też z własnej woli oddać się w ręce prześladowców, jeżeli posłużyli się Isabel, aby go dopaść.

Dreszcz wściekłości przeszedł przeze mnie, wypalając rozgrzany do czerwoności ślad od czubka głowy po podeszwy stóp. Ci, którzy to zrobili – którzy nadal robią swoje – słono za to zapłacą. Odrodziłam się w ludzkim ciele bez instynktu litości, a dotychczasowe dramatyczne przeżycia zdusiły we mnie wszelkie miłosierne odruchy.

– Co zrobimy? – zapytał policjant. Odetchnęłam głęboko i z rozmysłem stłumiłam w sobie ogień, zachowując go na bardziej stosowny czas oraz cel.

– Powinniście zacząć od przejrzenia waszych policyjnych rejestrów – powiedziałam. – Skupiając się na zaginionych albo porwanych dzieciach.

Twarz Stylesa wyglądała jak odlana z betonu.

– Czy masz pojęcie, jak wiele dzieci ginie co roku?

– Przerażająco wiele? – Nie czekałam na potwierdzenie. – Mamy mało czasu, oficerze Styles. Luis może już nie mieć go wcale. Muszę odnaleźć jego i Isabel. Obiecuję, że jeżeli odszukam pańskiego syna, przywiozę go panu całego i zdrowego, ale teraz muszę już ruszać. Natychmiast.

– Dokąd? – Było to całkiem rozsądne pytanie. I nie miałam na nie sensownej odpowiedzi.

– Odejść stąd – odrzekłam. – Gdziekolwiek. Wymienił następne wymowne spojrzenie z Cavanaughem, który w końcu wzruszył lekko ramionami i powiedział:

Sam nie wiem, stary. Ona mogła parę razy nas zostawić, żebyśmy zdechli. Nie zrobiła tego. Myślę, że to przemawia na jej korzyść.

Styles znowu zwrócił się do mnie:

– Nie mam zaufania do Strażników – stwierdził. – I moja żona też im nie ufa. Jeśli Strażnicy za tym stoją…

W to nie mogłam uwierzyć. W każdym razie nie sądziłam, by stała za tym oficjalna organizacja Strażników. Lewis Orwell i Joanne Baldwin nigdy nie przyłożyliby do czegoś takiego ręki.

– Ustalę to – obiecałam. – Daję wam słowo. Skinął głową i cofnął się o krok.

Wsiadłam na motocykl, sprawdziłam kontrolki i odpaliłam silnik. Wkrótce musiałam uzupełnić paliwo, ale na razie chciałam tylko oddalić się od swądu spalonej trawy oraz klęski.

Policjant Styles nie pomachał mi ręką na pożegnanie, ale przypuszczałam, że za pewien sukces powinnam uznać to, że nie wyciągnął broni.

Ruszyłam przed siebie, kierując się w stronę Kolorado. Nie byłam już pewna, czy znajdę tam odpowiedzi na swoje pytania, jednak ruch, wszelki ruch był lepszy od stania w miejscu, kiedy brakowało czasu i nie należało go trwonić.

Przejechałam szosą jakieś dziesięć kilometrów, kiedy usłyszałam szept: głos Luisa, wyraźny, jakby jego usta znajdowały się tuż obok mojego ucha.

– Cassie.

Nie nazywaj mnie tak. Wyczułam płynący od niego impuls leniwego rozbawienia.

– Cassiel.

Zatrzymałam się z piskiem opon na poboczu. Wiatr zerwał się znowu, wzbijając wokół wirujący kurz. Przymknęłam oczy i skupiłam się, kierując uwagę ku swemu wnętrzu. Szukając.

To był jego głos, ale nie wyczuwałam jego obecności.

– Luis? Gdzie jesteś?

– Związany na pace ciężarówki – odparł. Mówił dziwnie wolno i spokojnie. – Przykro mi. Złapali mnie w tym dymie. Niewiele mogłem zrobić.

Kłamał. Każdy Strażnik Ziemi bez trudu wykaraskałby się z podobnej sytuacji. Liny, metal – takie rzeczy poddawały się ich mocy i dlatego okazywały się zdecydowanie mało skuteczne jako więzy, chyba że nieprzyjaciel współdziałał z jakimś innym Strażnikiem, który uniemożliwiał schwytanemu ucieczkę.

– Oddałeś się w ich ręce dobrowolnie – powiedziałam.

– Przyskrzynili mnie. – Wydawał się tym lekko ubawiony; a może raczej oszołomiony. Mnie wcale nie było do śmiechu. – Posłuchaj, oni nas wrobili. Zastawili na nas pułapkę. Jeżeli chcemy dotrzeć do Ibby, musimy im pozwolić zabrać nas do niej. Nie rozumiesz tego? Musimy przestać walczyć.

– Nie wiadomo, czego od nas chcą – stwierdziłam. – Albo co z tobą zrobią. Luis, powiedz, gdzie jesteś. Powiedz mi.

– Nie. Nie, póki nie będę gotowy. Nie chcę, żebyś wpadła jak bomba i wszystko rozwaliła, a znam cię dobrze. Jesteś subtelna jak ołowiana rura. Kiedy zobaczę się z Isabel, kiedy przekonam się, że jest bezpieczna, wtedy dam znać.

– Jak ci się udaje rozmawiać ze mną?

– Wywołuję wibracje błony bębenkowej w twoich uszach. Stara sztuczka Strażników Ziemi stosowana podczas tajnych operacji – powiedział Luis. Ton jego głosu się zmienił. – Muszę kończyć. Kierujemy się teraz na północ. Jedź za nami.

I wtedy zamilkł; słyszałam już tylko nieustanny, cichy skowyt wiatru.

Dureń.

Nie miałam wyboru i musiałam postępować zgodnie z jego instrukcjami.

Podjechałam po benzynę po ponad dwóch godzinach jazdy i czekania. Nie usłyszałam już słów Luisa, choćby cichego i czułego szeptu, jakim wypowiedział wcześniej moje imię. Zastanawiałam się, czy on wie, jak to zabrzmiało, jak bardzo ciepło.

Głowiłam się, czy zdaje sobie z tego sprawę.

On cię potrzebuje, coś mi podpowiadało. Co jeszcze nie oznacza, że mu na tobie zależy. Niby z jakiego powodu? Raczej go nie kusisz.

Była to głupia myśl. W grę wchodziło tak wiele poważniejszych spraw, a jednak stanowiła dla mnie kolejny sygnał, że wsiąkam coraz głębiej w bagno tego, co ludzkie. Musiałam walczyć z tym energiczniej, odrzucać takie emocje, cielesne przyjemności i pokusy.

Na stacji benzynowej kupiłam hot doga i zjadłam go, stojąc obok motocykla, gdy napełniał się bak. Wypiłam wodę ze sporej butelki, a potem pomknęłam znowu przed siebie w gęstniejących ciemnościach. Szosa wiodła pod górę, przechodząc z obszarów pustynnych w tereny z bujniejszą roślinnością, coraz gęściej zadrzewione. Gwiazdy już świeciły, mimo że słońce nie skryło się jeszcze do końca za koronami drzew, a droga pogrążona była w głębokich aksamitnych ciemnościach.

W Pagosa Springs głos Luisa odezwał się znowu przy moim uchu, informując, że wciąż zmierzają na północ, podążając tą samą trasą, którą jechałam.

– Nie próbuj nas dogonić – ostrzegł. – Nie chcę, żebyś ich spłoszyła.

Zignorowałam te ostatnie słowa i przyspieszyłam.

Ruch na szosie zamierał. Wydawało się, że mam ją całą dla siebie, jadąc bez końca przez kolebkę słabo oświetlonych gór, które wspinały się, by strącić z nieba gwiazdy. Dostrzegłam w przelocie różne zwierzęta na drodze – jelenia, lisa oraz sowę, która zanurkowała w poświacie mojego reflektora, by porwać z asfaltowej nawierzchni czmychającą mysz.

Wydawało się, że panuje niemal niezmącony spokój. Nie było miast ani zakrętów, póki nie dotarłam do skrzyżowania z szosą numer 160. Luis nie wspomniał nic o zmianie kierunku, więc podążyłam prosto przed siebie, kiedy szosa skręciła na północny zachód, a potem, za miasteczkiem Creede, zdała się całkiem zmienić swój bieg. Dalej był kolejny ostry zakręt, wiodący z powrotem na północ i okalający spory górski masyw.

– Cassiel – szepnął Luis, a ja mimowolnie zwolniłam, zaskoczona tym, że znowu nagle się odezwał. – Zjechaliśmy z szosy jakieś osiem kilometrów przed Lake City. Kierujemy się na zachód.

– Są tam jakieś charakterystyczne punkty?

– Wypatruj uschniętej sosny pomiędzy dwiema zdrowymi. Zjazd jest kilka metrów za nimi. W lewo. – Głos Luisa nie był już tak beztroski jak wcześniej, ani tak stanowczy. – Słuchaj, zdaje mi się… Myślę, że oni czymś mnie podtruli. Chodzi o pewne zakłócenia na poziomie biochemicznym, ale chyba starają się celowo wprawić mnie w oszołomienie, żebym nie mógł kontrolować swoich mocy tak dobrze jak…

Jego głos przeszedł nagle w rozdzierający wrzask. Zatrzymałam motocykl i przycisnęłam dłonie do uszu. To nic nie dało, rzecz jasna. Metaliczny pisk rozbrzmiewał nadal, świdrując mi głowę. Ogłuszał mnie. Wyraźnie się nasilał i wiedziałam, że jeszcze tylko kilka sekund, a pęknie cienka błona bębenkowa w moich uszach.

przynajmniej temu mogłam zapobiec. Stosunkowo łatwo udało mi się przygłuszyć drgania, zamieniając je w cichy pomruk lub trzaski. Oczywiście oznaczało to zerwanie kontaktu głosowego z Luisem. Bez względu na to, czy sam stracił panowanie nad własnymi mocami jak powiedział, czy też tamci przeprowadzili atak, wykorzystując go jako medium, nie mogłam w tej chwili ryzykować, czekając na nowy sygnał od niego.

Oni starają się mnie oszołomić, powiedział wcześniej. Wiedziałam, stykając się pobieżnie z kulturą masową i gazetami, że oznaczało to nafaszerowanie narkotykami – albo, w danym przypadku, wytworzenie takich substancji w jego ciele. Strażnicy Ziemi nie potrafili leczyć samych siebie, nawet najpotężniejsi z nich, a jeśli tamtym udało się zablokować naturalne mechanizmy obronne jego organizmu i zatruć go w taki sposób, to mogło być bardzo źle.

Nie odważyłam się sama szukać z nim kontaktu. Musiałam się skupić całkowicie na drodze przed sobą.

Udzielił mi przynajmniej wskazówki na tyle dokładnej, by właściwie mnie pokierować. Spostrzegłam uschniętą sosnę, pasującą do opisu, i zwolniłam, wypatrując zjazdu.

Żadnej drogi nie było. Ani w odległości kilku, ani kilkunastu metrów od drzewa. Zatrzymałam się i powoli się cofnęłam, prowadząc motocykl i przypatrując się wyboistemu podłożu.

Zlikwidowali drogę. Tak, naturalnie, że mogli to zrobić. Coś takiego było dla Strażnika Ziemi łatwe; sprawienie, by ścieżkę zarosły świeże rośliny, a warstwa ziemi ją przysypała. Nawet Strażnik Pogody potrafi zacierać ślady, wykorzystując w tym celu wiatr i wodę, ale z tego, co ujrzałam przed sobą, było jasne, że takiego maskowania dokonał jakiś Strażnik Ziemi. Niektóre z sadzonek wydawały się świeże i młode, nienaruszone jeszcze przez słońce i wiatr. Fragmenty podglebia, choć nieregularne i grudowate, wyglądały na niedawno poruszone.

Wypatrzyłam zarys koleiny po kole pojazdu ciężarowego głęboko wśród zarośli i zaczęłam przedzierać się.

na motorze przez gęstwinę. Rozciągała się na kilka metrów i zastanawiałam się, czy w ten sposób zablokowali cały szlak. Brnęłam dalej przed siebie, uchylając się przed sztywnymi gałązkami i kłującym igliwiem.

Linia zarośli nagle się kończyła, a polna droga wyłoniła się w nikłym i rzucającym cienie blasku księżyca. Na piasku mogłam dostrzec świeże ślady opon.

Moi wrogowie wiedzieli, że się zbliżam. Nawet jeśli Luis ich nie ostrzegł, choć mógł to zrobić wbrew swojej woli, po prostu jakoś się dowiedzieli. Nie miałam co do tego wątpliwości. Zamierzałam deptać im po piętach, dopóki mi na to pozwolą i póki nie dojdzie do starcia.

Nie potrwało to wcale zbyt długo.

Przyspieszyłam, kiedy droga przeszła w mroczny, ocieniony łuk, potem następny, i wyjechałam na prostszy odcinek, gdzie dojrzałam pojedynczą, drobną postać – chłopca w wieku Isabel, ze zmierzwionymi ciemnymi włosami i wielkimi oczami. Miał na sobie pobrudzoną bawełnianą koszulę w krzykliwy, niebiesko – czerwony deseń oraz luźne bawełniane spodenki. Był bosy. Twarz miał mokrą od łez, z nosa mu ciekło i wyglądał na oszołomionego i przerażonego w blasku reflektora mojego motocykla.

Zatrzymałam się, wznosząc kłęby kurzu, i wpatrywałam się w niego. W pierwszym odruchu chciałam pozostawić motor i podbiec do chłopca, ale moje instynkty dżinna pohamowały ludzkie impulsy.

To dziecko nie powinno się tu znajdować, tak daleko od domu, w samym środku nocy.

– Wołają na ciebie C.T.? – zapytałam. – Calvin Theodore Styles?

Jego oczy zaszły łzami, które połyskiwały w świetle motocyklowego reflektora.

– Mama? – Miał głos kogoś zagubionego i bardzo niepewnego. Szurając stopami, zrobił krok do przodu. – Chcę do domu! Ja chcę do domu!

Jego głos przeszedł w przeraźliwe wycie, a wtedy nawet moja wyrachowana, chłodna natura dżinna nie mogła mnie powstrzymać przed unieruchomieniem silnika i zejściem z motocykla. Ostrożnie podeszłam do dziecka nie chcąc go dodatkowo wystraszyć. Chłopiec ssał kciuk, a oczy miał prawie tak wielkie jak księżyc świecący nad nami. Srebrzyste łzy przemywały czyste ścieżki na zabrudzonej buzi chłopca.

Znalazłam się w połowie drogi między motocyklem a chłopczykiem, kiedy pojawiło się następne dziecko. A potem kolejne. I jeszcze jedno. Wyłaniały się w milczeniu z krzaków.

Wszystkie one mogły mieć najwyżej po dziesięć lat. Większość była wychudzona i zaniedbana, w brudnych ubrankach. Niektórym brakowało butów.

Wszystkie wydawały się zdziczałe, no i wszystkie były uzbrojone. Najczęściej w noże, a kilkoro w maczugi. Żadnej broni palnej, co mnie trochę pocieszyło.

Zatrzymałam się, oceniając sytuację. Dzieci otoczyły mnie, wychodząc z zarośli, czemu towarzyszył cichy, ukradkowy szept liści i gałązek.

– Jestem tu, żeby wam pomóc – powiedziałam tonem, który, miałam nadzieję, zabrzmiał uspokajająco. – Proszę was. Mam na imię Cassiel. Chcę pomóc wam wrócić do domów.

Żadne z dzieci nie wydało odgłosu, nawet chłopiec, który wcześniej tak żałośnie zawodził. Wiatr szumiał wśród drzew, szeleszcząc, kiedy sosnowe igły ocierały się o siebie, i zdałam sobie sprawę, w jak rozległym i opustoszałym miejscu się znalazłam… i jaka jestem osamotniona.

– Szukam dziewczynki o imieniu Isabel – podjęłam. Nie było jej tu, pośród tej zdziczałej dzieciarni. – Szukam Ibby. Znacie ją? – Skupiłam wzrok na dziecku stojącym najbliżej, dziewczynce z krótkimi blond włosami. – Znasz Isabel?

Nie odpowiadała. Żadne z nich się nie poruszyło i żadne nawet nie mrugnęło. Było to dziwne i – nawet jak dla dżinna – niepokojące.

C.T. – jeśli to był C.T. – już nie płakał, chociaż łzy nadal spływały mu po policzkach. Przyjął taką samą chłodną, bierną postawę jak pozostałe dzieci.

Zrobiłam krok w jego stronę, a wtedy wszystkie one rzuciły się na mnie w milczeniu. Podskoczyłam i uchwyciłam się niskiej gałęzi, podciągając nogi, gdy zaczęły ciąć, czemu towarzyszyło srebrzyste migotanie ostrzy noży. Kilkoro dzieci wydawało przy tym zduszone odgłosy, skacząc i próbując mnie dosięgnąć, ale żadne z nich się nie odzywało; nie rozmawiały także ze sobą nawzajem.

Współdziałając bez słowa, dwoje zgięło się, by mogły się po nich wgramolić inne, które chwyciły niższe gałęzie i zaczęły się wspinać w moją stronę. Była to groteskowa sytuacja, to osaczenie przez małe dzieci – a jednak tkwiła w tym pewna logika. Zawahałabym się przed skrzywdzeniem takich bezbronnych szkrabów, podczas gdy wróg – a wiedziałam, że to jest nasz wróg – bez wahania poświęciłby młode życie tych istot, aby tylko wyrządzić mi krzywdę.

Dzieci okazały się idealnym oddziałem szturmowym.

Gdy jakaś dziewczynka pierwsza podpełzła do mnie po gałęzi, z lśniącymi obłędem oczami, poruszyłam się i uchwyciłam ją za nadgarstek, wykręcając go. Nóż wypadł z jej ręki jak stalowy liść.

Dziewczynka przeorała moje ramię paznokciami i obnażyła zęby.

Nie miałam wyboru i musiałam zrzucić ją z gałęzi, ogłuszając. Złagodziłam jej upadek na ziemię, tworząc rodzaj powietrznej poduszki.

Następne dziecko już się zbliżało. A za nim kolejne.

To tylko drobna przeszkoda, podpowiadał dżinn we mnie. Uporaj się z nimi i ruszaj dalej. Gdybym miała do czynienia z osobami dorosłymi, postąpiłabym tak, jednak okazało się, że niechęć do wyrządzania krzywdy dzieciom jest zakodowana w moim łańcuchu DNA i nawet mądrość dżinna nie mogła jej przełamać. Marnujesz swoje moce, tocząc tę walkę. O to właśnie im chodzi.

Wiedziałam o tym, ale przypomniałam sobie też policjanta Stylesa stojącego na szosie, rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnicę, jaką mu złożyłam.

Było tu w sumie dziesięcioro dzieci. Ich rodziny prowadziły poszukiwania i modliły się o cud. Nie mogłam odbierać im nadziei.

Zeskoczyłam z drzewa, przykucnęłam i zaczęłam dotykać dziecięcych główek, jedną po drugiej. Zmusiłam się do metodycznego działania, nie zwracając uwagi na ich broń. Zadziałało z pierwszymi dwoma. Trzecie zrobiło długą cięcie na moim ramieniu, które zapiekło jak ogień, zanim pozbawiłam to dziecko przytomności.

Czwarte i piąte z pozostałej dziewiątki upadły, nie robiąc krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy zwróciłam się ku szóstemu, poczułam oślepiający, zimny ból w boku, a kiedy zerknęłam w dół, dostrzegłam, że C.T. zanurzył w moim ciele nóż aż po rękojeść.

Pacnęłam go dłonią w czoło, usypiając, i zwalił się na ziemię.

Stało jeszcze troje; dwie dziewczynki i chłopiec. Dzieci trzymały się ode mnie z daleka, czekając na mój kolejny ruch, zdając sobie sprawę, że nie jestem łatwym przeciwnikiem.

Wtop je w ziemię.

Nie. To podpowiadał mój dżinnowy duch i nie miałam zamiaru tego zrobić po pierwsze dlatego, że skrzywdziłabym je i przeraziła, a po drugie, ponieważ musiałam oszczędzać moc.

Uklękłam, usiłując powstrzymać jęk, gdy ból obejmował moje nerwy – i sięgnęłam do noża, wbitego w bok.

Dotknęłam go lekko, oceniając stan rany, najlepiej jak umiałam. Nie sądziłam, by pękły jakieś ważne naczynia krwionośne – doszło jednak do urazu jelit i wątroby, co mogło mieć fatalne skutki, jeśli rany szybko się nie zagoją. Wyciągnęłam nóż i jakoś udało mi się przy tym nie wrzasnąć. Krew ściekała ze stalowego ostrza. Potrzymałam je przez chwilę, wpatrując się w dzieci, które otoczyły mnie kręgiem, a następnie wbiłam czubkiem w podłoże przed sobą.

Wtedy od razu się na mnie rzuciły. Skoncentruj się. Straciłam ostrość widzenia i zamrugałam, aby na nowo wyostrzyć wzrok. Zamachnęłam się w lewo i w prawo, usypiając umysły dwojga z dzieci. Ich upadek spowodował, że trzecie się zachybotało, a jego mała maczuga, wymierzona w moją głowę, uderzyła mnie mocno w bark. Złapałam ją, wyrwałam mu z ręki i przyciągnęłam chłopca do siebie. Szarpał się, ale przytrzymałam go, spoglądając w puste, szeroko otwarte oczy.

– Ty – powiedziałam cicho – który kryjesz się za dziećmi. Przybywam po ciebie.

Usta chłopca otworzyły się, a on sam zaśmiał się cichutko. Nie był to dziecięcy śmiech. Czaiło się w nim zbyt wiele złośliwości, tkwiła zbyt głęboka wiedza.

I szaleństwo.

– Chodź, siostro – odpowiedział i przewrócił oczami tak, że ukazały się ich białka, a potem upadł na ziemię.

Nie oddychał.

Nie.

Przyłożyłam mu dłoń do piersi i nie wyczułam bijącego serca.

Mój wróg zabił go ot tak, z oddali.

– Nie – powtórzyłam na głos i ułożyłam sobie chłopca na kolanach. – Nie. – Wciąż słabo trzepotało w nim życie, tłukąc się niczym ptak w sieci. – Nie uda ci się to.

Położyłam mu rękę na sercu i przymknęłam oczy. Ostrzeżenie Luisa znowu do mnie dotarło – nie zostałam w tym przeszkolona; mogłam łatwo wyrządzić krzywdę temu dziecku – ale nie miałam wyboru. Nikt bardziej wykwalifikowany nie mógł mnie zastąpić.

Przytknęłam opuszki palców do jego serca i zmusiłam ten narząd do pracy. Jeden skurcz. Drugi. I trzeci. Za każdym razem czekałam, aż serce zaskoczy, zareaguje, złapie rytm, lecz organizm dziecka był jakby sparaliżowany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania.

W jego krwi, która przemieszczała się powoli w żyłach dzięki moim staraniom, znajdowało się mało tlenu. Jego płuca go nie czerpały. A więc musiałam też pobudzić mu oddech. Wzięłam maksymalnie głęboki wdech, pochyliłam się nad chłopcem i wpompowałam mu powietrze do płuc; rana w moim boku powiększyła się i poszerzyła, a łzy rozmazały to, co widziałam.

Mój ból nie liczył się jednak.

Zmuszałam serce dziecka do pracy, do kolejnych uderzeń. Wtłaczałam mu powietrze w płuca.

Jego otwarte oczy gapiły się na mnie, lecz nie było w nich choćby cienia prawdziwego życia. Żadnej nadziei.

Czułam, jak życie w nim zanika, ale dalej pobudzałam jego serce do powolnych, mocnych uderzeń, co jednak było tylko imitowaniem życia, niczym więcej…

I nagle serce podchwyciło podawany mu rytm, zawibrowało i uderzyło mocniej.

I jeszcze raz.

I znowu.

Chłopiec odetchnął i krzyknął.

Trzymałam go przy sobie, gdy wydzierał się i płakał. Wszędzie wokoło maluchy leżały cicho. Patrzyłam, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, ale mój nieprzyjaciel nie zawracał sobie głowy zabijaniem tej dzieciarni. On – lub też ona – doszedł czy doszła do słuszno wniosku, że będą stanowiły dla mnie większy problem, gdy pozostaną żywe.

Wyjęłam komórkę i sprawdziłam zasięg. Nie było go, rzecz jasna. Znalazłam się na głuchej wsi, z daleka od głównych ludzkich szlaków. Nie mogłam ściągnąć policji, w każdym razie nie przed znalezieniem sprawnego telefonu.

Dziecko zarzuciło mi pulchne rączki na szyję. Pogłaskałam je po brudnych włoskach.

– Jak się nazywasz? Zachlipał.

– Will.

– W porządku, Will, już wszystko dobrze. Postaram się, żeby nic złego ci się nie stało. – Musiałam opatrzyć swoją ranę. Traciłam krew, a wraz z nią siły. Obrażeniami wewnętrznymi mogłam zająć się dopiero wtedy, kiedy spotkam się znowu z Luisem albo zapewnię sobie inną pomoc. – Will, pomożesz mi, dobra?

Skinął głową, ale mnie nie puszczał.

– Będę musiała obudzić resztę dzieci. Chcę, żebyś mi w tym pomógł. Kiedy się obudzą, mogą się przestraszyć, i chcę, żebyś je uspokoił. Możesz to zrobić?

Z przekonaniem przytaknął, wydostał się z moich ramion i stanął, przyciskając się do mnie barkiem. Drżał, ale stał prosto.

Upewniłam się, że nie upadnie, a potem lekko przeciągnęłam czubkami palców po czole najbliższego z pozostałych dzieci, dziewczynki z ciemnymi włosami i śniadą cerą. Usiadła wystraszona i zaczęła płakać.

– Will – rzuciłam. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podszedł do dziewczynki i poklepał ją sztywno po plecach.

– Już dobrze – powiedział uroczyście. – Nic ci nie jest, Christy. – Znał ich imiona.

Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taką?

Will wciąż poklepywał zapłakaną Christy po ramieniu.

– Tu jest dużo dzieci.

Na to przebiegł mnie chłodny dreszcz.

– Ile?

– Pełno. – Pewnie nie potrafił za dobrze liczyć więc trudno było to uznać za przekonujący dowód, jednak miałam mocne przeczucie, że chodzi mu o setki. – Niektórych nowych nie znam. Dopiero co przyjechały.

– A dokąd przyjechały, Will?

Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym była całkiem głupia.

– Na Ranczo – odpowiedzieli razem.

– A gdzie to Ranczo?

Usłyszałam trzask metalu, a dorosły głos gdzieś za moimi plecami przemówił:

– Jesteś na nim, suko.

Wśród złoczyńców rasy ludzkiej panuje zwyczaj – opiewany w każdym razie w pieśniach i opowieściach – zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wzięte do niewoli tylko czekają na okazję, by przechytrzyć i zabić tych, którzy je pojmali.

Moi wrogowi nie wywodzili się z baśni i wiedziałam, że nie pozwolą mi zrobić następnego kroku na drodze do rozwiązania zagadki.

Dzieci zapakowano do dużego czterokołowego pojazdu i zabrano, a wśród nich Christy i Willa, którzy wyglądali na zupełnie zrezygnowanych. Poczułam ukłucie bólu na widok C.T., ale on przynajmniej wciąż spał.

Dotrzymam słowa, przyrzekłam mu. Znajdę sposób, aby zwrócić cię twojej rodzinie.

Terenowy pojazd zjechał ze ścieżki, pozostawiając mnie na klęczkach, a moja krew wsiąkała w piach.

Byłam zbyt osłabiona, żeby stawiać zbyteczny opór, więc siedziałam bez ruchu, z dłońmi splecionymi luźno na kolanach, gdy otoczyło mnie czterech uzbrojonych strażników. Karabiny, które mieli przy sobie, wyglądały naprawdę groźnie. Broń krótka na ich biodrach też.

– Wtargnęłaś na teren prywatny – powiedział jeden z nich. Wszyscy wyglądali na dziwnie podobnych do siebie, za sprawą kurtek, spodni oraz czapek w maskujące cętki. Jedna z tych osób była kobietą, pozostali mężczyznami. Ten, który się odezwał, wysoki, o przyjemnym tenorowym głosie, wyglądał mi na kogoś zdecydowanie w wieku średnim, sądząc po siwiźnie w jego krótko przyciętych włosach, wystających spod czapki. – Nie widziałaś tablic ostrzegawczych? Tu strzela się do intruzów. I nie jest to żaden tekst na postrach.

Nie było żadnych tablic, ale nie zamierzałam się sprzeczać.

– Kim jesteście?

– Osobami prywatnymi, strzegącymi własnej ziemi. Myślę, że ważniejsze pytanie brzmi: kim jesteś ty. Jakoś nie wyglądasz na miejscową. Kto cię nasłał? FBI? CIA?

– Z takimi różowymi włosami? – żachnął się jeden z kumpli tamtego. – To raczej ktoś z jakiejś prywatnej agencji detektywistycznej czy czegoś w tym rodzaju. – Podsunął mi pod twarz wylot lufy karabinu. – Zgadza się? Ktoś cię najął? Trzeba było wziąć forsę i zwiać.

Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na tym, by zatrzymać resztę krwi i mocy, sączących się z rany w moim boku na wyschniętą ziemią.

– To nieważne – odezwała się trzecia z osób, kobieta, rzeczowa i chłodna tak jak pozostali. – Ona widziała te dzieciaki. Musimy się jej pozbyć.

– Powinniśmy zapytać, czy nie chcą jej zwerbować.

– Daj spokój, chyba żartujesz! To przecież jakaś Strażniczka; ostatnia osoba, jakiej potrzebujemy.

Trzeba ją wykończyć, i to szybko, zanim następni zaczną węszyć po okolicy.

– Ona przyjechała za tym pierwszym. – Na te słowa znowu skupiłam rozproszoną uwagę i uniosłam głowę, aby spojrzeć na tego, który to powiedział; starszego gościa. I najwyraźniej szefa tej grupki. – Miała go wspierać. A poza tym nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o Strażników, zwłaszcza teraz. Są trochę zajęci.

Cała czwórka się roześmiała. Za tym pierwszym. Musiał mieć na myśli Luisa. Trzymają tu Luisa.

Jeśli chcesz uniknąć śmierci, skomentował chłodno dżinn we mnie, to musisz teraz coś wykombinować. Nie mogłam się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że facet stojący na prawo ode mnie, ten siwiejący, szykował się do wpakowania mi kuli w głowę i zakończenia całej zabawy.

Przestałam kontrolować swoją ranę, z której od razu pociekła świeża struga krwi, i wysłałam moc w stronę drzew.

Gałęzie sosny były mocne i giętkie, idealnie nadające się do wyginania i puszczania. Jedna z nich uderzyła w tył głowy mojego niedoszłego kata, gdy już zaciskał palec na spuście, a strzał okazał się niecelny; pocisk wbił się w ziemię tuż obok moich stóp.

Rozmiękczyłam grunt pod nogami pozostałych i obserwowałam, jak wstrząśnięci zapadają się pod własnym ciężarem. Szamotali się przy tym, a dwoje próbowało do mnie strzelać, ale już rzuciłam się do ucieczki, kuśtykając w kierunku drzew. Usłyszałam za sobą nowe odgłosy wystrzałów oraz krzyki, a potem gorączkowe wrzaski.

A potem ziemia zamknęła się nad ich głowami i nie słyszałam już niczego.

Nie mogłam ujść daleko. Czarne fale osłabienia zalewały mnie, aż poczułam, że podłoże mięknie pode mną, jak wcześniej rozmiękło pod moimi wrogami. Upadłam i ułożyłam dłoń płasko na gruncie. Nie, przyczyna tego, co się działo, wcale nie tkwiła w ziemi, tylko we mnie. Była nią ludzka słabość.

Nie mogłam zajść daleko na piechotę. Musiałam wydostać się z tego miejsca, poszukać pomocy i sprowadzić ratunek dla dzieci.

Chwiejnym krokiem dotarłam do motocykla, lecz przekonałam się, że jedna z kul przebiła oponę i uszkodziła silnik. Mogłabym to naprawić, gdybym miała odpowiednio dużo mocy.

Jednak zużywałam resztę tej, która mi pozostała, na utrzymanie się przy życiu.

Po tej czwórce, która próbowała mnie zabić, pozostały tylko poruszone skrawki ziemi i blada ręka, wystająca nad powierzchnię. Ledwie rzuciłam na nią okiem. Moi niedoszli zabójcy nie zjawili się tu znikąd; pewnie przybyli jakimś pojazdem, ponieważ ludzie lubią przemierzać w ten sposób nawet bardzo krótkie trasy.

Dostrzegłam jakieś poruszenie wśród drzew, a potem bladą, brudną twarz.

C.T. Styles. Widocznie udało mu się jakoś uciec.

– Calvin Theodore – wymówiłam jego imię, opierając się o konar pobliskiej sosny Drugą dłoń przyciskałam mocno do rany w boku. – Nie bój się.

Wyszedł ze swojej kryjówki, ale się nie zbliżał. Jego mina nie wyrażała wiele, a pustka w jego oczach niepokoiła mnie.

Powiedziałam:

– C.T., przysłał mnie twój ojciec. – I wtedy coś w nim pękło; przestał wydawać się oniemiały, a nadzieja rozbłysła w nim jak promień słońca. – Musisz mi pomóc. Czy tamci ludzie przyjechali samochodem?

Stanowczo pokręcił przecząco głową. Moje nadzieje legły w gruzach równie szybko, jak jego się rozbudziły, póki nie powiedział:

Oni przyjechali ciężarówką. Terenową. Czarną Niemalże się roześmiałam. Ludzie rzadko byli równie precyzyjni jak dżinny.

– A możesz mnie do niej zaprowadzić?

– Jasne – odparł C.T. Wyskoczył do przodu i wyciągnął rękę. Złapałam ją. Jego skóra wydawała się przy mojej ciepła jak pod wpływem gorączki, ale tylko dlatego że zmroziły mnie wstrząs i utrata krwi. Pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy w kierunku chłodnego, wschodzącego księżyca.

– Załadowali wszystkich na tę ciężarówkę, ale ja zeskoczyłem z tyłu – oznajmił z dumą. – Zostałem. Wiedziałem, że mi pomożesz.

Oszczędzałam oddech, więc go nie pochwaliłam. Droga do tego mitycznego czarnego wozu terenowego wydawała się długa, a każdemu krokowi towarzyszyło jakby wbijanie rozgrzanych do czerwoności noży w mój bok. Moim ciałem wstrząsały dreszcze, ale starałam się o tym nie myśleć.

– Zaczekaj – wymamrotałam i pociągnęłam C.T., zatrzymując się przy stojącym w pobliżu głazie. Pozostawiłam na nim czarne ślady krwi. – Jak daleko jeszcze?

– Niedaleko. To już tam – odpowiedziało dziecko i szarpnęło mnie za rękę. – O, tam!

Pozwoliłam mu się prowadzić. Na każdym wzniesieniu mówił, że to tuż – tuż, że trzeba pokonać już tylko następne, aż wreszcie nogi zaczęły się uginać pode mną. Upadłam i choć usiłowałam się podnieść, nie mogłam. Przewróciłam się na plecy, dysząc, i zobaczyłam, jak C.T. pochyla się nade mną, a jego twarzyczka nie wyraża nic.

– Myślałem, że już nie upadniesz – powiedział. – Do widzenia, moja pani.

Odwrócił się i mnie zostawił. Znów spróbowałam wstać. Ogarnął mnie mrok i uniósł gdzieś w dal.

Kiedy oprzytomniałam, byłam niesiona – nie, raczej wleczona. Wleczona za nogi jak padlina, po' ziemi. Otworzyłam oczy i chciałam zaprotestować, lecz zabrzmiało to bardziej jak jęk niż jak słowa – a wtedy uświadomiłam sobie, że mówię w języku dżinnów, a nie po ludzku.

Panowały teraz zupełne ciemności, tylko cienkie smugi światła przebijały przez drzewa. Księżyc przemieścił się na niebie, ale do poranka było jeszcze daleko. Powietrze wydawało mi się lodowato zimne na gołej skórze.

Szarpnęłam słabo nogą i jedna z ciągnących mnie postaci z zaskoczenia puściła moją stopę. Zderzenie pięty z ziemią wywołało w moim boku przeszywający ból, na co zwinęłam się w kłębek. Nie mogłam krzyczeć, choć bardzo chciałam. Byłam w stanie jedynie dyszeć z wysiłkiem.

Usłyszałam odgłos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego kłapania zębami.

Wielka łapa dotknęła mojego brzucha. Nawet w przyćmionym świetle mogłam dostrzec pazury.

Czarny niedźwiedź był jak cień w mroku, jeśli nie liczyć drobnych błysków w jego ślepiach w blasku księżyca oraz nieco jaśniejszej skóry wokół pyska.

Bał się mnie; mogłam to zauważyć, kiedy leżałam bez ruchu. Czarne niedźwiedzie najczęściej nie są agresywne i wolą jeść rośliny niż ludzkie mięso, ale to jeszcze nie oznaczało, że ten zwierz nie mógł mnie zabić.

Niedźwiedź znów sapnął i kłapnął paszczą, a tym razem dojrzałam biały błysk jego kłów Po chwili rozległ się przeciągły, cichy jęk, który zawisł w powietrzu niczym zjawa.

Zmusiłam się do bezruchu, kiedy niedźwiedzi pysk obwąchiwał mi twarz. Zwierz parsknął, potrząsnął wielkim łbem i odszedł.

Najwyraźniej zrezygnował ze mnie, uznając, że nie jestem warta zachodu. Odczułam ulgę – i, o dziwo, odrobinę irytacji – a potem drżenie ogarnęło mnie całą, łącznie z kośćmi. Zapomniałam, że ludzie są też pożywieniem. A teraz byłam nim i ja. Coś w tym przeraziło mnie na poziomie, którego istnienia w sobie nie podejrzewałam. Przecież dżinn nie…

Ale nie byłam już dżinnem. Byłam człowiekiem i to rannym. Zapach krwi zwabiał drapieżniki.

Poruszyłam się i przyłożyłam rękę do kłutej rany. Wciąż krwawiła. Zacisnęłam zęby, oderwałam kawałek koszuli, złożyłam go na pół i wcisnęłam w otwarte nacięcie na skórze.

Pewnie wtedy wrzasnęłam. Usłyszałam czarnego niedźwiedzia, który jeszcze zbytnio się nie oddalił, jak znowu cicho jęczy ze strachu. Kiedy najgorszy ból i szok minęły, uklękłam, a potem wstałam.

Wracaj, powiedziałam sobie. C.T. celowo wpuścił mnie w maliny.

Moje oczy przywykły już do ciemności i mogłam dostrzec ślady, które odcisnęłam wleczona, a potem wcześniejsze, pozostałe po moim niepewnym marszu. Krew rozmazaną na głazie. Wgniecenia wlokących się stóp.

Powrót do drogi trwał chyba wieczność, a tam mój biedny, unieruchomiony motocykl leżał z przebitą oponą. Z przedziurawionego baku wyciekła na ziemię benzyna. Kulejąc, minęłam motor, miejsce wiecznego spoczynku czworga swoich nieprzyjaciół i tuż za następnym wzniesieniem odnalazłam czarny terenowy wóz, o którym C.T. tak przekonująco opowiadał.

Kluczyki znajdowały się w stacyjce.

Przetrząsnęłam tył tego niedużego terenowego pojazdu i natknęłam się tam na pudełko ze znakiem czerwonego krzyża z różnymi użytecznymi przyborami. Opatrzyłam na nowo ranę, obsypując ją przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choć wiedziałam dobrze, że bakterie zdołały już przeniknąć do mojego organizmu. Połknęłam tabletki przeciwbólowe, popijając je wodą z butelki, która walała się na pace wozu, i wreszcie wzięłam pozostawioną zapasową broń. Była stosunkowo niewielka, ciężka i najwyraźniej niszczycielska – rodzaj pistoletu maszynowego z pełnym magazynkiem. Jego mechanizm wydawał się prosty, podobnie jak mechanizm większości zabójczych urządzeń.

Rzuciłam go na przednie siedzenie, uruchomiłam dżipa i wjechałam drogą głęboko w las.

Загрузка...