10

Uszkodzenia, jakich doznała ciężarówka Luisa, okazały się stosunkowo niewielkie, biorąc pod uwagę, przez co przeszła – wystarczyło lakierowanie, wymiana szyb, wyklepanie wgnieceń. Warsztatem kierował gość, który na pierwszy rzut oka wydał mi się dżinnem, ale w końcu musiałam przyznać, że to człowiek. Miał oczy koloru jasnego bursztynu, skórę ciemniejszą od cery Luisa i bardzo niepokojąco się uśmiechał.

– Elvis? – odezwał się Luis, kiedy zapytałam go o tamtego faceta. – On jest w porządku. Magik, jeśli chodzi o samochody, ale nie czarodziej w prawdziwym sensie.

Dziwne. Pomimo zapewnień Luisa tamten człowiek nadal nie wzbudzał we mnie zaufania. Czekałam przy swoim motocyklu, kiedy Luis płacił tajemniczemu Elvisowi i wyprowadzał ciężarówkę zza kwadratowego zaniedbanego budynku. Wóz wyglądał efektownie, tak jak dawniej, z nowymi lśniącymi szybami i świeżą warstwą lakieru. Wyglądało na to, że Elvis dodał nawet nieco błysku żółtej barwie centralnych fragmentów płomieni zdobiących boki ciężarówki.

Luis sprawiał wrażenie zadowolonego.

Wyjechaliśmy z warsztatu naprawczego; Luis podążał przodem, a ja jechałam za nim motocyklem po krętych uliczkach starej dzielnicy, aż zatrzymał się na podjeździe przed prostym, kwadratowym domem, którego jasnoróżowa elewacja bardzo mi się spodobała. Kiedy Luis zaparkował, a ja zsiadłam z motoru, frontowe drzwi otworzyły się z hukiem i pomknęła ku nam mała rakieta.

Isabel.

Skoczyła z ziemi niczym kot wprost w ramiona Luisa, a on aż się zatoczył na ciężarówkę. Zareagował na jej widok z wyraźną przesadą, ale widać było, że zachwiał się naprawdę pod wpływem impetu, z jakim Isabel na niego wpadła.

Zanurzył twarz w jej długich włosach, usadowił ją wygodniej w swoich ramionach, a potem zwrócił się w moją stronę. Isabel także na mnie spojrzała, jej bladą twarz rozjaśnił błysk uśmiechu.

– Cassie! – powiedziała. Podeszłam do nich, a wtedy wyciągnęła rączki. Przejęłam ją od Luisa, niepewna, czy to coś naturalnego. Isabel zaciążyła mi na rękach, ale po chwili przywykłam już do jej ciężaru, odzyskując równowagę. Dziewczynka pachniała słodko – kwiatami, szamponem do włosów, syropem z naleśników, które zjadła. Lepiły jej się usta, którymi pocałowała mnie w policzek.

– Cieszę się, że wróciłaś.

– Ja też się z tego cieszę – zapewniłam. Tym razem jej nie poprawiłam, gdy źle wymówiła moje imię. Przyglądałam jej się z bliska. – Jak się czujesz, Isabel?

Nie odpowiadała; zrobiły to jej oczy – które przepełniły się smutkiem i nagłymi dziecięcymi łzami.

– Babcia Sylvia zrobiła mi naleśniki – poinformowała.

– Chcesz naleśników?

– Trochę na nie za późno, dziecko – wtrącił Luis, ode brał mi Isabel, przełożył ją sobie przez ramię i skierował się ku wejściu. – Sylvio? – Zapukał do drzwi, a wewnątrz domu poruszył się cień. Siwiejąca starsza kobieta otworzyła siatkową przesłonę na owady i obdarzyła go uśmiechem – drżąc cała, a w jej oczach czaił się straszliwy chłód. Wyglądała całkiem jak postarzała Angela i musiała wspiąć się na czubki palców, by pocałować Luisa w policzek. Spojrzała poza niego, na mnie, i oczy jej się rozszerzyły.

– To Cassie. – Isabel z dumą wskazała mnie palcem.

– Babciu Sylvio, to Cassie! Ona jest moją przyjaciółką. Opowiadałam ci o niej.

– Cassiel – poprawiłam, chcąc uniknąć nieporozumień. – Proszę mówić do mnie Cassiel.

Sylvia zawahała się, a potem odstąpiła na bok, by mnie wpuścić. Zrobiła mi dużo miejsca, jakby nie chcąc ryzykować otarcia się o mnie.

Czy wyglądałam tak odstraszająco? A może tylko dziwacznie?

Frontowy pokój był niewielkim, zakurzonym pomieszczeniem ze starymi meblami i czarno – białymi fotografiami. Jedna z nich stała samotnie na przystrojonym koronkowym obrusem stole – przedstawiała Angelę, gdy ta była dzieckiem, ledwie starszym od Isabel, w białej sukience, z kwiatami w rękach. Obok zdjęcia stały w wazonie świeże białe róże, a także ozdobny symbol religijny – krucyfiks.

– To moja córka – odezwała się Sylvia i skinęła głową w stronę stołu. – Angela.

– Wiem. Znałam ją – odrzekłam.

– Naprawdę? – Przypatrywała mi się uważnie, z miną wyrażającą głęboką nieufność. – Nigdy pani tu nie widziałam. Zapamiętałabym.

Zastanawiało mnie, ile ona wie o Strażnikach, o tym, czym zajmowali się Manny i Luis. Zastanawiałam się, czy wie o dżinnach, a jeśli tak, to czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowiliśmy.

W każdym razie wyraźnie wolała mi nie ufać.

– Cassiel współpracowała z Mannym, Sylvio – wyjaśnił Luis. Postawił Isabel na podłodze. Obejmowała go za nogi przez kilka chwil, a następnie popędziła do kuchni. Wydawało się niemożliwe, by stopki kogoś tak małego mogły aż tak dudnić. – Jest naszą znajomą.

Sylvia skinęła potakująco, ale nie wyglądało to wcale na gest akceptacji.

Luis poniechał więc dalszych prób w tym kierunku.

– Jak tam Ibby?

– Przespała całą noc – odpowiedziała Sylvia. – Ale sama nie wiem. Ona dokazuje tak jak teraz, a potem płacze całymi godzinami, wołając ciebie albo swoją matkę i ojca. Albo ją. – Posłała mi spojrzenie, które mogłam uznać tylko za wyraz niechęci. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym się tłumaczyć czy przepraszać, więc tego nie zrobiłam.

Luis odchrząknął.

– Sylvio, poczyniłem przygotowania do pogrzebu. Msza odbędzie się w czwartek o jedenastej, a zwłoki zostaną wystawione dziś wieczorem o szóstej. – Jego głos stał się chrapliwy, więc Luis urwał na chwilę, by ponownie odchrząknąć. – Czy myślisz, że Ibby powinna z nami pójść?

– Nie, lepiej, żeby tego nie widziała – stwierdziła Sylvia. – Jest jeszcze za mała. Ktoś powinien tu z nią zostać. – Nie spojrzała na mnie, mówiąc te słowa, ale zrobił to Luis, unosząc brwi.

Ja też uniosłam swoje.

– Zostałabyś? – spytał. – Popilnujesz jej przez kilka godzin?

– Oczywiście.

Sylvia wyraźnie zesztywniała.

– Luis, czy możemy porozmawiać na osobności? Przewrócił oczami i podążył za nią do innego pokoju.

Zamknęła za sobą drzwi, odseparowując się ode mnie.

Poszłam do kuchni, gdzie Isabel grzebała widelcem w resztkach syropu na talerzu. Spojrzała na mnie, oblizując widelec do czysta.

– Umiesz robić naleśniki? – zapytała mnie.

– Nie wiem – odpowiedziałam. – Nigdy nie próbowałam.

– To łatwe. Pokażę ci.

– Już jadłaś – upomniałam ją. – Myślę, że masz już dość. Prawda?

Zgarbiła się żałośnie.

– Nie ma z tobą zabawy.

Jako były dżinn odczułam pewne zadowolenie z tego powodu, ale szybko się ono rozwiało. Dziecko cierpiało, choć próbowało ukryć to przede mną.

– Przykro mi, że wyjechaliśmy – powiedziałam jej. Nie uniosła główki. – Wiem, że tęskniłaś za wujem.

– I za tobą też.

– Wiem.

– Babcia Sylvia cię nie lubi – stwierdziła Ibby. – Ona cię nie lubi, bo jesteś biała, i myśli, że chcesz mnie jej wykraść.

– Wykraść? Dlaczego miałabym to zrobić?

– Bo nie jestem bezpieczna z wujkiem Luisem. Ona mówi, że to wszystko stało się przez niego. – To oznaczało tragedię, która wstrząsnęła jej życiem.

Logiki tej dziewczynki nie dało się podważyć.

– A więc ona sądzi, że ja spróbuję cię jej odebrać. Dlaczego?

Ibby wzruszyła ramionami.

– Ty jesteś gringa, biała. Bardziej spodobasz się policji. No i oddadzą mnie tobie. Tak mówi babcia Sylvia. Ona mówi też, że lepiej będzie, jak stąd wyjadę, razem z nią.

Nie miałam pojęcia, co to ma do rzeczy, ale zastanowiłam się poważnie, zanim odpowiedziałam:

– Nie wykradnę cię, Isabel. Wiesz o tym, prawda? Wiem, że kochasz swojego wujka i swoją babcię. Nie od biorę cię im.

– Obiecujesz? – Ibby spojrzała na mnie, a w jej oczach zalśniły łzy.

– Obiecuję.

– Z krzyżem na sercu?

Zerknęłam mimowolnie na krucyfiks, zawieszony na ścianie obok drzwi. Wbicie go sobie w serce wydało mi się okrucieństwem.

– Nie, niemądra, trzeba zrobić tak. – Isabel zsunęła się z krzesła, obiegła stół i pokierowała moją dłonią w cztery strony na wysokości, gdzie biło moje doczesne serce. – O, już! Teraz dałaś słowo.

Wgramoliła mi się na kolana i pogładziłam ją powoli po włosach, kiedy wtuliła się we mnie, szukając ukojenia. Już niemal zasypiała, gdy się odezwała:

– Cassie? – Był to ledwo dosłyszalny, senny szept; przytknęłam palec do jej ust. – Ja czasami się boję.

– Ja też. Czasem – wyszeptałam, bardzo cicho. – Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda.

– Przysięgniesz? Na krzyż? Zrobiłam to.

Kiedy dorośli wrócili, Luisowi wyraźnie wyczerpywała się cierpliwość, a Sylvia miała minę surową jak krzemień. Uśmiech wykrzesałby z niej iskry.

– Luis zgodził się, żebyśmy ściągnęli moją siostrę Veronikę, która dzisiejszej nocy przypilnuje Isabel – obwieściła Sylvia. – Pani pewnie zechce zobaczyć Manny'ego i Angelę.

Zupełnie jak gdyby wydawała mi polecenie. Obrzuciłam ją przeciągłym spojrzeniem dżinna i pobladła nieco.

– Dziękuję za troskliwość – powiedziałam. Isabel przysypiała na moich rękach, bezwładna, ciężkawa i ciepła, a ja poruszyłam nią tak, aby mogła oprzeć głowę o moją szyję. – Położę ją do łóżka.

– Pomogę ci – zaoferował bezzwłocznie Luis. Sylvia wydęła usta, ale nie powiedziała nic, zbierając ze stołu wymazany syropem talerz, widelec i pustą szklankę.

Isabel nie obudziła się, kiedy układałam ją w jej dziecinnym łóżeczku – zastanawiając się przy tym, czy przypadkiem nie należało ono kiedyś do Angeli, gdyż wydawało się wypłowiałe i zużyte – a Luis pokazał mi, jak opatulić dziecko. Delikatnie pocałował Isabel w czoło, a po nim ja uczyniłam to samo. Jej skóra pod moimi wargami wydawała się miękka jak jedwab i poczułam falę emocji, która mnie zaskoczyła.

Czułość.

– Sylvia mnie nie lubi, bo jestem gringa – powiedziałam do Luisa, wyprostowując się. – I boi się, że odbiorę wam Isabel.

Wydał się tym zdumiony. Nie wspomniałam mu, że to Isabel wykazała się tak niezwykłą przenikliwością, a nie ja sama.

– Tak, cóż, sąd może nie okazać się zachwycony tym, że byłem notowany na policji, a Strażnicy pewnie nie zaświadczą na moją korzyść. Sylvia twierdzi, że chce zostać jej prawną opiekunką, co oznaczałoby, że Ibby musiałaby zamieszkać tutaj, a nie ze mną, kiedy dostanę nowy przydział.

– Sylvia chce ją zatrzymać. – Luis, jak pamiętałam, obawiał się tego już wcześniej. I wydawało się, że nie bez powodu.

– Nie dojdzie do tego. – Luis odgarnął kosmyk czarnych włosów z buzi dziewczynki i dostrzegłam w nim coś z jego brata, czułość i oddanie. – Sylvia to dobra kobieta, ale nie kocha tego dzieciaka aż tak jak ja. A Ibby potrzebuje miłości.

– No i Sylvia nie zdoła jej ochronić – powiedziałam. – A ty tak.

Wyprostował się, spojrzał prosto na mnie, a ja odwzajemniłam to spojrzenie. Przez chwilę żadne z nas nie poruszało się ani nie odzywało, a potem Luis skinął niejasno w stronę korytarza.

– Powinienem się przygotować. Na czuwanie przy zwłokach. Posłuchaj, jeśli nie chcesz iść…

– Pójdę – stwierdziłam. – Ale należy poszukać kogoś, kto pilnowałby Isabel, nawet z oddali. Czy można o to poprosić jakiegoś Strażnika?

– Tak, da się załatwić. Pewnie trzeba będzie zwrócić się do jednego z Ma'atów. Trzech albo czterech z nich nadal przebywa w tym mieście. – Przepuścił mnie przed sobą i po wyjściu z pokoju Isabel zamknęliśmy za sobą drzwi.

Dom Pogrzebowy Muñoz był podłużnym gmachem z przyćmionymi światłami, miękkimi dywanami i cicho grającą muzyką. W drzwiach powitał nas starszy jegomość, łysiejący, z małymi okrągłymi okularami na nosie.

Miał na sobie czarny garnitur, podobny do tego, w jaki ubrany był Luis, i wydawał się smutny z obowiązku. Jego żałosna mina nie zmieniła się, kiedy witał się uściskiem dłoni z Sylvią, potem z Luisem, wreszcie ze mną.

Za namową Luisa przebrałam się z jasnego stroju w ciemniejszy – w parę luźnych czarnych spodni, połyskującą czarną koszulę i dopasowany żakiet. Wydawać się to mogło bezużytecznym marnowaniem mocy, jednak byłam całkiem zadowolona z efektu takiego zewnętrznego przeobrażenia. Nadal mogłam korygować własny wygląd, a zmiana odzieży na inną okazała się łatwiejsza niż wcześniej.

Być może – niewykluczone – że uczyłam się skuteczniejszego wykorzystywania swoich mocy. W każdym razie mój nowy wygląd nie wywołał niepokoju u dyrektora domu pogrzebowego i podążyłam za Sylvią i Luisem długim korytarzem, po otwarciu i zamknięciu kolejnych drzwi. W powietrzu pachniało tu mocno kwiatami i płonącymi świecami.

Dyrektor otworzył podwójne odrzwia i wszedł przed nami do pomieszczenia. Było mniejsze, niż się tego spodziewałam, co stanowiło dla mnie niemiłą niespodziankę, i przyłapałam się na tym, że zwalniam kroku, zbliżając się do progu.

Znajdowało się tam sześć rzędów czarnych składanych krzeseł, kilka wyściełanych foteli nieco dalej z tyłu, stół, księga i pióro. I kwiaty.

I podłużne, wąskie otwarte trumny.

Przystanęłam.

Luis i Sylvia szli dalej, do samego końca, wreszcie Luis zatrzymał się obok matki Angeli; Sylvia szlochała, pochylona nad trumną, w której, jak wiedziałam, spoczywa jej córka.

Nie potrafiłam się zmusić do tego, by do nich dołączyć. Nie ma takiej potrzeby, podpowiadał dżinn, będący częścią mnie. Ich istoty porzuciły doczesne powłoki. To taki ludzki rytuał. Nie masz z nim nic wspólnego.

Człowiecza część mnie nie chciała znów pogrążać się w żalu i żałobie, a wiedziałam, że tak się stanie, jeśli wykonam ten ostatni krok.

Odwróciłam się i wyszłam pospiesznie. Rozgrywały się tu inne, podobne tragedie; rozbite rodziny, zerwane więzy, niedotrzymane przysięgi. Nie jestem człowiekiem. Nie biorę w tym udziału. Nawet w najmniejszym stopniu.

Prawie biegiem dotarłam do drzwi wyjściowych.

Stanęłam w wieczornej ciszy, obserwując ostatnie promienie słońca zachodzącego za górami i dysząc spazmatycznie.

– Przykre, co? – powiedział ktoś za mną. Odwróciłam się. Nie usłyszałam, ani nie wyczułam obecności nikogo, ani człowieka, ani dżinna i przez moment nie dostrzega łam niczego w cieniu.

Wtedy on wstąpił w smugę nikłego światła. Nie znałam go wcześniej w ludzkiej postaci, ale od razu rozpoznałam w nim dżinna. W sferze eterycznej był jasnym płomieniem, ogniem, który eksplodował na wszystkie strony i zaraz potem zgasł w zupełnej ciszy.

Miał na imię Jonathan i nie żył.

Upadłam na kolana. Nie miałam takiego zamiaru, ale zdumienie i lęk zrobiły swoje. Roi mi się to, pomyślałam. Jonathan nie żyje; nie ma go już.

– Tak, możesz to sobie wmawiać, Cassie. Mogę nazywać cię Cassie? Do licha, będę cię tak nazywał, więc musisz się przyzwyczaić – powiedział. W tej chwili wyglądał bardzo, ale to bardzo po ludzku – był wysoki, szczupły, zupełnie nieskrępowany w postaci, w jaką się wcielił. Jego włosy pobłyskiwały srebrzyście, a jego oczy… oczy miał ciemne niczym księżyc w nowiu. – Tacy jak ja nie zupełnie giną. Zamiast tego tak jakby… awansujemy.

Jonathan dzierżył władzę wśród wszystkich dżinnów przez tysiąclecia. Nie przepadałam za nim, ale poważałam go – jeśli nie więcej, ponieważ wzbudzał respekt Ashana, a Ashan nigdy nie okazał się na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawić. W Jonathanie było coś swobodnego, a także niebezpiecznie skupionego, coś zręcznie maskowanego przez jego aż nazbyt ludzkie maniery.

Ale on nie żył. Musiał już nie żyć. Wszyscy to odczuliśmy. Jego zgon rozbił cały świat dżinnów na kawałki.

– Ja nie… – Mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. – Nie rozumiem. Nie możesz tu być…

Zbył to beztroskim gestem.

– Owszem, nie zatrzymam się tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do załatwienia. A więc? Co tam słychać na świecie? Mniejsza z tym, znam od powiedź. Jak zwykle balansuje na krawędzi katastrofy, prawda? – Przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wyciągnął rękę. – Wstań, nie lubię, jak ludzie klęczą.

Kiedy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest prawdziwa. Ciepła i ludzka. Przytrzymałam ją o chwilkę za długo, zanim ją puściłam.

– Wszyscy uważają, że nie żyjesz.

– To dobrze. Mówię to zupełnie serio. Przyszła pora, żebym odszedł, a nie było sposobu na uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. Jak powiedziałem, wpadłem tu tylko na chwilę, więc nie zależy mi już na różnych rzeczach. Jednak pomyślałem sobie, że zajrzę, by się z tobą przywitać.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył i poruszył brwiami ze zdziwieniem. – No, tak, rozumiem, o co ci chodzi; nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Ja byłem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. Swoją drogą tutaj, na ziemskim padole, nazywamy to ironią losu. – Zrobił teatralną pauzę, a następnie się uśmiechnął. – Zrozumiałaś już, co zostało ci dane?

– Co zostało mi dane? – tym razem ja powtórzyłam po nim i posłyszałam złość w swoim głosie. – A co takie go mi dano? – Przecież wszystko, co posiadałam, zostało mi zabrane. W zamian nie dostałam nic.

Uśmiechnął się na to nieznacznie i uświadomiłam sobie, że wie, co myślę.

– Dano ci szansę.

– Szansę? Jaką szansę? Zostałam wyrzucona, okaleczona, wciśnięta w ludzką skórę. Polują na mnie i pogardzają mną. Jaka niby w tym szansa?

– Szansa na coś, czego większość dżinnów nigdy nie zaznapowiedział Jonathan, który narodził się w śmiertelnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiącami lat, a mimo to wydawał się o wiele starszy ode mnie. – Szansa nauczenia się czegoś zupełnie nowego. Szansa odrzucenia swojego dawnego życia i ukształtowania się w nowym ciele, odmiennym kształcie, w nowym celu. Jesteś teraz jak czysta tablica, Cassie, i to właśnie twoja szansa. – Nie mrugnął nawet okiem i dostrzegłam od blask gwiazd w jego oczach, nieskończone gwiezdne galaktyki, niewyczerpane możliwości. – Albo też okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jesteś tu nie bez powodu.

– Znalazłam się tutaj, bo Ashan mnie wygnał. Pokręcił głową.

– – W grę wchodzi coś większego od Ashana, złotko. Przekonasz się o tym. Zawsze rozumowałaś logicznie, nawet gdy byłaś zimna jak kosmos. Czeka cię batalia. Pomyślałem sobie, że uścisnę twoją dłoń, póki jeszcze mogę, życząc ci powodzenia.

Coś poruszyło się na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosą w czasie upałów, a Jonathan raptownie zerknął w górę. Jego ludzkie ciało rozświetliło się, stało się czystym białym blaskiem i poczułam błysk ostrych jak stal skrzydeł, gdy przesłoniłam oczy.

Mogłam go dojrzeć nawet przez zamknięte powieki i przez palce na oczach – ogień w kształcie człowieka, przepełniony energiami, jakich nie mogłam tknąć i których nie potrafiłam rozpoznać.

Jonathan umknął gdzieś poza świat dżinnów, do czegoś, co stanowiło legendę nawet dla nas.

– Mam własne batalie do stoczenia – zabrzmiał je go głos, szeptem, który rozległ się wstrząsająco blisko mojego ucha. – Przemyśl to, co powiedziałem, Cassiel. Pomyśl o swojej szansie. Przypomnij sobie, jak to jest coś czuć. To ważne.

Światło zintensyfikowało się, paląc moją skórę i odwróciłam się z krzykiem, gdy owe potężne skrzydła uniosły istotę, która niegdyś była największym z dżinnów, tu i tam, wszędzie.

– Cassiel?

Był to głos Luisa. Obejrzałam się przez ramię, roztrzęsiona, i ujrzałam go stojącego w progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywaną troską. Na jego twarzy widać było ślady łez, lecz on sam wydał się… uspokojony.

– Coś się stało? – zapytał. Niczego nie zauważył. Jonathan był dla niego niewidzialny.

Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Pokręciłam lekko głową i objęłam się ramionami, usiłując opanować zimny dreszcz, jaki mnie przebiegał. Przed krótką chwilą znalazłam się w obecności czegoś tak wielkiego, że poczułam się bardzo mała, i to skłoniło mnie do zastanowienia – do zapytania samej siebie, czego jeszcze dżinn mógł nie wiedzieć lub nie umiał sobie wyobrazić.

Pomyślałam o tym, kim niegdyś byłam i mogłam jeszcze stać się ponownie. Szansa, powiedział Jonathan. Szansa bycia kim? Osiągnięcia czego?

– Już dobrze – powiedział Luis i położył mi dłoń na ramieniu. – To żaden wstyd pokazać, jak bardzo byli ci drodzy.

Manny. Angela. Luis sądził, że to ich opłakiwałam – i w pewnym sensie tak było; pożałowałam wszelkich okazji, których już nie wykorzystają, wszystkiego, co pozostało dla nich niespełnione.

Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.

– Tak – odezwałam się i wyłowiłam nutę zaskoczenia we własnym głosie. – Byli mi drodzy.

Luis objął mnie i wprowadził z powrotem do domu pogrzebowego; trzymając go za rękę, poszłam spojrzeć po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciół, jakich zyskałam wśród ludzi.

Poszłam się z nimi pożegnać.

Zaskoczyło mnie to, ile osób przybyło na wystawienie zwłok. Greta, Strażniczka Ognia z blizną na twarzy, zjawiła się, żeby złożyć kondolencje, i przez chwilę rozmawiała półgłosem z Luisem. Zerknęła ku miejscu na tyłach sali, gdzie siedziałam, i przez krótki moment pomyślałam, że zechce pomówić i ze mną, ale skierowała się w inną stronę i wymieniła uścisk dłoni z Sylvią, siedzącą na osobności i w milczeniu obok trumny swojej córki.

Niektórzy przyszli z kwiatami. Niektórzy płakali. Wszyscy czuli się tu nieswojo, wobec tak drastycznej zmiany, jaka zaszła.

Nikt się do mnie nie odezwał.

Dopiero o ósmej wieczorem zjawił się dyrektor domu pogrzebowego, ten ze smutną twarzą, i szepnął mi, że pora już kończyć.

Luis pożegnał się z kilkoma ostatnimi gośćmi, kiedy drzwi z tyłu otworzyły się ponownie i wkroczyło pięciu młodzieńców – Latynosów, w codziennych, porozciąganych ciuchach. Mieli na sobie ubrania w krzykliwych kolorach, workowate dżinsy i za duże sportowe kurtki, z emblematami drużyny UNLV lub klubu San Francisco 49ers.

Czterej z nich się nie liczyli: były to tylko blotki. Przy okazji pewnie też zabójcy pozbawieni wyrzutów sumienia.

Miałam jednak oko na tego na przodzie. Był najniższy z całej piątki, szczupłej budowy ciała, o gładkiej twarzy bez wyrazu i najzimniejszych oczach, jakie zdarzyło mi się widzieć u człowieka. Podobnie jak w przypadku pozostałych tatuaże pokrywały mu szyję i ramiona. Był młodszy od Luisa o co najmniej dziesięć lat, ale miał w sobie coś wyraziście niebezpiecznego. Luis najpierw zastygł w bezruchu na widok intruzów, a potem zwrócił się w ich stronę, kiedy mijali Sylvię, dyrektora domu pogrzebowego oraz dwóch czy trzech żałobników, jacy pozostali jeszcze na miejscu. Brat Manny'ego rzucił mi szybkie spojrzenie, a w jego oczach odczytałam bardzo konkretne polecenie. Wstałam i znalazłam się przy innych obecnych w pomieszczeniu, grzecznie, ale stanowczo kierując ich ku drzwiom. Sylvia łypnęła na mnie oburzonym wzrokiem, ale ona także pojęła, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Zamknęłam drzwi i zaryglowałam je od wewnątrz, odwróciłam się i skrzyżowałam ramiona na piersiach. Trzech z przybyłych obserwowało mnie, oceniając, na ile im zagrażam; dwóch z nich od razu uznało, że wcale. Trzeci – inteligentniejszy od pozostałych, jak pomyślałam – nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.

Hola! Cześć! – rzucił młody herszt do Luisa i pochylił się nad trumną Manny'ego, aby popatrzeć. – Cholera jasna, to twój brat? Niezbyt do ciebie podobny. Zresztą to pewnie wina pudru. Wygląda jak puto, jak męska dziwka. W dodatku martwa. Pinche cabron. Rogacz.

Luis się nie poruszył, nawet mrugnięciem nie zdradzając gniewu, jaki z pewnością go rozsadzał. Wyczuwałam, jak ów gniew bije od niego niczym żar z hutniczego pieca.

– Okażcie trochę szacunku – powiedział. – I wyjdźcie stąd.

– Szacunku? – Młodzik odwrócił się powoli w kie runku Luisa i uśmiechnął jeszcze szerzej. – Ty chcesz ze mną gadać o szacunku, kolego? Załatwiłeś mojego brata. Sypnąłeś go. Więc nie truj mi tu o szacunku.

– Cokolwiek zrobiłem twojemu bratu, wy zabiliście mojego – odpowiedział Luis. – Dosyć tego. Wynoście się stąd i dajcie nam pochować ich w spokoju.

Chłopak rozsiadł się bardzo swobodnie na dwóch krzesłach i wsparł stopy na brzegu trumny.

– Chrzanię was obu – obwieścił. – A strzelaliśmy do ciebie.

Dwóch z przybyłych wyciągnęło zza pasa broń i trzymało ją teraz przy boku. Luis wbił we mnie spojrzenie, a ja odsunęłam się od drzwi.

– Mój przyjaciel prosi, żebyście wyszli – powiedziałam. – Proszę, usłuchajcie go.

– Prosisz? Kim jest ta blada suka o ziemistej cerze? – Młodzik nie zaczekał, aż Luis mu odpowie. – Zresztą nieważne. Zabijcie ją.

Tamci zwrócili się w moją stronę, kiedy rozmiękczyłam metalowe krzesła, na których siedział ich szef. Upadł na dywan, zaklął, a Luis ruszył przed siebie, schwycił inne krzesło i ze zdumiewającą siłą zdzielił nim w tył głowy pierwszego z facetów, który wycelował we mnie broń.

Rozpędziłam się, wyskoczyłam i grzmotnęłam swoim ciałem w tułów następnego, wyrywając mu pistolet z ręki i rzucając tę broń Luisowi. Nie wymagało wielkiej mocy zakłócenie impulsów elektrycznych w mózgu trzeciego z intruzów, ale wystarczyło, by tamten zachwiał się i upadł. Luis skoczył na niego i także odebrał mu rewolwer, podczas gdy ja ruszyłam, by zająć się pozostałymi.

Po kilku sekundach było już po wszystkim. Większość tamtych leżała na podłodze, ich broń znalazła się w rękach lub w kieszeniach Luisa, a ich młodociany herszt podnosił się na kolana, by stwierdzić, że jeden z pistoletów wymierzony jest właśnie w niego, wraz z zabójczym spojrzeniem Luisa.

I zamarł.

Luis odciągnął kciukiem kurek trzymanego rewolweru.

– Zabieraj stąd swoje dupsko, zanim przestanę być taki grzeczny – powiedział. – Twój brat dostał to, na co zasłużył. Mój nie. Jeśli chcecie ciągnąć tę wojnę, podejmę ją, a ty padniesz w niej pierwszy. To dobrze, że już trafiliście do domu pogrzebowego. Zaoszczędzi się cza su na transporcie zwłok.

– Zastrzel mnie – warknął młodzik. – Lepiej mnie zastrzel, bo jak tego nie zrobisz, to nie masz pojęcia, co się z tobą stanie. Nie będziesz miał dokąd pójść, nigdzie się nie ukryjesz. Ani ty, ani twoja zasrana rodzinka. A następnym razem załatwimy też dzieciaka.

Ogień zapłonął we mnie, lepki i porywisty jak tornado, i ledwie się pohamowałam, aby nie złapać tego gnojka i porozrywać go na krwawe strzępy.

Luis posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, ze stanowczym poleceniem, bym pozostała na miejscu.

– Uważaj na nich – rozkazał i skinął podbródkiem w stronę pozostałych facetów. Rzucił mi jeden z pistoletów. Schwyciłam go w powietrzu i wycelowałam w stronę grup ki zeźlonych, pobitych mężczyzn. Pokusa pociągnięcia za spust była bardzo silna, a oni musieli wyczuć swoją śmierć wiszącą w powietrzu, gdyż żaden z nich się nie poruszył.

Luis wsunął rewolwer, który trzymał, za pasek swoich spodni.

– Pilnujesz ich, Cassiel?

– Tak – potwierdziłam cicho. – Co chcesz zrobić?

– Złamać prawo.

Poczułam burzę mocy, choć znalazłam się tylko na jej skraju; jej impet skupił się na młodziku. Luis wydawał się unosić w niej, niemal wzlatywać w jej mocnym prądzie, a potem rzucił się przed siebie.

Złapał w dłonie czarne, błyszczące włosy wyrostka, przykładając mu kciuki do czoła. Tamten rozdziawił usta, z których jednak nie wydobył się krzyk.

Kiedy kolana się pod nim ugięły, Luis przewrócił go na podłogę, nie puszczając głowy chłopaka. Oczy Luisa były niemal czarne pod wpływem mocy i furii. Skupiałam uwagę na pozostałych. Kiedy połapali się, że coś złego dzieje się z ich hersztem, postanowili rzucić się na mnie. Wdusiłam ich stopy w betonowe podłoże i, śmiejąc się cicho, obserwowałam, jak bezradnie młócą rękami i przeklinają.

To, co wywołał Luis, wyrwało się, przepływając jak fala nad tymi facetami i przewracając ich na podłogę. Kiedy jej macki dotarły do mnie, poczułam, jak moje zmysły spływają ku ciemności. Zrobiłam krok w tył i oparłam się o drzwi.

Fala się cofnęła. Mrugając, rozproszyłam iskrzące się zwidy.

Wszyscy intruzi leżeli. Patrzyłam, jak Luis puszcza młodocianego herszta i podchodzi po kolei do pozostałych, przykładając im palce do czaszek i robiąc… coś.

Trwało to bardzo długą chwilę i poczułam, że wyczerpuje mu się moc przy ostatnim z nich. Skończył i wstał powoli, z wysiłkiem, by po chwili opaść na jedno ze składanych krzeseł.

Obeszłam czterech leżących – którzy wciąż się nie poruszali – i przykucnęłam obok Luisa. Chłodny metal broni ciążył mi w dłoni.

– Co takiego im zrobiłeś? – zapytałam.

– Poprzestawiałem im w głowach – odpowiedział. – Dosłownie. Strażnicy mogą mnie zawiesić za takie sztuczki, ale gdybym czegoś nie zrobił, to ci tutaj ciągle by nas prześladowali. Mogliby napaść na Isabel, a do tego nie wolno mi dopuścić. Miałem do wyboru to albo pozabijanie ich, a potem następnej bandy i kolejnej. W każdym razie, jak już mówiłem, teraz Strażnicy ma ją większe zmartwienia od ścigania tych, którzy łamią przyjęte zasady.

Wydawał się wyczerpany. Delikatnie położyłam dłoń na jego ramieniu, uważając, by nie odebrać mu resztki sił.

– A więc oni żyją? – spytałam. Tamci się nie ruszali.

– Śpią. Przebudzą się w ciągu najbliższych minut. A kiedy się zbudzą, nie będą za dużo pamiętali. Lolly… to ten bezczelny sukinsyn, herszt Norteño tych tutaj… zapamięta tylko tyle, że wyrównaliśmy swoje porachunki. Życie za życie. – Luis drżącą ręką otarł pot z czoła. – I poczuje się winny. Za śmierć Manny'ego i Angeli.

– Potrafisz do tego doprowadzić?

– Oficjalnie nie. – Poruszył dłonią i pomogłam mu się wyprostować. – Wynośmy się stąd.

Spojrzałam za siebie, zamykając drzwi. Młody przywódca szajki, Lolly, zwlókł się na czworakach. Obawiałam się przez chwilę, że odwróci się, zobaczy mnie i wszystko sobie przypomni, ale on wydawał się porażony widokiem trumien stojących zaledwie o metr od niego.

Wstał i podszedł do Angeli i dostrzegłam, jak zaciska ręce na drewnianej krawędzi trumny. Jego ramiona zaczęły się trząść. Pewnie po raz pierwszy od bardzo dawna ronił łzy za tych, co zginęli.

Musiał z tego powodu cierpieć.

Uradowało mnie to.

Загрузка...