Pawłysz obudził się sam, zanim wezwano go do sterówki. Obudził się, gdyż pracowały silniki pomocnicze. Jeśli się nie mieszka przez długie miesiące we wnętrzu gigantycznego bąka, który z niezmierną prędkością wwierca się w pustkę, niemal nieuchwytne dudnienie silników manewrowych może ujść uwadze. Jednak Pawłysz usiadł na koi i nie otwierając oczu wytężył słuch. A po 10 sekundach intercom odezwał się głosem kapitana:
— Pawłysz, proszę do mnie.
Kapitan powiedział to sucho i szybko, jakby oderwał się od swoich spraw, żeby powiedzieć tylko te cztery słowa.
Znów trzask membrany. Cisza. Tylko alarmująco, dokuczliwie jak ledwie słyszalna syrena alarmowa, dudnią silniki pomocnicze — statek zmienia kurs.
Na stanowisku nawigacyjnym w sterówce paliło się już światło, a Gleb Bauer siedział nad otwartym atlasem gwiezdnym. Kapitan stał przy pulpicie i słuchał przez intercom raportu pierwszego mechanika. Potem powiedział:
— Trzeba zrobić tak, żeby starczyło. Nie możemy sobie pozwolić na spóźnienie.
— Cześć, doktorze — powiedział Gleb.
Pawłysz zajrzał mu przez ramię i na rozkładówce atlasu gwiezdnego dostrzegł stereoskopowe zdjęcie planety. Przez wiry cyklonów przebijały błękitne i zielone plamy.
— Co się stało? — zapytał cicho, żeby nie przeszkadzać kapitanowi w rozmowie.
— Zabieramy chorego. Pilne wezwanie — odparł Bauer. Kapitan wystukiwał na klawiaturze kalkulatora dane, które przekazali mu mechanicy.
— Powinno się udać — powiedział wreszcie.
Odszedł od pulpitu i wskazał Pawłyszowi sfatygowany „kapitański” fotel, w którym sam nigdy nie siadał, ale zawsze proponował podwładnym. „Znaleźć się na fotelu” oznaczało poważną i nie zawsze przyjemną rozmowę.
— Zechce pan usiąść i przeczytać, co od nich dostaliśmy. Wprawdzie niewiele tego, ale wystarczy, żeby zorientować się w sytuacji.
Pawłysz zaczął wertować niebieskie taśmy grawigramów.
„Baza 14 do statku kosmicznego «Segeża». Pilne. Stacja na Klerenie prosi o pomoc lekarską. W sektorze prócz was nie ma nikogo. Informujcie o waszych możliwościach”.
Drugi grawigram:
„Baza 14 do statku kosmicznego «Segeża».Pilnie Informujemy, że łączność z Klereną jest słaba i niepewna. Szczegółów nie znamy. Podajemy sygnał wywoławczy stacji. Jeśli nie zdołacie udzielić pomocy, zawiadomcie bazę”.
Następnie szły depesze z Klereny.
„Cieszymy się, że nawiązaliście z nami łączność. Mamy rannych, lekarz w ciężkim stanie. Wskazana ewakuacja. Stacja posiada kuter ratowniczy. Możemy spotkać was na orbicie”.
W dalszych grawigramach Klerena podawała miejsce i czas spotkania, a następnie informacje dotyczące bezpośrednio Pawłysza.
„…Na wasze pytanie o stan reszty chorych informujemy, że damy sobie radę sami. Propozycję przysłania lekarza przyjmujemy z wdzięcznością. Pracujemy w trudnych warunkach. Szczegółowy raport przyślemy kutrem”.
Kapitan dostrzegł, że Pawłysz kończy już czytanie ostatniej kartki.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział — że nie obudziłem pana od razu. Pomyślałem, że pan nie odmówi. Dodatkowe pół godziny snu to dla nas królewski dar.
Pawłysz skinął głową.
— Zresztą na odmowę jeszcze nie jest za późno…
— Jeśli się wahasz — wtrącił Bauer — z przyjemnością cię zastąpię. Bardziej wyglądam na lekarza niż ty.
— Kiedy mamy spotkanie z kutrem? — zapytał Pawłysz.
— Dziś wieczorem. O dwudziestej dwadzieścia.
— A co do charakteru ran doktora… o jakich trudnościach oni mówią?
— Za pół godziny ponownie nawiążemy łączność. Milos poradzi sobie tu bez ciebie?
— Latem był na kursie. Zresztą mamy znakomitą aparaturę i stałą łączność z bazą, która zawsze może udzielić rady.
— Tak też sądziłem — powiedział kapitan z ulgą w głosie.
— Jak długo tam będą? — zapytał Pawłysz.
— Około dwóch miesięcy — odparł kapitan. — Jeżeli będzie bardzo źle, zwiniemy stację.
Gdy tylko nadeszła wiadomość, że kuter wystartował z planety, Pawłysz pospieszył do śluzy przejściowej. Na odebranie rannego i wejście na kuter miał zaledwie 6 minut. Bauer szedł z tyłu, toczył pojemnik z medykamentami i rzeczami niezbędnymi na stacji i głośno zazdrościł. Za nim dreptał Milos i powtarzał niczym lekcję: „Druga szuflada z lewej, w prawej przegródce…” Lękał się nie tego, że zapomniał, jak trzeba leczyć, lecz raczej tego, że zapomni, gdzie co leży.
— On ci w razie czego pomoże — powiedział Pawłysz, nie odwracając głowy.
— Kto?
— Twój pacjent. Przecież to lekarz.
… Kiedy pokrywa włazu odsunęła się w bok i dwaj mężczyźni w zniszczonych, niebieskich niegdyś kombinezonach, wtoczyli nosze, Pawłysz natychmiast zrozumiał, że ten pacjent jeszcze nieprędko zacznie podpowiadać Milosowi, jak go trzeba leczyć.
W białej masie bandaży ziała szeroka szczelina na oczy i wąska na usta. Oczy były otwarte i znieruchomiałe, jakby w przerażeniu. Pawłysz przesunął nad nimi dłonią, bo wydało mu się, że człowiek nie żyje. Ale wąska szczelina w bandażach drgnęła, człowiek zauważył gest.
— Nie jest tak źle — powiedział cicho. — Nie jest źle…
Kapitan, który obserwował tę scenę na monitorze telewizyjnym w sterówce, pojął, że Pawłyszowi trudno jest wejść na kuter zostawiając na statku chorego.
— Idź, Sława — powiedział. — Jeśli będzie trzeba, wywołamy bazę.
Nosze stały w przejściu. Ludzie w kombinezonach czekali.
— Tam… — zaczął lekarz. Był przytomny, ale mówienie sprawiało mu ból, a utrzymywanie się na powierzchni świadomości przychodziło z niewiarygodnym trudem. Zdawał się czepiać krawędzi rzeczywistości, wisieć na niej koniuszkami palców — chciał powiedzieć coś ważnego…
— Idziemy — powiedział jeden z przybyszów. Był ogromny. — Bo nie zdążymy.
— Tu jest list — powiedział drugi mężczyzna, niższy i bardzo chudy, bo kombinezon wisiał na nim jak na kołku, i podał Milosowi dużą niebieską kopertę. — Tylko tyle zdążyliśmy przygotować. Sprawozdanie i dane z obserwacji.
Milos wziął kopertę, ale wyglądało na to, że nie wie, co z nią począć. Bauer odebrał mu ją.
Pawłysz położył rękę na ramieniu Milosa.
— Bierz się do roboty — powiedział. Ranny był nieprzytomny.
„Ci ludzie muszą być bardzo zmęczeni — myślał Pawłysk. — Albo po prostu im się nie spodobałem”. Kuter wszedł w wysokie chmury. Sterował olbrzym. Był wręcz fantastycznie brudny, i chociaż drugi mężczyzna, chudy, również był fantastycznie brudny, to gdyby urządzić im zawody, wygrałby jednak pilot. Pawłysz pomyślał, że pilot musi mieć na planecie perfidnego wroga, który z samego rana wykąpał go w błocie. A może tam u nich nie ma wody i w dodatku potłukły się wszystkie lustra?
Olbrzym chyba się domyślił, o czym myśli nowy lekarz, bo odwrócił się i powiedział:
— Koszmarny widok, prawda? — Błękitne oczy na tle umorusanej twarzy wyglądały jak porcelanowe.
Pawłysz nie ośmielił się zaprzeczyć.
— Nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Jim — powiedział ogromny pilot.
— Leskin — odezwał się chudy, który prawie leżał w fotelu. Oczy miał zamknięte.
— Władysław Pawłysz. Sława — i powiedziawszy to Pawłysz poczuł, że chyba zbyt wcześnie na poufałość.
— Doktor Pawłysz — powiedział Leskin. — No cóż, bardzo nam przyjemnie.
— Co dolega chorym? — zapytał Pawłysz.
— Różne rzeczy — odparł pilot Jim Leskin ponownie zamknął oczy. — Leopold ma złamaną nogę. Duża Tatiana — febrę. Pozostali — rozmaicie. Do koloru, do wyboru…
— A pan? — Pawłysz od razu chwycił byka za rogi.
— Ja? — pilot zmieszał się i popatrzył na Leskina, ale nie uzyskał od niego pomocy. Wówczas puścił dźwignię steru i zakasał rękaw powyżej łokcia. Spod kombinezonu wyłoniła się głęboka, jeszcze nie zagojona rana, jakby od ciosu siekierą. — A na febrę chorowałem już dwa razy — pocieszył skwapliwie Pawłysza.
— Jim, nie strasz doktora — powiedział Leskin wysokim, i nieco histerycznym głosem.
— Zajmę się panem zaraz po wylądowaniu — powiedział Pawłysz. — Po dwóch dniach nie będzie nawet śladu.
Przy tych słowach Leskin zupełnie się ocknął i powiedział mentorskim tonem:
— Jest pan nietaktowny, młody człowieku. Streszny to świetny lekarz.
— Ani przez chwilę w to nie wątpiłem.
— A ja powtarzam, że Streszny jest doskonałym lekarzem i robił wszystko, co w ludzkiej mocy… Natomiast pan, nie znając naszych warunków…
Pawłysz już zamierzał ostro zareagować, gdyż uważał siebie również za niezłego lekarza, ale przygryzł język. Zrozumiał, że przez Leskina może przemawiać zwyczajna zazdrość. Streszny był jego przyjacielem, a Pawłysz występował w roli smarkatego lejtnanta, przysłanego do plutonu, którego uwielbiany dowódca został wczoraj ranny.
Leskin miał długą, zmiętą twarz z miękkim, obwisłym nosem, ale to było wszystko, co dawało się dostrzec pod grubą warstwą błota, nadającego mu wygląd Indianina wkraczającego na wojenną ścieżkę.
— Mamy słabiutki nadajnik — spróbował zmienić temat pilot Jim, który najwyraźniej był człowiekiem dobrodusznym, co w ogóle jest cechą olbrzymów. — Ekspedycyjny, wariant drugi. Ucieszyliśmy się, że do nas lecicie. Baliśmy się, że doktor nie wytrzyma. A ten wasz młodzieniec zna się na rzeczy?
— To trzeci mechanik — powiedział Pawłysz. — Jego drugą specjalnością jest chirurgia.
Nie chciał się ze swymi nowymi znajomymi dzielić własnymi niepokojami i obawami.
Kuter znieruchomiał. Fotel znów przylgnął do pleców. Pawłysz namacał na piersi sprzączkę pasa. Leskin wyciągnął rękę w szarej rękawiczce, chcąc mu pomóc. Pilot Jim już wstał ze swego miejsca i opuścił żaluzję na pulpit.
— Serdecznie witamy w naszych skromnych progach — powiedział. — Na szczęście mży…
Stojąc obok niego Pawłysz czuł się jak liliput. Leskin wziął torbę Pawłysza.
— Proszę zaczekać — powiedział — wyjdą nam na spotkanie.
Rozległo się stukanie w drzwi. Trzykrotne. Jim cofnął się na rufę, aby otworzyć właz ładunkowy. Leskin powiedział:
— Proszę nie marudzić.
Pawłysz przekroczył próg, a Leskin, podtrzymując go pod rękę tak energicznie, jakby miał ochotę odciągnąć go na bok. poprowadził do łazika, stojącego o trzy kroki od kutra. Właz łazika był otwarty na oścież. Stał na nim szczupły chłopak, umorusany jak wszyscy pozostali, gapił się w niebo i nie zwracał najmniejszej uwagi na Pawłysza. Jim wyciągał pojemnik ładunkowy, Pawłysz chciał mu pomóc, ale tutaj najwidoczniej nie wolno było tego robić, gdyż Leskin wepchnął go do łazika, zwykłego ekspedycyjnego łazika, zagospodarowanego jak przytulny dom. Pawłysz zerknął nawet na drugi od włazu haczyk, gdzie powinna wisieć jego kamera, jak to było jeszcze w zeszłym roku.
Jim z chłopaczkiem wpychali do wnętrza nieporęczny kontener, co nie było proste. Spieszyli się. Leskin usiadł przy otwartym górnym włazie, wyglądał na zewnątrz i milczał.
Kiedy pojemnik znalazł się już w środku, malutki kierowca zwrócił się do Pawłysza i powiedział głębokim, pięknym głosem:
— Dzień dobry, doktorze. Jestem Mała Tatiana.
Pawłysz przedstawił się, z największym trudem powstrzymując się od uwagi, że nigdy jeszcze dotąd nie widział tak brudnej kobiecej twarzy.
Mała Tatiana sprawnie zajęła miejsce kierowcy i ruszyła tak gwałtownie z miejsca, że Pawłysz omal nie wyrżnął głową w swój ulubiony hak. Pomyślał, że nie zdążył nawet zauważyć, jaka tu jest pogoda. Łazik podskakiwał na wybojach. Załoga stacji nie bawiła się w budowę drogi.
Łazik jechał chwilę po równym, a potem gwałtownie się zatrzymał. Światło za iluminatorami zmieniło się, stało się ciepłe, żółte.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Tatiana.
Pawłysz zauważył, że jego towarzysze podróży natychmiast rozluźnili się, jakby znikło napięcie, które dotychczas im doskwierało.
— Niech pan mi pomoże wyładować pojemnik — powiedział Jim. — Szkoda byłoby rozbić coś teraz, kiedy znaleźliśmy się w domu.
— Słusznie — zgodził się Pawłysz. — Zwłaszcza że w środku są śledzie i czarny chleb.
— Śledzie — ucieszył się Jim. — W takim razie sam poniosę kontener niczym skąpy rycerz swój ukochany kuferek. — Najwidoczniej pilot miał słabość do przysłów i porzekadeł.
Tatiana otworzyła właz i tym razem nikt nie zabraniał Pawłyszowi wyjść na zewnątrz.
Łazik stał w garażu, zbudowanym solidnie, jak bastion twierdzy. Drzwi były zamknięte. Garaż był jasno oświetlony i na pierwszy rzut oka widać było, że jest wygodny, a nawet przytulny, jak bywają przytulne pracownie lub warsztaty, których gospodarze nie troszczą się o opinię otoczenia, lecz po prostu mieszkają tam i pracują.
Przed łazikiem stała szczupła kobieta z krótkimi, puszystymi, wijącymi się ciemnymi włosami, które opadały jej grzywką na czoło. Miała drobniutką twarz z ostrym podbródkiem i wielkimi oczyma, a kąciki jej pełnych warg były odrobinę uniesione do góry. Była widocznie pedantyczną czyścioszką, bowiem ani na kombinezonie, ani na twarzy, ani na wąskich dłoniach Pawłysz nie dostrzegł najmniejszej skazy. „Wody mają tu pod dostatkiem” — stwierdził w duchu.
— Doktor Pawłysz? — zapytała, ale nie czekała na odpowiedź. — Dzień dobry. Nazywam się Nina Rawwa. Jestem kierownikiem stacji. Zajmie pan pokój, w którym dotychczas mieszkał Streszny. Proszę odpocząć, a potem zjemy razem obiad.
— Dziękuję — odparł Pawłysz, z największym trudem zwalczając w sobie chęć wyznania, że niezmiernie miło jest ujrzeć nareszcie czystego człowieka.
Coś załomotało po dachu, jakby na garaż zwaliła się lawina kamieni. Zadrżały lampy, a jedna z nich pękła i rozsypała się.
Wszyscy znieruchomieli, a „lawina” nadal waliła w strop.
— Co to? — zapytał Pawłysz, ale nikt go nie usłyszał.
— Idziemy! — krzyknął Jim. — On teraz długo będzie tak hałasował.
— A nie mówiłem — powiedział Leskin — żeby pomalować dach na zielono!
— Należałoby… — zaczęła Mała Tatiana, ale Nina jej przerwała.
— Ani mi się waż. — Doskonale się rozumiały.
Pawłysz zwrócił uwagę na szeroki plaster, zakrywający niemal całe czoło Tatiany i kiedy odprowadzała go do jego pokoju, powiedział:
— Jeśli pani również ma jakieś zadrapanie, to proszę do mnie zajrzeć, bo może się zaognić.
— Już się prawie zagoiło — odparła Tania, lecz Pawłysz jej nie uwierzył.
— A w ogóle to blizny zdobią dzielnych zwiadowców. Zupełnie nie rozumiem Niny, która zapuściła sobie grzywkę, żeby nikt nie widział śladu smoczych pazurków. Dobrze przynajmniej, że nie straciła oka.
Zatrzymali się przed drzwiami.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Tania. — Tu mieszkał Streszny. Tylko proszę niczego nie przekładać. Doktor tego panu nie daruje. Jest pedantem.
— Obiad będzie za pól godziny — powiedziała Tatiana. — Przechodziliśmy obok jadalni. Trzecie drzwi stąd. Zapamięta pan?
— Dziękuję. A gdzie jest szpital?
— Nina wszystko panu opowie. Proszę się nie lękać o chorych. Gdyby tylko o nich chodziło, nie prosilibyśmy o pomoc. Będą następni — zakończyła z przekonaniem i natychmiast zmieniła temat — w szafie są rzeczy Stresznego. Może ich pan używać, on nie będzie miał tego za złe. Tam jest moskitiera i tak dalej.
Gdy Tatiana wyszła, Pawłysz postanowił się przebrać. Przyleciał w niebieskim codziennym mundurze Służby Kosmicznej i wyglądał teraz jak papuga wśród wróbli. Rozpakował torbę, wyjął mydło, szczotkę. Po umywalce nerwowo biegały malutkie owady, podobne do czarnych mróweczek. Spłukał je strumieniem wody, umył się i podszedł do okna. Przez kratę widać było zbocze wzgórza, na którego szczycie wznosiła się stacja. Na zboczu, zbiegającym w dół, ku lasowi, rosły niskie krzewy, między którymi stały rzadko krępe drzewa. A dalej, aż do horyzontu, rozciągała się smętna, szarozielona równina. Daleko, daleko w mgiełce majaczyło jeszcze jedno wzgórze. O jakieś trzy kilometry od stacji płynęła przez równinę rzeka, odbijając jasne, sinawe chmury, półprzeźroczyste, przepuszczające światło słoneczne. Dzięki temu wszystkie przedmioty rzucały lekkie, rozmyte cienie, a same stawały się bezcielesne i nie-ważkie. Placyk przed stacją był pusty i tylko na samym jego skraju, nad stojakiem jakiegoś przyrządu, unosił się rój owadów.
W kabinie pozostawały ślady bytności Stresznego. Na stoliku leżały książki, luźne kartki papieru, kasety. W kącie poniewierał się zwinięty w kłębek brudny kombinezon, ale łóżko było porządnie zasłane.
Na biurku królowała gruba księga w zielonej okładce. Pawłysz otworzy ją. Doktor, jak się okazało, był konserwatystą. Nie dość, że pisał pamiętnik, w dodatku pisał go piórem! Pismo Stresznego wydało się Pawłyszowi wyraźne, niemal kaligraficzne.
Oczy mimowolnie przebiegły pierwsze linijki:
„… Mój dziennik nie może przedstawiać wartości naukowej ani literackiej. W najlepszym razie jest to środek do uporządkowania własnych myśli…”
Pawłysz zatrzasnął pamiętnik. Nikt go nie upoważniał do czytania.
W tym samym momencie zorientował się, że minęło już czterdzieści minut. Nieładnie. Wszyscy zebrali się w jadalni, nowy człowiek na odległej stacji zawsze jest wydarzeniem, trzeba będzie odpowiadać na mnóstwo pytań, a przecież nie zawsze się wie, co nowego grają w Teatrze Wielkim i czy zakończono już budowę kopalni na Księżycu. Pawłysz przejrzał się w lustrze. Lekarz powinien dawać przykład — musi być zadbany, ogolony, porządnie ubrany. Wtedy rozległa się eksplozja.
Stacja zakołysała się. Ktoś przebiegł korytarzem i zrobiło się cicho.
Jadalnia była pusta. Ludzie opuścili ją w pośpiechu, bo czyste talerze stały na stole, spod pokrywki wazy sączyła się para, krzesła byty odsunięte, jedno z nich przewróciło się i nikt go nie podniósł…
— Ciągle te sekrety! — burknął zirytowany Pawłysz, stawiając krzesło na miejsce. — Zagadki, tajemnice, błędni rycerze. Zaraz okaże się, że zostałem tu sam, a pozostali zniknęli bez śladu.
W pustym pomieszczeniu głos zabrzmiał sztucznie i pretensjonalnie, Pawłysz więc zamilkł. Postał kilka chwil, nadstawiając ucha, a potem opuścił jadalnię i ruszył korytarzem w stronę wyjścia do garażu.
Stacja była niewielka, lecz sprawiała wrażenie rozległej z powodu mnóstwa drzwi, zakamarków i nisz, laboratoriów, magazynów oraz izdebek o niewiadomym przeznaczeniu. Pawłysz zatrzymał się przed drzwiami większymi od pozostałych, które, jak sądził, wiodły do garażu. Odrzwia były zamknięte od środka na solidny rygiel własnej roboty. Odsunął go z wysiłkiem i przekonał się, że był w błędzie: drzwi prowadziły na dwór. W twarz uderzył go powiew ciepłego, wilgotnego powietrza wypełnionego brzęczeniem owadów. Pawłysz zrobił krok do przodu, ale w tej samej chwili ktoś brutalnie chwycił go za ramię i szarpnął do tyłu.
Leskin zasuwał rygiel.
— Zwariował pan? — zapytał bezceremonialnie.
— Przepraszam — odparł Pawłysz — ale jeszcze nie poznałem miejscowych zwyczajów.
— Jeśli zamierza poznawać je pan w ten sposób — niedługo pan pożyje — oświadczył Leskin. Ku zdumieniu Pawłysza umył się i okazał się teraz całkiem statecznym mężczyzną około pięćdziesiątki, z twarzą pobrużdżoną tak głębokimi zmarszczkami, jakby natura rzeźbiła je stolarskim dłutem, a nie delikatnym rylcem.
— W najlepszym razie napuściłby pan pełną stację komarów — kontynuował Leskin. — Pozarażałby pan wszystkich febrą i siebie przede wszystkim. Proszę się nie obrażać, tylko przyzwyczajać. Niebawem widok otwartych drzwi również i w panu zacznie wzbudzać przerażenie. Szukał pan jadalni?
— Nie! Stołowników!
— Stołownicy są w garażu. Obiad się spóźni. Chciałem pana o tym zawiadomić.
Okazało się, że drzwi od garażu są obok.
— Proszę wejść — powiedział Leskin już bardziej przyjaznym tonem — oni zaraz wrócą.
Garaż był pusty. Łazik zniknął. Leskin coś usłyszał i pospieszył w stronę dźwigni otwierającej bramę wjazdową.
— Proszę się nie bać, doktorze — powiedział.
Pawłysz nie wiedział, czego się ma bać, ale na wszelki wypadek cofnął się pod ścianę.
W rozsuniętych wierzejach garażu ukazała się tępa maska łazika. Pojazd toczył się wolno, z godnością, niczym drwal wracający do domu z porządnym kawałem drewna. Równie uroczyście przetoczył się przez cały garaż i zatrzymał się dopiero pod ścianą. Holował za sobą ogromne szare cielsko, z którego zwisały dwie czarne szmaty wielkości żagli fregaty.
Na tle białego prostokąta wrót tańczyły dwie ludzkie figurki. Wyglądały jak kukiełki w teatrze cieni. Wymachiwały rączkami, biegały, podskakiwały. Coś wielkiego i ciemnego zasłoniło na moment światło i natychmiast rozległ się trzask wystrzału. Ktoś uniósł dźwignię i drzwi zamknęły się, odcinając hałas i krzątaninę.
— Czy są wszyscy? — zapytała Nina. Twarz miała zasłoniętą czymś w rodzaju czarczafu. W ręku trzymała pistolet.
— Wszyscy — odparł Jim, zeskakując z łazika. — Policzyłem.
Mała Tatiana podeszła do szarego cielska i postawiła na nim nogę.
— Maharadża Hajdarabadu i upolowany przez niego tygrys ludojad. Gdzie jest fotograf?
— Tatiana, nie wygłupiaj się — powiedział Leskin. — Może on jeszcze żyje.
— Nigdy tygrys nie uchodził z życiem spod lufy młodego maharadży — zaoponowała Tatiana.
Zgubiła gdzieś plaster i całe czoło miała we krwi. Pawłysz zauważył to mimochodem, gdy same nogi poniosły go w stronę potwora rozciągniętego na posadzce. To był smok. W każdym razie nie potrafił znaleźć innego określenia. Smok miał łeb co najmniej metrowej długości, błyszczące żółte zębiska i groźne wytrzeszczone szkliste ślepia. Czarne żagle okazały się skrzydłami.
A więc tak wyglądał winowajca wszystkich kłopotów i nieszczęść, teraz powalony i zwyciężony.
— Ładny ptaszek — powiedział Jim do Pawłysza. — Nie widywał go pan przedtem? Rozpiętość skrzydeł piętnaście metrów.
— Uchowaj Boże — powiedział Pawłysz. — Nie lubię takich znajomości.
Opodal stał niewysoki, łysiejący mężczyzna z pucołowatą poczciwą twarzą.
— To on was nękał? — zapytał go Pawłysz.
— Nękał? — jego sąsiad uśmiechnął się miękko, jakby przypadło mu do gustu samo brzmienie tego słowa. — Nękał. Delikatnie powiedziane! Jakby natrętny wielbiciel nękał swymi zalotami niewinną panienkę. Nie, on na nas polował. — Mężczyzna opierał się ciężko na lasce.
— To znaczy, że można wam pogratulować?
— Tak, to jest pierwszy — powiedziała Nina, odrzucając czarczaf z twarzy. — Poznajcie się: Leopold. Nasz sejsmolog i geofizyk.
— Spójrzcie — powiedziała Tatiana unosząc brzeg skrzydła. — Strzelałam do niego wczoraj i tu trafiłam.
— A co ze śmiertelnym strzałem maharadży? — zapytał Leopold, krzywiąc się. z bólu. Noga mu widać dokuczała, bo trzymał ją uniesiona do góry.
Spod skrzydła wysuwała się łapa zakończona pazurami przypominającymi jatagany.
— Można byłoby zrobić kindżał — powiedział Jim. — Na Ziemi kolekcjonerzy dadzą za taki nożyk każdą cenę.
— Jeszcze będziesz miał czas na gromadzenie pamiątek — powiedziała Nina. — Tego zwierzaka potniemy na drobne kawałki, żeby dokładnie poznać jego anatomię.
Zerknęła na Pawłysza, dając mu tym do zrozumienia, że to już jego robota.
— A więc on nie jest jedyny? — zapytał Pawłysz. Pytanie rozbawiło obecnych.
— A niby z kim wojowaliśmy, kiedy łazik wjeżdżał do garażu? — zapytała Tatiana. — Tam pozostali jego pałający żądzą zemsty krewniacy.
Jakby na potwierdzenie jej słów znów rozległo się łomotanie w dach. Dudniło tak, że trzeba było porozumiewać się na migi. Solidny garaż trząsł się w posadach i Pawłysz zapragnął jak najszybciej znaleźć się za drzwiami wiodącymi do wnętrza stacji. Jim pogroził sufitowi pięścią, ale ten gest nie wywarł żadnego wrażenia na sprawcach hałasu. Leskin wyjął pistolet i uniósł jego lufę do góry. Nina chwyciła go za rękę. Wszyscy stali z zadartymi głowami i czekali na rozwój wypadków. Czekali niedługo, bo dach nie wytrzymał. Metal pękł i przez powstałą szczelinę trysnęło białe światło, a Pawłysz dojrzał żółte jatagany, drące grubą blachę niczym papier.
Niedługa, lecz hałaśliwa i zawzięta walka ze smokiem, który koniecznie chciał pomścić śmierć swego krewniaka, pozostawiła w pamięci Pawłysza urywane, chaotyczne wspomnienia. Podobnie bywa z człowiekiem, który usiłuje sobie przypomnieć kolejność wydarzeń w kłótni rodzinnej, ale nie może dociec, od czego właściwie kłótnia się zaczęła. Pamiętał, jak Leskin strzelał do góry, pamiętał, jak smok przeciskał się przez dziurę, starając się schwytać któregoś z ludzi cofniętych pod ścianę, pamiętał, jak Jim uruchomił hydrant przeciwpożarowy i strumień wody bijący w otwartą paszczękę zmusił potwora do rejterady. Zupełnie jednak nie pamiętał, co robił on sam w ciągu tych dwóch lub trzech minut, chociaż miał nadzieję, że nie wykazał szczególnego tchórzostwa.
— No i po wszystkim — powiedziała Nina, patrząc w szeroki otwór z postrzępionymi krawędziami, nad którym przewalały się niskie chmury. — Trzeba będzie dziś w nocy naprawić dach. Są ochotnicy?
— Ja to zrobię — powiedział Jim. — Nie potrzebuję pomocników.
— A ja? — zapytał Pawłysz.
— Pan będzie musiał zająć się tym — Nina wskazała smoka.
— Tylko proszę przypadkiem czymś się od niego nie zarazić! — ostrzegł Leskin.
— A teraz wrócimy do jadalni — powiedziała Nina — i przystąpimy do spożywania przerwanego posiłku. Leopoldzie, idź do lazaretu, doktor zajrzy do ciebie po obiedzie.
Pawłysz pobieżnie opatrzył ranę Małej Tatiany, która z jednakowym stoicyzmem znosiła ból i wyrzuty lekarza, a nawet zdążyła mu w trakcie zabiegu opowiedzieć, w jaki sposób upolowali smoka.
— To jeszcze doktor Streszny wymyślił. Przecież żadna broń nie robi im najmniejszej krzywdy. Można nawet trafić w głowę i nic z tego. To paskudztwo ma taki mikroskopijny móżdżek, że po prostu szkoda pocisków. Streszny wpadł na pomysł, żeby zrobić kukłę człowieka i zaminować ją. Smok przez trzy dni nie brał przynęty. Może one po prostu reagują tylko na ruchomy cel…
— Dużo ich tu jest? Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, zaraz kończę.
— Nie szkodzi, jestem wytrzymała. One nie latają stadami. Już nauczyłam się je rozróżniać. Ten, którego wysadziliśmy w powietrze, jest stosunkowo niewielki. Ale bywają takie, że po prostu zasłaniają słońce. To chyba właśnie taki chciał się do nas dostać przez dach. Zazwyczaj krążą w niebie jak sępy i wtedy wcale się ich nie boję. Ale pikują jak kamień. Wystarczy sekunda i już są. Jeśli człowiek ubrany jest na czarno lub zielono, jeszcze można się uratować, ale każda jasna plama działa na nie, jak czerwona płachta na byka. Może pan zauważył, że my nawet twarze smarujemy sobie błotem?
— Zauważyłem.
— To nie jest patologiczne zamiłowanie do brudu, tylko konieczność.
— A bez błota nie można się obyć?
— A co tu można jeszcze wymyślić? Nie mamy teatralnych szminek, skafandry są jasne. W takim stroju w ogóle nie można wychodzić poza stację. Próbowaliśmy zasłaniać twarze chustkami. Nina nadal tak robi, ale w tutejszym upale jedynie ona potrafi tak pracować. Błoto jest wygodniejsze.
— Możemy iść?
— Idziemy.
— Proszę siadać, doktorze — powiedziała Nina. — Najwyższy czas zapoznać pana z sytuacją.
Pawłysz posłusznie usiadł. Mała Tatiana pobiegła karmić chorych.
— Można odnieść wrażenie, że chcieliśmy pana umyślnie nastraszyć. To nie planeta, tylko jakiś koszmar — powiedziała Nina. — Powieść grozy. Pilne wezwanie z odległej stacji, tam jakieś nieznane siły zabijają dzielnych eksplorerów. Zjawiają się dwaj nieznajomi z noszami, następuje zagadkowa podróż nad przerażającym globem…
Jim przyniósł garnek z zupą i napełnił talerze. Chochla w jego rękach wyglądała jak łyżeczka do kawy. Talerz też miał niecodzienny — widocznie woził go ze sobą — mieściło się w nim co najmniej trzy litry.
Tatiana wróciła z lazaretu i usiadła przy stole.
— Rozwiązanie tajemnicy kryło się w straszliwym potworze, który czyhał na spokojnych uczonych — powiedziała.
— I karmiono tego potwora młodziutkimi aspirantkami — dodał Jim.
Leskin nie brał udziału w zabawie. Pochylił się nad talerzem i jadł metodycznie, solennie, niczym dorosły, który przypadkiem znalazł się na kinderbalu.
— Jak to się stało, że do tej pory nic nie wiedziano o smokach? — zapytał Pawłysz.
— Sami się temu dziwimy — odparła Nina. — Pierwsza wyprawa nie wiadomo czemu nie wspomniała o nich nawet słowem. Wydaje mi się, że nad brzegiem morza, gdzie zwiadowcy rozbili obóz, była inna fauna i Inne problemy.
— Również nie zawsze przyjemne — dorzuciła Tatiana.
— Tak. A kiedy szukali miejsca na stałą stację, wpadło im w oko nasze wzgórze. Wówczas padały deszcze. Ulewy trwające od rana do wieczora. A podczas deszczu te stworzenia nie latają. Siedzą w swoich gniazdach.
— Teraz chodzimy tu z głowami zadartymi do góry — powiedziała Tatiana. — Dawniej było zupełnie inaczej, prawdziwy kurort. Kiedy skończyły się deszcze i przyszło ocieplenie, wybrałyśmy się z Niną na jakieś pomiary. Zostałam w łaziku, a ona wyszła na zewnątrz z aparaturą. Zupełnie nie mam pojęcia, w jaki sposób zdążyła zareagować. Siedziałam na miejscu kierowcy, a Nina nagle wskoczyła, zatrzasnęła właz, a on jak nie rąbnie w dach! Nie wiedziałam o co chodzi… Pamiętasz Nino?
Nina skinęła głową, a Pawłysz pozwolił sobie na refleksję, że zwierzchniczka stacji chyba nigdy nie chodziła po tej planecie tak beztrosko, jak po deptaku uzdrowiska.
— W porządku — powiedziała Nina, gdy Tatiana skończyła swą opowieść. — Wszystko jest jasne. Pawłysz już widział smoka. Ale mamy również inne problemy i najlepiej będzie się z nimi zapoznać od razu. Problemem numer dwa są komary. To nie komary, tylko harpie, dla mnie osobiście gorsze od smoków. Żądło długości centymetra przenika każdą tkaninę. Zaczynają na nas polować, gdy tylko zajdzie słońce. Kiedy pogryzą, człowiek zapada na febrę. I tak sobie żyjemy: w ciągu dnia smoki, nocą komary, a wskazania aparatów musimy przecież odczytywać przez całą dobę…
— Proszę nie sądzić — powiedział Leskin, który już skończył swoją zupę — że my się skarżymy. Wszędzie bywają trudności.
— Wcale nie myślałem…
— Chwileczkę. Z drugiej strony może pan zlekceważyć nasze problemy ze względu na lekkość, z jaką u nas, niestety, przyjęło się mówić o poważnych sprawach. Jeśli nie zdołamy podjąć skutecznych kroków zapobiegawczych, to nie wyobrażam sobie, czym się to może skończyć. Proszę jeść, zupa stygnie.
— On nie może — powiedziała Tatiana. — On myśli, w jaki sposób pozbyć się smoków. Wszyscy przez to przeszliśmy, doktorze.
Lazaret okazał się klitką nieco obszerniejszą od pozostałych. Pod jedną ścianą stały dwa łóżka. Jedno było zasłane, na drugim leżał Leopold. Po przeciwnej stronie, za parawanem, również stało łóżko. Spała na nim ciemnoskóra, kędzierzawa kobieta.
— Taniu, śpisz? — zapytał Leopold, kiedy Pawłysz skończył opatrywać mu nogę.
— Nie. Obudziłam się. Doktorze, chcę pana poznać — odezwał się słaby głos.
— Duża Tatiana miała gorączkę, wilgotne czoło i błyszczące oczy. Wargi na tle czekoladowej twarzy wydawały się jasnoniebieskie.
— Za godzinę zacznie się ostatni atak — powiedziała. — Już wiem, bo trzeci raz na to choruję. Ta febra jest punktualna jak zegarek. Za to nie boję się smoków, bo one nie napadają na czarnych.
— A w zeszłym tygodniu kto się na ciebie rzucił? Niedźwiedź?
— To był smok daltonista — odparła Tatiana i zerknęła kokieteryjnie na Pawłysza. Nowy doktor był w jej guście.
— Na półce powinien stać brulion Stresznego — powiedział Leopold. Tam jest historia choroby Tatiany.
Pawłysz sięgnął po brulion zapisany znajomym już charakterem i poczuł się tak, jakby przejął dyżur w klinice.
Kiedy Pawłysz dotarł wreszcie do garażu, smok był już rozciągnięty na podłodze — błoniaste skrzydła wyprostowane, szponiaste łapy przyciśnięte do brzucha, wyszczerzona paszczęka uniesiona do góry. Smok wyglądał teraz niemal tak, jak motyl przypięty szpilką do denka oszklonej gabloty.
Jim stał na dachu łazika i filmował smoka z góry. Pozostali czekali, aż skończy zdjęcia, i przeszkadzali mu cennymi radami. Zwłaszcza Leskin, który uważał, że Jim wszystko robi nieprawidłowo. Był astronomem i fotografowanie uważał za swą domenę.
Smok był przerażający. Łatwo było sobie wyobrazić, jaki jest za życia — opatrzony szczątkową świadomością pocisk o wadze co najmniej pół tony.
— I za co on nas tak nie lubi? — powiedziała w zadumie Mała Tatiana.
— Najgorsze jest to — stwierdziła Nina, dostrzegając wchodzącego Pawłysza — że nie możemy nieustannie kryć się przed smokami. Jak tak dalej pójdzie, one nas po kolei wykończą. — Nie jest pan zmęczony, doktorze? — zapytała. — Wobec tego proszę pokierować sekcją.
Pawłysz zrozumiał nagle, że oto skończyły się uroczystości powitalne. Od tej chwili nikt już nie będzie porównywał go ze Stresznym, przekonany z góry o tym, że poprzedni lekarz był lepszy. Zaczyna się praca. Objął dyżur i teraz musi wymyślić sposób na pozbycie się smoków.
… Koło północy poczuł się tak zmordowany, jakby przez cały dzień nosił kamienie. Najważniejsza robota była już poza nim — rozczłonkowany smok został po kawałku upchnięty w rozmaitych naczyniach i lodówkach. Prymitywna, lecz doskonale skonstruowana maszyna bojowa o stopniu komplikacji pterodaktyla. Tego zwierza było bardzo trudno zabić i mina-pułapka należała do optymalnych środków walki z nim. Jeszcze lepiej byłoby zaopatrzyć się w działko przeciwlotnicze. Inna rzecz, iż Pawłysz był pewien, że każde tego rodzaju zamówienie doprowadziłoby do przysłania na stację psychiatry zamiast zenitówki.
— No cóż — powiedział Jim, gdy Pawłysz przekazał mu tę informację. — Będziemy zakładać miny. — Olbrzym nigdy nie tracił humoru.
— Odnieś serce do lodówki. Potem zajmiemy się jego żołądkiem, i to będzie na dzisiaj wszystko.
— Pawłysz oswoił się już z sytuacją i nawet zaczął pomiatać naukowcami. Jim posłusznie zataszczył do lodówki w magazynie plastikowy worek z dziesięciokilogramowym sercem smoka.
O w pół do drugiej w nocy stwierdziwszy, iż żołądek smoka jest pusty, jeśli nie liczyć tuzina kamyków, Pawłysz ogłosił koniec dnia pracy, dość długiego pierwszego dnia na nieznanej planecie (jeszcze rano był kilka tysięcy kilometrów od tego rajskiego zakątka!). Długo mył się pod prysznicem, starając się bez większego skutku zmyć z siebie zapach smoka. W sąsiedniej kabinie pluskał się Jim.
— Dowiedziałeś się, doktorze, kogo żrą smoki? — zapytał, wycierając się.
— Nie żrą nikogo — odparł Pawłysz. — Wcale nie żartuję. Zasypiając na stojąco, dowlókł się do pokoju i zwalił na łóżko.
— Dzień dobry, doktorze — powiedział Jim. Stał nad łóżkiem Pawtysza z pochyloną głową, bo wszędzie musiał się pochylać. — Nie obudziłem cię?
Pytanie było retoryczne. Obudził Pawłysza.
— Jak długo spałem?
— Niedługo. Siedem godzin. Po wczorajszej robocie można by pospać dłużej, ale wybieram się z Małą Tanią do lasu i pomyślałem, że może cię to zainteresować. Przy okazji wywieziemy szczątki smoka, bo jakoś nie najlepiej pachną. A propos, Duża Tatiana już wstała i objęła dyżur w kuchni. Nawet zaparzyła herbatę, na wypadek jeśli masz zwyczaj jadać śniadanie. Strzeż się! Tatiana jest córką tropików, a tamtejsze niewiasty bywają gorącokrwiste. No dobra, pójdę załadować mięso.
Pawłysz zajrzał najpierw do lazaretu. Leopold czytał. Noga mu nie dokuczała. Pawłysz usiadł na krawędzi łóżka i pogadał z Leopoldem o różnych głupstwach. Lekarze lubią sobie w czasie porannego obchodu pogawędzić z rekonwalescentami. Poza tym doktor i chory czuli do siebie wzajemną sympatię i rozmowa sprawiała im przyjemność.
Duża Tatiana była w jadalni. Po wczorajszym ataku nie było nawet śladu. Ucieszyła się na widok doktora, a Pawłysz pomyślał, że należy ona do tych zdrowych i energicznych z natury ludzi, których życie bawi i fascynuje. Plamisty kombinezon leżał na niej, jak galowy mundur kapitana statku międzygwiezdnego.
— Witam słynnego pogromcę smoków! — powiedziała Tatiana. Odpłynęła do kuchni, pohałasowała tam naczyniami, a potem krzyknęła: — Kiedy wytępi pan wszystkie smoki, proszę zostawić mi jednego, malutkiego.
— Po co?
— W naszej wsi bardzo się z niego ucieszą. Starzy ludzie powiadają, że dawniej w naszych stronach żyło mnóstwo smoków. Potem wyginęły. Niektórzy do tej pory wierzą w te baśnie. Dawniej w ogóle było mnóstwo różnych zwierząt.
— A teraz?
— Teraz niektórych już nie ma.
— … Radzę panu zapoznać się z pracami naszego głównego teoretyka, doktora Stresznego. Powinien tu być gdzieś jego dziennik. Zawsze nas przekonywał, że jest ostatnim przedstawicielem rodu pamiętnikarzy.
— Widziałem ten dziennik, ale nikt mnie nie upoważniał do jego czytania.
— Streszny nie będzie tego miał panu za złe. Radzę przeczytać, może znajdzie pan jakieś pożyteczne informacje lub hipotezy, które ułatwią rozwiązanie zagadki.
Tatiana przyniosła kawę. Wszedł Jim.
— Czas w drogę — powiedział.
Jim odholował wózek ze ścierwem w dół, do śmietnika. Smoków nie było widać. Padał drobny, ale rzęsisty deszcz, a smoki takiej pogody nie lubią.
Potem łazik ruszył ku rzece, gdzie Jim miał robotę: jako geolog już dawno zamierzał zbadać obnażone skały urwiska, ale zawsze brakowało mu na to czasu.
Pawłysz siedział obok Małej Tani, która prowadziła pojazd.
— Dużo tu zwierzyny? — zapytał.
— Mało — odparła Tania. Zagryzła dolną wargę i potrząsnęła głową. Ciemny pukiel włosów opadł jej na bandaż. Wyglądała teraz jak malutki kowboj, któremu w czasie rodeo trafił się wyjątkowo perfidny mustang.
Łagodne brzegi strumienia, porośnięte krzewami i ostrą trawą, stawały się coraz bardziej strome, a sam strumień, uzupełniany wodą ze źródeł i deszczówką, przekształcał się w prawdziwą rzekę. Pasmo zgniłej trawy i połamanych gałęzi zaznaczało poziom, do którego woda sięgała w czasie powodzi. Łazik wgramolił się na gruby pień drzewa, zeskoczył na ziemię i znieruchomiał nad niezbyt wysokim urwiskiem, gdzie rzeka podmyła zbocze wzgórza.
Jim wyszedł pierwszy. Postał chwilę w pobliżu włazu, rozglądając się po niebie.
Zajmę się robotą — powiedział wreszcie — a wy, jeśli chcecie, możecie przespacerować się po okolicy. Tylko ostrożnie.
Pawłysz z Tanią przeszli kilkanaście kroków z biegiem rzeki i zatrzymali się nad przezroczystą bystrzyną, w której pływały błękitne rybki.
— A komary tu są?
— Nie wiem — odparła Tatiana, zarzucając na głowę kaptur, gdyż deszcz nieoczekiwanie się nasilił, a ciężkie krople wzburzyły powierzchnię rzeki i pokryły ją wielkimi bąblami.
Pawłysz dostrzegł na ziemi kłębek białej sierści. Podniósł go.
— Mówiła pani, że tu jest mało zwierząt…
— Jakiś świstak dostał się w czyjeś łapy. — Tatiana podeszła bliżej. — A pan z początku wydał mi się snobem. Tacy czasem zjawiają się u nas. Wszystko na nich błyszczy jak na starożytnym generale. Mundury prosto od krawca i pogardliwe spojrzenie z wyżyn swej funkcji. Ach, jacy wy wszyscy jesteście brudni i zaniedbani, jacy wy jesteście zwyczajni!
— Zmieniła pani zdanie?
— Smoka poćwiartował pan tak, jakby przez całe życie zajmował się wyłącznie patroszeniem tych zwierzątek.
Rozmawiając dotarli do lasu. Z jego głębi dobiegły jakieś szmery. Pawłysz chwycił Tanie za rękę. Dziewczyna znieruchomiała.
Zasłonięta niskimi krzewami polana wydawała się pusta i martwa, tylko z dołu dobiegały jakieś trzaski i mlaskanie. Ostrożnie zbliżyli się do skraju zarośli.
Dwa małe ptaki biły się nad obgryzionym do połowy szkieletem dużego zwierzęcia. Nie zwracając najmniejszej uwagi na nie, wielka stonoga wgryzała się w czaszkę, strącając na ziemię białe kłębuszki wełnistej sierści.
— Tatiana! Pawłysz! — krzyczał Jim. — Gdzie się podzieliście?
— Idziemy — powiedziała Tania. — To tylko świstak.
— Świstak? Myślałem, że one są małe.
— Duże, ale nieszkodliwe. Czasami spotykamy je w lesie. Jim stał przy łaziku. Deszcz ustał.
— Szybciej — krzyknął Jim. — Smok przyleciał!
Pawłysz zadarł głowę do góry. Przepuściwszy Tatianę przodem, wszedł do łazika i już zatrzaskując pokrywę włazu jeszcze raz spojrzał na niebo. Smok nadal krążył nad nimi, pozornie spokojny i nie przejawiający żadnych wrogich zamiarów.
Kiedy pojazd dotarł do wzgórza, niebo już zupełnie się przejaśniło. Chmury pędziły po nim w takim tempie, jakby spieszyły w inne okolice, gdzie pilnie potrzebny jest deszcz. Zrobiło się parno.
Pawłysz nie czekał, aż łazik podjedzie do garażu, otworzył właz i wyskoczył na elastyczną, udeptaną ziemię przed budynkiem stacji.
— Otworzę drzwi! — krzyknął do Jima.
— Wracaj! — zawołał Jim.
W tej samej chwili Pawłysz poczuł ostre ukłucie, potem jeszcze jedno… Napad komarów był nieoczekiwany i zdradziecki: przecież powinny zaczekać do wieczora. Stanął i zaczął się od nich opędzać.
Jim coś krzyczał.
Pawłysz zrozumiał, że jedynym ratunkiem jest jak najszybsze znalezienie się w garażu. Podbiegł do drzwi i chwycił za szeroką dźwignię, aby odsunąć wrota. Silnik łazika ryknął, jakby maszyna również beształa doktora. Odruchowo uniósł głowę i spojrzał w niebo.
Smok spadał na niego jak kamień.
Pawłysz nie mógł oderwać oczu od olbrzymiejącego z każdą chwilą, jak na filmie rysunkowym, potwora. Rozróżniał już zęby w otwartej paszczęce, a jednak nie potrafił zmusić się do ucieczki, szukania kryjówki, mysiej dziury, bo to było nierealne, to nie mogło go dotyczyć… Przecież tak spokojnie otwierał drzwi garażu i nigdy nie skrzywdził żadnego smoka.
W rzeczywistości Pawłyszowi tylko się wydawało, że stoi nieruchomo. Zdążył uskoczyć w bok i upaść wzdłuż ściany, a smok wyciągnął szpony i szczęknął nimi, jak kastanietami, o jakiś metr nad ziemią i kiedy zastanawiał się, dlaczego w szponach nie ma cieplutkiego i takiego smaczniutkiego ludzika, łazik, omal nie rozgniatając Pawłysza, podskoczył do ściany i potwór chcąc nie chcąc musiał u-nieść się do góry, przeklinając ludzką solidarność.
Drzwi garażu otworzyły się i Leskin, który przez nie wyskoczył, pomógł Pawłyszowi ukryć się w budynku. Łazik wpełzł za nim do środka i smokowi nie pozostało nic innego, jak tylko łomotać dziobem w pokiereszowane wrota.
— No, teraz do wieczora nie będzie można wysunąć nosa na dwór — powiedział z wyrzutem Leskin. — Deszcz ustał, smoki się powściekały, a co poniektórzy udają ruchome cele.
— Gratuluję chrztu bojowego — powiedziała podchodząc Nina Rawwa, spokojna i życzliwa, jak przystoi szefowi stacji.
— Jaka szkoda! — zmartwiła się Mała Tatiana. — Teraz rzeczywiście nie da się wyjść, a ja chciałam założyć nową minę.
— I czemuż to smoki nie lubią lekarzy? — zapytał refleksyjnie Jim, do nikogo się nie zwracając. — Umyślnie na nich polują!
— Smoki wiedzą, że kiedyś wreszcie zjawi się tu lekarz, który odgadnie, dlaczego smoki chcą nas pożreć — odparła Nina.
— I to nie będę ja? — zapytał Pawłysz.
— A wpadł pan już na jakiś ślad?
Pawłysz pomyślał, że zagrażające stale niebezpieczeństwo staje się składnikiem dnia powszedniego. Upłynie jeszcze kilka tygodni takiego życia i smoki zrównają się z komarami. Ludzie nauczą się strzelać do nich z procy, truć flitem, płoszyć strachami na wróble, i będą pracować. Nie można przecież zatrzymywać roboty tylko dlatego, że ugania się za wami niezniszczalny smok.
— Doktorze — powiedziała Nina. — Powinien pan odwiedzić swój gabinet w charakterze pacjenta. Ma pan skaleczony policzek, i w ogóle jest pan brudny jak nieszczęście. A lekarz powinien świecić przykładem.
Tak Pawłysz zawarł braterstwo krwi.
Pawłysz umył się, zakleił policzek plastrem i usiadł przy stole, żeby nieco odpocząć. Opanowała go zdradziecka niemoc. Nawet przy umiarkowanej wyobraźni nie trudno było przedstawić sobie, co by się z nim stało, gdyby smok sięgnął szponami pół metra dalej. A Pawłysz miał świetnie rozwiniętą wyobraźnię.
Wziął do ręki pamiętnik Stresznego, otworzył go i znów zamknął. Trzeba porozmawiać z Niną. Dziennik istotnie może się przydać.
Można było pomyśleć, że Nina usłyszała jego myśli, bo weszła do pokoju.
— Nie przeszkadzam? Z tym plastrem wygląda pan bardzo bojowo.
— Dziękuję, ale nie o to mi chodziło.
— Czyta pan notatki doktora?
— Chciałbym, ale nie mogę się na to zdecydować. Wątpię, aby ten dziennik był przeznaczony dla postronnych.
— Myli się pan. Streszny miał pewną słabość, być może odziedziczoną po jakimś grafomanie: nie tylko lubił czytać na głos wyjątki z dziennika, ale także podtykał go każdemu, kto próbował wymigać się od tej rozrywki pod pozorem, że nie znosi czytania na głos.
— Mówi pani o sobie?
— Tak. Może więc pan czytać spokojnie, Streszny będzie z tego zadowolony.
— Jim powiedział, że smoki nie lubią lekarzy… A jak to było ze Stresznym?
— Obserwował komary. Siedział w krzakach na zboczu, a kiedy szedł z powrotem, zamyślił się i zapomniał popatrzeć w niebo… A co to takiego?
Nina wpatrywała się w podłogę, po której czarnym łańcuszkiem biegły mróweczki.
— Widziałem je już wczoraj, ale nie sądziłem, że ich nie znacie.
— Nie, to coś nowego. Jeśli jeszcze i one gryzą… Pawłysz przypatrzył się uważnie czarnej nitce, która biegła do umywalki, zawracała i znikała pod łóżkiem.
— One spieszą się do wodopoju — powiedział. — i wygląda na to, że nie zwracają na nas najmniejszej uwagi.
— Oby to była prawda.
— Nina dzielnie niosła brzemię odpowiedzialności. Jest kierownikiem stacji, a więc za wszystko odpowiada. Pawłysz pomyślał, że młoda kobieta musi dysponować szczególnymi zaletami, aby zajmować stanowiska, które zazwyczaj piastują starzy wyjadacze, zwiadowcy, mający za sobą pobyt na co najmniej kilku planetach.
Znacznie później dowiedział się, że Nina należy właśnie do takich wyjadaczy. Była to jej szósta planeta i nikt w centrali nie wątpił, iż poradzi sobie z robotą nie gorzej od innych. Należała do tych miękkich z pozoru, zawsze spokojnych i uprzejmych żelaznych ludzików, którzy bez widocznego wysiłku ze swej strony zawsze bywają pierwsi — i w szkole, i na wyższej uczelni, i w pracy. Nina odpowiadała za wszystko i nikogo nie dziwiło, że los padł właśnie na nią. Ale żeby to zrozumieć, Pawłysz musiał spędzić na stacji niejeden dzień.
— Przyszłam do pana, gdyż pomyślałam, że nowy człowiek powinien innym okiem spojrzeć na nasze kłopoty. W nas wytworzyły się już stereotypy, które przeszkadzają w analizie sytuacji.
— Może jednak czymś dopiekliście smokom? Nina patrzyła na mrówczą ścieżkę.
— Trzeba będzie sprawdzić, w jaki sposób one dostały się do stacji. Zajmie się pan tym? Jak mogliśmy dokuczyć smokom?
— Agresja zwierząt zawsze jest czymś spowodowana.
— Nie napadaliśmy na nie i jesteśmy gotowi pójść na jakiś kompromis. Ale kompromisy dostępne są jedynie istotom rozumnym.
— Mogliście zrobić to nieświadomie. Na kogo jeszcze smoki napadają?
— Wczoraj zbadał pan żołądek jednego z nich.
— Nino, jesteś tu? — W drzwiach ukazała się Mała Tania. Jej kombinezon był ozdobiony naszyjnikiem z zębów smoka. Wyglądało to dość przerażająco.
— Leskin cię szuka. Utrzymuje, że pole magnetyczne zachowuje się nienormalnie.
— No i co z tego wynika?
— Jak zawsze jest przekonany, że to musi się źle skończyć.
— Pójdę do niego — powiedziała Nina. — Leskin jest pesymistą. Każda wyprawa badawcza musi mieć etatowego pesymistę. Podejrzewam, że psycholodzy umyślnie nam go podsunęli, aby zrównoważyć nieumiarkowany optymizm Tani.
Gdy obie kobiety wyszły, Pawłysz ponownie otworzył dziennik Stresznego.
Doktor istotnie lubił pisać szczegółowo i rozwlekle. Pawłysz wyobraził sobie, jak Streszny siedzi przy biurku z przechyloną na bok głową, jak zachwyca się piękną konstrukcją zdań, urodą długich akapitów i widokiem rzadkich, archaicznych słów. Pierwsze karty zajmował opis wzgórza, budowy stacji, życia codziennego. Dalej szły charakterystyki poszczególnych członków wyprawy, charakterystyki długie, szczegółowe, lecz ostrożne, doktor bowiem traktował swój pamiętnik jak utwór literacki i nie chciał nikogo urazić. Dopiero na piątej stronie Pawłysz natknął się na pierwszą myśl, mającą związek z obecnymi wydarzeniami.
„Deszcze wkrótce ustaną. Nastąpi wiosna. Planeta winna posiadać umiarkowanie bogatą faunę, a jej obecne ubóstwo skłonny jestem tłumaczyć niesprzyjającą porą roku. Mogę sobie wyobrazić, jak wraz ze wzrostem temperatury i pojawieniem się słońca z nor, z gniazd i kryjówek wypełzną, wybiegną, wylecą najrozmaitsze stworzenia, i że niektóre z nich mogą być dość pojętne, aby nawiązać z nami jakiś kontakt. Nie myślę tu o rozumie. Moje doświadczenie podpowiada mi, że ta planeta jeszcze nie dojrzała do rozwoju intelektu. Istnieje jednak pewna szansa, że nie zostaniemy zignorowani, gdyż jesteśmy zbyt widoczni, zbyt hałaśliwi, zbyt obcy i na swój sposób mimowolnie agresywni. Dziś rano miałem zatarg z Dużą Tatianą, która nadzorowała pracę robota budowlanego, kopiącego śmietnik stacji — wszak nie potrafimy niszczyć części odpadków i musimy je w jakiś sposób ukryć. Właśnie ukryć, nie naruszając przy tym normalnego życia naszego środowiska. Ta przemiła niewiasta z właściwą sobie lekkomyślnością zadowoliła się tym, że robot wykopał głęboki dół. „A gdzie hermetyczna pokrywa?” — zapytałem…
Minęło parę dni i przepowiednie doktora Stresznego zaczęły się sprawdzać.
„Dziś ukłuł mnie komar. Właściwie nie był to komar, lecz owad, którego funkcje w stosunku do nas, ludzi, podobne są do funkcji ziemskiego komara — jest mały, cichutko bzyka i, co najważniejsze, gryzie. Dlatego, aby nie obciążać naszej fantazji wymyślaniem nowych nazw, będziemy nazywać tego dokuczliwego insekta komarem. Natychmiast uprzedziłem Ninę, że należy podjąć kroki mające na celu odparcie agresji komarów. Właśnie agresji, podkreśliłem, bowiem najprawdopodobniej ten mały wampir nie jest przypadkowym, egzotycznym gościem na wzgórzu. Za nim pojawia, się inni amatorzy naszej krwi…”
W parę dni później Leopold zachorował na febrę. Trzęsło go przez trzy doby i przez trzy doby doktor Streszny walczył z wrogiem niewidzialnym, nieznanym i niezwyciężonym, ale na szczęście nie na tyle upartym, aby doprowadzić swą ofiarę do zguby. Na trzeci dzień febra ustąpiła. Doświadczenie lekarza w połączeniu z odrobiną szczęścia pozwoliło doktorowi skojarzyć chorobę z komarami i dlatego w ciągu tygodnia, podczas którego niemal wszyscy członkowie wyprawy (nie wyłączając samego Stresznego) zdążyli przebyć febrę, dziennik był całkowicie poświęcony komarom. Z tych notatek zainteresowało Pawłysza parę zdań, które podkreślił, aby ich nie zgubić.
„Komary gnieżdżą się gdzieś opodal stacji. Wylatują po zachodzie słońca i prawdopodobnie reagują na ciepło. Do tej pory nie wiem dwóch podstawowych rzeczy: kto poza nami stanowi obiekt napadu komarów i, po wtóre, jak wygląda ich cykl życiowy. W najbliższej wolnej chwili wybiorę się na poszukiwanie ich kryjówek”.
Doktor nie zdążył tego zrobić, gdyż pojawiły się smoki, niebezpieczeństwo o wiele groźniejsze od komarów. W pamiętniku szczegółowo opisano wszystkie wypadki ataku smoków na ludzi. Streszny usiłował znaleźć w nich jakaś logikę, jakieś prawidłowości. Sam postawił wykrzyknik na marginesie obok zdania: „Smok nie porzucił myśli o odpadnięciu Leopolda nawet wtedy, kiedy ten ukrył się już w budynku, starał się sforsować drzwi i wyciągnąć go na zewnątrz”.
Drzwi były otwarte i Pawłysz nie zauważył, kiedy weszła Mała Tatiana. Spostrzegł, że dziewczyna zagląda mu przez ramię i czyta dziennik wraz z nim dopiero wtedy, kiedy nad uchem szczęknęły mu smocze zęby jej naszyjnika.
— Nie chciałabym przeszkadzać, doktorze — powiedziała. — Ale dziś prawie uratowałam panu życie i dlatego nie może mnie pan wypędzić. Tym bardziej że ja również nam własną teorię.
— Słucham — powiedział Pawłysz, zamykając pamiętnik.
— To jasne, że smoki nie lubią ludzi. A wie pan, dlaczego? Kiedyś, jakieś dziesięć lat temu, wylądowała tu wyprawa międzygwiezdna. Nie nasza, tylko czyjaś tam. I byli tu antropoidzi. Podczas swego pobytu owi ludzie nabrali okropnej antypatii do smoków. Uganiali się za nimi, niszczyli ich gniazda, rozbijali młotkami smocze jaja i mordowali smoczęta. A smoki mają świetną pamięć, i teraz uznały, że ich wrogowie wrócili. Co pan o tym sądzi?
— A co pani proponuje? — Pawłysz wykręcił się od odpowiedzi.
— Ja? Na razie chodzić na czworakach, a w wolnych chwilach szukać śladów bazy tych, którzy byli tu przed nami.
— Dlaczego na czworakach?
— Żeby smoki nie brały nas za ludzi.
— To oczywista bzdura — powiedział Pawłysz, który uznał, że Tania żartuje, ale niemal w tej samej chwili pomyślał, że w tym żarcie kryje się ziarno prawdy. — Racja, kiedy smok mnie zaatakował, szczęknął pazurami zbyt wysoko.
— Aha — ucieszyła się Tania — przecież to jest przesłanka do eksperymentu. Prawda?
Pawłysz uśmiechnął się bez słowa, a Tatiana natychmiast wybiegła. Ponownie otworzył pamiętnik Stresznego. Na chybił trafił.
„Sądzę, że populacja wzgórza jest stabilna i ograniczona przestrzennie, zaś zasięg lotu komarów niewielki. Trzeba to sprawdzić, znacząc kilka osobników…”
Odwrócił kartę.
„…Kiedy nadchodzi noc i nie można zasnąć, bowiem nic równie skutecznie nie odpędza snu, jak nierozwiązany problem, to wyobraźnia, uwolniona od realiów dnia, rozsadza ramy logiki i podpowiada rozwiązania, które w pełnym świetle wydałyby się głupie, infantylne, naiwne… Dlatego piszę właśnie w nocy. Jest teraz trzecia i stacja śpi — chociaż nie, nie śpi Jim, który ma atak febry, niedawno zaglądałem do niego. Otaczają mnie wizje zrodzone z przeszłości tej planety, sceny, gdzie nie ma miejsca dla człowieka, w które człowiek nie daje się wkomponować, podobnie jak i dziś stanowi na tej planecie dysonans. Przywykliśmy obdarzać otaczający nas świat rozumem… To pozostałość owych odległych epok, kiedy i las, i góry, i morze, i Słońce były żywe, przeważnie złe i podstępne, a rzadko tylko dobre, kiedy były one istotami prawie nigdy nie zważającymi na słowa, myśli, wątpliwości człowieka pierwotnego. Świat, jeszcze nie podporządkowany ludziom, wrogi im, pełen był obcego rozumu, rzucającego przeciw człowiekowi deszcze i śniegi, wiatry, susze i bezwzględne drapieżniki… A tutaj? Czy aby za konsekwentną krwiożerczością smoków i komarów nie kryje się obca wola, obcy nam, wrogi rozum, dla którego nasi konkretni, gryzący przeciwnicy są niczym więcej, jak tylko narzędziami zemsty, a może po prostu leukocytami, wypędzającymi z organizmu obce ciała? Za oknem siąpi drobny deszcz, planeta przyczaiła się… Nie, pora spać”.
Na tym notatki się urwały. Doktorowi nie udało się już napisać nic więcej.
Pośrodku jadalni stała Mała Tania. Rozczochrana, z płonącymi oczami i smoczymi zębami połyskującymi na piersi. Nad nią wznosił się ponury Leskin. Nina siedziała przy stole i starała się zachować powagę.
— Gdybyś zginęła — tłumaczył Leskin Tani — musielibyśmy zwinąć stację. Czyżbyś sądziła, że ktoś pozwoli na dalsze funkcjonowanie wyprawy, w której zebrali się zwiadowcy, oddający się na pożarcie jakimś paskudnym stworom?
— Nie — odparła Mała Tania. — Wcale tak nie myślę.
— Aha — Leskin spostrzegł Pawłysza. — Podejrzewam, że doktor ma coś wspólnego z tym wybrykiem.
— Nie ma nic wspólnego — zapewnił go Pawłysz — gdyż nie wiem, o jaki wybryk chodzi.
— Taniu — powiedziała Nina czułym tonem — wtajemnicz doktora.
— Przysięgam, że Pawłysz nic o tym nie wiedział — zawołała Tatiana. — On nawet niczego nie podejrzewał. A w ogóle to wyprowadziłam łazika na placyk, narzuciłam na siebie koc, wysunęłam się przez dolny właz i wypełzłam na otwartą przestrzeń.
— Dżigit nie lęka się rogów i kopyt — zacytował tajemniczo Jim. W jego głosie nie było potępienia.
— Czołgałam się, a smoki latały nade mną.
— Nie latały, tylko pikowały — poprawił Leskin.
— I zanim Leskin, który obserwował to przez okno swojej pracowni, sforsował kratę, zapominając o drzwiach — kontynuowała Tania — przypełzłam z powrotem. A on jest zły, że nie zdążył mnie uratować.
— Rozumiem — powiedział Pawłysz. — Chciała pani sprawdzić, czy smoki napadają na pełzające stwory, i udawała takiego stwora.
— Jest pan bardzo bystry — zgodziła się Tatiana.
— A one się rzuciły — powiedział Jim. — Bardzo się cieszę, że doświadczenie się nie udało, bo w przeciwnym razie wszyscy musielibyśmy się czołgać. Wyobraźcie sobie mnie jako pełzacza.
Duża Tatiana krzyknęła z kuchni:
— Niosę bulion, przestańcie więc opowiadać swoje okropne historie, bo stracicie apetyt!
Pawłysz zajął swoje miejsce. Siedząca obok Nina zapytała go półgłosem:
— Zwrócił pan uwagę na to, że Tatiana odczołgała się na parę metrów i zdążyła wrócić? Smoki szczękały jej pazurami nad głową, ale chybiały.
— Właśnie! — zawołała Mała Tania, która dosłyszała ostatnie zdanie.
— Mężczyźni mogą pełzać wyłącznie u moich stóp — podsumowała dyskusję Duża Tatiana. — Do kobiet się to nie odnosi. Niech pan to zapamięta, doktorze, i nie waży się poniżać przed smokami.
— Zapamiętam — powiedział Pawłysz.
— A jednak nie potrafią zapanować nad oburzeniem — wtrącił się Leskin. — Przecież nie można regularnie obracać w żart wszystkich tragicznych aspektów naszego pobytu na tej planecie. — Śmiejecie się, zapominając nie tylko o skandalicznym pogwałceniu dyscypliny przez Tatianę, ale również o tym, że nasze postępowanie doprowadzi do tego, że smoki nas wszystkich wytępią.
Wieczorem, kiedy słońce zaszło i smoki odleciały, a komary jeszcze na dobre nie zabrały się do swojej mokrej roboty, stacja opustoszała. Wszyscy mieli mnóstwo pilnych spraw, wszyscy wypadli z harmonogramu i spieszyli nadrobić godziny przymusowej bezczynności. Pawłysz dopędził Jima przy wyjściu.
— Bardzo się spieszysz?
— Nie, nie bardzo. — Uprzejmość i życzliwość należały do mocnych stron charakteru pilota. Z pewnością w szkole pozwalał ściągać niezbyt pilnym kolegom, a teraz wszyscy go wyzyskiwali. Było oczywiste, że Jim się spieszy, gdyż poza swoimi aparatami musiał skontrolować również czujniki Lepolda. Ale cóż robić, Pawłysz też nie był święty.
— Jim, pokaż mi nory.
— Jakie nory?
— Doktor Streszny zaobserwował, że komary wylatują z nor.
— One chyba zewsząd wylatują. Ale chodźmy, pokażę ci te nory.
Jim szedł przodem, opatulony w koc z przyszytymi na przegubach rąk gumowymi mankietami. Na głowie miał plastikową konstrukcję, przypominającą hełm starożytnego nurka. Wielkie okulary i maska z gazy nadawały mu wygląd polarnika resztkami sił dążącego do bieguna. Pawłysz wiedział, że niewiele się od niego różni. Swoją odzież ochronną odziedziczył po Stresznym, a Leopold złota rączka, dopasował mu ten strój i udoskonalił.
— Patrz — powiedział Jim, zatrzymując się nad urwiskiem. — Nory.
Całe urwisko było usypane jamkami o średnicy jakichś 30 centymetrów.
— Co tu się gnieździ poza komarami?
— Streszny myślał, że świstaki. One w porze deszczowej siedzą w norach, a podczas suszy przenoszą się do lasu.
— One też gryzą?
— Coś ty, są zupełnie nieszkodliwe. Prawie nie mają pyszczka, tylko ryjek. Grzebią nim w ziemi i wyszukują owady.
— Nie widzę żadnego podobieństwa do świstaków.
— Ktoś je tak ochrzcił i nazwa się przyjęła. Gdyby ten pierwszy nazwał je mrówkojadami, byłyby mrówkojadami… Pójdę już, dobrze?
Pawłysz przykucnął obok norki i postanowił poczekać. Prószył deszcz, smoków więc można było się nie obawiać. Komary już latały dokoła, ale było ich niewiele. Odzież ochronna i podwójne rękawiczki grzały niczym piec. Nory wyglądały jak ślepia potwora. Nitki prowadzące do sedna zagadki przecinały się gdzieś w pobliżu, ale na razie nie można ich było dostrzec…
Z nory wytrysnęło nagle coś na kształt kłębu pary. Chmurka rozszerzyła się ku górze, rozsnuwała jak wachlarz na wietrze. Pawłysz wytężył wzrok. Rany boskie! To przecież komary! Dziesiątki tysięcy owadów porzucały swe kryjówki i udawały się na polowanie. Streszny miał rację, komary gnieździły się w norach.
Owady reagowały na ciepło i zbaczały z kursu, aby spróbować krwi Pawłysza. Ciągnęły nie tylko z najbliższej jaskini, ale także z odległych krzewów w dole zbocza…
W niespełna minutę później nerwy odmówiły doktorowi posłuszeństwa. Zerwał się na równe nogi i jak szalony popędził w kierunku stacji. Był pokryty owadami jak choinka szronem i musiał długo je opłukiwać pod gorącym prysznicem. Wymyślił za to niezłą metodę walki z komarami: wystarczy ustawić w pobliżu nor coś ciepłego i pułapka gotowa.
Trzy komary zachował i przyniósł je w pudełeczku do swego pokoju. Rozebrał się, wysunął na parę centymetrów szufladę biurka, włożył tam pudełko, uchylił wieczko i wytężył uwagę. Nie czekał długo. Komary wyprysnęły ze szczeliny niczym myśliwce przechwytujace i, ani razu nie zbaczając z kursu, wpiły się w wyciągniętą naprzeciw rękę. Pawłysz ze stoicyzmem zniósł ukłucia i z pewnym obrzydzeniem patrzył, jak ciała wampirów nabrzmiewały jego krwią. Wreszcie nassały się i syte, jeden za drugim, uniosły się w powietrze, aby poszukać zacisznego kącika, w którym mogłyby odpocząć po ciężkiej robocie. Taki kącik znalazł się na ścianie między łóżkiem a umywalką.
Pawłysz kartkował pamiętnik Stresznego i zerkał na komary, które spokojnie drzemały na ścianie. Może ich to nie obejmuje… Nagle jeden z komarów machnął skrzydełkami, spróbował wzlecieć, ale nie zdołał i upadł na podłogę. Upadł i znieruchomiał. Po paru sekundach za jego przykładem poszedł drugi i trzeci.
Pawłysz przykucnął. Komary leżały na podłodze łapkami do góry. Zdechły. Można było sobie darować wszelkie analizy. Komary otruły się jego krwią. Prawo wzajemnej nie jadalności (cóż za odkrycie w dziedzinie biologii i kanibalizmu!) obowiązywało na tej planecie wszystkich. Stosun! ludzi z miejscową fauną nigdy nie nabiorą charakteru gastronomicznego. Komary ciągnęły wyłącznie do ciepa.
— Czy nie dałoby się obejrzeć jakiegoś świstaka? — zapytał podczas kolacji Pawłysz, zwracając się do Niny.
— Nie widziałam ich w pobliżu — odparła zapytana. — Tylko przelotnie. One są bardzo płochliwe i ostrożne.
— Przypominają pingwiny — powiedziała Duża Tatiana.
— Postaram się schwytać jednego — obiecała Mała Tania. — Widziałam na dole zamieszkałą norę.
Świstak był potrzebny Pawłyszowi, bo komary gnieździły się w świstaczych norach. Tatiana przyniosła świstaka już następnego ranka.
— Doktorze — zawołała, wpadając do lazaretu, gdzie Pawłysz gimnastykował Leopolda. — Zadanie wykonane, jeniec czeka.
Pawłysz natychmiast włączył się do gry.
— Sam go przesłucham. Gdzie go umieszczono?
— Leży związany w czołgu.
— Nie stawiał oporu?
— Nie. Chciałam go wnieść do stacji, ale Nina zabroniła.
— Dlaczego? — zapytał Pawłysz, idąc korytarzem z Tanią. — Przecież na dworze latają smoki.
— Ona myśli, że świstak może nas zarazić. Czy z nią w ogóle można dyskutować?
— Nie boję się smoków. Kto dziś boi się smoków?
— Nina ma rację… Deszcz pada?
— Smoków nie widać. Proszę się nie bać.
Łazik stał obok garażu. Przy uchylonych wrotach czekała na nich Nina, która tego dnia pełniła dyżur kuchenny i dlatego miała na sobie fartuszek z falbankami, który jednak nie zdołał uczynić z niej słodkiej kobietki. Nawet grzywka, która miała zasłaniać bliznę na czole i świetnie harmonizowała z fartuszkiem, nie poprawiała sytuacji. Nina rozszyfrowała spojrzenie Pawłysza i powiedziała:
— Doskonale gotuję. Sam się pan o tym przekona, i natychmiast dodała już innym tonem.
— Pawłysz, jeżeli to jest absolutnie niezbędne, proszę, aby wyłącznie pan zajmował się tym zwierzęciem. Nie pozwolę nikomu go dotknąć. Ten świstak jest prawie zdechły, wygląda jak zaczadziały.
— Skąd wiesz? — oburzyła się Tania. — On przecież leży w łaziku. Nikt go poza mną nie widział. To przemiłe zwierzątko.
— Zaglądałam do środka. Ja też jestem ciekawa… Tatiano!
Tatiana już była przy łaziku. Otworzyła właz i zanim Pawłysz zdążył jej pomóc, wyciągnęła związanego świstaka na zewnątrz.
— Ja już go dotykałam — powiedziała tonem wyjaśnienia. Pawłysz pochylił się nad świstakiem, który leżał na boku i szybko oddychał. Był wielkości średniego psa, miał krągłe, podłużne ciało z krótkimi łapkami i nóżkami i gdyby postawić go słupka przy norze, — można byłyby wziąć go za prawdziwego świstaka. Na tym podobieństwo się kończyło — wystarczyło zerknąć na wyciągniętą w ryjek białą mordkę. Świstak szamotał się, usiłując zrzucić pęta, ale robił to bez najmniejszego przekonania, jakby chciał pokazać, że nie pogodził się z losem tak bardzo, jak to na pierwszy rzut oka wygląda.
— Tylko proszę go nie rozwiązywać — ostrzegła Tatiana — bo ucieknie. — Gdzie panu następnego złapię? świstaki nie leżą na ulicy.
Świstak westchnął. On akurat leżał „na ulicy”.
Kilka komarów latało nad zwierzakiem. W każdej chwili mógł zjawić się również smok. Pawłysz odsunął Tanie i wziął świstaka na ręce. Zwierzak był lekki i gorący.
Zdechł w pół godziny później. Był wycieńczony, chory na wszystkie swoje choroby (Nina jak zawsze miała rację), więc Pawłysz nie zdołał go uratować, ale zbadał mu krew i treść żołądka. Świstak mimo wszystko przysłużył się nauce.
Mozaika układała się w dość logiczną całość i brakowało tylko ostatniego kamyka. Kiedy Pawłysz badał swoją ofiarę, do laboratorium zajrzała Nina i zadała kilka pytań. Z ich treści wynikało, że domyśla się, o co mu chodzi.
Ostatni kamyk znalazł się późnym wieczorem.
Pawłysz grał w jadalni w szachy z sympatycznym Leopoldem i niespiesznie gawędził z nim o sztuce — obaj przekładali Botticellego nad Rafaela i odrobinę chełpili się własną odwagą. Nagle do pokoju wtargnęła Duża Tatiana ubrana w strój ochronny, straszna jak Marsjanin ze starego obrazka, i zrywając maskę zawołała:
— Dłużej w tym piekle nie będę pracować! Wyślijcie mnie na Jowisza albo na Merkurego, tam przynajmniej nie ma powietrza i w ogóle nic nie ma!
— Co się stało? — Pawłysz poderwał się na równe nogi.
— Nina pana prosi, doktorze. Uważa, że to pana zainteresuje. To jakiś potwór, ona nawet myszy się nie boi. Tego już za wiele. Dokąd to? Proszę się najpierw ubrać, bo tam są komary. A ciebie, Poi, nigdzie nie puszczę. Zostałeś bez nogi, a teraz chcesz nadstawiać głowę… Zagram z tobą w szachy.
Leopold naturalnie jej nie usłuchał. Dopędził Pawłysza w komorze wyjściowej. Ubrany był tak dziwacznie i niecodziennie, że Pawłysz dopiero po chwili opanował śmiech: miał na sobie płaszcz Tatiany. Pawłysz ujął go pod ramię i ten na jednej nodze dobrnął do wyjścia. Zadrzwiami oślepił ich promień reflektora, a głos Jima zawołał: — Stójcie! Kto uczyni choć jeden krok, zginie! Pawłysz nie bardzo wiedział, czy geolog żartuje, czy też cytuje niezbyt dokładnie kolejnego klasyka, ale posłusznie znieruchomiał. Głos Jima dobiegał z ciemności za reflektorem.
— Są na kopule obserwatorium — powiedział Leopold. Pawłysz rozejrzał się dokoła, ale nic nie zobaczył. Potem opuścił wzrok.
Cały placyk był pokryty czarnym, sfalowanym dywanem. Odnosiło się wrażenie, że ziemia otworzyła swoje pory i wypuściła na zewnątrz niezliczone mrowie owadów. Placyk wyglądał jak jeziorko ropy naftowej.
— Doktorze, widział pan kiedyś coś podobnego? — zapytała Nina z góry.
— Nie, Bozia strzegła — odparł Pawłysz, opędzając się od komarów.
— Jeśli to potrwa dłużej — powiedział Leskin — trzeba będzie ewakuować stację.
Owady przelewały się tuż za progiem, o pół metra od butów Pawłysza. W ich bezsensownym na pierwszy rzut oka mrowieniu wyczuwało się jakiś system, jakiś cel. i chociaż każda mrówka biegła w swoją stronę, całe morze stopniowo przesuwało się w prawo, ku skrajowi wzgórza.
— Czy one tu skądś przyszły? — zapytał Pawłysz. — Może ktoś widział, jak to się zaczęło?
Głos małej Tatiany nagle odezwał się z dachu tuż nad głową Pawłysza, jakby z księżyca, który akurat wzeszedł, jakby umyślnie po to, żeby oświecić tę scenę.
— Poszłam do magazynu po części zapasowe do radiostacji i zobaczyłam, że mrówki biegają. Wówczas zawołałam Ninę, która była z Leskinem w obserwatorium. Przyszedł też Jim. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że musiałam wycofać się na dach, a oni na kopułę.
— Ciekawe, czy tak będzie już zawsze, czy też to tylko przejściowe zjawisko?
— Przejściowe — powiedział Pawłysz, robiąc krok do przodu. — Mrówki nie gryzą. — Rozsunął nogą strumień owadów, który coraz szybciej, niczym wodospad, staczał się poza granicę oświetlonego kręgu.
Kiedy wszyscy zeszli już ze swoich stanowisk obserwacyjnych, jedynie ariergarda mrówczej armii uwijała się po placyku. Grunt był spulchniony, jakby ktoś przejechał po nim grabiami.
— To znaczy, że one wypełzły wprost spod ziemi? — Tak, widziałam to — odparła Tatiana.
— Wiecie co? To mi przypomina migrację lemingów — powiedziała Nina.
Pawłysz skinął głową. Zgadzał się z Niną, bo sam miał podobne skojarzenia. Był teraz w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że ze smokami można sobie poradzić, i że wie, jak to zrobić. Ale dziesięć procent ryzyka skłoniło go do milczenia. Postanowił nie narzucać innym swojej recepty, a przynajmniej zaczekać z tym do jutra.
Przy śniadaniu Nina zapytała:
— Doktorze, będzie panu potrzebny łazik?
— Właśnie chciałem o to panią prosić.
— Widzę, że Newtonowi spadło jabłko? — zapytał Jim.
— Spadło — zgodził się Pawłysz. — Teraz trzeba je tylko podnieść.
— Taniu, sprawdź akumulatory — powiedziała Nina. — W obie strony będzie ze dwadzieścia pięć kilometrów zupełnego bezdroża.
— Nino! — wykrzyknął Pawłysz. — Pani jest genialna.
— Wcale nie jestem tego pewna — odparła Nina. — Powinnam już dawno się domyślić.
— Nasza Nina jest we wszystkim pierwsza — poparła Pawłysza Mała Tatiana. — Nawet w biologii. Dokąd jedziemy, doktorze?
Pawłysz spojrzał pytająco na Ninę.
— Sława, po co ta kokieteria? — uśmiechnęła się Nina. — Przecież wie pan lepiej ode mnie. Na sąsiednie wzgórze. Zgadza się?
— Zgadza się.
— Z doktorem pojedzie Mała Tania i Jim. Reszta zostanie tu.
— Ostatecznie nie mam w tej chwili nic do roboty — powiedział Leskin.
Droga przez las okazała się bardzo uciążliwa i trudna. Łazik, kierowany twarda, ale nie zawsze rozsądną ręką Tani, skakał niczym pasikonik. To po prostu cud, że pasażerowie nie połamali sobie rąk i nóg.
— Jeżeli dobrze zrozumiałem — odezwał się Leskin, kiedy łazik zwolnił, przedzierając się przez krzaki — jedziemy obejrzeć siedlisko smoków. Jeśli wierzyć naszej zwierzchniczce i Pawłyszowi, przylatują one z sąsiedniego wzgórza. No cóż, to logiczne…
Zamilkł, czekając na relacje Pawłysza.
— Zadamy im cios wprost w ich gnieździe?
Pawłysz dopiero teraz zauważył, że Leskin wziął ze sobą pistolet. Jim również to spostrzegł i powiedział:
— Ale nie z twojej armaty.
— Nie prosiłem o zabieranie ze sobą broni — powiedział Pawłysz.
— Nie jestem takim altruistą, jak pan, doktorze. Przecież nie wiadomo, co nas tam czeka. Moje doświadczenie podpowiada mi…
Tatiana skrzywiła się niechętnie i zmusiła swój pojazd do skoku przez niezbyt szeroki wąwozik. Pasażerowie powpadali na siebie i rozmowę trzeba było na chwilę przerwać. Kiedy łazik ponownie znalazł się na stosunkowo równym terenie, Mała Tatiana powiedziała:
— Pawłysz działa z pobudek humanitarnych, a my, zwiadowcy, jesteśmy ludźmi okrutnymi. Doktor nie pozwoli skrzywdzić nieszkodliwych maleństw. Przecież one mają dzieci. A Leskin wyjdzie im naprzeciw z gałązką palmową. Bardzo dobrze, że Nina pozwoliła mu z nami pojechać. W końcu stacja może obejść się bez astronoma.
— Pan rzeczywiście uważa — powiedział Leskin, nie zwracając uwagi na zaczepkę Tani — że smoki trzeba oszczędzać?
— Nie tylko ja. Nina również tak uważa, i Tania chyba też…
— Kocham je nad życie — powiedziała Tania i dodała gazu.
Pawłysz chwycił za pas przy siedzeniu i wygłosił monolog:
— Ludzkość — powiedział z emfazą — jest największym z przestępców i jedynie długa skrucha pozwoli jej uzyskać przebaczenie za grzechy. Ktoś mądry powiedział: „Tam gdzie pojawia się człowiek, przyroda zamienia się w środowisko naturalne”. Wielkim nakładem sił dostosowywaliśmy to środowisko do własnych potrzeb, nie myśląc wcale o przyrodzie. Wytępiliśmy mnóstwo żywych istot, niektóre z nich całkowicie.
— A pan teraz oskarża nas — wtrącił Jim — o zamach na przyrodę tej planety, podjęty wyłącznie w tym celu, aby smoki nas nie zżarły.
— Chętnie zostawilibyśmy je w spokoju — powiedziała Tatiana — ale one mają do nas jakieś pretensje. Trzymajcie się!
Znów skoczyli. Pawłysz już dawno przestał liczyć wstrząsy i wyboje. Łazik krążył po dziewiczym lesie, przedzierał się przez strumienie i wąwozy.
— Wszyscy myślimy i działamy zgodnie z odwiecznymi stereotypami — powiedział Pawłysz. — Każdy z tu obecnych jest człowiekiem wykształconym, słuchał wykładów o nieingerencji i tak dalej. Każdy gotów jest przestrzegać zasad, które ludzkość z takim trudem wypracowała. Ale wystarczył pierwszy atak, aby odezwał się w nas myśliwy. Zabij smoka! — Oto wasze hasło.
— Doktorze, proszę nie uogólniać — zaoponowała Tatiana. — Myśliwy obudził się jedynie w duszy Leskina. On nie wierzy w przyjaźń z drapieżcami.
— Nie wierzę — powiedział twardo Leskin.
Pawłysz zrozumiał, że jego monolog nie wywarł na słuchaczach zbyt wielkiego wrażenia. Oni to wszystko wiedzieli nie gorzej od niego. Dobrze jest dyskutować w bezpiecznym łaziku, ale znacznie gorzej, kiedy trzeba odczytywać wskazania przyrządów, a nad głową krąży smok, który nie słyszał o ekologii i humanizmie.
Łazik sforsował wpław szeroką rzekę, wygramolił się na przeciwległy brzeg i zaczął wolno wspinać się po zboczu, omijając wielkie drzewa.
— Mam wjechać na wzgórze? — zapytała Tatiana.
— Już jesteśmy na miejscu? — zdziwił się Pawłysz. Wobec tego lepiej będzie wjechać nieco wyżej i znaleźć kawałek otwartego terenu, ale tak, żeby zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.
— Trzeba będzie kołować — powiedziała Tatiana — i w rezultacie narobimy więcej hałasu, niż gdybyśmy wjeżdżali na wzgórze prosto.
— No, jak uważasz.
Łazik zamruczał i ruszył przez zarośla. Zrobiło się jaśniej. Potem wóz zakołysał się i znalazł się na płaskim tarasie. Za iluminatorami rozciągało się niskie urwisko usiane norami świstaków. Stanęli.
— Omal nie przejechałam świstaka — powiedziała Tatiana. — Wyskoczył mi gamoń wprost pod maskę. Nie zna przepisów ruchu drogowego.
Pawłysz wyjrzał przez boczny iluminator i dostrzegł, jak z nory o jakieś pięć metrów od niego wysuwa się wąski, biały pyszczek z ryjkiem wyciągniętym jak do pocałunku. Malutkie czarne ślepka patrzyły z wyrzutem na pojazd. Ryjek był czarny od pokrywających go mrówek. Świstakowi przerwano posiłek.
— Patrzcie — zawołała Tania — odpędzają małe!
Przez polanę rozkołysanym krokiem biegł świstak. Przednie łapy majtały mu się nad brzuchem. Popędzał nimi w kierunku nory dwoje młodych, które opierały się i próbowały czmychnąć w bok, aby obejrzeć sobie z bliska dziwnego gościa. Wreszcie rodzicielowi udało się zapędzić latorośle do nory i zatkać ją swoim ciałem tak, że na zewnątrz sterczały tylko okrągłe, białe pośladki.
— Pojedziemy dalej? — zapytała Tania.
— Tak, one się nas boją. Wydostańmy się na płaski szczyt.
Na górze roiło się od świstaków. Były ich tam całe setki. Na widok łazika porzucały swoje zajęcia, stawały słupka, a potem albo uciekały co sił w nogach, albo oddalały się z godnością. Nad świstakami unosiły się chmary komarów, ale zwierzaki nie zwracały na nie najmniejszej uwagi.
Łazik przetoczył się przez niski grzebień i znieruchomiał na skraju rozległego, nagiego placyku, gdzie rosło gigantyczne, poskręcane przez wichry drzewo.
Placyk był pusty, ale najwyraźniej zamieszkały, bo gdzieniegdzie leżały na nim zwiędłe gałęzie i wielkie kule smoczego pomiotu. Ziemia była dokładnie udeptana. „Wielka szkoda — pomyślał Pawłysz — że wyprawa dotarła tu w porze deszczowej. Ulewy spłukały z naszego wzgórza wszystkie te rzucające się w oczy ślady czyjegoś siedliska”.
— Smocza jama — powiedział Leskin z dziwnym naciskiem w głosie.
— Mógłby pan schować pistolet — zwrócił się do niego Pawłysz.
— Nie będę strzelał bez potrzeby — w głosie Leskina zabrzmiało ostrzeżenie, jakby Pawłysz chciał oddać jego towarzyszy na pożarcie smokom, a on był jedynym ich obrońcą.
— A co z humanizmem? — zapytała Tania.
— Wszystko w granicach rozsądku — odparł Leskin ze śmiertelną powagą.
Pawłysz odsunął boczny właz.
— Komary nalecą — ostrzegł Jim.
— Wątpię.
— Spójrzcie — powiedziała Tatiana.-Tam, pod drzewa. W zagłębieniu między korzeniami leżały na podściółce z gałęzi trzy okrągłe jaja o średnicy co najmniej pół metra.
— Tatiana, podjedź tam — rozkazał Leskin.
— Co pan zamierza?
— Doktorze, proszę się nie wtrącać! — wybuchnął Leskin. — Dość już słusznych słów i rozumnych działań. Pańscy ulubieńcy są krwawymi drapieżcami, którzy zawsze będą zagrażać ludziom. Jeśli można zmniejszyć liczbę tych stworów, trzeba koniecznie to zrobić!
— To mi wygląda na atak histerii. — Pawłysz starał się mówić spokojnym tonem. — Usiłuje pan zrównać się z miejscowymi zwierzętami i zaprowadzić porządek w ich świecie z pozycji siły.
— Nie w ich świecie! W naszym świecie! Ten świat już nigdy nie będzie taki, jakim był przed zjawieniem się człowieka. Musimy uczynić ten świat wygodnym i bezpiecznym dla ludzi.
Pawłysz zerknął na Jima i Tanie. Po czyjej są stronie?
— Leskin. niczego w ten sposób nie osiągniesz — powiedział Jim.
Astronom opuścił pistolet. Wybuch minął, ale pozostał niesmak po niepotrzebnej sprzeczce. Tatiana, usiłując rozładować napięcie, powiedziała:
— Weźmiemy sobie jedno jajko? Największe we wszechświecie. Muzea nie wybaczą nam, jeśli tego nie zrobimy.
— Może następnym razem? — zapytał Pawłysz, ale bez szczególnego przekonania.
Łazik podjechał do drzewa. Pawłysz zerknął na Leskina, który siedział spokojnie, ale unikał jego wzroku. Pawłysz wysunął się z włazu i popatrzył w górę. Niebo było czyste.
— Proszę się nie lękać — powiedział Leskin — w razie czego osłonię pana.
Pawłysz zeskoczył na wydeptaną ziemię. Leskin wyszedł za nim i zatrzymał się, przyciskając się plecami do karoserii. Pozornie pogodził się z sytuacją, ale Pawłysza nie opuszczało wrażenie, że astronom czeka na byle pretekst, aby otworzyć ogień. „Musimy zaraz stąd odjechać” — pomyślał. Podniósł najbliższe jajo i podał je Tani. Jajo było ciężkie i śliskie.
— Spójrzcie, jakie urocze maleństwo! — Tatiana wysunęła się do pasa z górnego włazu.
Przez placyk w kierunku łazika dreptało świstaczątko. Wyciągnęło ryjek, rozcapierzyło łapki i w ogóle było uosobieniem ciekawości.
— Weźmy go ze sobą! — zawołała Tatiana.
Pawłysz ruszył w stronę świstaka, ale natychmiast znieruchomiał.
Tuż za świstaczątkiem w kierunku drzewa spokojnie szedł szary smok. Leniwie przestawiał łapy i powłóczył skrzydłami po ziemi. Wyglądał jak spacerujący mędrzec, rozmyślający nad marnością tego świata. Był tu gospodarzem i doskonale o tym wiedział. Właśnie obojętnie zerknął na pojazd Ziemian…
— Do wozu! — krzyknął Pawłysz do Leskina, sądząc, że astronom stoi za jego plecami.
Chwycił małego świstaka niczym dziecko, któremu zagraża zły pies, rzucił się do łazika i przegapił chwilę, w ktorej Leskin zaczął strzelać prosto w paszczękę zbliżającego się smoka.
I stało się tak, że w decydującej chwili nie było komu astronoma powstrzymać. Pawłysz wskoczył do łazika ze świstakiem na rękach i rzucił go Tani, która nie zdążyła jeszcze skryć się we włazie. Jim stał wewnątrz pojazdu i ostrożnie układał na podłodze smocze jajo, aby się nie rozbiło… Następna minuta składała się z krótszych lub dłuższych odcinków czasu, nawzajem ze sobą nie powiązanych.
Pawłysz dał nura we właz, aby jak najszybciej dotrzeć do dźwigni sterowych, bo Tania trzymała na rękach małego świstaka i miała skrępowane ruchy… Zdążył przy tym zauważyć kącikiem oka, jak zaskoczony smok przysiadł na ogonie, jak otworzył żółtą paszczę i zaczął prostować stężałe nagle skrzydła… Leskin jak szalony strzelał wciąż do smoka i szedł mu naprzeciw… A z góry jak kamień spadał inny smok…
Pawłysz rzucił pojazd do przodu, aby osłonić Leskina przed smokiem, a przed jego oczyma, niczym w złym amatorskim filmie, migotały chmury, pień drzewa, pochylona na bok ziemia, czarne skrzydła… Żeby tylko nie potrącić Leskina… Krzyki, dziki hurgot… Jim odepchnął Pawłysza i wypadł na zewnątrz przez boczny właz… Tatiana pomagała mu wciągnąć do środka ciało astronoma, a szpony smoka łomotały w dach łazika…
Potem nastąpiła cisza, tak głęboka, że aż dzwoniło w uszach… Przez to dzwonienie przebijał huk pracującego silnika i chrapliwy jęk.
— Musiałem — powiedział Leskin silnym, spokojnym głosem. — Musiałem ratować Pawłysza… Chciałem… — i u-milkł.
Pawłysz zmusił się do oderwania rąk od dźwigni. Nie przyszło mu to łatwo, gdyż palce niemal wrosły mu w metal. Leskin leżał na podłodze kabiny. Tatiana rozcinała na nim skrwawiony kombinezon. Świstaczek zwinął się w kłębek i mrużył ślepka.
Nie można było wezwać kutra ratunkowego, gdyż nie miałby gdzie wylądować. Nie można też było wieźć Leski-na do stacji łazikiem, bo stracił mnóstwo krwi i był w ciężkim stanie. Pawłysz prowizorycznie opatrzył go i wstrzyknął środki przeciwbólowe.
— Zjedźmy nad rzekę — powiedział. Teraz już nikt nie przeciwstawiał się jego rozkazom.
Jim usiadł na miejscu kierowcy. Pawłysz i Tatiana podtrzymywali Leskina, starając się łagodzić wstrząsy. Jim prowadził ostrożnie, ale mimo wszystko łazik co chwila podskakiwał do góry. To może nawet lepiej, że Leskin stracił przytomność.
Dotarli nad rzekę, wjechali w jej koryto i jakieś cztery kilometry płynęli z prądem. Przy niskim, pochyłym brzegu, o sto metrów od rzadkiego lasu, Pawłysz poprosił Jima o wyprowadzenie łazika na grunt. Zatrzymali się przy pierwszych drzewach i wynieśli nieprzytomnego Leskina na trawę. Tania z doktorem mieli przy nim zostać, a Jim ruszyć pełnym gazem do stacji, żeby przywieźć lekarstwa i kapsułę ratowniczą, w której można było bez ryzyka ewakuować rannego.
— Trochę to niebezpieczne — powiedział Jim, wsiadając do wozu. — Mogą jednak przylecieć.
— Nie ma obawy — odparł Pawłysz. — Smoków tu nie będzie.
— Jesteś pewien, doktorze?
Tania i Pawłysz obserwowali, jak łazik przecina rzekę, a potem, przedzierając się przez krzewy, wspina się na przeciwległe zbocze. Wóz zniknął, ale jeszcze przez jakiś czas docierał do nich trzask łamanych gałęzi i ryk silnika. Potem zrobiło się cicho, tylko Leskin z rzadka pojękiwał. Dzień był pochmurny, lecz suchy.
— Sława, proszę się na niego nie gniewać — powiedziała Tania. Siedziała na ziemi obok Pawłysza, objąwszy rękami kolana. Pawłysz uniósł przegub ręki Leskina i policzył puls. — On myślał, że spieszy ci na ratunek.
— Wcale się nie gniewam.
— A smocze jajo się stłukło.
— Nawet tego nie zauważyłem. Co ze świstakiem?
— Został w kabinie i nawet nie wie, że to wszystko przez niego.
Wiatr przebiegł nad rzeką, zmarszczył wodę.
— Wiesz, Taniu — powiedział Pawłysz — że wkrótce nasza stacja przeniesie się tutaj?
— Na brzeg? Bardzo się cieszę — Tania wcale się nie zdziwiła.
— Ładna okolica?
— Woda pod nosem, można się kąpać. Latem będzie gorąco. A dlaczego?…
— Opowiem ci krótką historyjkę kryminalną. Przecież każdy kryminał kończy się solowym występem detektywa, który przyznaje się do własnych błędów i zapoznaje słuchaczy z tokiem genialnego rozumowania, które doprowadza do wykrycia, kto z obecnych sypał truciznę do ulubionej filiżanki starej hrabiny.
— Opowiadaj więc, detektywie — powiedziała Tatiana. Była zmęczona, niepokoiła się o Leskina i dlatego podtrzymywała grę bez normalnego zapału.
— Co zastałem po przybyciu na stację? — kontynuował Pawłysz. — Smoki, które napadały na ludzi i kompletnie zaszczutą wyprawę.
— To już lekka przesada.
— Oczywiście, ale cała literatura bazuje na przesadzie. A jakie wersje śledcze narzucały się przede wszystkim? Że na planecie mieszkają troglodyci i smoki biorą nas za nich. Mało przekonywające. Zbyt niski poziom ewolucji. Druga wersja jest twoja: zjawili się jacyś przybysze i rozzłościli smoki, które mają świetną pamięć.
— Pamiętam, ale to nie wersja, tylko głupi pomysł.
— Nic podobnego. Ta wersja jest równie dobra, jak każda inna. Ostatecznie wszystko sprowadza się do dwóch wariantów: albo w czymś przeszkodziliśmy smokom, albo biorą nas za kogoś innego. Poszczęściło mi się, bo w dniu mojego przyjazdu upolowaliście smoka. Zbadałem go. i co się okazało? Metabolizm smoków nie pozwala na odżywianie się ludźmi. Co więcej, wkrótce potem dowiedziałem się, że komary, które wściekle atakują ludzi, również nie mogą pić naszej krwi, gdyż jest dla nich trująca. Czyli tutejsza fauna zachowuje się podobnie do ludzi, którzy umyślnie zbierają muchomory, zjadają je i umierają w męczarniach. A co najważniejsze, zarówno smoki, jak i komary szaleją wyłącznie w okolicach naszego wzgórza. W lesie już ich nie ma.
— I po stwierdzeniu tych faktów wyłoniła się nowa wersja — powiedziała Tatiana.
— Naturalnie. Nazwijmy ją wersją tragicznej pomyłki. Wcale tego nie zauważając zajęliśmy ich dom. Komary lecą w kierunku ciepła — ciepła świstaków. Skąd niby mają wiedzieć, że to jest inne ciepło. A smoki biorą nas za kogo innego, za swoją normalną zdobycz.
— Dlaczego więc smok, kiedy chciał cię schwytać, szczęknął szponami na wysokości metra nad ziemią? Kiedy przeprowadziłam eksperyment z pełzaniem, smok również chybił, zwierając pazury na tej samej wysokości, i dlaczego one rzucają się na jasne przedmioty?
— Po prostu zawodzi je instynkt, gdyż właśnie w ten sposób od pokoleń polowały.
— Ale przecież na naszym wzgórzu nie ma świstaków! — To właśnie wprowadzało nas w błąd. Inaczej trudno byłoby się nie domyślić, o co tu chodzi, i właśnie to zmułsiło komary do picia naszej, trującej dla nich krwi.
— A gdzie… — zaczęła Tania, ale Pawłysz jej przerwał:
— To znaczy, że istnieje nisza ekologiczna. Każde wzgórze tworzy odrębną biocenozę. Komary gnieżdżą się w norach świstaków i piją ich krew. Najprawdopodobniej same też są świstakom do czegoś potrzebne, może ich larwy służą im za pokarm. Świstaki odżywiają się mrówkami i kontrolują ich liczebność… Smoki również korzystają z tej biocenozy, ale pieczołowicie pilnują, żeby ich terytorium było nienaruszalne. Zjadają słabe, chore, nieprzystosowane zwierzęta.
— A ja siedziałam na dachu — przypomniała sobie Tania.
— Najazd rozmnożonych ponad miarę mrówek stał się dla mnie ostatnim kamykiem, uzupełniającym mozaikę tego świata — powiedział Pawłysz. — No dobrze, idźmy dalej. Co się więc stało? Przylatujemy, lądujemy na wzgórzu. Dzieje się to w porze deszczowej, kiedy życie na planecie zamiera. Zaczynamy budować stację i zasypujemy nory, nawet ich nie zauważając. Świstaki giną albo uciekają do lasu. Tam nie ma ich pokarmu, wobec czego zwierzaki stopniowo wymierają. Pamiętasz świstaka, którego mi przywiozłaś? Był chory i półżywy z wyczerpania. Komary w procesie ewolucji przyzwyczaiły się do poprzestawania na „własnych” świstakach. Odlecieć stąd nie mogą. Świstaków zabrakło, leciały więc do ciepła, gryzły nas i zdychały od naszej krwi. A smoki straciły siedlisko. Pewnie chętnie by zmieniły wzgórze, ale na każdym szczycie mieszka odrębny ród, który nie wpuści do siebie obcych smoków.
— A jeśli tutaj będzie coś podobnego? — Tatiana rozejrzała się dokoła, wsłuchała się w odgłosy lasu.
— Wszystko zależy od nas. Zanim się przeniesiemy, trzeba będzie sprawdzić, czy przypadkiem nie wchodzimy komuś w drogę.
— Zgoda — powiedziała Tatiana. — Mnie się tu podoba.
„Segeża” weszła na orbitę po dziesięciu tygodniach od chwili, kiedy Pawłysz zastąpił doktora Stresznego. Statek miał wysłać własny kuter z towarami dla stacji. Nina i Pawłysz udali się pieszo w kierunku lądowiska, gdyż Mała Tania i Jim naprawiali łazik. Niezawodny dotąd pojazd zepsuł się akurat wtedy, kiedy należało dowieść gościom, że trafili na wzorową stację.
Ukryli się przed palącymi promieniami słońca pod lekkim daszkiem tuż obok ekspedycyjnego kutra ratowniczego. Po śliskiej, błyszczącej burcie stateczku wędrowała długa karawana pomarańczowych pająków. Przodem szedł największy, dowódca, a za nim reszta według wzrostu. Pająki nie mogły utrzymać się na gładkim metalu i od czasu do czasu któryś z nich ciężko spadał na plastikową podłogę, ale pozostałe natychmiast zwierały szeregi.
— Znalazły gniazdo — powiedział Pawłysz.
Pająki lubiły ptasie jaja i ciągle szwendały się w pobliżu.
— Grabieżcy — powiedziała Nina. — i jak to z nimi bywa, tchórzliwi.
Przykryła dłonią pająka zwiadowcę, biegającego przed szykiem. Pająk udał martwego. Nina wyrzuciła go w krzaki. Pozostałe pająki rozbiegły się, złamały szyk, nie wiedząc dokąd iść.
— Niech się szamoczą. Może papuga zdąży przenieść jajka w inne miejsce.
Cycero, który nie odstępował Niny na krok, uznał, że Nina rzuciła pająka po to, aby przyniósł go z powrotem, i pobiegł w zarośla.
— Nie odchodź za daleko — krzyknęła Nina.
Z gałęzi pobliskiego drzewa sfrunęła duża papuga. Wypatrzyła błyszczący guzik przy mundurze Pawłysza i postanowiła wziąć go sobie na pamiątkę. Pawłysz odpędził ją ręką i powiedział:
— Lepiej byś pilnowała jaj. Nie widzisz pająków?
— Chętnie stąd odlatujesz? — zapytała Nina.
— Nie.
— Ja też wolałabym, żebyś został. Tym bardziej że roboty starczy tu na długo. Może jednak…
— Streszny wraca.
— Łatwo znajdziesz z nim wspólny język.
— Przecież wiesz, że odlecę.
Papuga jeszcze raz spróbowała dobrać się do guzika.
— Stopniowo odnajdujemy własne miejsce w tej niezbyt zgodnej rodzinie.
— Dziękuję. Beze mnie rezultat byłby taki sam.
— Nie wiem. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo narastania wrogości i z każdym krokiem coraz trudniej jest obejrzeć się za siebie i odnaleźć pierwszy błąd. Przecież mogło się zdarzyć, że stacja zostałaby zwinięta, a planeta zamknięta dla badań, dopóki nie znajdą się „skuteczne metody walki z wrogą fauną”.
Spoza zakrętu wyłoniła się pokiereszowana maska łazika. Pojazd stanął przy hangarze. Tania wyskoczyła z włazu, a za nią na ziemię zwalił się Napoleon.
— Nino — powiedziała Tatiana — zamawialiśmy otwarte wózki. Przywieźli je?
— Za chwilę się dowiesz. Napoleonie, dokąd to? Tatiana dopędziła Napoleona i dała mu prztyczka w biały ryjek. Świstak obraził się i usiadł na pożółkłej trawie.
Kuter z „Segeży”, połyskując w słońcu, wolno opadł na polanę. Cycero przestraszył się, wypadł z zarośli i przytulił się do Niny. Zapomniał o pająku i ściskał go w łapce jak cukierek.
Otworzył się właz kutra i na ziemię spłynęła pochylnia wejściowa. W otworze włazu ukazał się Gleb Bauer, mrużąc oczy oślepione jaskrawym światłem. Dostrzegł wychodzącego z cienia Pawłysza i krzyknął:
— Sława, opaliłeś się jak na wczasach!
Doktor Streszny, który wyłonił się za nim, natychmiast spojrzał na niebo. Nina powiedziała:
— To nie od razu mija.
Świstak Cycero nabrał odwagi i ruszył przez polanę w kierunku Gleba. Wyciągnął łapkę jak po jałmużnę. Ludzie okropnie go rozpuścili.
— Taniu, opiekuj się świstakami — powiedział Pawłysz. — Kleopatra lada dzień powinna rodzić.
— Sława, nie przejmuj się tak bardzo — powiedziała Nina. — Widzę, że nie potrafisz sobie wyobrazić życia bez Kleopatry.
Gleb rozczulił się patrząc na Cycerona.
— Jaki on śliczny. Jak się nazywasz, pingwinie?
Cycero zrozumiał, że człowiek zwraca się do niego, i przechylił śmiesznie głowę, zastanawiając się, co by tu można było wycyganić od gościa.
— Czy to są świstaki? — zapytał Streszny, przywitawszy się z obecnymi. — Jakoś do tej pory nie miałem okazji przyjrzeć się im z bliska.
— Nie wolno żebrać — skarciła Nina Cycerona. — Jak się będziesz tak zachowywał, to przyleci smok i cię zabierze.
Napoleon poderwał się z ziemi i podreptał w stronę ludzi, udając chciwego poszukiwacza skarbu, który spóźnił się na podział złotodajnych działek w Klondike.
Gdzieś niezmiernie wysoko w oślepiająco słonecznym niebie krążył smok, nie zwracając najmniejszej uwagi na ludzi i świstaki.