To dziwne, jak szybko tragedia jednej osoby staje się zajęciem dla kogoś innego. Najpierw pojawili się ludzie z pogotowia ratunkowego, chociaż niewiele mieli do zrobienia; dobrze wiedzieli, że ani Angela, ani Manny nigdy już nie ożyją. Zostawili więc ciała tam, gdzie leżały, na frontowym podwórku, by zajęła się nimi policja. Odchodząc, rozmawiali o tym, żeby wpaść gdzieś na posiłek.
Życie toczyło się dalej.
Miałam ochotę ich zniszczyć, zdmuchnąć niczym świece, ale wiedziałam, że Manny i Angela nie chcieliby tego. Zresztą nie miałam na to siły.
Stałam, nieruchoma i cicha, czekając. Nie opuszczę was, pomyślałam. Drugi raz tego nie zrobię.
Chwilę później przyjechała policja – oznakowanym radiowozem z błyskającymi światłami i wyjącą syreną. Jeden z policjantów od razu podszedł do mnie; inny zaczął odganiać tłumy sąsiadów i przechodniów, którzy się zebrali, by się pogapić.
– Proszę pani?
Oderwałam wzrok od zakrwawionej, martwej twarzy Manny'ego, żeby spojrzeć na spokojną twarz stojącego obok policjanta.
– Jak się pani nazywa?
– Cassiel – odparłam. Zapisał coś i czekał, jak gdy bym powinna dodać coś jeszcze. Ach, tak. Nazwisko. Ludzie mają nazwiska, określające ich pochodzenie rodowe. – Rosę. Cassiel Rosę. – Tak było napisane na dokumencie tożsamości, który trzymałam w kieszeni. Wyjęłam go, gdy policjant o to poprosił. Zapisał jeszcze kilka informacji, zanim oddał mi dokument.
– Czy może mi pani powiedzieć, co się tutaj wydarzyło?
Opisałam to najlepiej, jak potrafiłam. Podjechał czarny samochód osobowy, zaczęła się strzelanina. Rzuciłam się w pogoń za autem. Przerwałam nagle, nie chcąc przyznać, że to ja spowodowałam wypadek.
Kiedy zamilkłam, policjant nie odzywał się jeszcze przez chwilę.
– Pani… ich goniła.
– Tak.
– Ścigała pani samochód pełen bandytów, którzy właśnie ostrzelali dom?
– Tak. – Nie wiedziałam, czemu o to pyta. Nie wydawało mi się, żebym wyrażała się niejasno.
– Dogoniła ich pani? – zapytał.
– Samochód się rozbił – odparłam z roztargnieniem.
– Wezwałam karetkę.
– Proszę pani… – Pokręcił głową. – Co, u licha, sobie pani wyobrażała? Mogli zabić również i panią.
Z pewnością. Zastanawiałam się, czemu sądzi, że o tym nie wiem, ale milczałam.
– Czy znała pani tych dwoje?
– Tak – odrzekłam cicho. – To Manny i Angela Rocha. Mieszkali tutaj z córką, Isabel.
– Isabel – powtórzył, zapisując w swoim notesie. – Gdzie jest ta córka?
– W domu ze swoim wujem Luisem. Ona ma pięć lat. Policjant znieruchomiał, zerkając na mnie i znowu coś zanotował.
– Przebywała tutaj, kiedy to się stało?
– Tak.
– A jej wuj?
– Też.
– Czy któreś z nich jest ranne?
– Nie.
– Czy widziała pani któregoś z tych ludzi, którzy strzelali?
Pokręciłam przecząco głową.
– Byłam po drugiej stronie ulicy – odparłam. – Wysiadałam z samochodu.
Postukał długopisem w notes.
– Jaki ma pani związek z tym wszystkim?
– To znaczy?
– No, proszę pani. Jakoś mi pani tu do tego wszystkiego nie pasuje.
Pewnie, że nie. Nie potrzeba wielkiego detektywa, żeby to stwierdzić.
– Jestem znajomą Manny'ego Rochy – wyjaśniłam. – Pracowałam z nim.
To wydawało się do przyjęcia.
– Gdzie?
– W firmie „Rocha – Usługi Środowiskowe”.
– A czym właściwie się w niej pani zajmowała? Obrzuciłam go obojętnym, pozbawionym emocji spojrzeniem.
– Analizami.
Uwierzył w to albo i nie, ale nie wydawało się, by miał ochotę drążyć ten temat. Zapisał mój numer telefonu i adres i wszedł do domu, żeby porozmawiać z Luisem.
Znowu pozostałam sama z zabitymi.
Dla dżinna śmierć to rozpad – unicestwienie. Odłączenie, trochę podobne do tego, jakie zgotował mi Ashan. Ale to…? Ciało pozostało – nieustanne przypomnienie tego, czym wcześniej było. Ale oczy Manny'ego choć otwarte, nadal były ciemne. Chciałam, żeby powróciła do niego świadomość. Pragnęłam, żeby Manny spojrzał na mnie jeszcze choć raz. Chciałam mu powiedzieć, że żałuję swoich wybryków.
On nie przepadł, coś mi mówiło. Nic nie ginie do końca.
Jednak moje połączenie z nim uległo zerwaniu, a nawet jeśli dusza Manny'ego gdzieś powędrowała, to udała się do miejsca, do którego nie miałam dostępu i pewnie nigdy nie mogłabym tam dotrzeć. W tym świecie pozostała po nim luka.
Byłam sama. Dziwne, że to tak bardzo doskwiera.
Jako następny podszedł do mnie detektyw w pogniecionym ubraniu, wyglądający na zmęczonego, który zadał mi te same pytania, co poprzedni policjant. Udzieliłam mu identycznych odpowiedzi. Porozmawiał też z Luisem, który wciąż był w domu, a potem przyjechał samochód koronera.
Wydało mi się dziwne, że minęła prawie godzina, zanim w końcu uznano Manny'ego i Angelę za martwych. Przypomniałam sobie dawniejsze czasy i obyczaje – kapłan mógłby postukać ich w czoła małym młotkiem, by przekazać bogom, ale nikt nie miałby wątpliwości, że nie żyją. Teraz jednak, w dzisiejszych czasach, zrobiono im zdjęcia, by udokumentować koniec ich życia, a potem podniesiono ich i zapakowano w czarne plastikowe torby.
Zostali zabrani.
Przyglądałam się, jak wynoszono ciała, i poczułam kolejne ukłucie żalu. Wśród ludzi śmierć przebiegała etapami i z każdym krokiem zrywały się kolejne więzy. Ile jeszcze ich pozostało?
Wcale nie musisz tego wszystkiego czuć, mówiło coś we mnie. Możesz odejść. Wróć do Strażników i powiedz im, że potrzebny ci nowy przydział. Nie musisz już więcej widywać się z Luisem ani Isabel.
Tak mnie kusiło, żeby odejść, zostawić to za sobą w ludzkim świecie, do którego przecież należało. Zacząć wszystko od nowa. Mogłabym zdecydować się na odejście. To byłoby łatwe.
Zgodne z tym, jak postępują dżinny.
A jednak zamiast tego usiadłam na schodach ganku i czekałam.
Po jakimś czasie wozy policyjne odjechały, gapie się rozeszli. W domu rozdzwonił się telefon i słyszałam przytłumiony głos Luisa wyjaśniającego rozmówcom, co się stało. Telefonowali przyjaciele, rodzina, a pewnie też Strażnicy.
Isabel płakała. Zawodziła. Był to krzyk dziecka zdającego sobie sprawę z tego, że jego świat się rozpadł. Nie byłam człowiekiem. Nie mogłam złożyć jej fałszywych obietnic, a tamta myśl wciąż we mnie tkwiła: mogłabym odejść. Po prostu oddalić się od całego tego bólu, od tej bezsensownej, głupiej śmierci.
Kiedy noc zaczęła zapadać, stuknęły frontowe drzwi siatkowe, zaskrzypiało drewno i Luis usiadł obok mnie na schodach. Pachniał mydłem i szamponem, świeżo wypranym ubraniem. Nie było już na nim nawet śladu krwi Manny'ego.
Milczał przez chwilę. Patrzyliśmy, jak słońce zachodzi w jaskrawej feerii barw.
– Isabel chce cię zobaczyć – powiedział. – Wejdziesz do środka?
Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Nie patrzył mi w oczy.
– Zrób to dla niej – dodał. – Nie dla mnie. Mnie nie obchodzi, co zrobisz, do cholery.
Wstałam i weszłam do domu. Pachniał jak… dom. W powietrzu wciąż unosił się zapach ostatniego posiłku przygotowanego przez Angelę. Było czysto, ciepło i przytulnie. W kuchni talerze i szklanki nadal leżały w zlewie, czekając, aż ktoś je umyje. Odkręciłam ciepłą wodę, dodałam trochę płynu do naczyń i wyszorowałam je starannie, zanim weszłam do dziecięcej sypialni.
Luis ułożył Ibby w łóżeczku i otulił, ale nie spała. Wciąż trzymała kciuk w ustach, a oczy miała ciemne i otwarte szeroko.
Przysiadłam na brzegu łóżka i bardzo delikatnie pogładziłam jej jedwabiste ciemne włosy.
– Ibby – powiedziałam. – Jestem tutaj.
Nie odezwała się, ale zwinęła się przy mnie w kłębek. Łzy spływały jej z oczu w ciszy. Wzięłam ją na ręce – ciężką, ciepłą i jakże ludzką – i kołysałam, aż zaczęła płakać naprawdę. Pulchne rączki obejmowały mnie mocno za szyję.
Zanurzyłam twarz w jej czystej bawełnianej koszuli nocnej. To miało ją pocieszyć, nie mnie. Dżinny nie rozpaczają. Dżinny odchodzą.
Zajęło to dużo czasu, ale Ibby zasnęła w końcu, wciąż pozostając w moich ramionach. Położyłam ją z powrotem do łóżka i wyszłam do pogrążonego w mroku saloniku, w którym siedział Luis.
Przykucnęłam przy jego krześle, tak że nasz wzrok znalazł się na jednym poziomie, chociaż Luis na mnie nie spojrzał.
– Nie prosiłabym o to – zaczęłam – gdyby Manny nie odszedł. Potrzebuję… – Nie potrafiłam dokończyć tej prośby. Luis poruszył ciemnymi oczami, a od jego spojrzenia przeszedł mnie dreszcz.
– Potrzebujesz mocy – rzekł. – Tak?
Pokiwałam głową. Wyciągnęłam swoją chudą białą rękę, a on uchwycił ją w miażdżącym uścisku swoją dużą silną dłonią.
– Dobrze – odparł. – Masz. Weź ją sobie.
Moc przemknęła przez połączenie, paląca i wściekła, a ja wciągnęłam jej tyle, ile mogłam, zanim wyszarpnęłam w końcu dłoń z jego ręki. Dalej patrzył na mnie gniewnie, a skradziony ogień w moim wnętrzu dał mi wgląd w różne sprawy, czego wcale nie pragnęłam.
– Obwiniasz mnie – powiedziałam.
– Oczywiście, że cię obwiniam.
– Jednak ci ludzie w samochodzie strzelali do ciebie, a nie do mnie – zauważyłam cicho, bez oskarżania, ale Luis drgnął, jakby ktoś go uderzył. – Prawda?
Nie odpowiedział. Spoglądał przeze mnie gdzieś w dal, na jakieś wydarzenie z przeszłości, którego nie potrafiłam dojrzeć. Jako dżinn powinnam była wiedzieć; jako człowiek nie dostrzegałam nawet zarysów tego czegoś. Ta frustrująca sytuacja, w której jakoś się znalazłam, przyprawiała mnie o ból głowy.
– Być może – odezwał się w końcu. – Policja mówi, że w tym samochodzie byli ludzie z klanu Norteño, więc możliwe, że polowali na mnie. A co? Czy przez to czujesz się lepiej, bo zostawiłaś Manny'ego i Angelę, że by konali, podczas kiedy sama zgrywałaś bohaterskiego dżinna?
Tym razem ja zadrżałam, przynajmniej wewnątrz, w sobie.
– Nawet gdybym została na miejscu, nawet gdy bym wykorzystała każdy gram swojej mocy i unicestwiła w ten sposób siebie, nie uratowałabym Angeli. Była martwa w chwili, gdy kula wbiła się w jej mózg. Prawdopodobnie nie zdołałabym też uleczyć uszkodzonego serca Manny'ego.
Luis to wiedział. Był Strażnikiem Ziemi; gdyby przemyślał sprawę na chłodno, stwierdziłby to samo, jednak nie potrafił się z tym pogodzić.
Zapadła cisza, ale po chwili Luis rzekł:
– Wynoś się. Nie chcę cię w tym domu. Wstałam, nie podeszłam jednak do drzwi.
– Isabel…
– Jest moją bratanicą. Zaopiekuję się nią. – Spoglądał na mnie przekrwionymi oczami. – Odejdź. Pobieraj sobie swoje darmowe obiadki gdzie indziej. Nie jesteś stąd.
Nikt – ani człowiek, ani dżinn – nigdy nie mówił do mnie takim tonem, nie używał takich słów. Gdyby tak zrobił, wydałby na siebie wyrok śmierci, gdyż zniszczyłabym go z całą mocą, jaka tętniła w moich żyłach.
A jednak odeszłam. Opuściłam dom, zamykając za sobą cicho drzwi, a kiedy stałam w ciemności, uświadomiłam sobie, że nie mam samochodu, którym mogłabym pojechać do swojego mieszkania.
Odwróciłam się w prawo i zaczęłam iść.
Nie poszłam do siebie. Zbliżyłam się do budynku, w którym znajdowało się moje mieszkanie, ale nie było w nim nic, co by mnie przyciągało. Spacerowałam więc całą noc, rozmyślając. Świat przesuwał się obok mnie w postaci rozmazanych świateł, odgłosów, śmiechów dolatujących skądś w oddali. Nic z tego nie miało znaczenia. Nie potrafiłam opuścić więzienia, jakim było moje własne ciało, i zamknięta wewnątrz tej klatki czekałam na… coś.
Rano zaczął dzwonić mój telefon. Były to wiadomości z organizacji Strażników. Manny prawdopodobnie miał rację; przypuszczali, że przyczyniłam się do śmierci Molly z El Paso.
Przyszło mi do głowy, że jednak jest coś, co mogłam zrobić. Coś, żeby rozproszyć mrok, jaki we mnie zapanował.
Wystąpić przeciwko temu światu, który mnie zranił. Scott Sands, zwierzchnik Manny'ego, mieszkał w centrum Albuquerque, w luksusowym wysokościowcu, z którego roztaczał się widok na porośnięte sosnami góry. Znowu ruszyłam przed siebie. Ruch był dla mnie ważny, lecz nie spieszyłam się za bardzo. Nie teraz. Wieżowiec miał elektroniczny system zabezpieczeń, który łatwo było zmylić. Wbiegłam po schodach. Na samej górze, na ostatnim piętrze, moim oczom ukazał się cichy, wyłożony chodnikiem korytarz z wieloma solidnymi, kosztownymi drzwiami. Pewnie mogłabym zapukać.
Zamiast tego otworzyłam z hukiem drzwi z numerem 1514, a potem roztrzaskałam szyby okienne, z których składała się cała tylna ściana mieszkania. Zimne górskie powietrze wtargnęło do wnętrza ze świstem, na co Scott Sands zerwał się na równe nogi. Był jeszcze w szlafroku i kapciach. Z zadowoleniem stwierdziłam, że mieszka samotnie – nie zawahałabym się także, gdyby zasłonił się własną rodziną, jednak ulżyło mi, że do tego nie doszło.
Był sam – co pogarszało jego sytuację, gdyż teraz wcale nie musiałam się spieszyć.
Skulił się ze strachu przede mną, a potem przypomniał sobie, że jest Strażnikiem i przystąpił do kontrataku.
Elektryczność zaiskrzyła i wypłynęła ze wszystkich gniazdek w mieszkaniu, tworząc na dłoni Scotta grot o różowym odcieniu, który wystrzelił w moją stronę.
Uchyliłam się z łatwością. Elektryczny ładunek uderzył w ścianę, odbił się i rozprysł na dywanie, zwęglając go na cuchnący żużel.
– Czy to wszystko, na co cię stać? – spytałam i zaczęłam zbliżać się do niego. – Spodziewałam się czegoś więcej po mordercy bez skrupułów. Może powinieneś spróbować jeszcze raz.
Odskoczył ode mnie niezdarnie, błyskając bladymi nogami pod mechatym czarnym szlafrokiem. Wiatr dmuchnął w niego, podrywając w górę gazety i papiery, które zatańczyły wokoło.
Scott wykorzystał pęd powietrza, tworząc z papieru ostry wir między nami. Nie miałam władzy nad wiatrem, ale ponieważ moc, którą czerpałam, była ziemska, cisnęłam w niego tymi papierzyskami, by oblepiły go niczym dusząca, dławiąca chmura. Przywarły do jego ust, nosa i oczu, wzbudzając w nim paniczny lęk. Stracił kontrolę nad wirem.
Złapałam go za gardło, zanim zdołał zedrzeć papiery przylegające mu do oczu, a ziemska moc płynąca w moich żyłach sprawiała, że byłam o wiele silniejsza niż przeciętny człowiek moich rozmiarów. Bez trudu mogłabym je zmiażdżyć.
Zamiast tego przytrzymałam Scotta, wpatrując się w jego szeroko rozwarte wystraszone oczy. I myśląc o otwartych oczach Manny'ego, gdy spoglądałam na niego po raz ostatni. Otwartych i pustych.
– Nająłeś Strażniczkę Ognia, żeby spalić biuro Manny'ego Rochy – powiedziałam. – I przy okazji zabić obu braci, jeśli się uda. Tak?
Wbił się paznokciami w moją dłoń, ale łatwiej byłoby mu rozewrzeć imadło piórkiem.
– Tak – wydusił z siebie. – Tak!
– Czy to ty zorganizowałeś zamach na dom Manny'ego?
Nie odpowiadał. Jego źrenice były wielkie, a twarz sina. Przyszło mi do głowy, że może potrzebować powietrza, by mi odpowiedzieć, i rozluźniłam nieco uścisk, wpuszczając odrobinę tlenu do jego płuc.
– Moja cierpliwość się wyczerpała, Strażniku Sands. Odpowiadaj i to już.
– Nie – wydyszał. – To nie ja!
– Czemu więc zdemolowałeś biuro Manny'ego?
– Ja… nie mogę oddychać…
– O to właśnie chodzi w duszeniu – wyjaśniłam. – No już, mów szybko, jeśli chcesz żyć.
Twarz Scotta była rozdęta, oczy wychodziły mu z orbit i teraz naprawdę się bał. Zabiłby mnie, gdyby mógł, ale to ja miałam nad nim przewagę i miażdżyłam mu gardło.
– Rozkazy – zdołał wydusić. – Z Rancza.
– Z Rancza – powtórzyłam. Nic mi to nie mówiło. – Jakiego Rancza? Gdzie?
– Pomyłka – wyrzęził. – Dokumenty. Trzeba było ich zabić, na wypadek gdyby wiedzieli…
Nie wypowiedziałby kolejnego słowa, nawet gdybym ścisnęła go mocniej. Zdjęłam ręce z jego szyi i pozwoliłam mu upaść na podłogę. Przykucnęłam obok, patrząc mu w oczy. Był półprzytomny, a jego przerażenie graniczyło z szaleństwem.
– Boisz się swoich szefów bardziej ode mnie – stwierdziłam. Nie musiał mi przytakiwać; to było dostatecznie jasne. – Czy naprawdę sądzisz, że to mądre, Strażniku Sands? Wydaje mi się, że już zrozumiałeś, jak niewiele obchodzi mnie twoje żałosne życie.
Zamrugał, patrząc na mnie, i odparł:
– Ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz.
– Oczywiście i mało mnie to obchodzi. Roześmiał się. Zaśmiał się. Urywanym, ochrypłym chichotem. Potem przetoczył się na ręce i kolana. Jego luźny szlafrok wlókł się za nim, gdy Strażnik pełzł po spalonym dywanie.
Dotarł do parapetu, zerknął na mnie i dostrzegłam iskrę szaleństwa w jego oczach.
– Nie możesz jej pokonać – rzekł. – Chciałbym zobaczyć, jak spróbujesz to zrobić, ty suko.
Po tych słowach rzucił się do przodu w pustą przestrzeń.
Podeszłam do okna i odsunęłam na bok powiewające, chłostane wiatrem zasłony. Słońce świeciło jasno, a w oddali delikatny błękit nieba Nowego Meksyku lśnił nad górami.
Na chodniku na dole nie było śladu Strażnika Scotta Sandsa. Tak jakby… odleciał.
Strażnicy mieli niezwykłe moce, to prawda, ale nawet gdyby okazał się zdolny do takiego wyczynu, to wciąż byłoby go widać na tle jasnego porannego nieba.
A on po prostu… znikł. Jak gdyby – i to uderzyło mnie najbardziej – odszedł do sfery eterycznej. Dżinn mógłby to zrobić… ale przecież Sands nie był dżinnem. Co prawda niektórzy spośród dżinnów potrafili przenosić ludzi przez sferę eteryczną, nie wyrządzając im przy tym krzywdy, ale z pewnością niewielu było takich, którzy robiliby to na każde zawołanie.
Przez długą chwilę stałam w miejscu, wpatrując się w to, co wydawało się niemożliwe, a potem przeszłam powoli przez potłuczone szkło do rozwalonych drzwi. Usłyszałam syreny w dole na ulicy, co było prawdopodobnie reakcją na dokonane przeze mnie włamanie do tego mieszkania.
I znowu poczułam, jak oplata mnie sieć, i nie wiedziałam, jak się z niej uwolnić. To była sprawa ludzi, Strażników, a dla dżinna brakowało w tym miejsca.
Zadzwoniła moja komórka. Tym razem odebrałam ją, schodząc schodami do poziomu ulicy.
– Cześć – usłyszałam męski głos. – Tu Lewis Orwell. Wpadłaś w niezłe tarapaty.
– Wiem – odparłam.
– Zabiłaś kogoś, Cassiel?
– Nie. – Formalnie rzecz biorąc. – Możliwe, że cztery osoby w samochodzie, z którego zastrzelono Manny'ego. Czy oni się liczą?
Westchnął.
– To pytanie, którego nie mamy teraz czasu roztrząsać. Czy zabiłaś jakichś Strażników?
– Nie.
– Pytam, bo powiedziano mi, że to zrobiłaś. – Za milkł na moment. – Manny nie żyje. Czy masz z tym coś wspólnego?
– Nie – odparłam. – Poza tym, że byłam tam i to widziałam.
Ktoś wchodził po schodach. Zastygłam na podeście, na którym się znajdowałam, przyciskając ramiona do betonu i pragnąc stać się niewidzialna. To była sztuczka Strażników Ziemi, kosztująca stosunkowo niewiele energii, i udała się wspaniale. Policjanci przebiegli obok mnie, kierując się schodami w górę. Poczekałam, aż pokonają dwa piętra, a potem znowu ruszyłam dalej.
– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziałam.
– Nie da rady. Mamy w tej chwili własne poważne problemy. Wszyscy Strażnicy, których jestem w stanie złapać, jadą ze mną za granicę. Większość dżinnów też się z nami wybiera. Jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć ci, gdzie znajdziesz pewne środki.
– Środki?
– Pieniądze. Dowód tożsamości. – Przez słuchawkę telefonu usłyszałam szum oceanu, wyraźny i rytmiczny.
– Muszę już kończyć. Nie będziesz się mogła do mnie dodzwonić, póki nie wrócę, bądź więc ostrożna. Czy jesteś gotowa na przyjęcie pewnej informacji?
– Tak – odparłam. – Jestem gotowa.
Niespodziewanie to, co mi podał, nie było adresem, ale koordynatami – ciągiem liczb. Zapamiętałam je i powtórzyłam, a potem Lewis nagle zamilkł i rozmowa się zakończyła.
Kiedy próbowałam zatelefonować jeszcze raz, numer nie odpowiadał.
Strażnicy zmagali się z zagrożeniami, które nie miały ze mną nic wspólnego. Nawet dżinny brały w tym udział. Miałam silne przeświadczenie, że moje przetrwanie zależy teraz wyłącznie ode mnie i, jeśli chcę szukać jakiejś sprawiedliwości dla Manny'ego Rochy, jego żony i córki, to muszę najpierw ratować siebie.
Sama.
Pokonałam resztę schodów i wyślizgnęłam się bocznym wyjściem. Mój wygląd był już nie tylko egzotyczny, ale i niebezpiecznie zdradliwy. Potrzebowałam pewnych rzeczy.
Na szczęście ludzki świat był ich pełen.
W toalecie na stacji benzynowej ufarbowałam włosy. Ostry chemiczny zapach przywarł do mnie i dawał się wyczuć nawet wtedy, gdy starłam nadmiar farby i wysuszyłam włosy najlepiej, jak potrafiłam, korzystając z suszarki do rąk. Nie wyglądały już przynajmniej jak biała purchawka, teraz były różowe, nieco jaśniejsze na końcach. Uświadomiłam sobie, że przypominam jedno z tych niezdrowo wyglądających lukrowanych ciastek ze sklepu spożywczego.
Za ostatnie pieniądze, jakie miałam, kupiłam ubrania na zmianę i zestaw do makijażu. Rozmyślnie zmieniłam styl stroju, wybierając ciuchy w jaskrawych kolorach i zrobiłam sobie krzykliwy, nieco wyzywający makijaż. Wyglądałam teraz młodo i ekstrawagancko, i zauważyłam, że po takim przeobrażeniu większość ludzi odwraca ode mnie wzrok.
Nie przypominałam już łatwo rozpoznawalnej albinoski w bieli, którą widziano w miejscach tak wielu zbrodni – i na tym właśnie mi zależało.
Współrzędne podane przez Lewisa doprowadziły mnie do starej dzielnicy w centrum Albuquerque, a tam do zacienionego miejsca obok masywnego brunatnego gmachu Narodowego Muzeum Atomowego. Był to po prostu nagi kawałek ziemi z dużym płaskim kamieniem. Ludzie nagryzmolili na jego powierzchni jakieś słowa, ale upływ czasu sprawił, że zblakły i na zawsze przeszły do historii; zastanawiałam się przez chwilę, jak Lewis mógł się spodziewać, że odnajdę coś w tak opustoszałym miejscu.
Jednak jeden z wyblakłych napisów przyciągnął mój wzrok, ponieważ był to hieroglif Strażników. Powiodłam po nim palcem, po czym uniosłam kamień.
Pod spodem zobaczyłam wilgotną ziemię; tworzyła ona nieznaczne wgłębienie, jakby coś było tam zakopane. Zagłębiłam w niej palce i dotknęłam zimnego metalu – cylindrycznego pojemnika z zakręcaną pokrywką. Była przyspawana w taki sposób, że każdy kompetentny Strażnik Ziemi poradziłby sobie z jej otwarciem, ale zwykły człowiek miałby z tym kłopoty. Otarłam sobie palce, zdejmując pokrywkę, ale za to w środku znalazłam złożony kawałek kartki i trzy plastikowe torebki.
Informacja, choć niepodpisana, pochodziła najwyraźniej od Lewisa Orwella i brzmiała tak:
Jeśli trzymasz to w ręce, jesteś Strażnikiem Ziemi, który ma kłopoty, a ja zdecydowałem, że warto ci pomóc. W torebkach znajdują się pieniądze, dwie nowe karty kredytowe z wysokim limitem oraz zestaw czystych dokumentów tożsamości, jeśli nie możesz używać nadal swojego nazwiska. Jedna uwaga: jeśli użyjesz ich bez mojego pozwolenia, zabiję cię. Zadzwoń najpierw. Numer znasz.
Uznałam, że skoro Lewis przysłał mnie tutaj, nie ma potrzeby, bym dzwoniła do niego ponownie. Otworzyłam po kolei wszystkie torebki. Gotówka – kilka tysięcy dolarów w używanych banknotach. Dwie karty kredytowe, jak obiecał, na neutralnie brzmiące imię i nazwisko: Leslie Raine. Dokumenty tożsamości – teksańskie prawo jazdy, metryka urodzenia i paszport – wystawione na to samo nazwisko. Zdjęcie przedstawiało istotę ludzką, pozbawioną wyrazistych cech którejś z płci. Skoncentrowałam się po kolei na każdej z fotografii, korygując ich zabarwienie w taki sposób, by wizerunek zaczął bardziej przypominać mnie, w tym również moje nowe różowe włosy.
Zapisałam swoje imię i datę na odwrocie notatki i włożyłam ją z powrotem do pojemnika, który zamknęłam, po czym ponownie ukryłam pod kamieniem.
Leslie Raine.
To imię i nazwisko wydawały się moje tak samo, jak jakiekolwiek inne.
Wyjechałam z Albuquerque dopiero co kupionym motocyklem. Prawo jazdy, jakie dostałam wraz ze swoją nową tożsamością, nie pozwalało mi, jak się dowiedziałam, na kierowanie tym pojazdem, póki nie zdam koniecznych egzaminów. Jednakże mimo nowego przebrania, nie czułam się na tyle swobodnie, żeby iść na policję i przejść taki test. Poprosiłam po prostu, żeby pokazano mi, jak wygląda prawo jazdy na motor, co pozwoliło mi odpowiednio zmodyfikować dokument, który miałam przy sobie.
Skłamałam, solennie przyrzekając sprzedawcy, że pójdę prosto do odpowiedniego urzędu, aby uzyskać potrzebne dokumenty. Przestał zadawać pytania, gdy tylko terminal wypluł potwierdzenie ściągnięcia odpowiedniej kwoty z mojej karty kredytowej i dodatkowo wyposażył mnie w czarny kask, białą skórzaną kurtkę, rękawiczki i skórzane ochraniacze na spodnie. Włożyłam te rzeczy w przebieralni, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i przez chwilę rozgryzałam mechanikę tego pojazdu.
– Jest pani pewna, że sobie z tym poradzi? – zapytał sprzedawca, kiedy zajmowałam się kontrolkami. – To spory motocykl.
Rzeczywiście. Był to lśniący motocykl marki Victory Vision, szary i stalowy, który kosztował Strażników całkiem niezłe pieniądze. Wciąż jednak uważałam, że lepiej kupić coś takiego niż samochód. Wątpiłam, czy miałabym ochotę godzinami tkwić w stalowym pudle, a jazda na motorze kojarzyła się ze swobodą. Czymś pełnym energii i mocy.
Włączyłam silnik i delektowałam się jego drżącym warkotem. Nacisnęłam na pedał gazu, wsłuchując się we wspaniały ryk, i po raz pierwszy w swoim ludzkim życiu uśmiechnęłam się całkiem naturalnie.
– Jest wspaniały – oświadczyłam. Włożyłam kask, podniosłam podpórkę i wrzuciłam bieg.
Sprzedawca pomachał mi na pożegnanie, co zobaczyłam w lusterku wstecznym. Skoncentrowałam się na kierowaniu motocyklem. Był to skomplikowany taniec równowagi, intuicji oraz opanowania i poczułam przypływ euforii, jakiej nie doznałam od chwili wejścia w ludzkie ciało. To… to była wolność. Byłam sama, uciekłam swoim wrogom i przynajmniej przez chwilę mogłam po prostu istnieć.
Dodałam gazu, kiedy wyjechałam poza granice miasta, a motocykl wyrwał ochoczo do przodu z gardłowym rykiem. Jego wibracje przechodziły przeze mnie, jasne i czyste, i wydawało się, że nie ma przede mną nic poza pustą, otwartą szosą. Wiatr napierał na mnie jak twarda ściana, wdzierając się w moje ubranie i włosy, owiewając mi szyję chłodzącym strumieniem.
Po pewnym czasie ludzkie troski powróciły, szepcząc w ciszy. Manny i Angela nie żyją. Nie możesz po prostu uciec. Jesteś im coś winna.
Był to dług, którego Luis Rocha nie pozwolił mi spłacić. Mogłabym odejść, a on zadowoliłby się takim rozwiązaniem.
Z wielkim żalem doszłam do wniosku, że tego nie zrobię. Potrzebowałam wyjaśnień. Chciałam mieć pewność, że osierocone przez Manny'ego i Angelę dziecko pozna prawdę o swoich rodzicach – o ich poświęceniu, odwadze i dobroci, jaką mi okazali.
Ibby powinna też dowiedzieć się prawdy o ich śmierci. Znałam część odpowiedzi, ale nie całą. Scott Sands nie był zwyczajnym Strażnikiem i ścigał Manny'ego nie bez powodu.
Nie mogłam uwierzyć, że to się po prostu skończy.
Ranczo.
Musiałam odkryć, co się za tym kryło, bo inaczej Luis i Isabel nigdy już nie będą naprawdę bezpieczni.
Jazda z Albuquerque do Sedony w Arizonie trwała jakieś pięć godzin – niezwykle krótko, biorąc pod uwagę przyjemne doznanie związane z podróżowaniem na motocyklu. Miałam wrażenie, jakbym swobodnie szybowała, co z kolei przypominało mi wszystko, czym kiedyś byłam. Mimo kasku na głowie czułam się mniej zamknięta niż w samolotach lub autach, a wiatr przepływający obok mnie i słońce przygrzewające w plecy przynosiły spokój, którego mi brakowało, choć wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Jako dżinn byłam powiązana z Matką poprzez Łączników – a przez większość czasu, jaki ogarniałam pamięcią, takim Łącznikiem był dżinn o imieniu Jonathan, śmiertelnik, który umarł na długo przed okresem, od którego rozpoczęła się historia ludzkości. Wiele tysięcy lat później – a stało się to najwyżej zaledwie rok temu – Jonathan postanowił umrzeć, tym razem jako dżinn, aby jego przyjaciel David mógł żyć dalej i to poróżniło mój świat. Podzieliło nas na dobre, gdyż Ashan stał się kontaktem dla starych dżinnów, takich jak ja, a David Łącznikiem nowych dżinnów.
Istniały jednak inne sposoby docierania do Matki niż poprzez Łączników, a miejsce, do którego jechałam, stanowiło jedną z takich możliwości. Wybrałam je nie tylko dlatego, że było najbliższe, ale też najbardziej przyjazne. Kaplica Świętego Krzyża w Sedonie stanowiła sanktuarium zarówno dla dżinnów, jak i dla ludzi i służyła dwóm celom. Ludzkie praktyki religijne nie były dla mnie takie ważne, ale w tej kaplicy przebywało wcielenie samej Ziemi – Wyrocznia.
Liczyłam, że Wyrocznia do mnie przemówi, choć zostałam uwięziona w podrzędnym ludzkim ciele.
Ostatecznie ona sama znalazła się kiedyś w podobnym potrzasku.
Nigdy dotąd nie odwiedzałam tej kaplicy w ludzkiej postaci. To miejsce istniało też w sferze eterycznej od początku czasu, a nie byłam nigdy dotąd zmuszona kontaktować się z Wyrocznią, obarczona skórą i kośćmi. Kiedy płynnie wjechałam na parking na cicho warczącym motocyklu, słońce rzucało ostatnie promienie na skały z czerwonego piaskowca i był to najpiękniejszy widok, jaki ujrzałam, odkąd otworzyłam swoje ludzkie oczy.
Bałam się, że ona mnie nie przyjmie.
Pokonałam biegiem długie schody, mając nadzieję, że ta czynność przegoni narastający we mnie lęk, ale poczułam jedynie ból w mięśniach i pot spływający pod skórzaną kurtką. Tu zginął dżinn. Odczułam kiedyś to pełne mocy wydarzenie nawet tak daleko, na najwyższych poziomach sfery eterycznej. Ashan ją zabił. Nie liczył się z konsekwencjami tego czynu ani z tym, jak bardzo zła była na niego Matka Ziemia za tę zbrodnię.
Ashan też omal nie stracił życia. Nie sądziłam jednak, by czegokolwiek go to nauczyło.
Drzwi na końcu podestu były zamknięte. Pora odwiedzin tego miejsca minęła, ale dotyczył on ludzi, a nie mnie.
Z pewnością nie mnie.
Wyciągnęłam rękę, by dotknąć metalowej klamki, i w odpowiedzi wyczułam za drzwiami poruszenie czegoś rozległego i potężnego, a jednocześnie niezwykle starego.
Drzwi otworzyły się, choć ich nie dotknęłam.
Promienie zachodzącego słońca wlewały się do wnętrza kaplicy przez wielkie witrażowe okna, zabarwiając ją żywymi odcieniami oranżu i przydymionej czerwieni.
Na drewnianej ławie z tyłu siedziała kobieta. Podchodząc do niej, zwolniłam. Nie spodziewałam się, że będzie tak wyraźnie rozpoznawalna. I tak bardzo podobna do swojej matki.
– Imaro – powiedziałam. – Jestem…
– Cassiel – odparła. Jej ciemne włosy powiewały na wietrze, którego nie czułam, a ceglanej barwy sukienka kołysała się wokół kolan i stóp. Twarz Wyroczni wy dawała się ludzka, ale oczy były nieśmiertelne i bardzo przenikliwe, nawet jak na dżinna.
Przykucnęłam na jednym kolanie i pochyliłam głowę.
– Nie trzeba – rzekła Imara. Jej głos zdawał się dobie gać z bardzo daleka, odbijając się dziwnym echem od kamiennych ścian kaplicy. – Usiądź. Przebyłaś długą drogę.
Nie wiedziałam, czy ma na myśli moją niedawną podróż na motocyklu, czy taką w bardziej ogólnym sensie… Od dżinna do postaci, którą byłam teraz, co z pewnością oznaczało upadek z bardzo wysoka.
Swobodne zachowanie w jej obecności nie wydawało mi się właściwe, ale przysiadłam na końcu ławy, tak daleko od niej, jak tylko mogłam. Wyczuwałam w Imarze powolne, silne tętno ziemskiej mocy, niczym bicie serca Matki, i przerażało mnie to. Tęskniłam za tym i bałam się tego…
…Lękałam się, że już nie zasługuję na to, by to czuć. Pragnęłam tego jednak. Moje dłonie drżały pod wpływem strachu.
Imara rzekła:
– Niełatwo było mi przybrać tę postać, by móc z tobą rozmawiać. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Unikałam jej wzroku.
– Potrzebuję… – Nie zdołałam dokończyć myśli. Ona i tak wiedziała.
– Nie mogę ci pomóc. Twoim Łącznikiem jest Ashan. Skoro on postanowił cię odciąć, żadna Wyrocznia nic nie może na to zaradzić.
– Ja… wiem. Nie proszę o to. – Czekałam, aż powoli pokiwa głową.
– W takim razie chodzi o twojego Strażnika – powie działa. – Chcesz wiedzieć, dlaczego wydarzenia potoczyły się w taki sposób. Dlaczego zginął.
– Wiem, dlaczego zginął. – Mój głos wydawał mi się ostry i dziwny. – Nieprzyjaciele go zastrzelili. Kule rozszarpały mu ciało. A ja wybrałam zemstę, zamiast powinności.
– Niekiedy zemsta i powinność są jednym – rzekła Imara. Jej głos stał się jeszcze słabszy, a wiatr targał moc niej włosami. – Nie jestem już powiązana z ludzkim światem, z wyjątkiem kontaktu, jaki mam przez swoją matkę, ale mogę zdradzić ci jedno: nie mogłaś go ocalić. Widzę wszelkie możliwe drogi, a dla Manny'ego Rochy i jego żony wszystkie one kończą się w tym samym miejscu.
Przypuszczałam, że doznam ulgi na wieść, że nie ponoszę winy za ich śmierć, ale tutaj, w tym cichym miejscu czułam tylko wielką pustkę.
– Lubiłam go bardzo – wyznałam. Zabrzmiało to nieco dziwnie. – Lubiłam Manny'ego. I Angelę też. A oni odeszli.
Imara przyglądała mi się i było coś przerażającego w tym, że patrzy na mnie tak wielka moc. Było w tym spojrzeniu współczucie, ale tak dalekie, że jego ciepło nie mogło mnie dosięgnąć.
– Wiem – odparła. – Ale tak wygląda ludzkie życie. Ta kruchość ma swoją własną moc.
Bałam się, że coś tak niesprawiedliwego wytrąci mnie z równowagi.
– Pragnę sprawiedliwości. Chcę, żeby ich zabójcy ponieśli karę.
– Ci, którzy ich zabili, już za to zapłacili.
– Niewystarczająco.
Nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na mnie tak długo, że miałam wrażenie, jakby minęła w tym czasie cała era geologiczna.
– Zostawiłaś to dziecko – rzekła wreszcie.
– Musiałam. Policja…
– Ta mała za tobą tęskni. Bardzo się smuci i potrzebuje cię.
I nagle, z mocą, która mnie zaszokowała, przypomniałam sobie dotyk rączek Isabel na szyi i ciepło jej ciała w moich ramionach. Och. Zabolało mnie to tak bardzo, że splotłam ręce na brzuchu i zakołysałam się powoli w przód i w tył, próbując w taki sposób złagodzić cierpienie.
Ból wniknął jednak tylko głębiej, niosąc ze sobą straszliwe przygnębienie.
Poczułam, jak łzy zaszczypały mnie w oczy i spłynęły po twarzy. Głowę miałam rozpaloną i obolałą i z trudem chwytałam oddech.
Imara dotknęła mojego ramienia. Miałam nadzieję, że pod wpływem jej czułego gestu ból zelżeje, jednak zamiast tego smutek zwinął się i zacieśnił w dławiącą spiralę i zaczęłam szlochać, bezradna jak człowiek.
– Uczysz się – pochwaliła. – To dobrze. Nie możesz być teraz dżinnem, Cassiel. Musisz być kimś innym. To boli, ale jesteś kimś realnym. Związałaś się z tym światem.
Zawsze dotąd sądziłam, że dżinny są ze sobą mocniej związane – splecione nicią mocy. Teraz jednak zrozumiałam, że i ludzi łączą więzy, dziwne i trudne do rozwikłania.
Powinnam była pomyśleć, że znalazłam się w potrzasku. I właśnie tak pomyślałabym kiedyś.
– Musisz do nich powrócić – oznajmiła Imara. – Wiem, że to niebezpieczne, i wiem, że nie będzie łatwe, ale nie tutaj twoja przyszłość, nie ze mną ani z żadnym innym dżinnem. Twoja przyszłość to oni, ludzie. Jeśli chcesz się dowiedzieć, co spotkało twoich przyjaciół, musisz wrócić.
– Wrócić – powtórzyłam. – Wrócić do czego?
– Do Isabel. Do Luisa. – Barwa jej oczu zmieniała się od bursztynu, płomieni, czystego złota z samego ser ca słońca po czerń, a wreszcie szarość. – Wiem, że trud no w to uwierzyć, ale moc sprowadziła cię tu nie bez powodu, Cassiel.
Wciągnęłam powietrze głęboko w płuca i otarłam z twarzy łzy.
– Znalazłam się tu z powodu Ashana. Uśmiechnęła się, bardzo nieznacznie, i uniosła brew, a była w tym tak podobna do swej matki, że ja też prawie się uśmiechnęłam.
– A czyż on nie jest mocą?
Jej głos był teraz cichy jak szept, a niewidzialny wiatr, który ją omiatał, przybrał na sile. Imara cofnęła rękę i położyła ją na swoim kolanie.
– Zaczekaj – powiedziałam. – Proszę. Opowiedz mi o Ranczu. Oni zabijają, żeby chronić ten sekret. To musi być ważne.
– Jest ważne – odrzekła. – I będzie, dla ciebie. – Jej głos zanikał jak echo. – Idź już. Pamiętaj o Isabel…
Znikła jak płomień gasnącej świecy.
Siedziałam przez chwilę, wpatrując się w gęstniejący mrok za oknami, a potem wstałam i wyruszyłam w długą drogę do domu.