Andriej Bafabucha Syndrom Jansena

W iluminatorze międzyorbitalnego promu pojawił się nagle, a potem, zasłaniając Ziemię, odpłynął w dół dysk baterii stacji słonecznej i tuż obok znalazła się pasiasta burta jej korpusu oświetlona silnym reflektorem statku kosmicznego. Dała o sobie znać nieważkość. Ganszyn i Julka popłynęli do komory próżniowej, gdzie potężnie zbudowany, stale uśmiechnięty od ucha do ucha mechanik pokładowy pomógł im nałożyć skafandry, sprawdził, czy są w porządku, i z rozmachem klepnął ich w plecy. Julka odleciała pod ścianę i pisnęła ze strachu. A mechanik zmieszał się i niezwykle szybko jak na swoją tuszę znikł w głębi, nie powiedziawszy im nawet na pożegnanie tradycyjnego „hop!”

Stacja, znajdująca się na dobowej orbicie, wisiała nad Wyspami Seszelskimi, ot, taki pajączek z maleńkim tułowiem i dwukilometrowymi nóżkami.

Z brzuszka pająka sterczała paraboidalna antena nadawcza, a błonka naciągnięta na ażurowych kratownicach nóżek przekształcała światło słoneczne w piętnaście tysięcy megawatów bezpłatnej energii, nieprzerwanym strumieniem mikrofalowego promieniowania płynącej w dół, w paszczę odbiornika energii na Seszelach. Oczywiście to zewnętrzne podobieństwo było bardzo dalekie i, żeby je uchwycić, należało mieć fantazję dawnych astrologów, którzy w Wozie dopatrzyli się sylwetki… Wielkiej Niedźwiedzicy.

Orbitalne elektrownie słoneczne „Arabella” i „Anita” zostały zbudowane w ramach programu Międzynarodowego Roku Krajów Rozwijających się. Te w pełni zautomatyzowane stacje tylko raz na dwa lata wymagały profilaktycznego przeglądu i wymiany zużytych baterii słonecznych, jeśli liczba zniszczonych ogniw przewyższała sześć procent. Na taki właśnie przegląd, piąty w życiu „Arabelli”, przylecieli tu Ganszyn i Julka, bardziej znana w Zarządzie jako „pierwsza naiwna”.

Taki przegląd to prawdziwe wczasy. Dzień pracy wynosi siedemdziesiąt dwie minuty na dobę, bo tyle stacja znajduje się w cieniu Ziemi. Pozostały czas każdy wykorzystuje według własnego uznania. Ganszynowi, któremu już nieraz zdarzało się bywać w strefie wokółziemskiej, w wyniku natchnionych poszukiwań udało się znaleźć własną metodę na skracanie czasu, i tym razem zaczął od tego, że długo męczył komputer astronawigacji pytaniami o orbity najbliższych sputników, chcąc obliczyć moment największego zbliżenia. Wśród satelitów, które przez czas jakiś miały się znajdować w odległości osiągalnej za pomocą maleńkiego dwumiejscowego skutera „Arabelli”, było Obserwatorium — orbitalna filia Obserwatorium Pamirskiego. i już na drugi dzień (czas w strefie wokółziemskiej liczono tak jak na Ziemi) Ganszyn i Julka udali się tam z wizytą.

Obiboki w strefie wokółziemskiej były nie tyle rzadkością, co zjawiskiem wprost unikalnym, i dlatego też nieoczekiwani goście wprawili astronomów w istny popłoch. Ale na orbicie nawet miesięczna wachta to okres niezmiernie długi i każdy przybysz traktowany jest jak członek najbliższej rodziny, tęsknie wyczekiwany. Dlatego też radość gospodarzy nie miała granic, tym bardziej że od ochów i achów Julki topniały ich serca, podczas gdy Ganszyn wraz z dwoma inżynierami z obsługi technicznej rozgrywał w mesie „pulkę”. Ze zdania wypowiedzianego mimochodem Ganszyn dowiedział się, że na „SOS-3”, tuż obok, w odległości jakichś stu kilometrów, jest dowódcą… — kto by pomyślał? — Aszotik Antarian we własnej osobie. Mój ty Boże, Aszotik, siedem lat w jednej ławce, noga złamana na zachodnim zboczu Achanary, a gdy mieli lat dziewiętnaście — spływ tratwą po rzece Urcie… To ci heca: na Ziemi, choć mieszkali w jednym mieście, miesiącami, latami nie znajdowali czasu na spotkanie, a wystarczyło znaleźć się na orbicie — zachodź, drogi sąsiedzie, w gości. Tak właśnie powiedział nazajutrz Aszot, gdy Ganszyn rozmawiał z nim przez radio.

Za kwadrans szósta czasu środkowoeuropejskiego Ganszyn dosiadł skutera i na wszelki wypadek przywiązawszy Julkę krótką linką poprowadził go, kierując się wskazówkami astronawigacyjnego komputera, w to miejsce, gdzie za piętnaście minut powinien był znaleźć się „SOS-3”.

Według wszelkich prawideł orbitalnej gościnności w śluzie przywitał ich Aszot i powiódł do swej kabiny. Jednakże dwaj młodzieńcy natychmiast porwali Julkę i zaczęli jej pokazywać wszystko, gdzie tylko mogła wsunąć swój zadarty nosek. Już taki miała talent — gdyby tylko zechciała, zdjęliby płaszcz ochronny z reaktora, żeby pokazać, co jest wewnątrz…

Ganszyn tymczasem siedział w ciasnej kabinie, którą Aszot dzielił ze swym zastępcą, doktorem Jansenem z Centrum Doświadczalnego NASA im. Amesa. Na ekranie, zastępującym tutaj iluminator, kłębiła się w koordynacyjnej siatce Ziemia, to jest oczywiście nie cała Ziemia, lecz kawałek południowego Atlantyku zakryty grubą warstwą obłoków. Obraz był znacznie powiększony, co zresztą wcale nie zdziwiło Canszyna: „SOS-3”, jak i dwa pozostałe sputniki Służby Ochrony Środowiska ONZ, zajmował się obserwacją powierzchni Ziemi. Pojawienie się orbitalnych stacji słonecznych, które emitując strumienie mikrofalowego promieniowania, znacznie utrudniły astronawigację, zmusiło do podwyższenia orbit załogowych sputników prawie do poziomu satelitów stacjonarnych i dlatego obserwacje przeprowadzano nie tyle wizualnie, co za pomocą przyrządów. W dodatku niższe warstwy były bardzo zaśmiecone starymi sputnikami, które już odsłużyły swoje, rakietami nośnymi i ich częściami, które obecnie patrole niedawno utworzonej Służby Oczyszczania, zwane powszechnie śmieciarzami, ściągały do punktów Lagrange’a, pierwszych w historii pozaziemskich śmietników.

Ganszyn z Aszotem przegadali z półtorej godziny, aż w drzwiach ukazała się czyjaś kłapoucha głowa i obwieściła: „Panowie, kolacja podana!” Popłynęli do salonu, jak zwano tu mesę, gdzie stał już nakryty stół, przy którym zebrali się wszyscy członkowie załogi wolni od wachty. W centrum uwagi — no bo jakże inaczej? — znajdowała się Julka, spoglądająca na wszystkich z trzepotem rzęs. Ganszynowi zrobiło się nieco markotnie, bo na niego nigdy tak nie patrzyła.

Aszot przedstawił wszystkich Ganszynowi. Właścicielem kłapouchej głowy okazał się starszy operator zespołu EREP, doktor Ryszard Wilk z poznańskiego instytutu ekologii, a ten chudy dryblas siedzący dostojnie przy stole to ni mniej, ni więcej tylko sir Robert Charles Randall, siedemnasty hrabia Crowford, earl Southbridge. Rżał ze śmiechu, gdy Aszot z kamienną fizjonomią wymieniał jego ciężkostrawną tytulaturę. Zresztą ów sir i earl, do którego na co dzień zwracano się w znacznie banalniejszej formie „doktor Randall”, okazał się człowiekiem towarzyskim i całkiem do rzeczy.

O trzecim, doktorze Jansenie, Aszot zdążył już coś niecoś opowiedzieć. W Służbie Ochrony Środowiska był on postacią legendarną. Jorge Jansen, pół Hiszpan, pół Duńczyk, obywatel amerykański, ukończył Uniwersytet Columbia, otrzymał stypendium państwowe i odbył trzyletni staż u Mrniawczewicza w Dubrowniku. Potem ściągnięto go do Centrum im. Amesa, skąd został oddelegowany do Służby Ochrony Środowiska ONZ. Przez pierwsze dwa lata pracował jak wszyscy, trzy razy odbywał miesięczne wachty na sputnikach — był to właśnie Międzynarodowy Rok Ochrony Środowiska. A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W jaki sposób Jansen tego dopiął, pozostało tajemnicą, którą mógłby wyjaśnić tylko on sam i może jeszcze stary Eberwald. Faktem było, że już od trzech lat Jansen nie wracał na Ziemię, nie licząc krótkich pobytów w celu przeprowadzenia badań lekarskich. W sputnikach Służby, gdzie każdy z członków załogi spędzał w kosmosie nie więcej niż miesiąc, a wielu oczekiwało swojej kolei, byt to istny cud.

Ganszynowi Jansen nie przypadł do gustu. W sposobie mówienia, w całej jego powierzchowności, w postawie było coś takiego, że Ganszyn aż się wzdrygał. Dziwił się Antarianowi, który nie tylko mógł współżyć z tym typem, ale nawet traktował go z wyraźnym szacunkiem.

— To znakomity fachowiec, Kola — powiedział Aszot. — Znakomity. No a charakter… Nikt u nas tutaj nie jest aniołem. Ostatecznie nie bez powodu mnie, psychologa, zatrudniono w Służbie. No i jakoś współżyjemy ze sobą. i możesz wierzyć, że jest nam tu całkiem nieźle.

Kłótnia wybuchła całkiem niespodzianie i Ganszyn, zajęty rozmową z Aszotem i degustacją sałatki z krabów (naturalnych, nie syntetycznych), nawet nie zorientował się, o co chodzi. Słyszał co prawda mimochodem, jak Julka wyciągała jakieś informacje od doktora Wilka, którego nazywała już po prostu Ryśkiem. Wilk, spragniony damskiego towarzystwa i zachwycony Julką, która tak interesowała się ich pracą, opowiadał jej o „łysieniu autostrad”, bo właśnie zajmował się obserwacją tego zjawiska. A Julka, spryciara, wytrzeszczała oczy, cała zamieniona w słuch, nawet odrobinę wysunęła język, jak uczennica pochłonięta ściąganiem.

Właśnie wówczas Jansen wtrącił się do rozmowy, i to od razu podniesionym głosem, jakby kontynuował dawny spór.

No i co z tego? Po co te jęki? On, Jansen, zupełnie nie pojmuje, czym się tu podniecać. No, owszem, autostrady łysieją. Las ginie… i co z tego? To rzecz naturalna. Od pierwszej chwili, gdy człowiek stał się człowiekiem, zaczął tworzyć wokół siebie nowe środowisko, i od tejże chwili przyroda skazana była na zagładę. Jest to podyktowane prawami rozwoju naszej cywilizacji, tak samo obiektywnymi jak prawa Newtona. Bo nasza cywilizacja jest cywilizacją techniczną.

Agonia przyrody? i co z tego? Przecież na jej miejsce pojawi się inna, która będzie jedynym naturalnym środowiskiem człowieka. Weźmy na przykład sputnik. Gdzie tu przyroda? Nie ma jej. A on, Jansen, żyje tu już trzy lata i jak dotąd nie uskarża się na to.

Julka usiłowała zaprotestować, poparł ją ów sir earl i jeszcze jeden ze świadków rozmowy, którego nazwiska Ganszyn nie zapamiętał. Ale Jansen upierał się przy swoim i trudno było zaprzeczyć logice jego wywodów, chociaż zawziętość, złość, z jaką mówił, mimowolnie budziła niechęć, bo była trudna do wytłumaczenia, jak gdyby ów abstrakcyjny spór poruszył jakieś głęboko osobiste, intymne, bolesne uczucia Jansena.

I kiedy Jansen zaczął podniesionym głosem barwnie opisywać wspaniałą przyszłość ludzkości, liryczną scenkę z życia dwudziestego drugiego wieku, miłosną schadzkę pary odzianej w eleganckie skafandry, leżącej na polietylenowym wzgórzu nad brzegiem tęczowego, naftowego oceanu, Ganszyn poczuł, że dłużej nie może tego słuchać. Zbierało mu się na wymioty. Wstał i razem z Aszotem wrócili do kabiny. Stracił z oczu Julkę, która znów znikła z kimś, żeby zaspokoić swą nienasyconą ciekawość.

Na pokład „Arabelli” wrócili dopiero na pół godziny przed rozpoczęciem swego siedemdziesięciominutowego dnia roboczego.

Przez następne trzy doby musieli jednak poważnie przyłożyć się do pracy, bo oprócz wymiany uszkodzonych ogniw baterii słonecznych — kwadratowych, dziesięć na dziesięć metrów, płócien pokrytych arsenkiem galu — trzeba było jeszcze przygotować stację do kolejnego przeglądu. Zmęczyli się niezgorzej, a w dodatku Ganszyn czuł się dotknięty zupełną obojętnością Julki. Właściwie miał to w nosie, ale jego ambicja została nieco urażona.

W sobotę wieczorem- Julka nagle zamknęła się sama w kabinie, a gdy po godzinie wyszła, Ganszyn aż jęknął: gdzie podziała się jego „pierwsza naiwna”? Zamiast niej pojawiła się młodziutka księżniczka, przed którą człowiek mimo woli chciał przyklęknąć, zasalutować szpadą… Jak udało jej się zabrać ze sobą taką sukienkę i jeszcze przyczepić namagnesowane podkówki do srebrzystych pantofelków z jakimiś niezwykłymi, błyszczącymi klamerkami? Co robiła kontrola na kosmodromie?

Okazuje się, że to niewinne stworzenie umówiło się z Jansenem, że za godzinę zjawi się u nich z rewizytą. Znakomicie! Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że Ganszyn, jej bezpośredni zwierzchnik, nic o tym wszystkim nie wiedział.

— A czy pani inżynier słyszała o czymś takim jak dyscyplina?

Zirytowany Ganszyn nałożył skafander i wszedł do śluzy. Już wczoraj popsuł się mechanizm zewnętrznych drzwi. Może zresztą tylko tak się wydawało, ale Ganszyn postanowił dla uspokojenia własnego sumienia wszystko dokładnie sprawdzić. Dłubał w tym mechanizmie jakieś pół godziny, znalazł defekt, ale nagle — Bóg wie, w jaki sposób — wypadł mu z rąk uniwersalny śrubokręt i w dodatku zabezpieczająca linka ześlizgnęła się z karabińczyka. Śrubokręt, jak maleńka srebrzysta rybka, uleciał gdzieś w kosmos, i nie było większego sensu go łapać, tak jak i złościć się na Julkę. Ganszyna o mało szlag nie trafił. Przecież o tym głupstwie trzeba teraz wszystkim zameldować, bo jest to „wypadek siódmej kategorii” i komputer służby astronawigacyjnej, biorąc pod uwagę siłę i kierunek, w jakim został rzucony śrubokręt, określi hipotetyczną orbitę tego nieszczęsnego przedmiotu i zarejestruje go w Katalogu Genewskim pod numerem, powiedzmy, 11788493, gdzie będzie figurował do tego czasu, aż dostanie się w trał Służby Oczyszczania i sortujący śmieci pracownik zamelduje, gdzie trzeba, że uniwersalny śrubokręt ze znakiem takiej to a takiej fabryki oddany został na wysypisko śmieci,Lagrange-2”… Ganszyn zamknął klapę mechanizmu drzwi i usiadł na luku zwieszając nogi na zewnątrz. Taka poza wydawała mu się bardziej naturalna, niewymuszona.

Siedział więc tak, patrząc, jak daleko w dole wolno pełzną światła ni to międzyorbitalnego holownika, ni to śmieciarki — w takich subtelnościach kiepsko się orientował. Potem spojrzał na zegarek: już był czas, żeby pojawił się Jansen. i w tymże momencie zobaczył trzy światełka, czerwone, zielone i pulsujące białe, które mknęły w jego kierunku. Jansen rzeczywiście był asem małego pilotażu, jego skuter zbliżał się prosto do otwartego luku kesonu. Tylko dlaczego nie zmniejsza szybkości? Hamuj, hamuj, bałwanie! Chcesz nam zaimponować takim podejściem?

Ganszyn nie wiedział, kiedy dotarło do jego świadomości, że Jansen nie zdąży już zahamować. Albo coś stało się z silnikiem, albo… Ganszyn dał maksymalny impuls, uskoczył w bok, potem nastąpiło zderzenie, zakręciło nim, poniosło, obiema rękami wczepił się w ramę skutera i tylko naciskał, naciskał klawisz swego silniczka umieszczonego w tornistrze na plecach. Chwilę później zrozumiał, że udało się, że burta „Arabelli” wyślizguje się spod nich, a więc jednak uniknęli najgorszego. Zapewne na parę sekund stracił przytomność, bo ujrzał nagle światła pozycyjne stacji hen daleko. Ból nieco ustąpił i Ganszyn zdołał przedostać się do pulpitu sterowniczego skutera. Silnik pracował. Ale Jansen był nieprzytomny.

Ganszyn przycupnął z boku na ramie skutera i skierował go w stronę stacji, przy okazji błogosławiąc los, że w czasie tej jazdy z przeszkodami nie zostały zerwane baterie słoneczne. To by dopiero była robota! Potem przetransportował Jansena do śluzy, jakoś ściągnął z niego skafander i dopiero wtedy zrozumiał nagle, że Jansen nie żyje.

Postawiono wszystkich na nogi, bo śmierć to „wypadek pierwszej kategorii”. Po czterdziestu minutach przybył Aszot, potem zjawił się ze sputnika-bazy lekarz, który skonstatował jedynie to, co i tak było oczywiste. Nie można było przeprowadzić sekcji zwłok na „Arabelli” i ciało (teraz już po prostu ciało) zabrane zostało na sputnika-bazę, skąd najbliższy prom powinien był zabrać je na Ziemię. Julka w jakiejś nienaturalnej pozie zastygła w kącie kabiny. Patrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma i Ganszyn nie zdecydował się podejść do niej. A kiedy Aszot spróbował się do niej odezwać, niezbyt głośno, lecz bardzo wyraźnie powiedziała:

— A więc jednak ona go zniszczyła…

— Kto — ona?

— Nieważne. Teraz już nieważne. A wy, wy również…

Julka nagle zerwała się na równe nogi — mój Boże, jakże nie na miejscu była teraz ta jej sukienka i te pantofelki z błyszczącymi klamerkami! — przytuliła się do Aszota i zapłakała, zupełnie jak mała dziewczynka, chlipiąc i siąkając nosem, i Ganszynowi stało się jakoś lżej na duszy.

— Aszot — szeptała Julka — przecież pan jest psychologiem, Aszot, jak pan mógł… Przecież on… był załamany. A pan… pan powinien go był… na Ziemię. Już dawno… na Ziemię… A teraz…

Potem jakoś uspokoiła się, wypiła jakieś lekarstwo, które podał jej lekarz ze sputnika-bazy, i Ganszyn ułożył ją w hamaku w kabinie, gdzie zasnęła w tej swojej sukni z wysokim, stojącym kołnierzem.

Musieli jeszcze dwa dni zatrzymać się na „Arabelli”, bo nazajutrz przybył z Ziemi starszy inspektor kosmicznego oddziału Interpolu, szalenie ugrzeczniony i towarzyski, ni to Hindus, ni to Nepalczyk, o nazwisku Rahis Badhidarma. Przysłano go dlatego, że Jansen, jak wykazała sekcja zwłok, umarł na asfiksję, mimo iż zbiornik był nie uszkodzony i pełen tlenu. Inspektor przesłuchiwał Ganszyna, który potem swoje zeznanie musiał powtórzyć na Ziemi. Upłynęło wiele czasu, zanim Ganszyn zrozumiał, że cała sprawa polegała na wskazaniach manometru. Maleńki mikrometeoryt, któremu starczyło siły jedynie na przebicie obudowy manometru i zablokowanie kanału, ten mikrometeoryt zabił Jansena, dlatego że manometr pokazywał zero przy pełnym zbiorniku, a Jansen nie mógł nie uwierzyć przyrządowi, obiektywnemu rejestratorowi drugiej przyrody, i wypadek ten opisany teraz będzie we wszystkich podręcznikach kosmopsychologii i kosmomedycyny, gdzie zarejestruje się go jako „syndrom Jansena” lub coś w tym rodzaju.

Stopniowo Ganszyn zaczął zapominać o tej historii, o człowieku tak wierzącym w drugą przyrodę, że przypłacił to życiem, i tylko czasami męczyło go pytanie: kogo, co miała wówczas na myśli Julka? „A więc jednak ona go zniszczyła…” Kto — ona? Druga przyroda? Czy fanatyczna wiara w nią? Ale chociaż niekiedy spotykał Julkę w Zarządzie, nigdy nie zdecydował się o to zapytać.

Загрузка...