3

Nie spodziewałam się, że Manny Rocha mieszka gdzieś blisko. Odległości w świecie ludzi dezorientowały mnie, ale kiedy pokazał mi mapę kraju – kraju, było to kolejne słowo do zapamiętania; zgodnie z dokumentami, które dostarczył mi Lewis, okazałam się obywatelką Stanów Zjednoczonych – odkryłam, że państwo to wcale nie ogranicza się do Florydy Lewis uprzedzał mnie, że chce, bym trzymała się z dala od Joanne, Davida, jego samego oraz wielkich problemów, z jakimi się borykał – podejrzewałam, że nie tyle z troski o mnie, co z niechęci przypadkowego natknięcia się na mnie w ogniu jakiejś bitwy.

Manny wskazał na stan o niemal kwadratowym kształcie w pobliżu środka mapy.

– To Nowy Meksyk – powiedział. – Inny stan. Teraz jesteśmy na Florydzie, o tutaj. – Postukał palcem w wijące się, nieregularne linie na mapie. – A to nasza droga. – Jego palce przemierzyły sporą odległość między dwoma miejscami. – Najchętniej poleciałbym samolotem, ale nie chcę, żeby ci odbiło. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to równoczesne użeranie się z tobą i służbą bezpieczeństwa na lotniskach.

Odbiło – zrozumiałam, że chodzi o „utratę panowania nad sobą”. Spojrzałam na niego z niesmakiem.

– Nie odbije mi.

– Świetnie. Mimo wszystko myślę, że lepiej pojechać samochodem – powiedział.

Popatrzyłam znowu na mapę.

– Ile minut potrwa ta jazda? – Wciąż usiłowałam opanować pojęcie abstrakcyjnego czasu, ale z miny Manny'ego wynikało, że nie postarałam się dostatecznie. – A może godzin?

– Dni – poprawił. – To zabierze kilka dni, moja pani. Dni. Uwięziona w brzęczącej, cuchnącej metalowej machinie. O nie.

– Nie ma jakiegoś innego środka transportu?

– Jak mówiłem, moglibyśmy tam polecieć, ale… Lot. Najlepiej czułam się właśnie w powietrzu.

– Doskonale.

– Musisz zrozumieć, że obowiązują pewne przepisy… W ludzkim świecie przepisy dotyczyły wszystkiego.

Było to irytujące.

– Nie odbije mi.

Tak jak przypuszczał Manny, pomyliłam się co do tego.

Tak wiele reguł. Nie miałam bagażu, jeśli nie liczyć skórzanej torebki z dokumentami tożsamości przekazanymi mi przez Strażników oraz pieniędzmi, które Manny, burcząc pod nosem, wypłacił z machiny zwanej bankomatem. Przyglądałam się tej całej procedurze z uwagą, a potem obejrzałam plastikowe karty, które dostałam od Strażników. Na jednej z nich znajdował się mój wizerunek, a powyżej napis „Prawo jazdy”, co oznaczało, że byłam uprawniona do kierowania pojazdami kołowymi. Wcale mnie do tego nie ciągnęło. Druga karta była złota, połyskująca i ozdobioną portretem starożytnej bogini.

– To karta kredytowa – wyjaśnił Manny, kiedy ją uniosłam. Staliśmy akurat w kolejce na lotnisku. – Do kupowania. Ale niczego nie kupuj.

– W takim razie po co ją dostałam?

– Może dlatego, że moi szefowie zwariowali? Wzięłam kolejną kartę.

– Tak, to karta do bankomatu. Gdzieś powinna znajdować się informacja o twoim kodzie PIN. To taki rodzaj szyfru, który wprowadzasz do bankomatu. Jeśli znasz odpowiedni kod i masz właściwą kartę, odbierasz pieniądze. Kasę prześlą ci Strażnicy. To będzie wynagrodzenie za pracę dla nich. – Albo się przesłyszałam, albo Manny'emu Roszę wcale się to nie podobało. – Ale uważaj. Nie możesz wypłacić więcej pieniędzy, niż masz na koncie.

To wydawało się dosyć logiczne. Wsadziłam karty płatniczą i kredytową, a także prawo jazdy z powrotem do torebki, a wyjęłam granatowy notesik z jasnoniebieskimi kartkami. Na pierwszej stronie znowu widniał mój wizerunek. Wpatrywałam się w niego przez pewien czas, ale się nie poruszył.

– Paszport – powiedział Manny, zanim zapytałam. – Będzie ci potrzebny. Trzymaj go pod ręką, razem z biletami.

Wszędzie wokół czekali ludzie. Niektórzy stali cierpliwie, inni się wiercili, jeszcze inni kipieli złością.

Podróżowanie wydawało się związane ze strasznymi kłopotami. Zaczynałam rozumieć, dlaczego Manny wolał jechać samochodem, tym przerażającym, dusznym, hałaśliwym pudłem na kółkach. Przynajmniej sam mógłby o wszystkim decydować.

Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem procedurę kontroli pasażerów, ale pomimo to, kiedy nadszedł czas na naśladowanie tych, którzy przeszli ją przede mną, poczułam się niezręcznie i bardzo głupio. Umieściłam torebkę w plastikowym koszu, który przetoczył się przez jakieś urządzenie – aparat rentgenowski, jak wyjaśnił mi Manny – a potem musiałam zdjąć buty po niecierpliwym geście pracownika lotniskowej ochrony i włożyć je do innego kosza.

Kiedy przechodziłam przez bramkę, zadźwięczał alarm. Zamarłam, ściągnęłam brwi, a dwóch postawnych facetów w uniformach podeszło do mnie.

– Proszę się cofnąć – polecił jeden z nich. – Czy ma pani przy sobie coś metalowego?

Metal. Zerknęłam na swoje ubranie. Owszem, miałam pasek z metalową sprzączką. Zdjęłam go.

Lecz znowu zadzwonił brzęczyk. Poczułam nieznany ucisk w piersi. Niepokój? To było wkurzające. Wszystkie te przepisy mnie wkurzały. Miałam władzę i moc, zanim jeszcze przodkowie tych ludzi nauczyli się pozostawiać prymitywne malunki na skałach, a teraz oni… napędzali mi stracha.

Zgrzytnęłam zębami i na ich polecenie zdjęłam kurtkę. W koszulce z krótkimi rękawami, na bosaka, przeszłam przez bramkę i tym razem alarm się nie włączył.

Poczucie ulgi było jeszcze bardziej poniżające od niepokoju.

Manny Rocha przeszedł kontrolę bez zatrzymywania i przystanął obok mnie, żeby włożyć buty i wziąć torby oraz różne drobiazgi wyjęte wcześniej z kieszeni.

– Pamiętaj, to ty wolałaś lecieć – urwał na sekundę, a potem dodał, nie patrząc na mnie: – Już myślałem, że cię poniesie.

Rzeczywiście, mało brakowało.

– Ale mnie nie poniosło.

– Tak. To dobrze. Oby tak dalej.

Niegdyś byłam pełna mocy. Na tyle potężna, by zamienić budynek tego lotniska w dymiące zgliszcza. Jednak ta myśl, zamiast mnie pocieszyć, sprawiła, że poczułam się w ludzkiej skórze ociężała i bezradna. Ponownie.

Włożyłam buty, pas i kurtkę, wzięłam torebkę i ruszyłam za Mannym długim, szerokim i gwarnym holem.

Na lotnisku znajdował się jakiś dżinn.

Nie wiem, dlaczego mnie to zaskoczyło. To znaczy nie było w tym nic dziwnego, ale chyba nie sądziłam, że tylu nas chodzi po ziemi, a tym bardziej przebywa w takich przejściowych miejscach. Czekałam, aż Manny sam mi ich wskaże, ale wydawał się niczego nie zauważać, więc kiedy usiedliśmy, czekając na nasz lot, postanowiłam sama poruszyć ten temat.

– Dżinn? – powtórzył, marszcząc czoło i gwałtownie rozglądając się wokoło. – Gdzie?

No, tak. A więc to prawda; nawet Strażnicy nie potrafili rozpoznać dżinna w ludzkiej postaci, jeśli dżinn nie chciał się ujawniać. Oznaczało to, że ludzie wokół mnie, nawet ci, którzy dzielili ze Strażnikami pewne zdolności, patrząc na mnie, dostrzegali tylko wysoką, niezdarną, bladą kobietę z rozwichrzonymi białymi włosami.

Nie. Przecież byłam jedynie wysoką, niezdarną, bladą kobietą z rozwichrzonymi białymi włosami. Już nie dżinnem. Musiałam o tym pamiętać.

Poruszyłam się niezgrabnie na twardym siedzeniu, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Miejsca publiczne cuchnęły niemiło, nasycone różnymi emocjami. Bardzo mnie to irytowało.

Wskazałam na pierwszego dżinna, jakiego dostrzegłam.

– Tam.

Był to zwyczajny na oko młodzik w czerwonym podkoszulku i dżinsach, z plecakiem, ale dojrzałam odblask jego aury. Kiedy zwrócił się w moją stronę, zauważyłam też opalizujący błysk w jego oczach.

Zaraz potem zniknął w tłumie.

Manny popatrzył na mnie dziwnie.

– Który to?

Nie było sensu próbować. Nie potrafił rozpoznać dżinna, nie tak, jak udawało się to mnie. Pokręciłam głową i znów poruszyłam się niespokojnie. Miałam ochotę wstać, pochodzić, poczuć się mniej zniewolona.

Myśl o znalezieniu się w pułapce w niewielkiej metalowej tulei, w otoczeniu ludzi, ich zapachów, hałasów i emocji przyprawiała mnie o lekkie mdłości. Może jednak należało pojechać samochodem. Wtedy przynajmniej mogłabym uchylić szybę. Rozumiałam, że w samolocie – co Manny wytłumaczył mi dobitnie – było to wykluczone.

– Załatwiliśmy ci niezłą kwaterę – powiedział. – Twoje nowe lokum. Będziesz tam przebywać poza godzinami pracy. Dość blisko mojego domu, tylko kilka przecznic dalej. Telefon też tam będzie. Umeblowaniem zajmiesz się sama. Podrzucę ci trochę katalogów; mamy ich z tonę.

Powiedział my. I to nie pierwszy raz.

– Nie mieszkasz sam.

Manny zerknął na mnie, a potem na otwarte czasopismo, które trzymał w dłoniach.

– Nie. Mam żonę Angelę i córkę Isabel. Zdrobniale Ibby.

– Angela – powtórzyłam. – Isabel. Ibby.

– One nie mają z tobą nic wspólnego. – Wypowiedział te słowa z agresją, jakbym naruszyła jego prywatność. – Nic są Strażniczkami. To moja rodzina.

A więc zwyczajne istoty ludzkie. Miałam się z nimi nic zadawać.

– Nie interesują mnie – powiedziałam, co miało mu poprawić humor. Lecz Manny zmarszczył się znowu.

– Co takiego?

– Czy nikt cię nie nauczył grzeczności? Zawsze jesteś taki opryskliwy? – Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę bez mrugnięcia okiem. – Nie przepadasz za lataniem.

To go zaskoczyło.

– Dlaczego uważasz, że…

– To oczywiste. – Wykrzywiłam usta w uśmiechu. – Wyżywasz się na mnie, ale to nie mnie się boisz.

– Co wcale nie oznacza, że nie jesteś wredna, Cassie. Cassie?

– Mann na imię Cassiel. – Zmierzyłam go wzrokiem. To sprawiło, że się uśmiechnął, a im groźniej na niego łypałam, tym szerzej się uśmiechał.

– Dobra – mruknął w końcu. – Bez żadnych ksywek. Rozumiem.

Nasz pojedynek na spojrzenia został przerwany przez cienki, trzeszczący głos dobiegający z góry. Była to najwyraźniej zapowiedź naszego lotu i pory wejścia na pokład. Wstałam z radością, ściskając bilet, i ruszyłam w stronę pracownika linii lotniczych w uniformie.

– Hola! – rzucił Manny i chwycił mnie za ramię. – My nie…

Odwróciłam się do niego i warknęłam:

– Zabierz ode mnie łapy! – Nie byłam w stanie znieść takiego nagłego, bezceremonialnego dotyku.

Manny mnie nie puszczał.

– Hej, spokojnie! – Głos miał miękki, ale przy tym ostry jak brzytwa. – Mówiłem ci, żebyś nie świrowała, i wcale nie żartowałem. Jak odstawisz tutaj scenę, to narobisz kłopotów nam obojgu. Rozluźnij się. Chciałem powiedzieć, że nie lecimy pierwszą klasą, więc musimy zaczekać na swoją kolej.

Wśród ludzi obowiązywał podział na klasy. Wiedziałam o tym, rzecz jasna; nie byłam zupełnie nieświadoma obowiązujących struktur i układów. Ale przecież Ameryka szczyciła się, że jest krajem, gdzie panuje wolność i wszyscy mają równe prawa. Zastanawiałam się więc, kto należał do pierwszej klasy i jak się do niej dostał.

– Forsa – wyjaśnił Manny, kiedy go o to spytałam. Rozluźnił nieco uścisk. – Przepraszam, że cię tak złapałem, ale musisz pamiętać, żeby nie lekceważyć moich poleceń, zgoda?

– W porządku – odparłam. Wcale nie było w porządku, musiałam jednak wziąć poprawkę na jego impulsywność.

I swoją także. Moje ciało wydawało się funkcjonować według własnych zasad i odruchów, a niezupełnie mi wychodziło panowanie nad nimi.

Czekałam w milczeniu, aż ci z pierwszej klasy wejdą na pokład – tak naprawdę to nie dostrzegałam żadnych różnic między nimi a Mannym, więc pewnie rzeczywiście chodziło o pieniądze – a potem zrobiłam krok naprzód, kiedy mój towarzysz lekko mnie pchnął.

Korytarz był wąski, zimny, cuchnął olejem i metalem. Zakasłałam, starając się nie oddychać, lecz okazało się to niemożliwe.

Kiedy doszłam do owalnych drzwiczek samolotu, ogarnęła mnie dziwna fala niepokoju. Jakie małe. Małe było nie tylko wejście, ale i sam samolot – mniejszy niż się spodziewałam i niesamowicie kruchy. Powierzam się opiece ludzi.

– Hej – odezwał się Manny i położył mi dłoń na ramieniu. – Wchodź. Tarasujesz przejście.

Choć wcale nie miałam na to ochoty, weszłam na pokład samolotu.

Chciałabym powiedzieć, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, ale skłamałabym.

Przeżyłam ten lot mniej więcej tak, jak przetrwałam swoje wypadnięcie z łaski dżinnów: dzięki wytrzymałości. Nie było to przyjemne doświadczenie. Moje ciało ulegało napadom lęku za każdym razem, gdy samolot wpadał w turbulencje, co zdarzało się dość często. Wszystko mnie bolało, przeszkadzała mi ciasnota, irytowała nieustanna potrzeba wydalenia nadmiaru płynów, które bezwolnie pochłaniałam. Kiedy w końcu wydostaliśmy się z tej klatki jakieś pięć godzin później, odetchnęłam z ulgą.

Powietrze w korytarzu wiodącym z samolotu do budynku lotniska wydawało się czyste i świeże, zwłaszcza w porównaniu z tym obrzydliwym przefiltrowanym w samolocie, a odgłos metalu i gumy pod nogami sprawił mi niemalże radość.

Opuszczenie lotniska okazało się o wiele łatwiejsze, niż przypuszczałam – po prostu wyszliśmy na zewnątrz, na rozgrzane, suche powietrze. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a niebo…

…Och, niebo.

Przystanęłam i zapatrzyłam się w nie. Widywałam już piękniejsze rzeczy jako dżinn, ale nigdy dotąd jako człowiek, ludzkimi oczami, a barwy zachodu słońca rozbudziły we mnie zupełnie niespodziewane odczucia. Poczułam się mała, a jednocześnie miałam wrażenie, że jestem częścią czegoś wielkiego i zdumiewającego.

– Nareszcie w domu – powiedział Manny i znów złapał mnie za rękę. Piękny widok zachodu słońca sprawił, że nawet na to nie zareagowałam. – Chodźmy, Cassiel.

Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków przed budynkiem, kiedy mała istotka podbiegła wprost do Manny'ego i objęła go za kolana.

– Tata, tata, tata!

Nie wiedziałam, że Manny potrafi się tak uśmiechać – z taką dozą czułości.

– Cześć, Ibby – przywitał się i oderwał córkę od swoich kolan, by ją podnieść. Ona natychmiast zarzuciła mu pulchne ramiona na szyję i oplotła nogi wokół pasa. Śliczna, miniaturowa istotka, ubrana w małe dżinsowe ubranko, pomniejszoną wersję tego, w czym chodzili dorośli, oraz nieprzyzwoicie jaskrawą koszulkę…

Isabel zwróciła do mnie buzię i uśmiechnęła się, i zrobiło się tak, jak gdyby jasne słońce wzeszło na nowo, pełne ciepła i szczerego powitania. Okazała się uroczym dzieckiem, o skórze koloru karmelu i ciemnobrązowych ciepłych oczach. Miała okrągłą buzię, okoloną wspaniałymi czarnymi lokami.

– Kto to jest, tato?

– To Cassiel – odpowiedział jej. – Moja nowa znajoma. Przywitaj się z nią.

Isabel przyglądała mi się przez kilka sekund, wciąż roześmiana, a potem oznajmiła:

– Cześć. Tatuś zabierze mnie na pizzę.

– Och, tatuś naprawdę ma to zrobić? – Manny podtrzymał ją ręką przy boku i spojrzał na mnie z rozbawieniem. – Coś ci powiem: niech no najpierw odwiozę Cassiel, a potem zobaczymy. Gdzie mama?

Dziecko wskazało palcem, a kilka kroków od dużego, ciemnoczerwonego samochodu rodzinnego ujrzałam starszą i większą kopię Isabel. Miała takie same długie kręcone włosy, identycznie się uśmiechała, ale zachowywała pewien dystans – znacznie większą rezerwę.

Pomachała ręką. Manny też jej pomachał. I Isabel również.

– To Angela – powiedział Manny. – Wygląda na to, że jednak udało jej się urwać z pracy. – Przystanął na moment, patrząc na żonę, i nie spoglądając na mnie, dodał: – Rozumiesz, że nie chcę ich narażać. Nie planowałem, że od razu się poznacie, ale tak wypadło.

Nie rozumiałam, o co chodzi, lecz wiedziałam, że on chce jakiegoś zapewnienia.

– Nie skrzywdzę twojej rodziny – oświadczyłam sztywno. Jego żona i córka nie były Strażniczkami, więc niewiele mnie obchodziły.

Manny wreszcie zerknął w moją stronę.

– W porządku. A więc chodźmy.

Zrobił kilka kroków do przodu, kiedy zorientował się, że za nim nie ruszyłam, i odwrócił się z marsową miną.

– I co? – spytał. – Idziesz czy nie?

Nie miałam wyboru. Manny był moim Łącznikiem, jedynym źródłem ocalenia. Czułam się jak oszustka, ale wszystko wydawało się lepsze od samotności.

Manny mieszkał wraz z rodziną w Albuquerque, mieście wśród wzgórz i skał. Ludzie zasiedlili te obszary, ale do końca ich nie ujarzmili; czuło się tu dzikość i moc natury. Rejestrowałam te wibracje w prastarych górach i czystym błękitnym niebie nad głową.

Z kolei dom Manny'ego był zupełnie nowy i nie miał w sobie nic eterycznego.

– Wprowadziliśmy się tu dopiero jakieś pół roku temu – powiedział mi Manny, otwierając drzwi i przepuszczając przez nie żonę i dziecko. Isabel wskoczyła do środka, a jej buciki zastukały na drewnianej podłodze. – Dom jest dość mały, ale podoba nam się tutaj. – Wydawał się dziwnie zaniepokojony, czy i mnie to miejsce przypadnie do gustu.

Skinęłam głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Mnie ten dom przypominał duże pudło. Ściany, podłogi, sufity. Zastawiony jasnymi meblami i pełen zabawek. Angela podniosła kilka z nich i odłożyła na bok, ale nie dlatego, że zależało jej na mojej opinii; zrobiła to odruchowo. Isabel, widząc poczynania matki, zaczęła ją naśladować, biorąc lalkę za rączkę i zanosząc ją do kolorowego pudełka w kącie pokoju.

Zastanawiałam się, czy i ja powinnam tak postąpić.

Nie znałam panujących obyczajów, więc stałam tylko i patrzyłam, jak Manny kładzie swoją torbę i zapala lampę obok sofy.

– To nasz pokój mieszkalny – powiedział. Pomyślałam, że to trochę dziwne określenie wspólnego pokoju; czy nie mieszkają we wszystkich pomieszczeniach? A czy są jakieś pokoje „niemieszkalne”? – Sypialnie są tam. I kuchnia. Jest jeszcze przeszklony pokój na tyłach domu, bardzo ładny.

Manny wyraźnie się denerwował. Być może pod wpływem mojego spojrzenia. Odwróciłam wzrok i przeszłam się po pokoju, bezwiednie przeciągając palcami po chłodnych, oprawionych w ramki zdjęciach. Rodzina. Ludzka rodzina.

– To mój brat – rzekł Manny. – Luis.

Sądził, że przyglądam się zdjęciu, którego dotykałam palcami. Podniosłam ramkę i zobaczyłam w niej wizerunek mężczyzny, przystojnego i nieco młodszego od Manny'ego. Z mocną szczęką i łagodnymi oczami.

– On także jest Strażnikiem – dodał Manny. – Może później go poznasz. Teraz przebywa na Florydzie.

Odstawiłam fotografię.

– Chciałabym już iść – oznajmiłam, sądząc, że to grzeczny sposób zakończenia tego wszystkiego. Najwyraźniej się pomyliłam. Manny spojrzał na mnie spod ściągniętych brwi.

– Nie zjadłabyś czegoś? Chce ci się jeść, prawda?

Czy chciałam? Przypuszczałam, że tak. Dżinn w ludzkiej postaci wydawał się funkcjonować całkiem jak człowiek i w brzuchu burczało mi z głodu. Nie opanowałam jeszcze sztuki przewidywania potrzeb żołądka.

Skinęłam potakująco głową.

Angela, która prawie się nie odzywała, poklepała po główce córeczkę, która zaraz gdzieś czmychnęła, a potem sama zwróciła się do mnie. Była spokojną, opanowaną, silną kobietą. I pełną rezerwy.

– Manny powiedział mi, że nie jesteś istotą ludzką – odezwała się. – Czy to prawda?

Przekrzywiłam nieco głowę.

– Nie urodziłam się jako człowiek. Zdaje się, że teraz już zrobiłam się dostatecznie ludzka.

Dostatecznie ludzka. Przerażające stwierdzenie.

– W porządku – stwierdziła Angela. – Spotykałam już dżinny. I wiem, że są niebezpieczne. Chciałabym coś wyjaśnić: jeśli skrzywdzisz mojego męża, jeśli chociażby pomyślisz o skrzywdzeniu mojej córki, to cię zabiję. Zrozumiałaś?

Manny wydawał się wstrząśnięty. Ciemne oczy Angeli pozostały nieruchome, wbite we mnie, i wyczuwałam, że ona mówi zupełnie szczerze.

– Zrozumiałam – odparłam, chcąc powiedzieć coś jeszcze. Ludzkie słowa wydawały mi się niezręczne. Groteskowo nieodpowiednie do tego, co pragnęłam zakomunikować. – Nie zawsze można ustrzec się błędów. Nic na to nie poradzę.

Jej ostre spojrzenie zmiękło nieco.

– Błędy się zdarzają – powiedziała. – Ale nie powtarzaj ich. I nie popełniaj ich w związku z moją córką.

Skłoniłam głowę.

– Dobrze – zmieniła temat. – Co byś powiedziała na enchiladę?

– Nic – odpowiedziałam. – Nie wiem, co to takiego. Angela po raz pierwszy obdarzyła mnie uśmiechem.

– No to przygotuj się na ucztę.

– Albo i nie – wtrącił Manny. – Jeśli nie lubisz pikantnych sosów.

Pacnęła go. Było to, jak sobie uświadomiłam, żartobliwe klepnięcie i zaskoczyła mnie własna reakcja: odruch, aby zainterweniować i powstrzymać jej rękę.

Chciałam go bronić. Dlaczego? Bo był moim Łącznikiem. Moim źródłem życia.

Wcale nie przewidywałam czegoś takiego.

Nie posmakował mi pikantny sos, co tak rozśmieszyło Isabel, że aż łzy spłynęły jej po policzkach. Sama nabierała go pełnymi łyżkami i pochłaniała, udowadniając mi, jaka ze mnie ciapa.

Nie mogłam dać się pokonać dziecku. Próbowałam więc dalej, krztusząc się pod wpływem ognia w gardle, aż wreszcie Angela zlitowała się nade mną i zabrała sos ze stołu. Isabel zrobiła na to kwaśną minę, lecz ojciec rozśmieszył ją znowu łaskotkami.

Poza tym posiłek przebiegał spokojnie – spokojniej niż, jak podejrzewałam, wyglądało to zazwyczaj.

– Kiedy zaczynamy robotę? – spytałam w końcu po wypiciu kilku szklanek mrożonej herbaty, którą przygotowała Angela.

– Jutro – odpowiedział Manny – Chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego. – Wstał, wziął nasze talerze i wyniósł je do kuchni. – Teraz pojedziemy do ciebie! – zawołał.

Isabel obiegła wokoło stół i, co mnie zdumiało, wdrapała mi się na kolana. Zaskoczyło mnie, jaka jest ciepła i ciężka. Spojrzałam na jej uniesioną ku górze buzię, na jej uśmiech i, zmieszana, ściągnęłam brwi.

– Czego chcesz? – zapytałam. Angela wydała z siebie zduszony odgłos protestu i wstała z krzesła, ale powstrzymałam ją gestem wyciągniętej ręki. – Powiedz, Isabel.

– Żebyś mnie uściskała – oświadczyła dziewczynka.

– Śmieszna z ciebie pani.

Pomyślałam, że tak właśnie może to wyglądać z jej dziecięcej perspektywy.

Nie znałam się na uściskach, ale Isabel okazała się całkiem wprawną instruktorką. Ujęła moje ręce i owinęła je wokół swojego ciałka.

– Mocniej! – zażądała. Posłusznie ją ścisnęłam, świadoma kruchości jej kostek pod skórą.

Kiedy zaczęła się wiercić, puściłam ją. Niemalże spadła mi z kolan, więc ją schwyciłam, aby złapała równowagę.

Isabel zachichotała, a śmiech ten był ciepły jak promień słońca.

To jest dziecko. Mała duszyczka. Czysta tabliczka. Nigdy dotąd nie znałam żadnego dziecka, a to spotkanie okazało się dziwnie… oczyszczające.

– Wystarczy. – Angela wzięła Isabel z moich kolan. – Musisz się nauczyć dobrych manier, moja droga.

– Ale ona jest smutna – protestowała Isabel. – Chcę ją rozśmieszyć!

Manny wrócił z kuchni. Spoglądał to na Angelę, trzymającą dziecko na rękach, jakby je osłaniała, to znów na mnie, siedzącą spokojnie na krześle. Nie uśmiechałam się. Mogłam to zrobić, ale wiedziałam, że dziecko przejrzałoby fałsz takiego uśmiechu.

– Jeszcze nie teraz, Isabel – powiedziałam do niej.

– Może później. Ale… dziękuję ci za to, że mnie przytuliłaś.

Mówiłam szczerze. Sama do mnie przyszła i choć nie powinno to mieć dla mnie znaczenia, jednak miało.

Manny zakłócił ciszę, biorąc ze stołu kluczyki do samochodu i przybierając oficjalny ton:

– Jedźmy do ciebie.

Mój dom.

Również przypominał pudło. Oczywiście przepełnione zapachami – dławiącą wonią detergentów, którymi ostatnio czyszczono dywany, i farb ze świeżo odmalowanych ścian. Jeśli pominąć te zapachy, pokój był pusty, poza pojedynczym wąskim łóżkiem z pościelą, kocem i poduszką. A także poza składanym stolikiem. I jedyną małą lampą.

Spodobała mi się prostota tego miejsca.

– Tak – powiedział Manny, podzwaniając przez chwilę kluczami, zanim mi je rzucił. Złapałam je w powietrzu bez patrzenia. – Wiem, przytulnie tu. Przykro mi, ale zabrakło czasu na zorganizowanie rzeczy dla ciebie, zresztą pomyślałem, że sama będziesz chciała wybrać sobie meble i inne wyposażenie.

Tłumaczył się. Jakie to dziwne.

– Jest ekstra – stwierdziłam. Otworzyłam najbliższe okno i zaczerpnęłam powietrza, które wniknęło do środka nad parapetem, pachnąc szałwią i wysokimi górami.

– Podrzucę ci jutro kilka katalogów. Możesz wybrać, co zechcesz. Także ciuchy. Chyba że wolisz, by Angela pojechała z tobą na zakupy.

Popatrzyłam na siebie.

– A czy coś jest nie tak z tym, co teraz mam na sobie?

Zamrugał.

– Nie. Tylko, hm, nie możesz nosić tych samych ubrań bez przerwy.

Wiedziałam o tym.

– Kupiłam kilka sztuk takich samych strojów. Wiem, że ubrania trzeba zmieniać i prać.

– Ale… czy wszystkie masz takie same?

– Tak. Pokręcił głową.

– Nienormalna z ciebie dziewczyna.

Nie byłam żadną dziewczyną. Jednak domyśliłam sic, że użył przenośni, i jakoś to przełknęłam.

Manny wyłożył na stolik całą zawartość tekturowej teczki.

– Książeczka czekowa. Pamiętasz, co ci mówiłem o bankomatach i o tym, że można z nich wypłacać tylko tyle, ile ma się na koncie? Z czekami jest tak samo. To, że ktoś ma czeki, nie oznacza jeszcze, że może je dowolnie wypisywać. A to twój numer telefonu. Numer lej komórki, więc powinnaś się go nauczyć na pamięć. – Wyjął z kieszeni jakieś różowe pudełeczko. – Daruj mi len kolor. Były tylko różowe. Zakupy robiłem w ostatniej chwili.

Róż mi się podobał.

– Jest okej. – Wzięłam to urządzenie w ręce i poczułam przepływającą przez nie energię. Moje dżinnowe zmysły były przytępione, ale z bliska wciąż potrafiłam wyczuć pracę jego mechaniki. – Jak to działa?

Pokazał mi. Zadzwoniłam do jego domu, wyjaśniając Angeli, że testujemy moją komórkę, a potem się rozłączyłam.

– Zwykle mówimy „do widzenia” na pożegnanie – rzucił Manny uszczypliwie.

– Po co?

– Z tego samego powodu, dla którego robimy prawie wszystko. Z grzeczności.

Zaczynałam to rozumieć. Wsunęłam różową komórkę do kieszeni.

– Manny…

Nie wypowiadałam wcześniej jego imienia, więc poruszył się, lekko zaniepokojony.

– Tak?

– Ja… – Gardło zacisnęło mi się wokół tych słów, ale jak mogłam przetrwać, gdybym się do tego nie przyznawała? – Muszę…

Zrozumiał w lot i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją, obejmując chłodnymi palcami jego, cieplejsze, i zaczerpnęłam mocy.

Przepłynęła przez niego złocistym strumieniem, powolna i słodka jak miód. Nie tak potężna jak ta, której użyczył mi Lewis, i wyczuwałam, że nie wystarczy mi jej na zbyt długo, a jednak i tak dobra. Wzięłam głęboki wdech, gdy jej ciepło rozeszło się we mnie, a świat zamigotał aurami w krótkim, kuszącym przebłysku tego, co poza nim, by następnie powrócić do ludzkiego wymiaru.

Nie przyszło mi to łatwo, ale puściłam jego rękę.

Manny się zachwiał. Złapałam go za ramię i pokierowałam w stronę łóżka, na którym usiadł i zgarbił się, dysząc ciężko.

– Przepraszam – powiedziałam. – Czy…?

– Nie. – Głos miał chrapliwy i nie patrzył na mnie. – Nie, nic mi nie jest. Poradziłaś sobie świetnie. Tylko że… to odczucie…

– Jest przykre – podsunęłam trzeźwo. Uniósł głowę i zdumiał mnie błysk w jego oczach.

– Nie. Bardzo miłe. O!

Zdałam sobie sprawę, że to może się okazać wyjątkowo niebezpieczne dla nas obojga.

Manny wyszedł wkrótce potem, przypominając mi o konieczności przekręcenia zamka w drzwiach. Zrobiłam to, choć taka zapora wydawała się bardzo krucha, i przeszłam się po mieszkaniu. Było faktycznie małe – pokój „mieszkalny”, kuchnia, jeszcze jeden pusty pokój i łazienka. Pootwierałam wszystkie okna. Ludziom podobało się życie w klatkach. Mnie – nie.

Po raz pierwszy, odkąd znalazłam się w ludzkiej skórze, zostałam sama. Sama jak palec.

Usiadłam po turecku na podłodze, z zamkniętymi oczami, i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to jest być dżinnem. Wspomnienia, uwięzione w ludzkiej powłoce, ulatywały tak szybko. Moc od Manny'ego rezonowała w moim ciele, przepływając w powolnym, stabilnym tempie, i przez pewien czas nic poza tym się nie działo.

Aż poczułam, jak świat się porusza.

Coś się wydarzyło, coś złego, gdzieś na skraju mojej świadomości. I nie w powietrzu – tam operowali Strażnicy, panując nad mocami; nie, w powietrzu nic nie zaszło. Może w takim razie w żywiole ognia? Nie, nie wyczuwałam niczego i w tamtej sferze.

Owa zła rzecz przydarzyła się żywej istocie, a szeptała o tym moc, udzielona mi przez Manny'ego.

No i zdarzyła się tutaj.

Zerwałam się na równe nogi z otwartymi oczami, rozglądając się wokoło, by namierzyć właściwy kierunek. Tak, tam, na prawo ode mnie i niezbyt daleko…

Przekręciłam zamek, otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz, na którym, oprócz mojego mieszkania, były jeszcze dwa inne. Puls słabł, życie ulatywało.

Zbiegłam po schodach przez dwa piętra, znalazłam się na parterze i wyszłam za róg budynku.

Na ziemi leżało dziecko, a otaczała je grupka innych maluchów. Nikt nie dotykał leżącej osóbki i nie wyczuwałam w nikim złości. Tylko zmieszanie, rozbudzoną świadomość, że dzieje się coś złego.

Obok dziecka leżała machina – rower.

Ten dzieciak spadł z roweru.

– Rozstąpcie się – poleciłam dzieciom, które natychmiast rozbiegły się niczym spłoszone ptactwo. Uklękłam przy chłopcu, powoli przesuwając nad nim dłońmi, szukając miejsca, które doznało urazu; miejscem tym była jego czaszka.

Pękła kość. A mózg…

– Zawołajcie jego bliskich – powiedziałam, skupiona na tym, co robiłam.

– Kogo?

– Jego ojca! Matkę! – Z trudem wyszukiwałam właściwe słowa. – Rodziców.

Dwoje dzieci gdzieś pobiegło, wołając co tchu w płucach. Ostrożnie wsunęłam dłoń pod głowę chłopca, a pod miękkimi jak piórka włosami wyczułam wgłębienie w miejscu, którym uderzył czaszką o krawężnik. Ciepła krew spływała mi przez palce.

Potrzebowałam pomocy Manny'ego, ale on już pojechał, byłam więc zdana na siebie.

Dżinn we mnie powiedział: To wypadek. Tak się zdarza z żywymi stworzeniami. I skłonny był się pogodzić z takim stanem rzeczy.

Ale ludzka natura niemal krzyczała z bezsilnej wściekłości, zbyt głośno, by ją zlekceważyć.

Skupiłam w sobie resztkę mocy i skierowałam ją do czubków palców. Na tym dżinny znały się dobrze – na naturze rzeczy. Potrafiliśmy budować, umieliśmy niszczyć… i mogliśmy, od czasu do czasu, uzdrawiać, jeśli dysponowaliśmy odpowiednim zasobem sił, a rana była świeża i niezbyt rozległa.

Poczułam poruszenie kości, a chłopak wrzasnął. Krzyk ten przeszył mnie jak zimny metal, ale zacisnęłam zęby i nadal skupiałam się na swoim zadaniu, spajając uszkodzoną tkankę kostną. Potem skoncentrowałam się na zmniejszeniu obrzęku i naruszonej tkance mózgowej. Rozcięcie na skórze głowy uparcie krwawiło i sączył się z niego czerwony płyn, pomimo wydawanych przeze mnie mentalnych poleceń.

Na moich ramionach zacisnęły się dłonie, które odciągnęły mnie od wydzierającego się dziecka. Przewróciłam się, zaskoczona.

Stał nade mną mężczyzna, z zaciśniętymi pięściami i twarzą pociemniałą i zaczerwienioną z wściekłości.

– Co ty wyprawiasz z moim dzieckiem? – wrzasnął. Chłopiec odsunął się ode mnie, stanął na kusych nóżkach i pospieszył szukać ochrony u ojca, obejmując go w pasie. Przypomniałam sobie, jak Isabel złapała Manny'ego za kolana, a ja wyczułam gorącą miłość i instynkt opiekuńczy, które ich łączyły.

– Nie zrobiłam mu krzywdy – wyjaśniłam. Nie poruszyłam się. Przemoc wisiała jak ciemna chmura wokół tego człowieka i wszelka prowokacja rozpętałaby burzę. – Spadł z roweru. Rozbił sobie głowę.

Słowa te wywarły pożądany skutek, podobnie jak mój spokojny ton i bezpośrednie spojrzenie. Mężczyzna rozluźnił pięści i spojrzał na swoje dziecko. Wziął chłopca na ręce i dotknął tyłu jego główki.

Na palcach ojca natychmiast pojawiła się krew.

– Mój Boże…

– Trzeba pojechać do lekarza – powiedziałam. Właściwie to dziecko już nie potrzebowało pomocy lekarskiej, ale uznałam, że ludzie mówią takie rzeczy w podobnej sytuacji. – Nie sądzę, żeby uraz był poważny, jednak…

Chłopiec uderzył w płacz, wyjąc z bólu i przerażenia, i ukrył twarz w piersi ojca. Ten patrzył na mnie przez moment, a potem skinął głową w zdawkowej podzięce i odszedł wraz z synem.

Któreś z pozostałych dzieci podniosło rower i ruszyło za nimi. Jedno z kółek było mocno zwichrowane.

Siedziałam na ziemi, dysząc ciężko, z krwią na rękach, krwią stygnącą we wnętrznościach, i zastanawiałam się, co ja właściwie narobiłam. Zareagowałam zupełnie bezmyślnie. Zużyłam swój cenny zapas energii, niemal do ostatniej kropli, a co gorsza, wiedziałam, że oddałabym ją całą, byle tylko uratować życie tamtemu malcowi.

To mnie przeraziło. Dżinny nie były takie krótkowzroczne ani tak troskliwe wobec innych. Ten chłopiec to człowiek. A ludzie giną. Tak przedstawiała się filozofia dżinnów – odpowiadająca prawdzie.

A jednak nawet nie przyszło mi do głowy, żeby poskąpić pomocy.

Wstałam, obolała i zmęczona, i wróciłam do mieszkania, aby się umyć i przespać oraz pomartwić o to, co się ze mną działo.

– Co takiego? – Nie spodziewałam się, że Manny się rozzłości, a jednak wyraźnie się wkurzył; twarz pociemniała mu prawie tak samo jak ojcu chłopca, kiedy tamten myślał o użyciu siły.

– Jak mogłaś być tak cholernie bezmyślna? Co ty w ogóle wyprawiasz? Nie jesteś uzdrowicielką… Nie możesz tak po prostu… – Zapanował nad sobą nieco, robiąc kilka powolnych głębokich oddechów. – I co z tym dzieciakiem?

– Nie wiem.

– Nieźle. No, pięknie. Czy masz pojęcie, w jakie kłopoty mogłaś się wpakować? A gdyby to dziecko skonało na twoich rękach? Cholera, a gdyby zmarło później?

– To nie ja spowodowałam jego uraz – powiedziałam z oburzeniem. Znajdowaliśmy się w saloniku w moim mieszkaniu, a Manny właśnie przyniósł dwie filiżanki z kawą; to taki poranny rytuał, jak mi wyjaśnił. Miło z jego strony, że ją zaparzył, ale zrobił to, zanim jeszcze opowiedziałam mu o tamtym dziecku i o swoich wyczynach.

A teraz kawa stygła na stoliku.

– Pewnie i nie, ale mogły wyniknąć różne pytania, a policja… – Manny przycisnął dłoń do czoła. – Cholera, co ja gadam? Może to nie było mądre, ale zachowałbym się tak samo. Nie potrafiłbym tego tak zostawić. Tyle że ja zostałem przeszkolony. A ty nie, Cassiel. Nie wolno ci tak zwyczajnie… wkraczać do akcji. Zwłaszcza bez mojego udziału, rozumiesz?

Przyjęłam to bez sprzeciwu. Jak na ludzkie standardy, jego słowa brzmiały dość słusznie i logicznie.

– Nie powinnam była działać tak impulsywnie – przyznałam. – Znowu potrzebuję mocy.

Powiedziałam to wprost, żeby poczuć smak tych słów na języku i przekonać się, jak Manny na nie zareaguje. Posmak miały świetny. Natomiast jego reakcja okazała się pouczająca – w tym sensie, że oczy mu się powiększyły i dostrzegłam w nich błysk czegoś, co mogło być podnieceniem, zresztą szybko zamaskowanym.

– W porządku – powiedział tonem rozmyślnie beznamiętnym. Wyciągnął rękę. Podjęłam ją i niemal od razu bestia we mnie, wygłodniała i zdesperowana, zaczęła łapczywie pochłaniać to, co mi zaoferował. Rozsądek zszedł na dalszy plan, przygłuszony przez pragnienie.

Czułam, że Manny próbuje się wyrwać, ale instynkt podpowiadał mi, by mu na to nie pozwolić – nie instynkt dżinna, tylko prymitywny odruch bezlitosnego, zwycięskiego łowcy.

Ludzki odruch myśliwego komplikował zaspokajanie moich potrzeb.

Nie!

Ocalił go jedynie mój niesmak do tych ludzkich instynktów. Puściłam go, przerywając raptownie przepływ mocy pomiędzy nami, i odsunęłam się, przyciskając ręce do obolałego brzucha.

Manny upadł. Osunął się powoli, prawie z gracją, i wcale nie stracił przytomności; zwyczajnie zabrakło mu siły albo woli, by ustać na nogach. Albo choćby utrzymać się na kolanach. Zwalił się jak długi na dywan i przetoczył na plecy, z oczami ciemnymi i rozszerzonymi, z trudem łapiąc oddech.

– Przykro mi – powiedziałam. Naprawdę było mi go żal. Wiedziałam też dobrze, że nie powinnam go była osłabiać ponownie, nie po tak krótkiej przerwie. – Wyrządziłam ci krzywdę?

– Nie… niezupełnie – odrzekł. Jęknął i podpierając się rękami, usiadł. Widziałam, jak drgają mu mięśnie, zupełnie jak gdyby mocno poraził go prąd. – Nie róbmy tego więcej, dobrze? Trochę za ostro się obchodzisz z przyjaciółmi.

– Przecież powiedziałam, że mi przykro.

– Możesz mnie przepraszać. Nie obrażę się z tego powodu. – Manny oparł się plecami o gołą ścianę i wsparł przedramiona na kolanach. – Chryste. Musimy nad tym popracować. Nie możesz czerpać ze mnie mocy w taki sposób. Jeśli znajdziemy się w opałach, wykończysz nas oboje, nie wspominając nawet o tych, którym mamy pomagać. – Oparł głowę o ścianę i westchnął. – I nie chciałbym zabrzmieć zbyt melodramatycznie, ale kiedy robisz to nieodpowiednio, ból jest nie do wytrzymania.

Milczałam. Poczułam gdzieś głęboko dziwnie palący wstyd, którego nie potrafiłam zdusić. Skrzywdziłam go. Nie miałam takiego zamiaru, ale niewiele to znaczyło. Jeśli go zabiję, to wydam wyrok także na jego bliskich. Wzajemne zależności ludzkiego życia nie wydawały mi się realne aż do chwili, kiedy usiadłam przy tamtym stole, jedząc posiłek przygotowany przez jego żonę i patrząc, jak jego córeczka śmieje się i cieszy.

Manny też się nie odzywał. Kucnęłam naprzeciw niego i popatrzyłam mu głęboko w oczy.

– Nie mogę tego obiecać – powiedziałam. – Zrobię, co w mojej mocy, ale nie zawsze potrafię nad tym zapanować. Musisz być gotowy do tego, żeby się bronić przede mną.

Nie odwrócił spojrzenia.

– To niezbyt pocieszające.

– I wcale nie miało takie być. – Uśmiechnęłam się nieznacznie, ale zdaje się, że i w taki sposób nie dodałam mu otuchy. – Przypuszczam, że Strażnicy rejestrują moje poczynania.

Te słowa nieco go zakłopotały.

– Tak, składam raporty. Oni chcą mieć pewność, że ty nie…

– Nie wymknę się spod kontroli.

– Właśnie.

– A czy się wymykam?

Tym razem to Manny umilkł. Wytrzymał tę ciszę i moje spojrzenie, a ja za nic nie umiałam rozszyfrować wyrazu jego nieprzeniknionych ludzkich oczu. Tak wiele mi umykało.

– Pomóż mi wstać – odezwał się w końcu i wyciągnął kanciastą, mięsistą dłoń. Pomogłam mu, starając się dotykać go tylko powierzchownie, choć nawet pod wpływem takiego zdawkowego kontaktu mogłam poczuć płynącą w nim moc. – Wypij kawę. I do roboty.

Praca była dla mnie czymś nowym i interesującym. Rozumiałam, rzecz jasna, na czym polega poczucie obowiązku oraz celowe wykorzystywanie czyichś zdolności lub sił. Jednak praca była czymś zupełnie odmiennym, ponieważ wydawała się taka… przygnębiająca.

Manny Rocha miał swoje biuro. Był to niewielki, skromny pokoik w budynku pełnym podobnych pomieszczeń. Tabliczka na drzwiach bez szyby informowała: „Rocha – Usługi Środowiskowe”. Otworzył zamek i wszedł do środka, gestem każąc mi iść za sobą, gdy podnosił koperty, rozrzucone na przykrytej dywanem podłodze.

– Przepraszam za ten bałagan – powiedział. – Zamierzałem tu trochę posprzątać.

Jeżeli Manny miał jakieś uzdolnienia, talent organizacyjny z pewnością do nich nie należał. Stosy papierów i broszur walały się wszędzie, podpierając się wzajemnie niczym pijacy. Poza krzesłem przy szerokim prostokątnym biurku nie było tu wolnego miejsca.

– Tak – odezwał się, dostrzegając moją minę. – Może bałagan to za słabe określenie. Miałem zamiar się tym zająć… tylko że…

– Tylko że nie cierpisz takich zajęć.

– Właśnie. Trafiłaś w sedno.

– Jak miałabym to uporządkować? Znieruchomiał w trakcie podnoszenia sterty papierów, które spadły, a potem odwrócił się ku mnie.

– Co?

– Jak mam to uporządkować? – powtórzyłam, okazując cierpliwość, o którą aż do tego momentu się nie podejrzewałam.

– Słuchaj, jeśli możesz posprzątać ten bajzel, to zrób to tak, jak tylko chcesz. – W jego głosie pobrzmiewały zarówno nadzieja, jak i powątpiewanie, jak gdybym uważała, że porządkowanie papierów jest czymś nie dla mnie. Wydawał się nie rozumieć, że skoro wszystko co ludzkie było nie dla mnie, to takie zwyczajne zajęcie jak sprzątanie nie robiło większej różnicy.

– Dobrze – odparłam. Mogłam to zrobić na kilkanaście różnych sposobów – od subtelnych po teatralne – ale zdecydowałam się na typowy dla dżinnów, efektowny popis. Dokumenty zniknęły wraz ze słyszalnym szumem przemieszczającego się powietrza, to samo stało się z plikiem papierów, które Manny trzymał w dłoni, a ja rozciągnęłam swoją świadomość na przeanalizowanie zasadniczej treści każdego folderu, każdej teczki. Dowolnie niszczyłam wszystko i odtwarzałam, mimo że oznaczało to szaleńcze marnowanie mocy. – Otwórz tamtą szufladę.

Przy odległej ścianie w jego biurze stały szafki z wysuwanymi szufladami. Zawahał się, a potem otworzył pierwszą z brzegu.

W środku ujrzał uporządkowane i poukładane dokumenty.

– Pogrupowałam je tematycznie – obwieściłam. – Oczywiście mogę to zrobić inaczej, jeśli tylko sobie życzysz.

– Żartujesz – powiedział głucho. – Mój Boże, ty nie żartujesz. Mam tu kopertę z dokumentami o sporach granicznych. O poziomie zakwaszenia wód. O… a co to takiego, do licha? – Wyjął szarą kopertę i spojrzał na nią spod ściągniętych brwi. – Korekta przebiegu granic dla Kolorado? Cholera. To przecież trafiło do mnie przez pomyłkę.

Manny zamknął szufladę i usiadł na krześle. Właściwie klapnął na nie ciężko. Rozejrzał się po swoim biurze, jakby nigdy wcześniej go nie widział, i położył płasko dłonie na pustym blacie biurka.

– Cholera jasna – powiedział. – Jak… Jak ci się to udało?

Wzruszyłam ramionami.

– Zwyczajnie. Ostatecznie to tylko papier i tusz. – Tyle że zużyłam zbyt wiele mocy na zrobienie tego, choć postanowiłam mu o tym nie wspominać. Usiadłam naprzeciwko niego w skórzanym fotelu. – Co jeszcze mamy zrobić?

Gapił się tępo i nagle wydał z siebie warczący odgłos, który dopiero po chwili rozpoznałam jako śmiech.

– Czy z oknami też dajesz sobie radę, Cassie?

– Nazywam się Cassiel.

– No tak, przepraszam.

Pomyślałam, że być może robię się przesadnie uczynna.

– Nie. Nie zajmuję się oknami.

– Wobec tego zdaje się, że możemy od razu przystąpić do spraw związanych ze Strażnikami. – Odchrząknął i sięgnął po komputerową klawiaturę, przesuwając ją przed siebie. Sam komputer stał pod kątem, w rogu biurka. – Nie do wiary, że widzę ten przeklęty ekran bez przesuwania stosów papierów. Niech no tylko sprawdzę pocztę.

– Masz czterdzieści siedem wiadomości – powiedziałam. – Sześć z nich dotyczy próśb o pomoc od innych Strażników. Czy to nimi zajmiemy się najpierw?

– Nigdy dotąd nie miałem swojego dżinna – przyznał Manny. – Czy tak było kiedyś? Tak pracowało się z dżinnem?

Nie miałam pojęcia, lecz pomysł przyrównania mnie do kogoś mojej rasy i zniewolonego w butelce spowodował ucisk w moim aż nazbyt ludzkim żołądku i zorientowałam się, że moja mina stała się surowsza.

– Wątpię.

Manny wiedział, kiedy wkraczał na grząski grunt. Skinął głową.

– Domyślam się, że potrafisz odczytać te mejle?

– Oczywiście.

– Który z nich jest najpilniejszy? Zastanowiłam się przez chwilę.

– Nowe zakłócenia, zidentyfikowane przez Strażnika Garrity'ego w Arizonie, zostały sklasyfikowane jako tworzenie się szczeliny sejsmicznej.

– Garrity, Garrity… – Manny postukał w klawisze i wyszukał odpowiedni mejl. Odczytał go, skinął lekko głową i powiedział: – Tak, od tego zaczniemy. Dobra. Oto co zrobimy: oznaczymy to w sferze eterycznej, tak żeby było wyraźnie widoczne. Jeśli dojdzie do nadmiernej kumulacji energii, rozproszymy ją poprzez pobliskie skały w serii pomniejszych drgań. W przeciwnym razie nastąpi zbytnie sprężenie i w efekcie znacznie silniejszy wstrząs. Zazwyczaj to niewielki problem, ale może wywołać spore spustoszenia, jeżeli nie uporamy się z tym zawczasu.

Przytaknęłam, zaznajomiona z całą tą procedurą. Jako dżinn postrzegałam ją nieco inaczej, niemniej rzecz była mi znana.

– Jak mam ci w tym pomóc?

Na sekundę oderwał wzrok od ekranu, żeby na mnie zerknąć.

– Jeszcze nie wiem. Po prostu podążaj za mną i zobacz, czy nie masz jakichś pomysłów.

Byłam uwięziona w ludzkim ciele.

– Ja… Muszę cię dotknąć. Aby wznieść się do sfery eterycznej.

– Tylko bez gryzienia – powiedział i wyciągnął rękę. Sięgnęłam ponad biurkiem i ją ujęłam. To była lewa dłoń, a metaliczne złoto jego obrączki ślubnej dziwnie kontrastowało ze skórą i kośćmi. – Gotowa?

– Gotowa – odparłam. Nie wiedziałam, czy naprawdę byłam przygotowana, ale przechodzenie do sfery eterycznej musiało być dla mnie z pewnością tak łatwe, jak dla człowieka oddychanie.

Ale nie było. Już nie. Musiałam walczyć z ciężką, ściągającą mnie w dół kotwicą mojego ciała. Jedynie mocny dotyk Manny'ego uchronił mnie przed upadkiem. Nawet po tym, jak się wznieśliśmy, a zmienione spektrum odkryło przed nami aury i tajemnice percepcji, czułam jego przyciąganie.

Nie spodziewałam się, że będzie tak ciężko.

Manny nie mógł się odzywać w sferze eterycznej, ale wcale nie musiał. Zostałam wyrzucona niczym lalka do wyższej sfery, gdzie wyrównałam lot i spojrzałam w dół ku ziemi. Widok był olśniewający, pełen mieniących się barw, iskier, a także szeptów. Manny wydawał się zatrwożony – i młodszy niż w swojej fizycznej postaci, szczuplejszy oraz cały pokryty ruchomym widmem tatuaży. Nie wiedziałam, co symbolizują, ale najwyraźniej miały dla niego istotne znaczenie.

Jego aura była jasnobłękitna, roziskrzona odcieniem żółci i złota. Nie tak potężna jak inne, które widywałam, jednak na tyle mocna, by umożliwić mu wypełnianie zadań.

Dał znak, a ja skinęłam głową, szykując się na spadanie. Ziemia zbliżała się błyskawicznie, ale trzaskająca energia wyhamowała nas gwałtownie ponad pejzażem ożywionym przez wijącą się linię ognia. Nie tego prawdziwego, lecz energii skupionej głęboko pod skorupą planety. Narastającej i grożącej eksplozją.

Gdybym nadal była dżinnem, zwyczajnie podziwiałabym piękno tego zjawiska, prawdziwy pokaz niezwykłych sił natury. Nie miało to na nas wpływu, więc nie musieliśmy się bać. My, dżinny, niczego nie budowaliśmy. I rzadko ginęliśmy.

Ludzie nie byli takimi szczęściarzami. Po raz pierwszy przyłapałam się na tym, że zastanawiam się nad losem tysięcy istot w ich domach, miasteczkach i miastach, nieświadomych zagrożenia pod ich stopami.

Stwierdziłam,.że się o nich troszczę.

I nie wiedziałam, czy uznać to za coś intrygującego, czy raczej irytującego.

Rozpraszanie skoncentrowanej energii na okoliczne skały było delikatnym i powolnym procesem, ale stopniowo energia sejsmiczna zamieniła się z kipiącej i pulsującej czerwieni w bladozłotą, ustabilizowaną i spokojną. Miała stanowić nieustanne zagrożenie, ale przy zachowaniu czujności przez Strażników Ziemi, pozostałaby zaledwie groźbą, a nie niszczycielską siłą.

Kiedy Manny zwolnił uchwyt, odczułam to jak rozwarcie ściśniętej gigantycznej stalowej sprężyny i wyrwałam się spod jego kontroli, rzucona przez sferę eteryczną, przez gładkie i oleiste warstwy barw. Spadanie przyprawiało o mdłości. Było przerażające. Gdybym mogła krzyczeć, wrzasnęłabym; jak ludzie znosili takie loty, ściągani w dół, ku ziemi przez swoje ciężkie ciała?

Mojemu ponownemu wejściu w ludzką skórę towarzyszyła seria spazmatycznych szarpnięć, które niemal wywróciły fotel. Naprzeciwko mnie Manny Rocha ledwie drgnął, wracając do ludzkiego świata.

Otworzył oczy, żeby na mnie spojrzeć, i zaskoczył innie blask w jego spojrzeniu. Zdradzało ono moc, owszem, ale i coś jeszcze.

Ekstazę.

Blask ten zanikł szybko, jakby Manny nie chciał, bym dostrzegła go u niego.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. Pokręciłam przecząco głową. W ustach mi zaschło, a w pustym brzuchu burczało. Jednak, co gorsza, byłam… wyczerpana. Ponownie wyzuta z sił. Poczułam w głębi duszy ukłucie frustracji. Nie dam rady żyć w taki sposób, żerując na ochłapach od innych. Przecież jestem dżinnem!

Ashan uczynił ze mnie żebraczkę, a w owej chwili nienawidziłam go tak mocno, że aż łzy zakręciły mi się w oczach. A więc miałam się rozpłakać jak człowiek. Ile jeszcze upokorzeń musiałam znieść?

Manny zacisnął dłonie na moich barkach. Wystraszona wzięłam oddech i objęłam bladymi palcami jego nadgarstki. Miał być to gest obronny, chciałam go odepchnąć, ale dotyk jego skóry na mojej uciszył we mnie paniczny lęk.

– Ja muszę… – Nie byłam w stanie dokończyć. Wzięłam od niego już tyle tego poranka i zdążyłam to zużyć. Czułam, że zaraz zasłabnę, straszliwie bezsilna.

Manny zrozumiał.

– Obiecujesz, że nie weźmiesz więcej, niż ci dam? Przytaknęłam.

Był to wyraz zaufania, prosty i surowy, na który nie zasłużyłam.

Wymagało to nadludzkiego wysiłku, lecz wzięłam tylko tyle, ile mi zaoferował, i nic więcej.

Może mogłam się nauczyć, jak na to zasłużyć.

Загрузка...