(Opowiadanie byłego starosty domu akademickiego Instytutu Elektroniki Jutra)
Mieszkaliśmy z Barancewem tak: tu on, a tu ja. Pod oknem Niomka Iziumow, a przy drzwiach Konstanty. Mieszkaliśmy tak już pięć lat, znaliśmy się więc jak łyse konie. Stąd wiedziałem na pewno, że Barancew był skromny, uczynny, brał udział w życiu społecznym i cieszył się zasłużonym zaufaniem kolegów.
Muszę powiedzieć, że koledzy w naszym pokoju dobrali się wprost wyjątkowo: Żyliśmy bardzo zgodnie, a wiecie przecież, że rozmaicie bywa. Tym bardziej, że byliśmy tak różni, jakby, nas specjalnie dobierano. Konstanty mógł na przykład cały tydzień nie jeść obiadów, żeby móc sobie kupić paryski krawat, a Barancew oczywiście nie jeść obiadów nie mógł, ale za to było mu absolutnie wszystko jedno, co właściwie je. Raz Niomka Iziumow w dzień swego dyżuru nakupił koncentratów „sztuczne sago z wędzonką” i przyrządzał je dzień po dniu. Wtedy my trzej — Konstanty, ja i sam Niomka już na drugi dzień zaczęliśmy się wymykać do stołówki, a Barancew jak gdyby nigdy nic co rano pałaszował sago i wyskrobywał talerz. Więc Niomka następnego dnia znów je gotował — w drodze wyjątku, jak mówił, żeby sprawdzić eksperymentalnie, czy Barancew posiada kubki smakowe, i czym się to skończyło? Mniej więcej dziesiątego dnia przyszła do nas dziewczyna Konstantego — miał wtedy taką Swietoczkę — załamała ręce nad naszym kawalerskim gospodarstwem i ugotowała wspaniałą kolację: zapachy rozeszły się dosłownie po wszystkich piętrach. „Smaczne?” — zapytała Swietka Barancewa, kiedy kończył już bitki z kartoflami, i jak myślicie, co odpowiedział? Odpowiedział: „Proszę? Nasz Nioma też dobrze gotuje.”
Hm… tak. Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego mi się to zdarzenie przypomniało. Słabo przecież charakteryzuje Barancewa i jako człowieka, i jako naukowca. Raczej już charakteryzuje Niomkę Iziumowa, który wymyślił ten eksperyment z kubkami smakowymi. Niomka miał zresztą wiele innych pomysłów. Zdarzało się czasem, że wraca z wykładów, wali się na łóżko, nastawia Kwartet Cesara Francka i myśli. A nawiasem mówiąc, muzyka ta jest dość przeciętna, poważna oczywiście, ale nic nadzwyczajnego. Pierwszy koncert Czajkowskiego czy uwertura do opery „Carmen” są o wiele ładniejsze, ale Niomkę nie wiadomo czemu właśnie przy dźwiękach tego kwartetu nachodziły rozmaite myśli. To pisał „Fizykę dla klasy V-tej” trochejem i jambem, to znów zamierzał zorganizować męski zespół harfiarzy. Nawet zdobył gdzieś harfę i trochę się nauczył grać; potem stała u nas zawalając pół pokoju, i jeżeli Niomka po tym wszystkim lądował jakoś na trójkach, to tylko dzięki wrodzonym zdolnościom i Barancewowi, który podciągał go jak mógł.
Barancew był całkowitym przeciwieństwem Niomki. Nie dzielił czasu jak inni ludzie na naukę i wypoczynek, lecz tyrał bez przerwy: do późnej nocy przesiadywał w Laboratorium Przyrządów albo w sali Komputerów, a gdy go stamtąd przepędzono, ślęczał nad swymi schematami w domu — do jego łóżka przysunięty był specjalny stół. Wyobraźcie sobie tylko: Źeńka pochylony nad lutownicą, Iziumow gra na harfie, do Kostki przyszły znajome dziewczyny, a ja biegam w kółko z czajnikiem.
Na wykładach Żeńka czasem znikał. To znaczy fizycznie, rozumie się, był obecny, ale duchem daleki: oczy jego akomodowały się na nieskończoności albo znów jak szalony zaczynał zapisywać fragmenty wzorów, nie mających nic wspólnego z tematem wykładu. Pamiętam, jak raz zdarzyło mu się coś takiego na „Wprowadzeniu w bionikę wymoczków”. Po drugiej stronie ode mnie siedział zaś Niomka i także mamrotał coś zupełnie nie związanego z wymoczkami — może rymował całkę z pałką — nie wiem. Popatrzyłem na nich i nagle poczułem, że sam się zapadam, odpływam gdzieś i głos wykładowcy dociera do mnie jak przez pierzynę. A o wymoczkach wykładał nam sam profesor Stakannikow; wykładał takim bulgocącym natarczywym basem, jak gdyby mówił nie o wymoczkach, lecz o lwach jaskiniowych, i wtedy, mimo owego basu, jak nie ziewnę — i to w dodatku głośno. Dobrze, że akurat wykład się skończył. Barancew i Niornka spłynęli ze swych wyżyn do audytorium i Niornka zadał jedno ze swych idiotycznych pytanek:
— Dwaj koledzy pakują rzeczy przed wyjazdem. Jeden z nich rzuca drugiemu kożuszek bez rękawów i mówi: „Bierz!” Jak to wyrazić jednym słowem?… Łap — serdak.
Tak… O profesorze Stakannikowie też pewnie słyszeliście. O właśnie, to ten znany uczony. Wygląd też ma odpowiednio szacowny. Gdybyście go spotkali na ulicy, pomyślelibyście z pewnością: „To członek-korespondent.”
I właśnie profesor Stakcnnikow został jednym z uczestników historii, którą chcę wam opowiedzieć i która wiąże się bezpośrednio z Żeńką Barancewem.
Trzeba przyznać, że już dawno, jeszcze na drugim roku, zrozumieliśmy, że Żeńka ślęczy nad swoimi schematami nie tak sobie, lecz ma ściśle wytknięty cel. Nie był to facet, który „myślą rozpływał się po drzewie”[1]. W odpowiedzi na nasze pytania mamrotał coś niewyraźnie, tak że w końcu daliśmy mu spokój i przestaliśmy zauważać dziwną, guzowatą konstrukcję, która poniewierała się w nogach jego łóżka.
Natomiast dziewczyny Konstantego, po raz pierwszy będąc w naszym pokoju, zamierały na jej widok z podziwu, zupełnie jak na widok harfy, i tak długo wierciły nam dziurę w brzuchu, póki nie wydusiły odpowiedzi, co to jest.
Raz — była u nas wtedy niejaka Kira — Niornka wytłumaczył:
— Jest to półprzewodnikowy model peruwiańskiej termitiery ze sprzężeniem zwrotnym.
Potem Kirę zastąpiła piękność znana w naszym pokoju jako „Symbioza kapelusza z włosami”. „Symbiozie” Niornka powiedział po prostu:
— Ma pani przed sobą kaktusoidalną formę istnienia protoplazmy.
Barancew nie brał udziału w tych rozmowach, ale w czasie wyjaśnień spoglądał na Niomkę z wdzięcznością.
Zbliżały się egzaminy państwowe i obrona dyplomów, kiedy pewnego razu Barancew sam zaczął rozmowę. Nadchodził wieczór, nie mieliśmy gości i w pokoju byliśmy tylko my czterej.
— Chłopaki — mówi Żeńka — niedawno skończyłem taką jedną rzecz. Prowizorycznie. Pomysł nie jest mój, dawno już go opisano, właściwie moje są tu tylko niektóre rzeczy… Zastosowałem schematy integrujące… Optykę quasi-japońską…
— Do rzeczy — odezwał się Konstanty.
— Nie, to nic szczególnego. Zwyczajny Kolektor Rozsianej Informacji, tylko małogabarytowy i o zasięgu lokalnym.
Spojrzeliśmy na siebie. Pomysł Kolektora istotnie nie jest nowy.[2] Wiadomo powszechnie, że nic w przyrodzie nie ginie bez śladu, a więc w zasadzie każdy ślad można uchwycić, oczyścić z późniejszych warstw i powiązać z innymi śladami. A więc KRI jest to urządzenie, które za pomocą odpowiednich chwytaczy, oczyszczaczy, wzmacniaczy, zbieraczy, syntetyzatorów i zestawiaczy przetworzy te ślady w obrazy przeszłości.
— Jeżeli ten przełącznik ustawimy w położeniu na prawo — opowiadał Barancew — otrzymamy obraz tego, co rzeczywiście było. Ale to — jak było rzeczywiście, jest tylko jednym z wariantów tego, jak mogłoby być, w dodatku najbardziej prawdopodobnym. Strzałkę nastawioną na istotę zjawiska przypadek przesuwa w lewo lub w prawo. Kto wie, jakich wyżyn dosięgałaby poezja, gdyby w pojedynku zginął Martynow, a nie Lermontow, i kto by odkrył Biegun Północny, gdyby niedźwiedź zabity przez Andree’go nie był zarażony.[3]
Przekręcając przełącznik na lewo włączyliśmy Filtry Przypadku, Minimizatory Odchyleń i, co najważniejsze, specjalne Urządzenie, które wprowadza współczynnik poprawki na właściwości ludzkie — w tym zaś celu Kolektor należy podłączyć do badanego osobnika. W rezultacie otrzymamy pierwszą pochodną — obraz tego, jak mogłoby być. Rozumiecie?
— Rozumiemy — powiedzieliśmy, chociaż to, co opowiadał Barancew, było w jednakowym stopniu i zrozumiałe, i niezrozumiałe.
Ogólnie rzecz biorąc z wyjaśnień Źeńki wynikało, że Kolektor po podłączeniu do dowolnego człowieka mógł pokazywać fragmenty z jego przeszłości w wariancie rzeczywistym i możliwym.
A Żeńka już odwijał koce na łóżkach, wyciągał prześcieradła i przypinał je do tapet agrafkami. Był blady i mocno stremowany.
— Trzeba tu włożyć jeszcze masę roboty… — mówił. — Na razie to tylko pierwsza próba. Mam kłopoty z ostrością… Jeszcze nie wykończyłem samoregulacji… Więc nie mam pojęcia, jakie zdarzenia wybierze. Prawdopodobnie najważniejsze, kluczowe: czułość jest zbyt słaba jak na drobne codzienne epizodziki… To co, zaczniemy?
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł profesor Stakannikow. Zapomniałem powiedzieć, że w ramach pracy społecznej opiekował się domem akademickim w związku z tym, ilekroć mnie spotkał, pytał zawsze, jak się kształtuje nasze oblicze moralne. A tu nagle sam raczył przyjść — i to jakże nie w porę — sami rozumiecie, i łóżka były rozgrzebane, i prześcieradła porozwieszane na ścianach.
Nie mieliśmy więc żadnego wyjścia i Zeńka Barancew po chwili wahania jeszcze raz pokrótce wyjaśnił, o co chodzi. Teraz nie pozostawało nam nic innego, jak zaproponować profesorowi Stakannikowowi najwygodniejsze miejsce — na wprost ekranu, przy łóżku Konstantego.
Barancew znów zgasił światło i popatrzyliśmy na siebie w półmroku.
— No to co, może ja pierwszy — powiedział Niomka i nałożył elektrody-nauszniki.
Zapadła zupełna ciemność.
Potem ciemność drgnęła, zakołysały się cienie i zobaczyliśmy lśniące, czarne, ukośnie postawione wieko fortepianu. Czy przypominało to film? Hmm… trochę. Kolorowy? Nie wiem… Nie pamiętam. W odróżnieniu od kina nie czuło się obecności ekranu, chociaż, gdy się skupiłem, mogłem dostrzec kropki agrafek, którymi przypięte były prześcieradła.
A więc widzieliśmy pochylone wieko fortepianu. Przy fortepianie siedziała duża, głośno oddychająca kobieta, której obfite, drgające ciało szczelnie wypełniało połyskliwą suknię. Nie patrząc, mocno uderzyła jedną ręką w klawisze i zaśpiewała dźwięcznie, wabiąco:
— Do… mi… soi… do! Powtórz to, chłopcze: do… mi… soli…
Usłyszeliśmy cienki, mysi pisk:
— Do… so-o-l… mi…
Sześcioletni chłopiec stał przy nodze fortepianu i rył parkiet zwróconym do wewnątrz noskiem buta. Rany boskie! To był Niomka.
— Dobrze — powiedziała kobieta przy fortepianie i zauważyliśmy, że ma tylko pięć czy sześć zębów, a i te są srebrne. — Teraz, Monia…
— Jestem Nioma…
— Teraz, Sioma, zaśpiewaj nam piosenkę, jaką chcesz. Niomka poweselał, wziął głęboki oddech i zagrzmiał:
Dawno temu, kiedym jeszcze panną była,
Nasza armia na wojenkę hen, daleko wyruszyła…
Niomka śpiewał, co miał siły, wkładając w ten śpiew całą duszę.
Nie było go już jednak widać, słyszeliśmy tylko głos, a po ekranie płynęły rozmazane twarze, których nie sposób było zapamiętać. Chwilami to jedna, to druga twarz nieruchomiała na moment i widziałem młodą roześmianą kobietę w okularach i mężczyznę o bujnej czuprynie i krzaczastych brwiach, który także śmiał się cicho; obracali w palcach ołówki i spoglądali w rozłożone na stole papiery. Mignął korytarzyk czy poczekalnia po brzegi nabita matkami i dziećmi; gruba dziewczynka płakała i tupała nogami; chłopiec gryzł tabliczkę czekolady szeleszcząc cyn-Folią; matki poprawiały dzieciom ubrania, ręce im drżały, a spojrzenia miały zawistne. Potem to także się rozpłynęło; całe pole widzenia zajęła znużona, pełna twarz kobiety przy fortepianie; oczy miała zamknięte, ale był w niej jakiś niepokój; brwi jej drgały, u nasady nosa zbiegały się zmarszczki — widocznie dręczyło ją jakieś niesprecyzowane wspomnienie.
A Niomka śpiewał:
Na kwaterę generała nam przywieźli.
Jęczał z bólu, poranione szarpiąc piersi.
Nagle zobaczyliśmy rzekę; letni wiatr marszczył wodę w drobne fale. Patrzyliśmy na nią z białego statku, przechyleni przez nagrzaną słońcem burtę. Na rufie trzepotała flaga ze spłowiałym do białości błękitnym pasem, zielone brzegi z drżącymi gdzieś na horyzoncie dzwonnicami i słupami elektrycznymi przepływały obok cicho i bez końca, a nad pokładem unosił się zapach lipcowych traw.
— Przyjemnie ci? — ledwo dosłyszalnie zapytał młody człowiek swą towarzyszkę, wysoką dziewczynę ze skłonnością do tycia, i przykrył dłonią jej dużą, silną rękę.
— Bardzo… — także ledwo dosłyszalnie odrzekła dziewczyna.
— Kto to śpiewa? — zapytał. — Słyszysz?
— To radio w kajucie — odparła. — Nie szkodzi.
…Przez calutką nockę oka nie zmrużyłam,
O prześlicznym kawalerze ciągle śniłam.
Niemka skończył. Kobieta przy fortepianie wolno otworzyła oczy.
— No, dobrze — powiedziała, wciąż jeszcze się uśmiechając. — Idź, chłopcze, i poproś następnego.
…Pojawili się rodzice Niomki. Kobieta, która przedtem siedziała przy fortepianie, teraz wkładała papiery do teczki z krokodylowej skóry z monogramem i mówiła:
— Gratuluję państwu! Mieliśmy dziewiętnastu kandydatów na jedno miejsce, ale synek państwa wygrał ten konkurs. Potrafi w zdumiewający sposób uchwycić istotę utworu. Zobaczymy, zobaczymy… Może zostanie Muzykiem przez duże M.
— A ja myślałem, że zostanie inżynierem — uśmiechnął się z roztargnieniem tata Niomki. — Wie pani, w naszych czasach… Ale oczywiście, jeśli potrafi uchwycić istotę…
— …I-ziu-mow! — wrzasnął mi ktoś nagle nad uchem tak, że podskoczyłem.
— l-ziu-mow! Iziumow!.. — krzyczano ze wszystkich stron i krzyki tonęły w owacjach.
Niomka, zupełnie dorosły, taki jak teraz, wyszedł zza kulis i podszedł do pulpitu dyrygenckiego. Wyglądał żałośnie: koszula pociemniała od potu, kołnierzyk zjechał na bok. Oderwaną czarną muszkę trzymał w ręku i przyciskał tę rękę do serca. Był zupełnie szczęśliwy; nigdy nie widziałem Niomki tak szczęśliwego, aż zmęczonego szczęściem.
Po obu jego stronach stali wzruszeni skrzypkowie i bezdźwięcznie uderzyli smyczkami po strunach skrzypiec.
Nagle wszystko znikło i umilkło równie nagle, jak się pojawiło. W zupełnej ciemności usłyszeliśmy pstryknięcie — potem zrozumiałem, że Barancew przekręcił przełącznik w prawo.
— Sioma, zaśpiewaj piosenkę, jaką chcesz — powiedziała kobieta przy fortepianie.
Niomka poweselał, wziął oddech i zagrzmiał:
Gdy byłem woźnicą przy koniach pocztowych,
Tom młodym był chłopcem i silnym…
Twarz kobiety wypełniła pole widzenia, oczy miała zamknięte, ale coś ją dręczyło, jakieś niesprecyzowane wspomnienie; drgały jej brwi, u nasady nosa zbiegały się zmarszczki.
Lat kilka bez troski i biedy przeżyłem,
Lecz potem zakochał się człowiek…,
Zobaczyliśmy mężczyznę przykucniętego nad walizką. Był to tęgi, niemłody mężczyzna i niewygodnie mu było siedzieć w kucki.
— Zostać z tobą nawet jeden dzień, nawet godzinę — mówił przerywanym głosem, gorączkowo upychając w walizce koszule — to samobójstwo… Samobójstwo!
Kobieta słuchała go przyciskając się do ściany; mignęła niewyraźnie jej duża, ociężała figura.
— To koniec wszystkiego! — mówił mężczyzna zatrzaskując wieko walizki i szczękając zamkami. — Koniec mnie jako człowieka, koniec mojej twórczości, wszystkiego, co jeszcze mogę zrobić przez te lata, które mi pozostały!
— I to mówisz ty! Mnie!.. — jęknęła kobieta.
— Ja! Tobie! Lepiej późno niż wcale! — powiedział z przekonaniem, wyprostował się i potarł zdrętwiałe nogi.
— Znów będziesz niczym — rzekła dobitnie. — Czymże ty jesteś beze mnie? Będziesz zerem. Kto zrobił z ciebie człowieka?
— Milcz! Można ogłuchnąć! — krzyknął. — I w dodatku to radio ryczy, niech je cholera!
— Nie szkodzi! — krzyknęła kobieta. — Idź sobie! A radio niech gra!
Pod śniegiem, o bracie, spoczęła dziewczyna.
Zamknęły się oczy jej czarne!
Ach, dajcie, ach, dajcie co prędzej mi wina,
Nim rozpacz mnie znowu ogarnie.
Niomka skończył. Kobieta przy fortepianie otworzyła oczy.
— Idź, idź, chłopcze — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Idź i poproś następnego.
…Pojawili się rodzice Niomki. Kobieta mówiła wkładając papiery do teczki z krokodylowej skóry z monogramem:
— Niestety, nie mogę państwu pogratulować. Dziecko nie jest pozbawione talentu, ale to był egzamin konkursowy, dziewiętnastu kandydatów na jedno miejsce, rozumiecie więc, państwo…
— Ta-ak… — uśmiechnął się z roztargnieniem tata Niomki i zapytał pochylając się lekko: — Chcesz zostać muzykiem, synku?
Niomka przeniósł spojrzenie z krokodylowej teczki na błyszczącą suknię i westchnął z ulgą:
— Nie-e…
— No to będziesz inżynierem — powiedział tata Niomki. — Wie pani, w naszych czasach…
I wszystko się skończyło. Zgasło, umilkło. Barancew zapalił światło i jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu.
— To jakieś bzdury — odezwał się wreszcie niezbyt pewnie Konstanty. — Więc, gdyby…
— Bajka ze świata zwierząt — szybko przerwał mu Niomka. — Stary tur miał urodziny, urządził więc przyjęcie. Jak je nazwać jednym słowem? Party-tur a…
— Czyś ty nie znał żadnych dziecięcych piosenek?! — krzyknąłem. — Co to za idiotyczne pieśni dla sześcioletniego dzieciaka!
— Mieliśmy taką płytę — powiedział cicho Niomka. — Dotąd mamy i bardzo ją lubię. Z jednej strony jest „Wczesnym rankiem”, a z drugiej „Gdy byłem woźnicą”…
— To bardzo ciekawe — wtrącił się profesor Stakannikow. — Co pan odczuwał, Iziumow, w czasie seansu? Wrażenia bólowe? Drganie kończyn?
— Nie. Nic zupełnie — odparł Niomka.
— Hm. Ba-ardzo ciekawe — ciągnął Stakannikow. — Nawiasem mówiąc, już w czterdziestym szóstym roku sformułowałem… Ta-ak. Pozwólcie no, moi drodzy, ja sam spróbuję.
Usiadł wygodniej i nałożył elektrody na uszy.
Zobaczyliśmy długi korytarz, taki, który jednym końcem wychodzi na klatkę schodową, a drugim sięga zalatującego jedzeniem i flitem bufetu. Po obu stronach korytarza były drzwi z napisami: „Audytorium Nr…”, przy koszach na śmieci stali palacze, grupa dziewcząt, objąwszy się za ramiona, mówiła coś, czego nie słyszeliśmy.
— Cześć — powiedział młody, choć nie pierwszej młodości mężczyzna, podchodząc do innego młodego człowieka, który podpierał ścianę i z roztargnieniem przeglądał jakieś pismo.
— Czołem — odpowiedział tamten i gdy podniósł głowę, okazało się, że to Stakannikow, tylko młodszy o trzydzieści lat.
— Wesołe nowiny, nie ma co — ciągnął Drugi Młody Człowiek, potrząsając dłonią Młodego Stakannikowa. — Wiesz, kogo mianowano? Tego bydlaka Turlamowa.
— Ach, tak! — powiedział Młody Stakannikow.
— Wracam właśnie z akademii: już zatwierdzono. Rozumiesz, co to znaczy?
Obaj zapalili, zaciągając się głęboko.
— Nowe czasy — odezwał się z gorzkim uśmiechem Młody Stakannikow.
— Jeżeli kogoś tutaj mi żal, to tylko Starego — powiedział Drugi Młody Człowiek. — Że też dożył takiej hańby. Jego Turlamow wykończy przede wszystkim.
— Doprowadzi go do zawału — przytaknął ze smutkiem Młody Stakannikow.
Jakiś czas palili w milczeniu.
— A propos — powiedział Drugi Młody Człowiek. — Ty masz recenzować rozprawę Kopiejkina?
— Ja — Młody Stakannikow splunął do kosza — wyznaczyli mnie na oponenta.
— No i jak ci się podoba?
— Stek bredni — odparł Młody Stakannikow. — Ani jednej własnej myśli. A demagogia! Aż zęby bolą.
— Nie zazdroszczę ci — powiedział z powagą Drugi Młody Człowiek i popatrzył prosto w oczy Młodemu Stakannikowowi. — Wiesz przecież, kto to jest Kopiejkin. Weź pod uwagę całą sytuację.
— A idżże ty do diabła! — zdenerwował się Młody Stakannikow.
Zblakli i rozpłynęli się. Ale natychmiast pojawili się znowu. Teraz siedzieli obok siebie na długiej półokrągłej ławce, opierając ręce o odrapaną barierę. Za ich plecami wznosiło się audytorium, wszystkie twarze zwrócone były w dół, gdzie przy stole nakrytym zielonym suknem i zastawionym prymulkami stał niepozorny mężczyzna w nieokreślonym wieku, cały jakby przysypany popiołem. Wskazówkę trzymał w ręku jak lufę.
Przewodniczący był tęgim mężczyzną o lśniącej łysinie. Ręce z wypukłymi żółtymi paznokciami rozpostarł szeroko na suknie i od czasu do czasu zaciskał tkaninę w dłoniach, i pochylał się do przodu, jakby chciał się poprawić na krześle.
— Głos ma oficjalny oponent — powiedział Przewodniczący i powiódł wzrokiem po pierwszych rzędach. Spojrzenie jego można by określić jako nie jednolite, lecz cząstkowe: po jednym celnym, chwytnym spojrzonku na osobę.
Mignęły przed nami pierwsze rzędy: ściągnięte brwi, opuszczone rzęsy, dymki papierosów osłaniane dłońmi, czarne birety, palce bębniące po zapisanych arkuszach, wypchane teczki. Zupełnie blisko nas siedział wysoki, chudy starzec; zanurzył palce w błękitnawej bródce i siedział jakby w oddaleniu od wszystkich, śmiejąc się bezdźwięcznie.
Wzdłuż pierwszego rzędu przepychał się Młody Stakannikow, przyciskając do siebie papierową teczkę i potykając się o cudze kolana. Podszedł do mównicy, rozłożył papiery i zaczął cicho:
— Rozprawa Wu Wu Kopiejkina składa się z dziewięćdziesięciu pięciu stron maszynopisu… — Nagle jednak podniósł głowę i krzyknął cienkim, wibrującym głosem: — Towarzysze! Do jakiego stanu musiał dojść nasz instytut, żeby to — to i Ta demagogia i… To epigoństwol… To zarozumiałe, agresywne nieuctwo!.. Mogło!.. Być przyjęte! Jako praca naukowa!
Rozlewając wodę nalał sobie do szklanki, wypił gorączkowo i kontynuował już nieco spokojniej.
— Na trzydziestu stronach rozprawy Wu Wu Kopiejkin unicestwia Mendla za to, że ten nie znał marksizmu, a na trzydziestu stronicach zakończenia wychwala niesłychany rozwój naszego rolnictwa. Na pozostałych stronicach autor opisuje to, co chciałby otrzymać. Rozumiecie? Chciałby! Ale jego własne dane nie dowodzą ni-cze-go…
Młody Stakannikow zaczerpnął tchu i znowu zagłębił się w papierach. Ale wtedy Przewodniczący, który do tej chwili ściągał sukno ze stołu, z nieprzyjemnym zgrzytem skrobiąc je paznokciami, wstał przewracając krzesło i powiedział dobitnie:
— Odbieram wam głos, Stakannikow. Jako patriota rosyjskiej biologii nie mogę pozwolić, by w mojej obecności wylewano na nią pomyje weismanizmu, kosmopolityzmu i agresywnego imperializmu!
I doktorant, który, póki Stakannikow mówił, dosłownie wisiał na swej wskazówce, teraz rozprostował ramiona, odetchnął i przełożył wskazówkę z ręki do ręki jak karabin.
W kompletnej ciszy rozległo się nagle głuche:
— Ho-ho-ho!..
To śmiał się wysoki starzec z błękitnawą bródką. Śmiał się długo, ciężko i nikt mu nie przerywał. Potem wstał i ruszył do wyjścia sapiąc i stukając laską.
…Młody Stakannikow także się uśmiechał. Był blady, tylko oczy mu płonęły. Szedł wprost na nas i wyciągał przed siebie już nie teczkę, lecz coś mniejszego w płóciennej oprawie, z wytłaczanym herbem — tak, własny dyplom doktorski.
— Mógłbym objąć stanowisko młodszego pracownika naukowego — mówił do kogoś, kto znajdował się za naszymi plecami.
— Mieliście, zdaje się, wolny etat laboranta? — pytał. — Co? Nawet tymczasowo nie?
Ludzie za naszymi plecami widocznie się zmieniali i Młody Stakannikow w swym odświętnym, mocno już wygniecionym ubraniu ciągle pytał:
— Może przyjęlibyście mnie na pół etatu jako preparatora?
— Dość! — krzyknął oddychając ciężko profesor Stakannikow i wyciągnąwszy rękę przekręcił przełącznik w prawo.
Wzdłuż pierwszego rzędu audytorium przepychał się potykając o czyjeś nogi i przepraszając Młody Stakannikow w odświętnym ubraniu. Dwoma palcami trzymał za rożek cienką papierową teczkę; otworzył ją na mównicy i zaczął czytać nie podnosząc oczu:
— Rozprawa Walentego Walentynowicza Kopiejkina zawiera dziewięćdziesiąt pięć stron maszynopisu i napisana została pod kierunkiem naszego szanownego przewodniczącego, profesora Turlamowa. Rozprawa jest pracą fundamentalną i zawiera wielki wkład naukowy. Bo przecież, towarzysze, na czym polega wyższość naszej biologii? Opiera się ona na najtrwalszych w świecie podstawach metodologicznych i nigdy się nie wypaczy. Także niniejsza rozprawa…
… rozprawa jest całkowicie zadowalająca i jej autor w pełni zasługuje na stopień, o który się ubiega.
Młody Stakannikow zamknął teczką i otarł czoło. Wyglądał na straszliwie zmęczonego, o wiele bardziej niż chuderlawy doktorant, który w zamyśleniu gładził dłonią wskazówkę.
Młody Stakannikow nie poszedł na swoje miejsce, lecz usiadł w pobliżu wysokiego starca. Ale starzec podniósł się z hałasem, odsunął go i ruszył do wyjścia, sapiąc i stukając laską.
… Teraz Przewodniczący siedział przy zwykłym biurku; rozsiadł się wygodnie w fotelu obejmując dłońmi poręcze, jakby się chciał przytrzymać.
— A więc — mówił Przewodniczący do stojącego przed nim Młodego Stakannikowa. — Starzy umierają i jest w tym określona dialektyka. W związku z tym smutnym wydarzeniem w katedrze otworzył się wakans. Złóżcie papiery, Stakannikow, a my was poprzemy.
— Ostrożnie! — krzyknął Barancew. — Dlaczego pan zdejmuje elektrody bez uprzedzenia? Korki wysiadły.
Profesor Stakannikow chodził po pokoju, natykał się na łóżka; był wzburzony.
— Cóż — mówił raczej do siebie niż do nas. — To było słuszne. Właściwie nigdy nie miałem wątpliwości: to było słuszne. Potępiacie mnie, młodzi ludzie? — ciągnął z gorzkim półuśmiechem. — Wy tego nie zrozumiecie, nie, nie zrozumiecie… Inne czasy — inne pieśni. A przecież naszym zadaniem było zachować kadry. Tak… Weźmy moich kolegów, tych, którzy mieli wyższe stanowiska. No i co? Kuranow dwa lata pętał się bez pracy — i przekwalifikował się na geologa. Buranow — na chemika. Muranow… ten w ogóle nie wytrzymał… tak. Nie, to ciekawe, kto na tym zyskał? Nauka? Ludzkość? Hę? A gdybym ja — jak Muranow?! Kto by was uczył? Kto by was rozwijał? Historia to rozsądziła…
— Kostka i Mikołaj, wyście jeszcze zostali — niegrzecznie przerwał mu Barancew. — Chodźcie, jeśli macie ochotę.
Konstanty pierwszy wyciągnął rękę po elektrody, a ja jeszcze patrzyłem na profesora i dyskretnie potakiwałem — ich to nic nie obchodzi, im to dobrze, a ja jako starosta muszę zachowywać pozory.
Z Konstantym nie działo się nic szczególnego. Po prostu jechał metrem w mocno zatłoczonym wagonie, stał przy drzwiach, swobodnie opierając rękę o górny metalowy pręt, a drugą rękę z książką trzymał nad głowami pasażerów. Najwyraźniej nie było to zbyt dawno: na Konstantym mienił się purpurowo-niebieski, znany nam sweter, który teraz co prawda spławiał i Konstanty wkładał go jedynie, kiedy było zimno.
Nagle ktoś jęknął:
— Co się tu leje? Przecież wylewa się pani śmietana. Wszystkich pani zapaćka.
Obok Konstantego w mgnieniu oka powstała pusta przestrzeń, w której pozostała obładowana siatkami baba. Z jednej siatki istotnie coś się sączyło i kapało.
— Skandal! — jakiś postawny mężczyzna odsunął się gwałtownie, splunął na chusteczkę i zaczął trzeć nią nogawkę.
Podtrzymano go z entuzjazmem:
— Jeździ taka i ludzi packa!
— Z takimi bagażami trzeba jeździć taksówką.
— Panie kochany, śmietana w dzisiejszych czasach jest bez tłuszczu, można ją zmyć wodą…
— I w dodatku doradza! Siebie by pani lepiej umazało, a nie cudze spodnie!
— A spodnie z setki.
— Trzeba oczyścić benzyną.
— Acetonem.
— Do pralni dać.
— Spekulanci.
Do przestraszonej kobieciny przecisnęła się drobna, krótko ostrzyżona dziewczyna, przykucnęła, wsunęła szczuplutkie palce w oczka siatki i zaczęła podnosić śliską butelkę i przyciskać wieczko.
— No i o co ten krzyk? — powiedziała cicho. — To nie jest wina tej pani, że pokrywka odleciała.
— Racja — przytaknął pojednawczo Konstanty. — Wielkie rzeczy! Przecież to zwyczajna śmietana, nie radioaktywna.
— Patrzcie go, jaki mądrala! — pisnął ktoś radośnie.
— Dowcipniś — podsumował poszkodowany. — Jak to on mówi o radiacji! Z uśmieszkiem!
— Dzisiejsza młodzież!
— Pewnie ma brata w zakładach mleczarskich, w rozlewni — nic dziwnego, że pokrywki spadają…
Drobna dziewczyna uporała się z butelką, stanęła na palcach i zapytała zwracając się do pleców Konstantego:
— Wysiada pan przy Lotnisku?
— Czy tacy w ogóle wiedzą, ile śmietana kosztuje?! Pociąg zaczął hamować.
— Wysiadam — rzekł z gniewem Konstanty.
Na peronie dziewczyna pozostała nieco z tyłu, naciągając na bosą piętę zsunięty pasek sandałka. Kostka solidarnie zwolnił kroku.
— Ale się panu dostało — odezwała się dziewczyna podskakując na jednej nodze.
— Zdarza się — wzruszył ramionami Kostka.
Dziewczyna była taka sobie, zwyczajna maturzystka, lekko kędzierzawa — najdłuższe lśniące pasmo włosów założyła za malutkie ucho.
— Raz — oświadczyła — też zdarzył mi się okropny wypadek — akurat w metrze! Jechałam na Sylwestra i jakiś facet zahaczył mnie teczką z żelaznymi okuciami, i cała pończocha na nic!
Zabawna była: oczy okrągłe, drobne ręce, przy bluzce bez rękawów marynarski kołnierz jak u przedszkolaka.
— Straszne — zgodził się Konstanty.
W tej chwili zamarłem i przez jakiś czas nic do mnie nie docierało, ponieważ dziewczyna uśmiechnęła się. Cudowny był ten uśmiech: jasne oczy rozbłysły, rzęsy zatrzepotały, twarz uniosła się nieco do góry i cała jakby się rozświetliła wewnętrznie. Przeniosłem wzrok na Konstantego i zrozumiałem wszystko, co się z nim dzieje — przecież uśmiechnęła się do niego, a nie do mnie.
…Nad czarnym, wymytym przez polewaczki asfaltem Prospektu Leningradzkiego unosiła się lekka mgiełka. Szli w stronę dalekich świateł Szeremietiewa i dziewczyna chyba zmarzła w samych sandałkach, które składały się głównie z płaskich podeszew, i w leciutkiej dziecięcej bluzeczce, ponieważ teraz miała na sobie purpurowo-niebieski sweter Konstantego, który sięgał jej do kolan. Ludzi wokół nich nie było — okazuje się, że nadeszła już noc i pogasły okna, natomiast w odległości dwóch-trzech wyciągniętych rąk na końcach dźwigów migotały żarówki, a niebo przecinały światła pozycyjne huczących przyjaźnie samolotów. Czynne automaty z wodą sodową żyły tajemniczym nocnym życiem; Kostka i dziewczyna kolejno podstawiali dłonie pod ich kłujące strumyczki, gdyż szklanki schowali na noc przewidujący pracownicy obsługi automatów.
— Gdyby ludzie wiedzieli! — powiedziała dziewczyna. — Gdyby sobie mogli wyobrazić!.. I gdyby mieli więcej wolnego czasu, z pewnością przychodziliby tu nocami. Prawda?
Odpowiedzi Kostki nie zapamiętałem — widocznie była zupełnie nieistotna. Natomiast dla Niej i dla Niego była ważna i pełna znaczenia.
Ciemność powoli rzedła, prospektem pomknęły pierwsze auta, unosząc na czystych, lakierowanych karoseriach srebrzyste błyski. Rozległy się pierwsze sygnały z głośnika, dźwięczne, śpiewne, każdy dźwięk był jak kryształowa kulka.
Dziewczyna nagle krzyknęła i z przestraszoną i zmartwioną miną rzuciła się do automatu telefonicznego, a Konstanty znieruchomiał przy budce. Stał jak na warcie i miał taki wyraz twarzy, jak gdyby nie było większego szczęścia niż stać i patrzeć przez pękniętą szybę, jak dziewczyna tłumaczy się szalejącym z niepokoju rodzicom.
…Potem znaleźliśmy się w dziwnym pomieszczeniu, zbyt ciasnym, by można je było nazwać pokojem, i oświetlonym tak skąpo, że dopiero, gdy wytężyłem wzrok i dostrzegłem ciężkie zasuwy na zamkniętych włazach, zrozumiałem, że to coś w rodzaju komory niskociśnieniowej, a może panel jakiegoś większego urządzenia. Na trzech ścianach słabo połyskiwały skale przyrządów; było w nich coś niepokojącego, coś, czego nie mogłem sprecyzować, ale wyczuwałem; czwarta ściana była ekranem i przed nim dotykając się ramionami stali Konstanty i ona. Mieli na sobie kombinezony laboratoryjne, wiecie, takie ze wskaźnikami, laryngofonami, wszystkimi bateriami, fotokieszeniami i całą resztą.
— Spróbuj jeszcze raz — powiedział Konstanty.
Był to dzisiejszy Kostka.
Dziewczyna szczęknęła gałkami strojenia — ekran błysnął fioletem i zgasł.
— Ile czasu upłynęło? — spytała. (Ona także wydoroślała, schudła, jasne oczy zrobiły się ogromne.)
— Prawie doba — odparł Kostka. — Już dziesięć godzin nas szukają.
— Trzeba miesiąca, żeby do nas dotrzeć.
— Głupstwo! — dziarsko zawołał Konstanty. — Coś wymyślą. My oboje nie możemy, ale oni na pewno wymyślą. A my tymczasem wytrzymamy na awaryjnym. Co, nie wierzysz, że coś wymyślą?
— Wierzę, Kostieńka — powiedziała dziewczyna.
Gdzieś daleko odezwał się i teraz narastał, zbliżał się wysoki, pulsujący świst. Straszliwe uderzenie rzuciło ich na podłogę, ściany pochyliły się.
Konstanty stanął na chwiejnych nogach, podniósł dziewczynę i przycisnął ją do siebie. Zaczęła mówić pospiesznie, obejmując dłońmi jego policzki i patrząc mu w oczy:
— Kostieńka, wszystko jedno, cokolwiek się stanie… Pomyśleć tylko — mogliśmy się wcale nie spotkać! Ale spotkaliśmy się, jestem z tobą — to takie szczęście!
— Tak… tak… tak… — powtarzał Kostka całując ją i wtulając twarz w jej krótkie włosy.
Rozległ się łoskot, Upadli nie rozplatając rąk. W ciemnościach, jakie zapadły, usłyszeliśmy straszny krzyk.
— Puśćcie mnie! — krzyczał Konstanty. — Ona zginęła! Puszczajcie!
Trzymaliśmy go z Niomką za ramiona. „Zaraz, zaraz” szeptał Barancew i macał palcami po płycie KRI.
Pstryk!
— …Zwyczajna śmietana — pojednawczo zauważył Konstanty. — Przecież nie radioaktywna.
— Patrzcie go, mądrala! — zapiszczał ktoś w zachwycie.
— Dowcipniś — podchwycił poszkodowany.
— Ma brata w zakładach mleczarskich…
— Dzisiejsza młodzież.
Drobna dziewczyna wspięła się na palce i zapytała zwracając się do pleców Konstantego:
— Wysiada pan przy Lotnisku? Pociąg hamował.
— Chyba bliżej mi będzie z Sokoła. Niech pani przejdzie, proszę — posunął się Konstanty i zmrużył oko: — Ja tu jeszcze pogawędzę z państwem o dzisiejszej młodzieży…
Konstanty siedział z głową opartą na rękach. Już nigdzie się nie wyrywał, ale lepiej by krzyczał, niż tak milczał.
— Słuchajcie — mówił z rozwagą profesor Stakannikow. — Bądźmy logiczni, moi drodzy. Abstrahując od konkretnych osób rozpatrzmy system A-B w jego ogólnym zarysie. Jeżeli A i B są zależne od siebie nawzajem, to ponieważ istnieje A, musi istnieć! B. Jeżeli zaś B przestało istnieć w wyniku jakiejś katastrofy, to należy się tylko cieszyć, że połączenie A-B nie było zbyt trwałe.
— Ona zginęła — powiedział głucho Konstanty odejmując ręce od twarzy i patrząc w przestrzeń.
— Przestań! — niezbyt pewnie krzyknął Niomka.
— Pamiętasz ją? — spytałem. — Pamiętasz, jak się spotkaliście w metrze?
— Nie pamiętam — z żalem odparł Konstanty. — Właśnie o to chodzi. Wyobraź sobie natomiast, że babę ze śmietaną zapamiętałem, była podobna do naszej sąsiadki, ciotki Wali.
W tym miejscu muszę powiedzieć kilka słów o sobie. To, co się wydarzyło, a raczej mogło wydarzyć się Kostce, wstrząsnęło mną do głębi. Mój Boże — myślałem — ja pewnie także spotkałem tę, a raczej inną j e d n ą jedyną dziewczynę i nie poznałem jej; takich dziewcząt spotyka się na ulicy czy w czytelni po pięćdziesiąt dziennie — jak zgadnąć, czy to właśnie ona? Gorączkowo robiłem przegląd całego życia: przedszkole — szkoła — studia, szukałem mego decydującego momentu; gubiłem się wprost w domysłach. Nigdy w życiu nie podejrzewałem, że mogę się tak denerwować.
— Może zrobimy przerwę? — niepewnie zaproponował Niomka. — Pogadamy, napijemy się herbaty…
— Za nic w świecie! — krzyknąłem.
Wszyscy mnie zrozumieli. Barancew podał mi elektrody jeszcze ciepłe od uszu Kostki i założyłem je na głowę.
W pierwszej chwili pomyślałem, że coś się Barancewowi popsuło: nie pojawiły się żadne obrazy, nic zupełnie. Jedynie uszy się zatykały od przenikliwych,uii-uii” i trzasku wyładowań, a od czasu do czasu po ekranie przebiegały zielone błyskawice. Zeńka, wzdychając, z cierpliwą miną krótkofalowca kręcił gałkami strojenia, widziałem, że nastawił czułość na maksimum i ujął rączkę z napisem „Wiek”. Posłuszny ruchowi jego palców cienki promień przesuwał się tam i z powrotem po skali z podziałką od roku do trzydziestu lat.
— Co jest, Zeńka? — nie wytrzymałem.
— Widocznie dla ciebie, Kola, czułość jest za mała — powiedział Barancew. — Ale poczekaj… Chwileczkę…
I rzeczywiście, zobaczyłem siebie: płaciłem w kasie stoiska ze sprzętem fotograficznym w domu towarowym „Wojentorg”.
— Nie mam drobnych — powiedziała kasjerka. — Niech pan weźmie losy na loterię, mam jeszcze dwa numery: zero trzy i zero cztery.
— Po co mi dwa — odpowiedziałem. — Lepiej napiję się soku. Proszę jeden. — Wyciągnąłem rękę, wziąłem numer zero cztery i podszedłem do kiosku, w którym sprzedawano sok pomidorowy.
…—Koleńka, sprawdź tabelę — powiedziała mama. Kupiłam kiedyś los za dziewięćdziesiąt kopiejek, leży na półce pod „Don Kichotem”.
— Ja też mam los — przypomniałem sobie, wyjąłem los z portfela, rozłożyłem gazetę i zacząłem porównywać numery.
— Ha! To dopiero! — wykrzyknąłem. — Seria trzy siódemki, trzy dziewiątki, numer zero cztery…
— Co? — spytała pobladła mama.
— Numer zero cztery — ten właśnie! — wygrał odkurzacz „Wicher”! — oznajmiłem z triumfem.
— O Boże!.. — jęknęła mama i przeżegnała się.
— Wyłącz — powiedziałem do Barancewa, szarpany rozczarowaniem i wstydem. — Nie ma co pokazywać, jak było naprawdę: i tak pamiętam; kupiłem los zero trzy i wygrałem rubla… Nie ma nic ważniejszego? Co, Żeńka?
— Spróbujemy — rzekł Barancew. Dziwaki Miał taką minę, jakby czymś wobec mnie zawinił.
Tym razem Żeńka chcąc zwiększyć czułość, zdjął nawet tylną płytę i przyspawał dwa nowe oporniki. Pomagaliśmy mu wszyscy; miałem uczucie, jakbym asystował chirurgowi i jednocześnie leżał rozpostarty na stole operacyjnym.
Potem Żeńka znowu kręcił gałkami strojenia, a ja siedziałem przyciskając elektrody do uszu i w męce oczekiwania robiłem w pamięci przegląd: przedszkole… szkoła… studia…
— Uwaga! — zdążył tylko uprzedzić Barancew.
… Wprost na Mnie pędził samochód. Diabli wiedzą, kiedy wyskoczył zza rogu — chyba to była „Wołga” i chyba zielona.
— A-a-a! — wrzasnąłem widząc lecący mi na spotkanie narożnik trotuaru.
— Człowieka przejechali! — krzyczeli ludzie tłocząc się rży zielonej „Wołdze” na skrzyżowaniu przed kinem „Powtornyj” i zasłaniając leżącego Mnie.
Widziałem tylko plecy i nogi stające na palcach i słyszałem rozmowy:
— Chwała Bogu, żyje!
— Patrz, patrz, usiadł. — Coś ma z ręką.
— Już jest pogotowie.
—Żywy i cały. Chwała Bogu!
Wsadzili Mnie do karetki, kierowcę „Wołgi” zabrali na milicję, tłum się rozszedł.
I Barancew przekręcił przełącznik w prawo.
… Wyszedłem z kina „Powtornyj”, podszedłem do krawężnika i jakiś czas przestępowałem z nogi na nogę. Samochody sunęły nieprzerwanym strumieniem. Wtedy zagwizdałem i ruszyłem w dół, w stronę Konserwatorium, do drugiego przejścia…
— To wszystko? — spytałem Barancewa na wszelki wypadek.
— Wszystko — ze skruchą odparł Zeńka.
— No i widzicie! — wykrzyknął profesor Stakannikow. — Zawsze w pana wierzyłem, Zawiazkin, i miałem rację. Pańskie życie płynie równiutko po linii prostej, praktycznie bez odchyleń. A to jest możliwe tylko w wypadku, jeżeli psychika ma minimalna liczbę stopni swobody. Niech pan idzie dalej po tej najkrótszej drodze od punktu do punktu — tacy ludzie są nam potrzebni!
Zacisnąłem zęby, otworzyłem okno i wychyliłem się do pasa w pachnący ozonem ciemny zaułek.
Tak, Barancewowi wypadało urządzić owację, podrzucać go do góry. To przecież wspaniały sukces, triumf! A przyznam się wam szczerze: tego wieczoru, a raczej tej nocy nie zrobiliśmy tego. Każdy z nas myślał o swoim życiu i te rozmyślania tak nas pochłonęły, że nawet nie pogratulowaliśmy Żeńce.
On jednak wszystko zrozumiał. Kiedyśmy tak siedzieli i palili, zdjął ze ścian prześcieradła, zagotował wodę, pożyczył od sąsiadów herbatników waniliowych i rozstawił szklanki.
No i to by było wszystko. Wydaje mi się, że ta historia dobrze charakteryzuje Barancewa jako naukowca, i jako człowieka. Tak że dla mnie będzie on zawsze nie tylko wybitnym wynalazcą, ale i wiernym członkiem naszej studenckiej paczki.
Nawiasem mówiąc, spotykamy się do dziś, u Niomki. Co prawda, na te spotkania najczęściej przychodzę tylko ja: Barancew zawsze pracuje do późnej nocy, a Konstanty, nawet jeżeli przyjeżdża, to ostatnim pociągiem metra, tak że do domów wracamy pieszo. Ale Niomka i ja nie obrażamy się. Barancew — to jest Barancew. Co zaś do Konstantego, to i ja, i Niomka doskonale wiemy, gdzie spędza cały wolny czas, chociaż nigdy o tym nie rozmawiamy.
Raz nie wytrzymałem i po pracy pojechałem metrem na Lotnisko. Od razu zobaczyłem Konstantego: spacerował w oczekiwaniu po peronie, a kiedy nadjechał pociąg, rzucił się w stronę wysiadających, z napięciem wpatrując się w każdą dziewczynę. Pociągi wciqż przyjeżdżały i przyjeżdżały… Wsiadłem do jednego z nich i pojechałem do domu.
Oczywiście, nie ma żadnej nadziei, że Kostka kiedyś znów spotka tę dziewczynę. Na jego miejscu nie jeździłbym na Lotnisko. Lecz kiedy o tym myślę, ogarnia mnie dręczące uczucie oczekiwania. Na co? Sam nie wiem…