Dymitr De-Spiller Przedziwna planeta Igwi

1

Podczas lądowania statek zawadził jedną z łap o gładką ścianę dołu i mało brakowało, a byłby tam wpadł. Utrzymał jednak równowagę, wdrapał się po zboczu na równą płaszczyznę, czepiając się gruntu mosiężnymi spiralnymi podkowami i znieruchomiał.

Gurow spojrzał przez iluminator. Wokół rozciągała się błękitnoszara równina. Monotonny krajobraz Igwi urozmaicały trochę nieliczne pagórki. Niebo było czarne. Skrzyły się na nim gwiazdy, a nisko nad horyzontem płonął wschodzący Evitarius, oświetlając promieniami równinę, i rzucając gigantyczne refleksy na jej powierzchnię przypominającą zmatowiałe szkło.

— Znajdujemy się w odległości mniej więcej pięciuset kilometrów od północnego bieguna Igwi — stwierdził Bujancew rzuciwszy okiem na tablicę świetlną.

— O pięćset dwadzieścia — uściślił Mostów.

— Bardziej na południe nie mogliśmy wylądować. Tam jest o wiele goręcej niż tu — powiedział Gurow i rozpoczął przygotowania do wyjścia na zewnątrz. Ubrał się w żaroodporny skafander, włożył buty na grubych owalnych podeszwach i po przejściu dwóch hermetycznych komór znalazł się na powierzchni planety. Dreptał chwilę w miejscu, aby rozprostować kości, po czym bez pośpiechu skierował się w stronę pobliskiego wzgórza. Miał zamiar zrobić z wierzchołka trochę zdjęć filmowych.

Przeszedł pewnie jakieś pięćset kroków, gdy poczuł nagle silnie pchnięcie, stracił równowagę i upadł. Wydało mu się, że coś żywego prześlizgnęło się koło jego butów.

Spróbował wstać, lecz dotkliwy ból zmusił go do przysiadu. Wyglądało na to, że zwichnął nogę. Gurow, wściekły, włączył nadajnik i po chwili Bujancew i Mostów usłyszeli przytłumiony szumem zakłóceń głos swego kapitana:

— Chłopcy, czy mnie słyszycie?

— Słyszymy — odpowiedział Bujancew.

— Zwichnąłem nogę i potrzebuję pomocy.

— W porządku, kapitanie, już idziemy — odparł Bujancew.

Po chwili Bujancew i Mostów kroczyli po śliskim igwijskim gruncie. W gigantycznym, oślepiającym blasku Evitariusa z trudem dostrzegali sylwetkę Gurowa.

Kiedy zbliżyli się do miejsca, w którym Gurow zwichnął nogę, Bujancew ze zdumieniem rozłożył ręce: kapitan znikł, jakby się zapadł w głąb.

Nieprawdopodobna historia! Przecież nie mógł się nigdzie schować, chyba że za wzgórzem. Zaniepokojony Mostów krzyknął na cały głos do mikrofonu:

— Gurow, czy mnie słyszysz?! Odezwij się!..

Odpowiedzi nie było.

Bujancew z Mostowem obeszli wzgórze dokoła i szybko przekonali się, że Gurowa nigdzie nie ma. Wówczas zdecydowali, że muszą się rozdzielić. Mostów postanowił wdrapać się na wzgórze, aby stamtąd rozejrzeć się po okolicy.

Ze wzgórza oczom Mostowa ukazał się bardzo dziwny obraz. Ich statek przesunął się trochę w bok i stanął sztorcem, opierając się jedną z łap o sterczącą pod kątem z powierzchni gruntu ciemną kolumnę. Kolumna ta, idealnie gładka i prosta, wyglądała jak lufa działa artyleryjskiego wycelowana gdzieś w bok od wąwozu, na którego skraju wylądował statek.

Za wzgórzem Mostów dostrzegł Bujancewa, który stał i z uwagą przyglądał się dziwnej kolumnie. Nagle Mostów zdał sobie sprawę, że statek znajduje się w bardzo chwiejnej pozycji. Niech tylko łapa ześlizgnie się z kolumny, statek stoczy się po zboczu w dół i wywróci.

Kosmonauci po naradzie zdecydowali, że wrócą na statek i jeśli tylko okaże się to możliwe, spróbują wznieść się w górę. Może krążąc nad równiną odnajdą Gurowa i rozeznają się w tym, co się na tej planecie dzieje.

Po piętnastu minutach Bujancew i Mostów siedzieli już za pulpitem sterowniczym i usiłowali uruchomić statek. Nie udawało im się jednak w żaden sposób oderwać łapy statku od kolumny. Okazało się, że kolumna przebiła mosiężną spiralną podkowę i utkwiła w niej na dobre. Wówczas postanowili naruszyć połowę awaryjnego zapasu baterii sferycznych — przy ich pomocy statek uwolnił wreszcie swoją łapę i wzniósł się w górę.

2

W tym samym czasie, kiedy miały miejsce te niezwykłe wydarzenia, pewna ekspedycja polarna, w skład której wchodzili Botanik, Medyk i Technolog, odkryła niezwykłe rośliny, zdolne — aż strach pomyśleć — poruszać się samodzielnie. W trakcie przeprowadzania gorączkowych prac badawczych ruchliwe rośliny zostały trochę nadwerężone.

Pierwszy natknął się na rośliny szef ekspedycji — Botanik. Przechadzając się powoli wczesnym rankiem w pobliżu Namiotu, w którym obok pojemnika z mieszanką odżywczą spali sobie w najlepsze Technolog i Medyk, Botanik rzucił okiem na grunt i stanął jak wryty. Trzy ciemne plamy przesuwały się skokami, oddalając się od wzgórza, na szczycie którego uczestnicy ekspedycji umieścili niedawno potężny miotacz harpunów. Po krótkiej wędrówce plamy zatrzymały się.

Botanik pochylił się nad zagadkowymi plamami, chcąc przyjrzeć im się dokładnie. Miały spiralny kształt i oczywiście nie mogły być niczym innym, jak przedstawicielami nie znanej jeszcze nauce odmiany polarnego porostu.

Botanik zadrżał z emocji. Odkrył porosty, które potrafią poruszać się po gruncie! Skostniałej od wielowiekowego zastoju teorii biologii kosmostatycznej groził nieoczekiwany i nieprawdopodobny wstrząs.

Szef ekspedycji jak wicher wpadł do Namiotu i potrząsnął za ramiona swoich współpracowników. Obudzeni koledzy niezwłocznie udali się za nim, aby zobaczyć nowe zjawisko na własne oczy.

Podczas oględzin roślin wydarzyło się jeszcze coś dziwnego. Na powierzchni gruntu pojawiły się nieoczekiwanie dwie małe, owalne plamy. Niewątpliwie były to pędy spiralnych roślin. Posuwały się susami, gwałtownie, co świadczyło o tym, że rozpoczął się proces rozmnażania. Na twarzy Technologa pojawił się rumieniec. Zaczerwienił się on, rzecz jasna, nie dlatego, że stał się mimowolnym świadkiem najskrytszej tajemnicy przyrody. Po prostu Technolog zawsze dotychczas odrzucał możliwość istnienia tego rodzaju roślin. Szczycił się swoją racjonalistyczną postawą i uważał, że stara legenda, mówiąca o takich roślinach, nie zasługuje na uwagę, i oto okazuje się, że nie miał racji! Głęboko zawstydzony pogratulował serdecznie Botanikowi wielkiego odkrycia. Medyk uczynił to samo, po czym wszyscy trzej powolutku ruszyli śladem owalnych pędów.

Po chwili młode pędy znalazły się w pobliżu szerokiego dołu, gdzie prawdopodobnie miały zamiar się skryć. Botanik postanowił oderwać kawałek gruntu wraz z tkanką ruchliwych pędów i delikatnie wbił w grunt motykę. Pędy zareagowały na to tak, że najpierw znikły, a następnie przekształciły się w niestabilną latorośl o trzech pędach, zmieniającą co chwila swój kształt.

Wgłębienie, które powstało w gruncie od uderzenia motyką, jak należało się spodziewać, wypełniło się — w strefie polarnej grunt zawsze się wyrównuje, niwelując niewielkie wgłębienia. Oczywiście nie jest żadnym paradoksem fakt, że głębokie doły, na odwrót, nie wypełniają się.

„A to dopiero!” — zadumał się Botanik, obserwując osobliwe pędy. Przyszło mu do głowy, że roślina zmieściłaby się z łatwością w czerpaku koparki, którą uczestnicy ekspdecyji pobierali próbki gruntu, i dobrze byłoby spróbować ją oderwać. Botanik poprosił kolegów, by przetoczyli koparkę w kierunku jego znaleziska, po czym ustawił ją tak, by można było roślinę zgarnąć. „Byle tylko czerpak się nie zerwał” — myślał przyglądając się, jak koparka zagłębia się w grunt.

Kawałek gruntu wraz z naukową zdobyczą znalazł się w czerpaku, wzniósł się razem z nim w górę i zawisł na giętkim wysięgniku nad wyrytym w gruncie dołem. Wewnątrz czerpaka — widać to było przez przezroczyste ścianki — coś się chwilami poruszało i kłębiło. Ruchliwy porost stał się własnością badaczy.

Ten radosny fakt został uczczony marszem triumfalnym wokół koparki, po czym uczestnicy ekspedycji udali się do Namiotu i zajęli się mieszanką odżywczą. Nie zdążyli jeszcze zaspokoić głodu, gdy Botanik uświadomił sobie, że spiralne rośliny mogą gdzieś przewędrować i… szukaj potem wiatru w polu. Zdecydował więc, że należy niezwłocznie przytwierdzić je jakoś harpunem do gruntu. Botanik w towarzystwie Technologa udał się na wzgórze, na którym był umieszczony miotacz harpunów, wycelował w kierunku najbliższej spiralnej rośliny i wystrzelił.

O dziwo, nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu.

Zaatakowana harpunem roślina nie została przyszpilona do gruntu, lecz znikła, a dwie inne lekko się przesunęły. Harpun wbił się w grunt, pozostawiając w nim długi kanał, który był na tyle głęboki, że nie wypełnił się.

Technolog nawinął linę na bęben, wyciągnął harpun z kanału i z wrażenia aż zdrętwiał, harpun był spłaszczony na placek.

To był prawdziwy pech! Ekspedycja utraciła w ten sposób możliwość obrony przed sarjarami. Gdyby się teraz pojawiły, trzeba będzie rzucić badania i wycofać się do Miasteczka Biologicznego. Pogrążeni w niewesołych myślach badacze powrócili do przerwanego posiłku.

3

Już przeszło godzinę statek krążył w czarnym niebie nad powierzchnią planety Igwi. Martwa powierzchnia planety odbierała kosmonautom nadzieję na wyjaśnienie tajemnicy zniknięcia kapitana. Mieli do dyspozycji jeszcze pół godziny, potem wyczerpią się zapasy diamagnetycznej plazmy, będą musieli udać się do Piątej Stacji Zewnętrznej. Bujancew i Mostów przestali już wierzyć, że zobaczą jeszcze kiedyś Curowa.

— Obawiam się, że kapitan zamienił się w parę — powiedział zdenerwowany Bujancew.

— Tak uważasz?

— To bardzo prawdopodobne. Może gdzieś obok niego z niewiadomych przyczyn wydzieliło się nagle bardzo dużo ciepła i oto rezultat — zniknięcie bez śladu.

— Możliwe, że masz rację, tylko dziwne, że to ciepło nie pozostawiło żadnych śladów — zauważył Mostów.

— Istotnie. W ogóle tyle tu niezrozumiałych rzeczy. Jak wyjaśnić, na przykład, monolityczność gruntu Igwy? Przecież nie ma tu atmosfery i promienie Evitariusa powinny były rozdrobnić grunt na proszek.

Kosmonauci przelatywali nad nielicznymi wzgórzami i dolinami bardzo przypominającymi te, które widzieli już wcześniej. Refleksy odbitych od gruntu promieni Evitariusa prześlizgiwały się po równinie, kopiując jak gdyby rozkołysane ruchy statku kosmicznego.

Wreszcie dostrzegli kolumnę, która tak jak poprzednio sterczała z gruntu, i prawie równocześnie ujrzeli Gurowa. Leżał nieruchomo na łagodnym stoku wzgórza.

Podekscytowani kosmonauci natychmiast skierowali statek w dół, wylądowali, wypadli z włazów i pędem podbiegli do kapitana. Gurow byt nieprzytomny.

4

W czasie gdy Bujancew i Mostów krążyli nad milczącym obszarem Igwi w poszukiwaniu swego kapitana, ekspedycja kierowana przez Botanika doznała trzech kolejnych niepowodzeń.

Po pierwsze — z okolicy Namiotu bardzo nie w porę znikły spiralne rośliny. Skrupulatne przeszukanie każdego skrawka poletka doświadczalnego nie dało rezultatu — świadectwo wielkiego odkrycia przepadło gdzieś jak kamień w wodę.

Przygnębiony Botanik postanowił skontaktować się z Miasteczkiem Biologicznym. Nadał w tym celu telegram, w którym informował o wszystkim, co zaszło. Między innymi także o tym, że w wyniku zderzenia z zadziwiająco twardą rośliną harpun się spłaszczył.

Po wysłaniu telegramu Botanik, trochę już uspokojony, poprosił kolegów, by przesunęli koparkę w stronę Namiotu. Postanowił przetransportować ruchliwy porost do specjalnej skrzyni. Odkręcił nawet w tym celu pokrywę.

Medyk z Technologiem zdążyli już przebyć połowę drogi, gdy zdarzyło się nowe nieszczęście — zepsuł się wysięgnik koparki. (Jak wykazało przeprowadzone potem dochodzenie, jego konstrukcja miała pewne odchylenia od normy.)

Odbyło się to tak: najpierw wewnątrz wysięgnika pojawiły się jakieś pęcherze. Po chwili pęcherze pękły, wysięgnik zgiął się, wypłynęły z niego strużki lśniącej cieczy, a potem wszystko to znikło bez śladu. Czerpak upadł na grunt i też rozpłynął się w przestrzeni. Grunt się wybrzuszył, jakby wchłonął trochę znajdującej się w czerpaku substancji, osiadł i znów stał się gładki jak poprzednio. Jednakże na powierzchni gruntu wyraźnie rysowały się bardzo zmienione kontury ruchliwej rośliny, która wydostała się teraz na zewnątrz.

Po tym drugim idiotycznym pechu spotkał ekspedycję jeszcze jeden, którego zwiastunem stał się nadany z Miasteczka Biologicznego pilny telegram. W telegramie w słowach pełnych współczucia informowano ich, że z otrzymanych danych wynika, iż stado sarjarów zbliża się do miejsca, w którym ulokowała się ekspedycja. Pozbawieni broni badacze powinni jak najprędzej wycofać się z zagrożonego terenu — ekspedycja zostanie natychmiast ewakuowana.

Bardzo przygnębiająco podziałała ta wiadomość na Botanika. Runęły jego nadzieje, że zostanie naukowo potwierdzone odkrycie roślin, które zdolne są samorzutnie poruszać się po gruncie. Ze złości i z żalu jego twarz przybrała barwę pąsową.

Wkrótce do Namiotu podjechało urządzenie transportowe. Uczestnicy ekspedycji zajęli w nim miejsca i urządzenie ruszyło w kierunku Miasteczka Biologicznego.

Medyk twierdził później, że przez siatkę okalającą platformę urządzenia transportowego widział jakoby w pobliżu Namiotu trzy dziwne rośliny w kształcie spirali.

5

Już trzecią dobę oddalała się planeta Igwi od kosmonautów zdążających w bezkresnym przestworzu kosmosu do Piątej Stacji Zewnętrznej.

Gurow doszedł już do siebie i relacjonował kolegom swoje przygody. Wówczas, kiedy Bujancew i Mostów ruszyli w jego kierunku, grunt pod nim się rozstąpił, on runął w jakąś otchłań, a grunt się nad nim zamknął. Porządnie nim wtedy zatrzęsło.

— Krzyczałem do was ile sił, aż wreszcie ochrypłem. Obmacałem ręką kask i stwierdziłem, że nadajnik jest uszkodzony. Zapewne uderzył o coś. Znajdowałem się w kamiennym worku, ale, o dziwo, przez ścianki wszystko widziałem — grunt Igwi jest przezroczysty.

— Czyżby? — zdziwił się Bujancew. — Mnie się on nie wydał przezroczysty.

— To zapewne dlatego, że powierzchnia planety przepalona jest promieniami Evitariusa i wyblakła. Mogę was zapewnić, że grunt Igwi jest jak matowe szkło: przezroczysty od wewnątrz i nieprzezroczysty z zewnątrz. Tak więc znajdowałem się w jakiejś klitce. Przez ściany przenikało jasne światło, a o jakieś dziesięć kroków ode mnie w warstwie przezroczystego gruntu pląsały jakieś trzy świecące stwory. Kiedy jeden z nich podpłynął bliżej, zdołałem mu się dokładnie przyjrzeć.

Wielki, błyszczący, na poły przezroczysty sznur nieustannie się wyginał. Stawał się to grubszy, to cieńszy. Oplatały go setki wijących się odgałęzień — to wybrzuszały się, to nikły w środku. Jego barwa stale się zmieniała — wewnątrz przesuwały się z miejsca na miejsce różnokolorowe plamy. Trzęsąc się i kołysząc stwór poruszał się w przestrzeni trójwymiarowej.

Gurow naszkicował na kartce, jak wyglądał ów stwór, i opowiadał dalej:

— Zauważyłem tam jeszcze jakieś świecące przedmioty. Ściany mojej klitki jarzyły się zielonym światłem i obwiedzione były czerwoną zębatą linią. Miałem wrażenie, że siedzę w zielonej skrzynce składającej się z dwu części. Od dołu zielone światło wspierało się na wygiętym słupie niebieskiego światła, a drugi koniec słupa, sterczący w górę, ginął w jakimś dużym splocie świecących taśm.

— A czy widziałeś powierzchnię planety? — zapytał Mostów.

— Widziałem. Ze środka wyglądała jak biały namiot pokrywający świat, w którym się znajdowałem. Zauważyłem, że substancja wypełniająca ten świat jest mieszaniną dwu minerałów. Jeden z nich, bezbarwny, zawiera mnóstwo jasnoliliowych kryształków wielkości ziarnka maku. Kiedy tańczący stwór przechodził przez te ziarenka na wskroś, mieniły się one kolorami tęczy. Zauważyłem, że żadna cząstka substancji nie zmieniła przy tanecznych ruchach stworu swego miejsca. Przesuwał się tylko z miejsca na miejsce jakiś barwny proces.

— Domyślam się, co chcesz powiedzieć! — zawołał Mostów. — Kiedy po tablicy świetlnej biegną litery, w rzeczywistości zapalają się i gasną lampki. Tak to wyglądało?

— Dokładnie tak — potwierdził Gurow. — Później, kiedy te stwory odpłynęły, rozmyślałem o nich i doszedłem do wniosku, że te istoty to są procesy. Procesy trwała, zlokalizowane i w dodatku żywe. Może powstały one w wyniku ewolucji, która ciągnęła się miliony lat.

— A w jaki sposób wydostałeś się ze swojej klitki? — zainteresował się Bujancew.

— Tego właśnie nie wiem. Pamiętam, że dziwne stwory dokądś odpłynęły i długo nie było ich widać. Co prawda chwilami wydawało mi się, że w oddali przepływają świecące plamy. Przypomniałem sobie, że mam przecież kamerę filmową, wyjąłem ją z pokrowca i w tej samej chwili zbliżyły się do mnie dwa stwory. No cóż, zaryzykuję — pomyślałem i nacisnąłem elektroiskrowy dystruktor kamery filmowej.

I wtedy zdarzyło się coś dziwnego: moja klitka kołysząc się jak na falach przepłynęła przez warstwę gruntu Igwi. Przez chwilę tkwiła nieruchomo, a potem gwałtownie przechyliła się w bok. Mimo woli oparłem się chorą nogą o ściankę, poczułem przeszywający ból i straciłem przytomność…

Kiedy Gurow skończył swą opowieść, Bujancew powiedział:

— Nie rozumiem tylko, w jaki sposób te istoty-procesy żyjące w gruncie Igwi schwytały cię i co oznacza ta kolumna? Co to za diabelskie sztuczki?

— Nie wiem, jak one robią te swoje kawały — powiedział Mostów — ale przyszło mi do głowy, że niewykluczone, iż między naszymi pojęciami i ich pojęciami zachodzi zabawna korelacja: to, co jest dla nas próżnią, dla nich jest jakąś materią — i na odwrót.

— Co takiego? — zdziwił się Gurow.

— Zastanówmy się. Te istoty-procesy mogą zapewne poruszać się dowolnie w warstwach gruntu i nie wydaje im się on czymś stałym. A próżnia to dla nich coś takiego, jak dla nas granitowa skała — te istoty stają wobec niej bezradnie. Wyobraźmy teraz sobie, że dysponują one narzędziami do deformacji próżni. Wówczas każda szczelina, którą zrobią, wyda nam się kolumną. Wzgórza to dla nich doły, a doły — to wzgórza.

Wkrótce potem trójka kosmonautów obejrzała nakręcony przez kapitana Gurowa film. Na ekranie przesuwały się, pląsały i falowały dwa wibrujące kolorowe stwory. Któż by mógł pomyśleć, że jedna z tych zjaw była specjalistą w dziedzinie nauk technicznych, a druga — medycznych (byli to Technolog i Medyk). Gdyby statek wylądował na Igwi o trzydzieści — czterdzieści stopni bardziej na południe, oczom Ziemian ukazałby się całkiem inny obraz: zobaczyliby całe kolonie przezroczystych, zakrzywionych rurek, w których ściankach zapalają się i gasną miliardy różnokolorowych iskier. Tak wyglądają korzenie roślin tropikalnych, zdobiących dziwny świat ukryty we wnętrzu planety Igwi.

Загрузка...