Projekcja holograficzna, zwana teleścianą, rozbłysnęła nagle oślepiającym, niebieskim światłem, zamigotała i powoli wypełniła cały pokój. Espace usadowił się wygodnie w głębokim skórzanym fotelu i wyciągnął nogi. Zawsze z wielkim zainteresowaniem oglądał ostatnie wiadomości. Obrazy holograficzne przenosiły go z jednego zakątka Ziemi w drugi, rzucały w głąb oceanu i w otchłań kosmosu. Miał wrażenie, że staje się uczestnikiem zdarzeń, w jakich by w rzeczywistości nigdy nie mógł uczestniczyć, i to sprawiało mu przyjemność.
Już od kilku miesięcy Espace mieszkał w tym zagubionym nad brzegiem morza pensjonacie. Nigdy nie oddalał się od niego, starał się nie patrzeć na płytę z gliderami i unikał towarzystwa, choć był człowiekiem wesołym i dowcipnym.
Espace pragnął wiedzieć o Ziemi wszystko i całymi godzinami wysiadywał przed teleścianą, ciesząc się, że wszystko to może zobaczyć. Jego nienasycona miłość do Ziemi, do oceanów, lasów, drzew, zwierząt, miast była czymś w rodzaju choroby, na którą nie zwracał uwagi. A gdyby nawet zwrócił, to i tak nie zechciałby się od niej uwolnić. i tylko gdy już oczy odmawiały mu posłuszeństwa, schodził na brzeg morza i kładł się na gorącym białym piasku. Potem wdrapywał się na niewysoką skałę nawisłą nad wodą i skakał w spienione fale. Odpływał daleko, czasem odpoczywał leżąc na plecach i wracał dopiero wówczas, gdy czuł się porządnie zmęczony. Wtedy znowu kładł się na piasku, patrzył w niebo na bielejące kędzierzawe chmury, a kiedy ciepło promieni słonecznych przeniknęło jego ciało, wstawał i wracał do pensjonatu.
Jedynie dwa razy zmusił się do tego, aby usiąść w fotelu glidera, unieść się w powietrze i polecieć do Limiki do Elsy. Pamiętał, gdzie mieszkała, ale za każdym razem zatrzymywał się przed jej drzwiami. Coś niezrozumiałego nie pozwalało mu iść dalej. Wracał do swego pensjonatu „Skalne gniazdo” i siadał przed teleścianą.
Wieczorami schodził na parter do baru, zajmował miejsce przed ogromnym staroświeckim kominkiem, w którym płonęły smolne polana, i słuchał, o czym rozmawiają przygodni towarzysze. W „Skalnym gnieździe” znajdowali schronienie ci, którzy z różnych względów chcieli na parę dni uwolnić się od kłopotów codzienności, oderwać się od wszystkich problemów. Tutaj nikt nikomu nie przeszkadzał, nie zadawał zbędnych pytań. Można było po całych dniach łazić po górach albo kąpać się w morzu. Można było przyjechać nieoczekiwanie i równie nieoczekiwanie wyjechać, nie uprzedzając nawet recepcji.
W ciągu kilku miesięcy spędzonych w „Skalnym gnieździe” Espace nie zawarł żadnych znajomości. Z rzadka tylko wtrącał do rozmowy parę mało znaczących fraz. Rozkoszował się samotnością, rozkoszował się poczuciem jedności z całą Ziemią. Czuł się szczęśliwy.
Tego wieczoru, jak zawsze, siedział w barze, przysunąwszy fotel do kominka, i patrzył z zachwytem na języczki ognia liżące polana. Obok siedziało jeszcze parę osób, niemal sami mężczyźni. Rosły barman od czasu do czasu roznosił kielichy z musującym napojem.
W pobliżu Espace’a, bliżej otwartego na oścież okna, siedział wysoki mężczyzna około czterdziestki. Jego czarne włosy miejscami przyprószone były siwizną. Już drugi wieczór z rzędu siadał w pobliżu Espace’a. Szczegół ten w gruncie rzeczy nie zwróciłby uwagi Espace’a, gdyby nie pewna okoliczność: otóż nieznajomy często, zbyt często, aby to wyglądało na przypadek, spoglądał w jego stronę.
Przesiedzieli w ten sposób około godziny i Espace zamierzał właśnie wrócić do swego pokoju, aby znowu uczestniczyć w wydarzeniach, które mógł mu zaofiarować stereoskopowy telewizor, kiedy nagle nieznajomy gwałtownie przysunął swój fotel do fotela Espace’a i zapytał:
— Espace?
Espace nie od razu odpowiedział. W twarzy mężczyzny było coś znajomego. A może po prostu był to powszechny, często spotykany na Ziemi typ urody. Oczy jego patrzyły czujnie, jakby spodziewał się przeczącej odpowiedzi i odrobinę drwiąco, jakby ta odpowiedź w żadnej mierze nie mogła go wywieść w pole.
— Tak, nazywam się Espace — odpowiedział dopiero po chwili i powoli wstał nie chcąc dopuścić do rozmowy.
— Wpadnę do ciebie. — Nie było to pytanie. Zdanie wypowiedziano tak, że nie było wątpliwości, że rzeczywiście przyjdzie do pokoju Espace’a. — Za dziesięć minut.
Espace mimo woli kiwnął głową. W chwilę później, kiedy uświadomił sobie już nie ton, a sens wypowiedzi, było mu głupio wobec siebie samego, że robi coś, na co nie ma ochoty. Nie zamierzał zawierać znajomości. To by odciągnęło go od stereoskopowego telewizora.
Przesunął fotel, żeby przejść, i sprężystym krokiem wyszedł z baru. Był wysoki i kształtnie zbudowany. Poruszał się dosyć niezwykle: wydawało się, że idą tylko nogi, podczas gdy tułów i głowa zostają w miejscu. Ale mimo wszystko w jego sposobie poruszania krył się pewien wdzięk.
Wszedłszy do pokoju natychmiast włączył teleścianę — niech nieznajomy sam nawiązuje rozmowę, jeśli ma ochotę. W kronice pokazywano połów ryb na Mieliźnie Litwundzkiej, u jego nóg pluskały olbrzymie rybiska, których nazw nawet nie znał. Później wystąpił ktoś, kogo spiker przedstawił jako przewodniczącego komisji do spraw dalekich lotów kosmicznych. Ogłoszono konkurs na obsadzenie wakatów w ekspedycji „Prometeusz-7”. Espace uśmiechnął się. Nie wybierał się w Daleki Kosmos. Nie mógł wytrzymać z dala od Ziemi ani jednego dnia. A przecież to wyprawa na wiele, wiele lat.
Później wyświetlano starą kronikę filmową. Były to ostatnie kadry odebrane ze statku „Prometeusz-6”. Obraz był mało czytelny i nie udało się rozpoznać twarzy członków załogi.
Rozległo się pukanie do drzwi. Odwróciło to uwagę Espace’a i nie dosłyszał słów spikera, który mówił coś o wyprawie. Zdaje się, że nie odbierano od niej żadnych sygnałów.
Za drzwiami oczywiście stał nieznajomy. Espace milcząco wprowadził go do pokoju, nie zapraszając, aby usiadł. Ale gość usiadł bez zaproszenia. Espace był wdzięczny, że nieznajomy nie zajął miejsca w jego ulubionym fotelu, choć i stał bliżej drzwi. Espace usiadł i wyciągnął nogi. Kronika skończyła się. Rozpoczęta się audycja z serii „Wędrówki po Syberii i Kanadzie”.
Nieznajomy nie wstając z fotela przechylił się i wyłączył teleścianę.
— Nazywam się Royd — powiedział.
Espace kiwnął głową na znak. że przyjął to do wiadomości.
— Od jak dawna siedzisz w tej górskiej dziurze? — zapytał Royd.
— W „Skalnym gnieździe” — poprawił Espace. — Około sześciu miesięcy.
— Espace, nigdy bym nie uwierzył, że możesz spędzić sześć miesięcy w tej górskiej dziurze.
— W „Skalnym gnieździe” — znowu poprawił Espace.
— Tak czy owak dziura — odparował Royd. Jego twarz o prawidłowych wyrazistych rysach była zwrócona w stronę Espace’a. Było w niej coś nieuchwytnie znajomego. Espace już był gotów zapytać o to, gdy Royd uprzedził go: — Próbujesz przypomnieć sobie, gdzie mnie widziałeś?
— Tak — odpowiedział Espace. — Często spotykany typ urody.
— Możliwe, choć spędziliśmy razem około dwu lat. Ale przypuszczam, że mnie nie pamiętasz… A co ty w ogóle pamiętasz?
Espace uśmiechnął się.
— Wszystko, co trzeba.
— Tylko to, co trzeba? A ponad to? Próbujesz zapomnieć czy zapomniałeś naprawdę?
Przez ostatnie sześć miesięcy Espace nie zastanawiał się nad tym. Po prostu, jak mu się wydawało, wyrwał się z ciemności i teraz rozkoszował się życiem, nawet nie swoim własnym, a życiem Ziemi.
— Nie potrzebuję nic więcej — odpowiedział chłodno.
— Dobrze — Royd uśmiechnął się. — Zaczniemy po kolei. Czy chciałbyś znaleźć się w ekspedycji „Prometeusz”?
— A więc o to chodzi? Jesteś werbownikiem? Nie ma chętnych?
— Ogłoszono konkurs — tysiąc osób na jedno miejsce. I to po komisji kwalifikacyjnej. To znaczy, że nie chcesz?
— Za nic na świecie. Całkiem dobrze czuję się na Ziemi.
— A teraz z innej beczki. Nie zapomniałeś chyba Elsy?
— Nie — Espace mimo woli zagryzł wargi. Nie chciał, aby ktokolwiek wspominał jej imię. Tu sam jeszcze nic nie mógł zrozumieć.
— Byłeś u niej?
— Nie, nie byłem. — Espace odpowiadał, ponieważ czuł, że pytania nie były pustymi frazesami. A mimo wszystko rozmowa zaczęła go irytować.
— Wiem, dlaczegoś nie był u niej. Boisz się, że ona po prostu cię wyrzuci, nie zechce z tobą rozmawiać. Taki, jaki jesteś, nie istniejesz dla niej. Ty przecież nawet próbowałeś ją zobaczyć i stchórzyłeś. To nie miłość do Ziemi, to po prostu tchórzostwo.
— Dosyć! — Espace zacisnął dłonie na oparciach fotela i wychylił się do przodu. — Słyszysz, mam tego dosyć!
— Wszyscy kochamy Ziemię…
Obaj umilkli. Espace wciqż starał się przypomnieć sobie, gdzie widział tego człowieka, i czego on może od niego chcieć?
— Czego chcesz ode mnie?
— Chciałbym, abyś przypomniał sobie wszystko i wrócił. Jesteś bardzo potrzebny i jesteś w stanie wrócić, oczywiście, jeśli zechcesz.
— Dokąd? — Espace nie chciał nigdzie wracać. Tutaj czuł się bardzo dobrze. — Dokąd powinienem wrócić?
Royd odpowiedział pytaniem.
— Co ty pamiętasz z tego, co działo się przed sześcioma miesiącami, przed twoim przyjazdem do tej górskiej… do tego „Skalnego gniazda”?
— Elsa — wyszeptał Espace. — Bardzo dawno.
— Co jeszcze?
— Pragnienie ujrzenia Ziemi.
— A jeszcze?
— Więcej nic. Nic nie pamiętam.
— Ale czy chociaż chcesz sobie przypomnieć?
— Chcę. — Espace nagle zaczął sobie przypominać, dlaczego uciekał od ludzi. No bo przecież uciekał! Nawet nie mógł zmusić siebie, aby odwiedzić Elsę. — Chcę i boję się. Na pewno było tam coś strasznego…
— Czegoś straszniejszego, niż się stało, nie uda się wymyślić. — Royd poczuł, że Espace uznaje jego przewagę, i rozmawiał z nim po ojcowsku, odrobinę władczo, ale z powagą i nawet z pewną dozą serdeczności. — Zbieraj się, lecimy.
— Dokąd? — zapytał Espace znużony.
— Do Kiryła.
— Do Kiryła? Nie znam żadnego. Daleko to?
— Trzy godziny. Znałeś i Kiryła.
— Znalem go? — zdziwił się Espace.
— Znałeś, wielu znałeś, i my zbierzemy ich wszystkich razem.
— Po co?
— Żebyśmy nie musieli się wstydzić.
— Dobrze. Jestem gotów. Nie mam żadnego bagażu.
Wyszli z pensjonatu „Skalne gniazdo” i ruszyli w stronę postoju gliderów. Zapadł zmrok. Niebo było czyste, usiane gwiazdami. Royd zatrzymał się, zadarł głowę i długo wpatrywał się w czarną czeluść.
— Czy wiesz, co gna człowieka w kosmos?
— Nie. Nie rozumiem tych ludzi.
— Miłość do Ziemi… Idziemy.
Dwumiejscowy glider znaleźli bez trudu. Royd podniósł osłonę, włączył oświetlenie pulpitu sterowniczego, gestem zaprosił Espace’a, aby zajął miejsce, i usiadł sam. Glider wzbił się w powietrze, parę sekund wisiał nieruchomo, podczas gdy Royd programował trasę na specjalnej mapie i pomknął do przodu.
— Co będziemy u niego robić?
— Będziemy rozmawiać, w dodatku ty będziesz prowadził rozmowę. Chętnie bym sam z nim porozmawiał, ale on nie zechce mnie widzieć. Stchórzy. Rozmawiać będziesz ty.
— Ale o czym? Ja go wcale nie znam!
— Wszystko jedno o czym. Jeśli zapyta o mnie, możesz opowiedzieć. Nie mam przed wami sekretów.
— A może opowiedziałbyś mi wszystko, żebym lepiej zrozumiał, co należy robić?
— Oczywiście, to by nie było od rzeczy. Już raz próbowałem tak zrobić, ale nasz kochany Crooce o mały włos nie wpakował mnie do szpitala dla psychicznie chorych, i wiesz co, uwierzyliby jemu, a nie mnie…
Espace odchylił się na oparcie fotela i zamknął oczy, ale nie mógł usnąć. Coś tam kłębiło się w jego pamięci, jakieś dręczące wspomnienia, okoliczności i twarze. Nagle poczuł, że kiedyś pamiętał wszystko, jeszcze całkiem niedawno, kilka miesięcy temu. Co to było? Co to takiego było, że starał się zapomnieć? Ale to znaczy, że chciał zapomnieć! Bo przecież nie zapomniał Elsy. Przecież o niej pamięta wszystko, i jej twarz, i delikatne ręce, i usta, które tak często i z taką radością go całowały. Pamięta moment, kiedy się poznali i jak postanowili się pobrać, i potem to rozstanie. Bez łez, bez goryczy. Było bardzo ciężko, jakby rozstawali się na zawsze… Odprowadzała go. Ona go odprowadzała! To nie było zwykłe rozstanie. Ona go dokądś odprowadzała! Dokąd on mógł od niej odejść? No co jest z tobą, moja ty pamięci? Przypomnij sobie. Dokąd ona ciebie odprowadzała?
Pytanie to przyszło mu do głowy nagle. Przez te sześć miesięcy w „Skalnym gnieździe” ani razu o tym nie pomyślał… Royd wie o Elsie. i o nim samym również. Przez te sześć miesięcy głowa odwykła od myślenia i teraz poczuł tępy ból.
— Royd, kim ja jestem?
— Przybyszem z innego systemu gwiezdnego — uśmiechnął się Royd.
— Mówię poważnie. Gdzie my byliśmy razem?
— W jednej z oddalonych galaktyk.
— Nie chcesz odpowiadać?
— Ty przecież nie uwierzysz. Lepiej dojdź do wszystkiego sam. A ja postaram się pomóc. Jestem tym również zainteresowany.
Wkrótce zaczęło świtać. Lecieli na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. W dole można już było co nieco rozróżnić poprzez popielaty obłoczek rozpływającej się mgły. Pod nimi rozpościerała się tajga. Espace nigdy nie był na Syberii. Zawsze ciągnęło go tam, gdzie ciepło. Na myśl o zimnie skulił się, choć w kabinie glidera była całkiem normalna temperatura.
Wylądowali gdzieś na brzegu Obu, w niewielkiej wioseczce ciągnącej się na przestrzeni kilometra. Glider zostawili na poboczu polnej drogi uchodzącej w sosnowy bór. Była godzina ósma rano. Z trawy dochodziło cykanie koników polnych. Jakiś ptak natarczywie dopytywał się: „Niedźwiedzia widziałeś? Niedźwiedzia widziałeś?” W pobliżu bezszelestnie przeleciał towarowy glider z czworograniastymi cysternami z mlekiem. Prowadziła go młoda dziewczyna w kwiecistej sukience i w białej chustce na głowie. Krzyknęła coś, ale ani Espace, ani Royd nie dosłyszeli.
Wioseczka była czysta i schludna. Po obu stronach jedynej drogi ciągnęły się jednopiętrowe cottage. Okna domów po jednej stronie były zwrócone w stronę Obu, po drugiej — w stronę sosnowego boru. Ludzi było mało, głównie dzieciarnia wychodząca już z wędkami. Niekiedy na placyku obok któregoś z domów lądował glider przeznaczony do lokalnego transportu, maleńki, wolnoobrotowy, pomalowany w kratkę, wychodził z niego ktoś i dokądś spieszył.
Espace i Royd doszli do małego hoteliku i przystanęli.
— Do Kiryła pójdziesz sam — powiedział Royd. — On mieszka na końcu ulicy, w przedostatnim cottage’u po lewej stronie. Ja poczekam na ciebie tutaj.
— Coś jednak powinienem mu powiedzieć? A może zapytać?
— Wszystko, co chcesz. Już ci mówiłem. Po prostu porozmawiajcie, i to wszystko.
— Mówiłeś, że kiedyś go znalem, to znaczy, że powinienem mówić mu po imieniu?
— Jak chcesz.
— Ale mogę przynajmniej powiedzieć, że to ty mnie przysłałeś? Że jesteś tutaj?
— Możesz powiedzieć wszystko, co zechcesz.
— A dlaczego ty nie chcesz z nim rozmawiać?
— Na pewno on sam nie chciałby się ze mną widzieć.
— Na pewno? No a przez kanał łączności rozmawiałeś z nim?
— Pokaż swoją lewą rękę — poprosił Royd nie odpowiadając na pytanie. — Gdzie masz tarczę łączności?
Espace zaczerwienił się.
— Ja jeszcze nie… Na pewno zgubiłem. Nie, zostawiłem w „Skalnym gnieździe”. Ale ona nie działa. Zepsuta.
— Przypuszczam, że Kirył też nie ma tarczy łączności — sucho i szorstko powiedział Royd. — Idź już, jeśli nie masz więcej pytań.
Royd znikł w drzwiach hoteliku, a Espace ruszył drogą wzdłuż domów. Zatrzymał się przy przedostatnim zabudowaniu, rozejrzał się wokół. Dom jak dom. Niewysoki parkan, furtka z zasuwką. Otworzył furtkę i przeszedł ścieżką do ganku. Ta sama ścieżka od ganku w głąb prowadziła ku niezbyt stromemu urwisku. Dróżka wiodła obok grządek z pomidorami i ogórkami, obok klombu z gladiolusami i floksami. W drzwiach ukazała się kobieta. Wyglądała na zmęczoną. Pytająco popatrzyła na Espace’a. Espace skłonił głowę.
— Przepraszam, czy tu mieszka Kirył?
— Tak, tutaj, proszę do pokoju. Mam na imię Anna.
— Espace — powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie.
— Nie, nie — z lękiem wyszeptała kobieta. — Nie zabierajcie go. On nie chce. A ja nie mogę.
Espace pomyślał, że niepotrzebnie wymienił swoje imię. Coś w tym jednak jest, skoro wywarło na Annie takie wrażenie.
— Nigdzie nie zamierzam go zabierać. Po prostu chciałbym z nim porozmawiać.
— Tak, tak. Przepraszam. To ja tak… Pracowałam dzisiaj na nocnej zmianie. Mieliśmy dzisiaj w stacji awarię. Jestem cybernetykiem. Jestem bardzo zmęczona, wszystkim zmęczona. Zmęczyło mnie oczekiwanie…
— To znaczy, że mógłbym go zobaczyć?
— Tak, tak. Oczywiście. Poszli razem z Andrzejkiem na ryby. Niedaleko stąd. Ścieżką w dół. Tam są kładki… Wezwać ich?
— Nie, ja sam. Jak go rozpoznać?
— Czyżbyś go nie znał? — przeraziła się kobieta. — No oczywiście… On jest w białym swetrze. W białym, całkiem białym.
Stała, póki Espace nie zszedł z urwiska, i dopiero wtedy wróciła do domu.
Piaszczysty brzeg opadał do rzeki niewielkimi łagodnymi stopniami, które wymyła woda. W odległości pięćdziesięciu metrów Espace zobaczył drewniane kładki i na nich dwóch ludzi: mężczyznę około czterdziestki w białym swetrze i siedmioletniego chłopca. Obaj siedzieli na deskach, ich bose stopy niemal dotykały wody. Sądząc po pławikach ryba nie brała.
Espace podszedł do wody i głośno powiedział:
— Kirył!
Mężczyzna obejrzał się i cicho powiedział:
— Tak. Ot i masz tobie. — i głośno: — Witaj!
— Kiryle, chciałbym z tobą porozmawiać. — Espace niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę.
Andrzejek pociągnął ojca za rękaw:
— Tata, bierze.
— Potrzymaj moją wędkę — powiedział Kirył do syna, niechętnie wstając, i człapiąc po kładce bosymi stopami zszedł na piasek: — i o czym to chciałeś ze mną porozmawiać?
— No tak — Espace wzruszył ramionami. — Po prostu chcę pogadać. Mówią, że pracowaliśmy gdzieś razem. Czy to prawda?
— Może i prawda. A ty sam nie pamiętasz?
— Nie, nic nie pamiętam.
— i ja nie pamiętam. Możliwe, że gdzieś się spotkaliśmy. Może siądziemy na tej kłodzie. Po co mamy stać? — Usiedli. — Wybacz, ale Anna wróciła dopiero z pracy. Jest zmęczona. Dlatego nie zapraszam cię do domu.
— Dlaczego nie masz na ręce tarczy łączności? — nagle zapytał Espace.
— A, to… Chyba zostawiłem w domu. Zresztą to bzdura. Nikt mnie nie wywołuje. Łowimy z synem rybki. Chodzimy do lasu na grzyby… Pogoda wspaniała. — Kirył ziewnął. — Ot co.
— Coś dziwnego mi się przytrafiło — powiedział Espace. — Pół roku przesiedziałem w „Skalnym gnieździe”. Wiesz, że przyjeżdżają tam ci, którzy jakiś czas pragną pobyć w samotności. Ale wczoraj nagle zapragnąłem dowiedzieć się, co robiłem przedtem, i nic nie pamiętam. Do wczoraj nawet i wspominać nie chciałem, byłem jak w letargu. A dzisiaj nagle zapragnąłem sobie przypomnieć i nie mogę. Czuję, że lada moment moja pamięć obudzi się, ale brak jakiegoś impulsu. Może byś mi pomógł?
Kirył milczał, potem pochylił się. znalazł w piasku kamyk i chciał go rzucić do wody, ale się rozmyślił, i zastygł trzymając kamień w ręce.
— Nie wiem, w jaki sposób mógłbym ci pomóc. Pamięć płata figle. Zresztą może i lepiej, że nic nie pamiętasz… No to co, pogadaliśmy sobie? To ja już pójdę.
— Tak, pogadaliśmy — Espace wstał i bez pożegnania ruszył brzegiem w stronę hotelu.
— Espace, zaczekaj! — nagle krzyknął Kiryl. — Kto cię tu przysłał?
Espace przystanął. Ładna historia! Przecież on się Kiryłowi nie przedstawił. Czyżby to oznaczało, że Kiryl jednak go zna?
— Prosił mnie o to Royd. Kiryl podszedł bliżej.
— Royd? A on też jest tutaj? Więc i on wrócił?
— To znaczy, że go znasz? Skąd go znasz?
— No… Chodziliśmy do jednej szkoły.
— A mnie? Przecież odezwałeś się do mnie po imieniu?
— Czyżby? Mieszka tu taki jeden Espace. Jesteś do niego podobny. Wyrwało mi się niechcący. — A co z… Roydem?
— Royd zamierza zebrać nas wszystkich razem.
— No, no. Pójdę posiedzieć trochę z synem. — Kirył odwrócił się i ruszył w stronę kładek.
Espace popatrzył za nim. „Widać, że Kirył wie wszystko, a w każdym razie sporo. Ale nie wiadomo dlaczego nie chce mówić. Wygląda na to, że się boi. Royd milczy, ponieważ mogę mu nie uwierzyć. No i dobrze! Sam dojdę do sedna. Jest jeszcze Elsa…”
Royd czekał na niego w hotelu. O nic nie pytał, tylko badawczo popatrzył na Espace’a. Ten odezwał się nie proszony:
— On niewątpliwie mnie zna. W każdym razie zna moje imię, choć mu się nie przedstawiałem. Kiedy to spostrzegł, wyłgał się. Z tobą, jeśli mu wierzyć, chodził kiedyś do tej samej szkoły. Zdziwił się, że jesteś tutaj… Ty sam nie chcesz mi nic powiedzieć, ponieważ boisz się, że nie uwierzę. A on — ponieważ boi się sam. To całkiem jasne, i bez waszej pomocy połapię się w tym wszystkim. A teraz polecę do Elsy, od niej dowiem się wszystkiego.
— Ona cię wyrzuci. Zrozum, że dla niej nie istniejesz.
Ciebie nie ma. Nie wolno bez potrzeby zadawać jej bólu. A bez naszej pomocy mimo wszystko do niczego nie dojdziesz.
— Andrzejku — powiedział Kirył do syna. — Posiedź tu z wędką, a ja tymczasem załatwię pewną sprawę.
— Szybko wrócisz?
— Jeszcze nie wiem, ale postaram się jak najszybciej. Kirył wspiął się na szczyt urwiska, szybko szedł do domu.
Anna siedziała w pokoju, bezwolna, przestraszona, ogłuszona.
— Kiryle, co teraz będzie? Powiedziałeś mu o wszystkim?
— Nic mu nie powiedziałem. Powinienem się spalić ze wstydu. Nie mogę tak dłużej żyć. Anno. Muszę być z nimi.
— Ciągle czekam na to. Bałam się tego.
— No, powiedz, czyżbyś chciała być żoną tchórza. A Andrzejek? Przecież kiedyś zapyta, dlaczego jestem tutaj? On i tak wiele rozumie. Jak będzie się czuł jako syn tchórza?
— Ale przecież ty nas kochasz i Wszystko kochasz i Całą Ziemię!
— Wybacz, Anno. — Podszedł do niej i objął jej ramiona. — Wybacz, Anno.
Wyszedł z domu i zamaszystym krokiem zbliżał się do hotelu. A kiedy ujrzał, że dwaj mężczyźni opuścili hotel, nie wytrzymał i pobiegł do nich.
— Royd! — krzyknął. — Jestem z wami!
Royd i Espace zatrzymali się. Kirył wpadł na Royda i klepnął go pięścią w ramię. W jego oczach była radość.
— Witam cię, dowódco! — krzyknął jeszcze raz. — Jestem z wami, niech to diabli!
Royd przyjął go nieco oschle, ale wyciągnął rękę.
— Liczyłem na ciebie, Kiryle. Bardzo liczyłem.
Espace popatrzył na nich ze zdziwieniem i było mu trochę przykro. Oni rozumieli się nawzajem, i zapewne wiedzieli o sobie wszystko. A co z nim?
— Espace! — Kirył odwrócił się do niego. — Oczywista, że cię znam. Choć z czasem zacząłem pewne fakty zapominać. Ciekaw jestem, ile czasu bym potrzebował, aby zapomnieć wszystko.
— Jeśli bardzo tego pragniesz, zapomnisz — powiedział Royd. — Lecimy do Crooce’a. Trzeba jeszcze odszukać pozostałych.
— Crooce? — skrzywił się Kirył. — Tego to już zupełnie nie pamiętam. Czyżby był z nami jakiś Crooce?
— Był — powiedział Royd. — Programista. On właśnie o mały figiel wpakowałby mnie do szpitala dla psychicznie chorych. Ale teraz wszyscy trzej z nim porozmawiamy.
— Oczywiście, Crooce… — powiedział Kirył. — Pewnego razu zajrzał tu do mnie Wsiewołod. Wydaje się, że on zamierzał wrócić.
— Czy wiesz, jak go odnaleźć? — zapytał Royd.
— Wiem. Powiedział mi. Instytut Czasu i Przestrzeni koło Gravipolis. Jest tam szefem jakiegoś problemowego laboratorium. Przecież on jeszcze w ekspedycji zaczął szukać teoretycznych podstaw. Tym bardziej że jest z wykształcenia czystym fizykiem teoretykiem. Lecimy do niego?
— Lecimy — wyraził zgodę Royd.
— Czy wy chociaż jedliście śniadanie?
— Nie — odpowiedział Espace. — Nawiasem mówiąc, kolacji też nie jedliśmy.
— O, takiej górze mięśni jak ty przydałoby się dobre żarcie. Może wpadniemy do mnie do domu?
— Nie — powiedział Royd. — Przegryziemy coś w barze hotelowym, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu.
Usiedli przy stoliku. Espace podszedł do automatu, wybrał potrawy i natychmiast przystąpili do jedzenia. Kirył przyłączył się do nich.
— Otóż — powiedział — nikt z nas nie może mieć zwyczajnych tarcz łączności, bo przecież chyba żaden z nas nie próbował ponownie się zarejestrować. Ale mamy własne tarcze i możemy rozmawiać między sobą. Przecież nie zawsze będziemy latać razem. Royd, ile osób zostało?
— Jedna…
— Jedna?! Wstyd… Zapewne każdy myślał, że będzie ostatni, i odeszli wszyscy.
Espace na razie nie rozumiał nic z tego, o czym mówili. Oczywiście, opowiedzą mu o wszystkim, kiedy będzie w stanie im uwierzyć. Ale powinien postarać się coś niecoś przypomnieć sobie sam. No, na przykład, Royd. Teraz Espace był przekonany, że kiedyś go znał. Ten jego sposób mówienia, a może zachowanie? Nieco oschłe, powściągliwe, prawie bez emocji. Władczy ton głosu. Kirył nazwał go dowódcą. Kogo zazwyczaj tak nazywają? Dowódców batyskafów, kierowników ekspedycji, dowódców statków kosmicznych? Czy kiedykolwiek sam Espace był w głębinach oceanu, w kosmosie lub w jakiejkolwiek innej ekspedycji? Nie, zupełnie tego nie pamiętał. Ale przecież i Kirył pamięta nie wszystko! Nie pamięta na przykład Crooce’a, który, według Royda, był również z nimi. Jeśli to prawda, że Crooce był z nimi — może i on nic nie pamięta. Prawdopodobnie Royd wszystko mu zrelacjonował i Crooce zwrócił się o pomoc do lekarzy.
— Rozmawiałem z kierownikiem „Skalnego gniazda” — przerwał jego rozmyślania Royd. — Obiecali przesłać twoją tarczę łączności do Gravipolis do Wsiewołoda. i ja, i Kirył mamy swoje na ręku. W każdej chwili możemy nawiązać ze sobą łączność.
— Czy nie moglibyśmy zarejestrować zwyczajnych tarcz? — zapytał Espace.
— Nie, ponieważ Royd, Kirył, Espace, Crooce, Wsiewołod i Santa już je kiedyś otrzymali. Ich numery są zajęte. Nikt nie wyda nam nowych.
Wszyscy trzej wstali i opuścili bar. Była godzina dziewiąta rano.
— Potrzebny jest nam glider — powiedział Royd. — Ile czasu potrzeba, aby go przywołać?
— Przywołanie glidera dalekiego zasięgu potrwa około godziny — odpowiedział Kirył. — Macie dwumiejscowy? Z powodzeniem zmieścimy się wszyscy trzej. Tylko ktoś musi się położyć w bagażniku. Tam jest miękko. Wy przecież nie spaliście? No, który z was?
— Niech śpi Espace — powiedział Royd.
Espace nie miał nic przeciw temu i zgodził się. Wcisnęli się do glidera, który cały czas stał na poboczu drogi. Royd znowu zajął miejsce przy pulpicie sterowniczym.
— Przylecimy tam wieczorem — powiedział Kirył. — Wsiewołoda nie będzie w pracy. Proponuję, aby go nie szukać, tylko dać telefonogram do dyspozytora głównego lądowiska w Gravipolis. aby zawiadomiono Wsiewołoda o naszym przybyciu.
Royd wysłał telefonogram przy pomocy aparatu nadawczego znajdującego się w kabinie glidera.
Espace zapadł w drzemkę. Śniła mu się ciemność ze świecącymi się gdzieniegdzie punktami. Zupełnie wyraźnie poczuł smak soli w ustach. Pochyliła się nad nim ludzka twarz oświetlona wąskim promieniem światła. Była to twarz kobiety. Dzieliła ich jakaś przegroda, i wtedy znowu zaczął zapadać się w pustkę.
„Espace, ocknij się! To ja, Verona. Espace, ocknij się”
I obudził się. Ciemniały przed nim oparcia dwóch foteli, między którymi migotały wskaźniki przyrządów pokładowych. Nad głową przez przezroczystą osłonę przeświecały jaskrawe gwiazdy, i wydało mu się, że widział już coś podobnego. Widział!
— Verona — wyszeptał.
— Obudził się — spostrzegł Royd. — Co? Co powiedziałeś?
— Verona — powtórzył Espace.
— Verona! — wykrzyknął Royd. Znikł cały jego dotychczasowy spokój. — Pamiętasz Veronę?
— Widziałem ją przed chwilą.
— Verona została tam sama! Zrozumiałeś? Verona była z nami. Została tam sama. W końcu coś sobie przypomniałeś! To ona uratowała ci życie. Co jeszcze sobie przypominasz?
— Patrzyła na mnie i mówiła: „Ocknij się, Espace. To ja, Verona. Ocknij się, Espace!” A dookoła ciemność, i białe punkty, niczym gwiazdy. To wszystko.
— Jak była ubrana?
— Nie wiem. Jej twarz nie dotykała mojej, coś stało na przeszkodzie. Nic więcej nie widziałem.
— To był skafander, Espace. Zauważyliśmy wówczas jakieś ciało kosmiczne, i wy z Veroną polecieliście je obejrzeć. Nie wiadomo, z jakiego powodu nastąpiła eksplozja. Byłeś trochę poturbowany. Tak było?
— Ależ tak. Czy to znaczy, że byłem w kosmosie? To mogło być gdzieś w pasie planetoid. A ja myślałem, że nigdy nie byłem w kosmosie.
— To było trochę dalej — uśmiechnął się Royd.
— A gdzie wobec tego została Verona? Przecież nie na Jowiszu?
— Nie, nie… Jak to dobrze, że nareszcie zacząłeś sobie przypominać. Wkrótce będziesz w stanie nam uwierzyć.
— Uwierzę wam i teraz!
— Poczekaj do spotkania z Wsiewołodem. Jesteśmy już nad Gravipolis. Dyspozytor zakomunikował, że Wsiewołod będzie na nas czekał u siebie w domu. Jest to gdzieś nad rzeką Hudson. Za pięć minut będziemy u niego.
Glider począł się zniżać — i wkrótce siadł na niewielkiej jasno oświetlonej polance wśród sosen. Royd podniósł osłonę. Wszyscy trzej wyszli z kabiny. Espace rozprostowywał nogi. Podróż w bagażniku mimo wszystko nie była najwygodniejsza.
Z ciemności wynurzył się jakiś człowiek. Był nieco niższy niż Espace, ale za to znacznie szerszy w ramionach. W jego rękach czuło się ogromną siłę. Biegł jakby bokiem, śmiesznie wymachując rękami.
— Witajcie! — krzyknął. — Oho! To Royd! Kirył! A to oczywiście Espace! Przyjaciele, zaparzyłem wam kawę — palce lizać! Chodźmy prędzej. Jestem sam. Miałem gościa, ale pozbyłem się go, aby nam nie przeszkadzał. Espace, to jest twoja tarcza łączności. — Podał Espace’owi błyszczący przedmiot. — Byłem zdziwiony, kiedy mi to przysłali. Niczym znak od piratów. No chodźmy, chodźmy. Cieszę się, że zobaczyłem starych przyjaciół.
Ruszyli w stronę domu, a kiedy przechodzili koło latarni, Espace spojrzał na napis wygrawerowany na wewnętrznej stronie bransolety. Napis głosił: „Espace. «Prome-teusz-6»”.
Ogromny i masywny Wsiewołod wypełnił sobą połowę pokoju, którego jedną ze ścian zajmowały specjalne półki z najrozmaitszymi gatunkami kaktusów. Kawa rzeczywiście była wspaniała. Na stole stało również pudełko z ciastem i puszka chałwy.
— Siadajcie, kochani, siadajcie. Cztery krzesła, czterech ludzi i czworokątny stół. Co za zbieżność! Cha-cha-cha!
— Wsiewotodzie — odezwał się Royd. — My trzej postanowiliśmy wrócić.
— Ja jeszcze nic nie obiecywałem — zaprotestował Espace.
— To nic. Jesteś porządny chłop. Wrócisz. Tak więc postanowiliśmy wrócić. Teraz pytamy ciebie, Wsiewołodzie, czy pójdziesz z nami?
— O, chłopcy, choćby zaraz! Moje ubranko o tam w kącie się poniewiera. Co za pytanie? Kawkę tylko wypijemy i w drogę. Dopóki ciemno, żeby koty nie widziały. Ale wypijcie kawę. Jak się dowiecie, kto ją parzył, pospadacie z krzeseł.
— Wsiewołodzie, my mówimy poważnie — powiedział Kirył. — A ty żarty sobie stroisz. To wszystko nie jest takie proste.
— W porządku. Załatwione. O czym tu mówić? Wypijemy kawkę i w drogę. Opowiedzcie lepiej, co z wami? No tak, Espace i Kirył odeszli jeszcze przy mnie. A ty, Royd?
— Dwa tygodnie temu. Pochowali się wszyscy jak szczury. Espace’a ledwie odnalazłem. Dopomógł jego wysoki wzrost. Trudno nie zauważyć. Gdzie mieszka Kirył, wiedziałem wcześniej… Tam, Wsiewołodzie, została tylko Verona.
— Verona, Verona… Jakoś nie pamiętam. Ależ tak, tak, przypominam sobie. A ja najpierw pognałem do Akademii. Jest problem, powiadam. Mówiąc krótko i węzłowato, w wolny od pracy dzień można odwiedzić oddaloną galaktykę… Nawet się nie śmieli. Wyrzucili na pysk. No i obijałem się trochę, obijałem, aż w końcu tu trafiłem, do Naukowo-Badawczego Instytutu Czasu i Przestrzeni. Tutaj nie mają nic przeciw problemom… Tylko z początku nie pamiętałem, skąd mi przyszedł do głowy ten pomysł. Po prostu przyszedł — i już. A kiedy zająłem się obliczeniami, połamałem sobie na nich zęby. Cały świat widziałem tylko w tej kartce papieru. Nie było mi do śmiechu! Uznali, że zacząłem pleść bzdury. A później przychodzę kiedyś do domu, a ona siedzi i mówi: „Wiesz co, Siewka, wiem, że mnie kochasz, że ze względu na mnie wziąłeś udział w ekspedycji. A mój mąż w tydzień po tym, jak mnie pożegnał, znalazł sobie taką jedną… Tak że mogę być teraz twoją żoną. Tylko odejdźmy stąd”.
— A co to za ona? — nie wytrzymał Kirył i roześmiał się, bo też zabawnie opowiadał Siewka.
— Jak to kto? To wy nie wiedzieliście? Żeńka!
— Ach, ty łgarzu! — rozległo się w drzwiach. — Wszystko gotów poświęcić dla łgarstw. To niby znaczy, że ja do ciebie przyszłam?
— Eugenio! — krzyknął Royd.
— Żeńka, przecież miałaś iść do sąsiadów. Choć na pięć minut — mamy tu męskie sprawy, później bym cię poprosił.
— No w porządku, wszyscy znają twoje zamiłowanie do gadulstwa. Royd, ty chyba nie przyszedłeś ot tak, z wizytą? Kirył. A to… Espace?
— Tak jest — potwierdził Kirył. — Tylko ja ciebie właściwie nie pamiętam. Niewyraźnie, mętnie, jak przez mgłę.
— Wiadomo — powiedział Wsiewołod. — Ja z początku prawie nic nie pamiętałem. Jakbym wylazł ze skorupy. Potem zacząłem się zastanawiać, co było wcześniej? Wtedy właśnie przyszła Żeńka, pomogła mi trochę, a i sam zacząłem sobie pomalutku przypominać. A kiedy postanowiłem wrócić, przypomniałem sobie prawie wszystko. Tak myślę, że jest to jakieś uboczne zjawisko. A może właśnie zasadnicze, podstawowe. Coś zmusiło nas do powrotu tutaj i zapomnienia, skąd przybyliśmy. Przypuśćmy, że przeszkadzaliśmy komuś, ktoś tam nie chciał, abyśmy złożyli mu wizytę. Najpierw próbowano nas przestraszyć. Pamiętacie ten wypadek z Espace’em? Nawiasem mówiąc, dziecinna igraszka. A później znaleźli sposób. Niezawodny sposób.
— Verona została — dodał Royd.
— Z tego, co usłyszałem i zobaczyłem w ciągu tej doby… — zaczął Espace.
— Doba jeszcze nie minęła — poprawił Royd.
— … zrozumiałem jedno. Wy wszyscy i ja też jesteśmy uczestnikami ekspedycji, która wystartowała dwa i pół roku temu na statku „Prometeusz-6”.
— Tak — potwierdził Royd. — Wierzysz w to? Ty jeszcze nie wszystko pamiętasz, ale jesteś w stanie w to uwierzyć?
— Jakoś mi się to w głowie nie mieści. Ale przecież mnie nie okłamujecie?
— Dlatego właśnie nie chciałem cię od razu we wszystko wtajemniczać. Nie uwierzyłbyś.
— Całkiem prawdopodobne… A sam statek… też wrócił?
— Nie, Espace — powiedział Royd. — Statek nie wrócił. Statek kontynuuje lot. Na „Prometeuszu-6” została tylko Verona. Sama! Rozumiecie?
— A jak my znaleźliśmy się tutaj?
— Fizyczne i techniczne podstawy tego zjawiska nie są nam znane. Ale pewne przyczyny są zrozumiałe. Po pierwsze — wszyscy tęskniliśmy za Ziemią. Po drugie — baliśmy się, że nigdy więcej jej nie ujrzymy… To chyba wystarczy.
— Ale Verona została!
— Została Verona i ja. Losowaliśmy, kto powinien tutaj wrócić. Wypadło na mnie. Byłem przekonany, że wy sami już nie wrócicie. Należało was odszukać i namówić do powrotu.
— Bzdury! My z Żeńką już pakowaliśmy walizki. Prawda, Źeniu?
— Prawda — potwierdziła.
Kiedy Eugenia przyszła do męża (do kogo innego mogła pójść?), ten najpierw przestraszył się. Przecież wiedział, że jej nigdy nie zobaczy. No, może po wielu, wielu latach. Kiedy mu wszystko opowiedziała, ucieszył się. No bo przecież w żaden sposób nie mogła dowieść, że jest Eugenia, jego żoną i matką malutkiej Lady. Ona była w ekspedycji „Prometeusz-6”. Nie mogła być na Ziemi, i przepędził ją, nawet nie pozwalając zobaczyć się z dzieckiem. Niepotrzebnie wróciła na Ziemię. A odejść znowu na zawsze było niewypowiedzianie trudno. Bóg z nim. Ale nie zobaczyła córeczki! i wtedy odnalazła Wsiewołoda. Wspólnie wszystko sobie przypomnieli i postanowili wrócić. Ten wielki, niezgrabny mężczyzna, gaduła i żartowniś, był jej jedynym oparciem. Wzajemnie byli dla siebie oparciem. Bo przecież on ją kochał.
— A zatem jest nas pięcioro. Crooce — szósty. Kto wie, gdzie są pozostali? — zapytał Royd.
— Wiem, gdzie jest Santa — powiedziała Eugenia. — Ale wydaje mi się, że nie ma sensu ciągnąć jej z nami. Ona zamierzała wyjść za mąż.
— Za kogo?
— Nie wiem, ale to świetna dziewczyna, ona nigdy nie zdejmuje z ręki bransolety z tarczą łączności. — Eugenia obróciła tarczę na swojej bransolecie — tarcza nie odpowiedziała sygnałem świetlnym. Powtórzyła sygnał wywoławczy jeszcze kilka razy. Nikt nie odpowiadał.
— Można spróbować wywołać Robina — powiedziała. — Nie widzieliśmy go ani razu, ale kiedyś on sam nas wywołał. Powiedział, że idzie do floty podwodnej, i decyzja ta, jak mówił, jest nieodwołalna. Ale gdyby coś zdarzyło się z nami, gotów nam pomóc, odpowie na wezwanie.
— Wywołaj go, Żeniu — poprosił Royd.
Eugenia ponownie dotknęła matowej tarczy, i po kilku sekundach pojawiła się na niej lekko wystraszona twarz Robina.
— Co się stało, Eugenio?
— Robin, zebraliśmy się tu w piątkę. Ja, Wsiewołod, Royd, Kiryl i Espace. Royd chce z tobą porozmawiać. Co ty na to?
— Niech mówi — bez entuzjazmu odpowiedział Robin. — Robin, cała nasza piątka postanowiła wrócić. Na „Prometeuszu” została tylko Verona. Została tam sama. Decyzję podjęliśmy dobrowolnie. Nie można żyć z nękającym wstydem, że się stchórzyło. Kochamy Ziemię, ale właśnie ta miłość popycha nas w nieznane światy. Zapewne jest mi lżej niż innym. Nie mam na Ziemi nikogo bliskiego. Ale i ja kocham Ziemię. Robin, jestem tutaj, czekam na ciebie. Lot powinien być kontynuowany.
— Royd, sprawa nie ogranicza się tylko do naszej ekspedycji. Ekspedycja powinna dać jakieś rezultaty, wnieść coś nowego, nieznanego. Wszyscy zetknęliśmy się z takim właśnie zjawiskiem. Żadne odkrycie dokonane wcześniej nie może się z tym równać. Należy zapoznać z nim innych. Trzy razy byłem w Radzie do Spraw Galaktyki i trzy razy nikt nie chciał wierzyć, że jestem Robinem, członkiem załogi,Prometeusza-6”. Trzeba, aby uwierzyli nam na Ziemi. Być może, wyślą jeszcze jedną ekspedycję. Przygotowuje się właśnie start „Prometeusza-7”. Należy udowodnić, że wszystko, co się z nami stało, rzeczywiście miało miejsce. W takim wypadku zgodzę się wrócić na „Prometeu-sza-6”.
— Mnie też chodziła po głowie myśl, aby udać się do Rady — powiedział Kirył. — Ale byłem przekonany, że mi nie uwierzą…
— Kochani, przecież nie mogą nie uwierzyć nam wszystkim — głośno powiedział Wsiewołod.
— Dobrze, wylatujemy dzisiaj. Robin, czy ty jesteś na jakimś batyskafie?
— Nie, nie wstąpiłem do floty podwodnej. Za trzy godziny będę u podnóży Kilimandżaro. A wy?
— Ja chciałbym jeszcze raz spotkać się z Crooce’em. Wszyscy polecimy do niego. Zdjął bransoletę łączności i nie uważa się za uczestnika naszej wyprawy. Spotkamy się w Radzie o dwunastej według czasu ziemskiego.
— Dobrze. Czekam na was — i Robin przerwał łączność.
— On, zdaje się, ma do nas pretensje — powiedział Kirył.
— Całkiem zrozumiałe — po raz pierwszy odezwał się Espace. — On chociaż próbował coś robić, nie bacząc na wstyd. Ma prawo wściekać się, na mnie w każdym razie.
— Kawa wypita, można ruszać do ataku na Radę — powiedział Wsiewołod.
— Mamy dwumiejscowy glider, przydałby się jeszcze jeden, trzymiejscowy — zatroszczył się Royd.
— Crooce’a nie liczysz? — zapytał Espace.
— Crooce nie żyje na pustyni. Urządził się jako pracownik muzeum „Podbój Dalekiego Kosmosu”. Jest komisarzem ekspozycji pod tytułem: „Prometeusz-6”. Odkurza nasze rzeczy oddane do muzeum i opowiada zwiedzającym o tym, jak wielcy, wspaniali i mężni ludzie polecieli w Daleki Kosmos na „Prometeuszu-6”. Między innymi i o niejakim Crooce’ie, programiście „Prometeusza”. Wyobrażam sobie, jak o nim mówi.
— Chcę porozmawiać z Crooce’em — powiedział Wsiewołod. — Zaraz zamawiam glider.
Muzeum „Podbój Dalekiego Kosmosu” znajdowało się na przedmieściu Paryża. Był to ogromny szklany budynek stojący na naturalnym wzniesieniu. Do budynku wiodły szerokie kamienne schody, na których tu i ówdzie siedziały zakochane pary, bawiły się dzieci, a wycieczkowicze grupami i pojedynczo wchodzili na górę. Royd, Kirył, Wsiewołod, Eugenia i Espace weszli do środka i przyłączyli się do grupy, która miała oglądać „Prometeusza-6”.
Jak przewidywał Royd, grupę prowadził Crooce. Było widać, że Crooce nabrał wprawy w wygłaszaniu uroczystych oracji. Charakterystyki kosmonautów składały się wyłącznie z samych pochwał, a sam Crooce pośród bohaterów zajmował niepoślednie miejsce.
Zwiedzający z zainteresowaniem oglądali plansze, wewnętrzne wyposażenie kajut i komór statku. Espace nagle zobaczył tabliczkę z napisem: „Espace. Nawigator”. Wszedł do kajuty i ze zdziwieniem oglądał jej wnętrze. Nawet odważył się to i owo dotknąć rękoma.
Najpierw grupa astronautów trzymała się z dala od zwiedzających. Potem Royd i pozostali zaczęli się przesuwać do pierwszych rzędów, aby w końcu stanąć nos w nos z Crooce’em.
Crooce rozpoznał ich. Jego nagle pobladła twarz i pewne trudności w wymowie świadczyły o tym dobitnie. Jednakże doprowadził grupę do końca, i kiedy zwiedzający rozeszli się, został sam na sam z załogą „Prometeusza”.
— Crooce — powiedział Royd. — Nie ma sensu udawać, że nas nie poznałeś. Postanowiliśmy wrócić na statek.
— Nazywam się Antoni — odpowiedział. — Zdumiewające, jak bardzo przypominacie załogę „Prometeusza”. Chcecie, mogę wam pokazać planszę z ich stereoskopowymi zdjęciami.
— My właśnie jesteśmy załogą „Prometeusza” — przerwał mu Royd, ale Crooce ciągnął dalej:
— Mówią, że przypominam jednego z nich. Jak powiedziałeś? Crooce? Zdumiewające podobieństwo. No co my tak stoimy? Zaprowadzę was do dyrektora muzeum. Zdumiewająca zbieżność. — Odszedł nieco na bok.
— Crooce, my wracamy. Wszyscy. Idziesz z nami? Każdy z nas miał powody, dla których wrócił na Ziemię. Ale nikomu to nie przyniosło ulgi. Tylko wstyd i poczucie niewypełnionego obowiązku. Powinniśmy wrócić, żeby znowu mieć dla siebie samych szacunek.
— Wysłuchałem was z zainteresowaniem — odpowiedział Crooce. — Ale kto uwierzy, że jesteście załogą „Prometeusza”, kiedy on leci gdzieś tam w odległości dwudziestu parseków od Ziemi? Nikt.
— Wybieramy się właśnie do Rady do Spraw Galaktyki. Znamy wiele faktów. Uwierz nam.
— Chcecie przyznać się do tchórzostwa?
— Tak, przyznamy się, nawet więcej, pokonamy nasze tchórzostwo. Ale czekaj, to przecież ty pierwszy opuściłeś statek.
— Nie! Nie ja! To był Espace. Przypomnijcie sobie, ale i wcześniej wielu…
— To znaczy, że nazywasz się Antoni? — zapytał Wsiewołod. — Kąpiesz się w promieniach własnej sławy? Przez całe życie będziesz pielęgnował swoją sławę, wychwalał się pod niebiosa, delektował się sobą. Dlatego że nikt nie jest w stanie dowiedzieć się prawdy? Dlatego że „Prometeusz” powinien wrócić po twojej śmierci! Crooce, zastanów się, jeszcze jest czas.
— Nie! Wy nie polecicie do Rady!
— Odchodzimy — powiedział Royd. — Mamy mało czasu. — i odeszli.
— Przypomniałem go sobie — odezwał się Espace. — i wszystko inne zaczynam sobie przypominać.
— I ja go sobie przypomniałem — powtórzył Kirył.
… Do obiadu siadali o godzinie drugiej według czasu ziemskiego. W niewielkiej i przytulnej sali stało osiem czteroosobowych stolików. Ludzie zazwyczaj rozbijali się na grupki i wiele razy w czasie obiadu zmieniali miejsce i towarzystwo przy stole. Pod jedną ze ścian stało dwanaście kuchennych automatów, i każdy członek załogi mógł sobie wybrać dania według własnego gustu.
Przy obiedzie zawsze było wesoło. Tutaj również można było wymienić zdanie w nieskrępowanej atmosferze, podyskutować i zapić gorycz porażki w dyskusji łykiem kompotu czy kawy.
Ale w ostatnich czasach zmieniło się coś w nastrojach ludzi. Słyszało się coraz mniej żartów i śmiechu, zauważalna natomiast się stała posępna, nienaturalna uprzejmość członków załogi wobec siebie, i jeśli wcześniej o Ziemi mówili niezbyt często, teraz słyszało się tylko: „A mój Andrzejek…”, „Kiedyś razem z bratem…”, „Żona mówi do mnie…” A tego, który rozpoczynał mówić na ten temat, obstępowali ze wszystkich stron, chciwie słuchali, zadawali pytania, które w innych warunkach i w innym czasie brzmiałyby absurdalnie i głupio.
Lot trwał już dwa lata. Tęsknota za Ziemią, za tymi, którzy tam zostali, dawała o sobie znać z coraz większą siłą. Statek pędził z nadświetlną prędkością i oni wiedzieli, że ci wszyscy, o których opowiadano, wydorośleli, zestarzeli się, a może nawet umarli. Łączność z Ziemią została przerwana dwadzieścia dwa miesiące temu. Do Niebieskiej Gwiazdy, do jednej z jej planet, na której, jak przypuszczano, istnieją rozumne istoty, pozostało jeszcze dwa lata lotu.
Dowódca statku zarządził nowy porządek dnia. Więcej czasu poświęcano zajęciom sportowym, członkowie załogi częściej przebywali razem. Ale wszystko to nadaremnie. Wiedzieć, co ich czeka, to jedno, ale wypróbować na własnej skórze, to coś zupełnie innego. Tęsknota za Ziemią przybierała dziwną postać. Coraz częściej proszono Royda o pozwolenie opuszczenia statku, całymi godzinami przebywali w bezdennej pustce w całkowitej samotności, choć próbowali udawać, że w towarzystwie czują się lepiej.
Pewnego razu przy obiedzie Robin, zazwyczaj milczący, cicho, z pewną dozą radości i smutku jednocześnie powiedział:
— Gdybyście wiedzieli, jaka mi się urodziła wnuczka…
Popatrzyli na niego ze zdziwieniem, ale on tego nie zauważył. Tutaj wiedzieli o sobie wszystko. No bo przecież w ciągu dwóch lat można sobie opowiedzieć o wszystkim. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Rabinowi rzeczywiście urodziła się kiedyś wnuczka, to teraz jest już dorosłą kobietą. W dodatku nie mógł nawet wiedzieć, czy urodziła się wnuczka, czy wnuczek.
— Dlaczego mi nie gratulujecie? — powiedział cicho i rozejrzał się po wszystkich twarzach, i wyglądał tak, jakby rzeczywiście urodziła mu się wnuczka, taka malutka, różowiutka. A on, dziadek, będzie ją teraz wozić w wózeczku.
Royd podszedł do niego i uścisnął mu rękę.
— Gratuluję ci, Robin. — Powiedział to tak zwyczajnie, jakby w słowach Robina nie było rażącej niedorzeczności, rażącej nieprawdy, i wszyscy pozostali gratulowali Robinowi. A on siedział szczęśliwy i całkiem poważnie przyjmował owe gratulacje.
W chwilę potem Royd opuścił towarzystwo. Następnego dnia przeprowadzono badania lekarskie. Wszyscy zrozumieli, że to z powodu Robina. Tylko on jeden, zdaje się, nie rozumiał. Eugenia bardzo dokładnie zbadała stan jego psychiki wszelkimi dostępnymi na statku metodami. Nie zauważyła najmniejszych odchyleń od normy, był całkowicie zdrów. Tylko ta wnuczka. Nie przestawał twierdzić, że urodziła mu się wnuczka.
Następny był Trący, cybernetyk pokładowy. Pewnego razu zakomunikował, że na Ziemi przygotowują ekspedycję „Prometeusz-7” i określił termin startu. To, że „Prometeusz-7”, a potem,8” i następne polecą, wiedzieli wszyscy. Ale kiedy startowali z Ziemi, nie było jeszcze wiadomo nic konkretnego o terminie startu „Prometeusza-7”. Powiedział to mimochodem, jakby wyrwało mu się to niechcący.
Następnego dnia Eugenia powiedziała do Santy, że znowu nie udało jej się zobaczyć swojej córki.
Potem Kirył zawiadomił Royda, że jego synek Andrzejek złamał nogę, i prosił, aby go zwolnić z kolejnej wachty w kabinie nawigacyjnej.
Na statku działo się coś dziwnego, niepojętego. Royd zgodził się zastąpić Kiryła na wachcie. A ten nałożył skafander i opuścił statek. Nie było go dwa dni: Zapasów tlenu w zbiornikach batyskafu wystarczało na dobę. Royd, Conti i Verona wyszli w Kosmos na statkach planetarnych na poszukiwania, ale Kiryła nie znaleźli. Pod koniec drugiej doby wrócił sam, radosny, i powiedział:
— Wszystko w porządku. Lekarze zapewniają, że nie zostaną nawet najmniejsze ślady złamania.
Ze zbiorników skafandra zużyto tylko ilość tlenu, jaka była przewidziana na godzinę.
Royd wezwał go do siebie. Potem Robina, Tracy’ego i Santę. Wsiewołod, trzeci pilot Conti oraz inżynier pokładowy Emmie przyszli do niego sami. A później zaprosił wszystkich pozostałych. Wyjaśniło się, że siedmiu członków załogi „Prometeusza — 6” po kilka razy odwiedzało Ziemię.
Rzeczywiście pierwszy ze statku w Kosmos wyszedł Robin.
Po prostu nie mógł się obejść bez tych spacerów w całkowitej samotności. Tam nikt nie przeszkadzał mu w rozmyślaniach, nikt nie odwodził go od tego zajęcia. A myślał on zresztą, jak i inni ostatnimi czasy, o Ziemi, o swojej rodzinie, której już nigdy nie zobaczy, i zrodziło się w nim tak potężne, nie do pokonania pragnienie, aby zobaczyć rodzinę, że nawet jakoś wcale się nie zdziwił, kiedy uświadomił sobie, że stoi pośrodku swojego gabinetu we własnym domu. Absurdalność sytuacji — stał w pokoju w skafandrze kosmicznym — trochę go otrzeźwiła. Odkładając wyjaśnienie przyczyn tego zjawiska do bardziej sprzyjającego momentu, postanowił wykorzystać swoje nieoczekiwane przybycie tutaj. Należało pozbyć się skafandra, co też uczynił nie zwlekając. Później ostrożnie uchylił drzwi prowadzące na schody i usłyszał płacz. Płakało niemowlę. Dochodziły głosy dwóch kobiet. Rozpoznał głos żony i córki. Z rozmowy wynikało, że urodziła się dziewczynka. Nie śmiał pokazać im się na oczy. Później wrócił do gabinetu, przywdział skafander i… znalazł się w pustce. Statek znajdował się nie dalej niż w odległości kilometra. Robin poleciał do niego, wszedł do komory śluzowej, a przy obiedzie nie wytrzymał i powiedział, że urodziła mu się wnuczka. Od tej pory zaczął regularnie odwiedzać swój dom.
To samo przydarzyło się Tracy’emu i Sancie, i Kiryłowi, i — wszystkim tym, którzy opuszczali statek. Kirył nawet mieszkał w domu dwa dni. Żona Kiryła, choć niewiele zrozumiała z jego mętnych wyjaśnień, pojęła jedno, że jej mąż, który odleciał na zawsze, może pojawiać się w domu. Teraz nie chciała go wypuścić.
Wszyscy jakby pozbyli się jakiegoś ogromnego ciężaru. Ci, którzy bywali już na Ziemi, wypytywali się nawzajem o szczegóły pobytu. A ci, którzy jeszcze nie byli, szykowali się do drogi. Tylko Royd i Verona nie wybierali się na Ziemię. Royd, ponieważ nie miał tam ani bliskich, ani przyjaciół, a Verona od razu oświadczyła, że nie zmusi się potem do powrotu na statek.
Wsiewołod i Robin przystąpili do prób zbadania tego zjawiska. Niestety nie mieli ani programu działania, ani nie znali sposobów i metod. W dodatku zjawisko wydawało się zbyt nieprawdopodobne. Najprościej można by to wytłumaczyć przy pomocy falowodu w trójwymiarowej przestrzeni, przez który ludzie przechodzili z Kosmosu na Ziemię i z powrotem. Analizatory pola grawitacyjnego rejestrowały niewielki impuls, kiedy człowiek znikał, i taki sam impuls, ale z wychyleniem przeciwnym, kiedy się ponownie zjawiał.
Nikt nie wiedział, kiedy powstało to zjawisko i kiedy ono zaniknie. Postanowiono odwiedzać Ziemię kolejno, i to na krótki przeciąg czasu, a także ani ze statku na Ziemię, ani z Ziemi na statek nic ze sobą nie zabierać.
Przez kilka dni wszystko toczyło się zgodnie z planem, tylko okropnie dłużył się czas oczekiwania na swoją kolej. Potem nie wrócił Crooce. Minął dzień, tydzień, a jego wciąż nie było. Trący odszedł także nikogo nie uprzedzając. Następnie odeszli Espace, Kirył, Eugenia, Conti, Emmie. Potem nastąpiła pewna równowaga: nikt nie wychodził w Kosmos i nikt z niego nie wracał.
A później nagle, tego samego dnia, znikł Wsiewołod, Robin i Santa.
„Prometeusz-6” kontynuował lot w przestrzeni. Jego załoga składała się teraz z dwóch osób: Verony i Royda. Oboje nie przerywali swoich zajęć, ale Royd cierpliwie czekał, kiedy i Verona opuści statek. Jego samego Ziemia nie przyciągała w sposób tak przemożny jak pozostałych. A jednak to nie mogło ich usprawiedliwić. Royd miał nadzieję, że powrócą.
Po trzech miesiącach, od chwili kiedy zostali we dwoje, dogonili „Prometeusza-1”. Statek nie odpowiadał na sygnały wywoławcze. Prowadziły go automaty. Osiemnaście godzin oba statki szły po równoległych torach. Przez ten czas Royd zdążył dokładnie obejrzeć cały statek i nie stwierdził żadnych uszkodzeń, choć statek zszedł z kursu. Nie było na nim nikogo. Statek był pusty.
Wtedy Royd zrozumiał, że jego załoga nie wróci. Należało ich odszukać i przekonać o konieczności powrotu. Royd i Verona ciągnęli losy. Jemu wypadło wrócić na Ziemię.
Na „Prometeuszu” Verona została sama.
Royd dosyć szybko odnalazł Crooce’a, ale ten zaprzeczał, jakoby tak się nazywał. Z Kiryłem również sprawa wyglądała beznadziejnie, a na ślady pozostałych nie trafił. Do Rady nie miał odwagi pójść, bał się. Z Espace’em spotkał się zupełnie przypadkowo. Trudno było nie zauważyć jego sylwetki, i wtedy właśnie polecieli do Kiryła…
Przewodniczący Rady do Spraw Galaktyki oczywiście znal osobiście wszystkich członków ekspedycji „Prometeusz”. I nie jego to wina, że Rabinowi trzykrotnie nie chcieli uwierzyć. W sali przy okrągłym stole oprócz niego i astronautów zasiadali fizycy, psychologowie i przedstawiciele innych gałęzi nauki.
— No cóż — powiedział Przewodniczący, kiedy Royd zakończył swoją relację. — Będziemy badać to niezwykłe zjawisko. Dziwne… Wszyscy dotąd uważaliśmy, że „paradoks czasu” jest bezsporny. Widać mamy tu do czynienia z czymś innym. Dobrze się stało, że znaleźliście dosyć odwagi, aby tu przyjść. Rozumiem, co czuliście. Rozumiem, jak was ciągnęło ku Ziemi, i tutaj… Trzeba było przezwyciężyć potężną barierę psychologiczną, aby wszystko to nam opowiedzieć. Bo to i wstyd, i obawa, że was nie zrozumieją. W pewnym sensie odczuliście brak więzi z Ziemią. Dobrze, że jesteście znowu z nami. Co teraz zamierzacie robić?
— Nasza szóstka zamierza wrócić na statek. Verona nie wytrwa tam długo sama. Crooce’a wykluczyliśmy z naszej ekspedycji. Oczywiście mogą się z nami nie zgodzić. Ale takie są nasze zamierzenia. Czterech członków załogi znajduje się gdzieś na Ziemi. Możliwe, że i oni szukają kontaktów z nami i z Radą. Potrzebna jest im pomoc w odnalezieniu nas i w powrocie na statek.
— Wszystkie wasze postulaty zostaną rozpatrzone. Odnajdziemy Santę, Tracy’ego, Contiego i Emmie.
— A poza tym… może na razie nie należy nikomu mówić o naszym tchórzostwie? Choćby przez jakiś czas.
— O to możecie się nie martwić.
— Wobec tego wkładamy skafandry i odlatujemy o ósmej zero zero w odstępach jednominutowych.
— W porządku. Do tego czasu przygotujemy aparaturę. Dziękuję Wsiewołodowi i Rabinowi za pracę, którą wykonali. Wszystkie materiały, które nam przekazaliście, wykorzystamy przy finalizowaniu ekspedycji „Prometeusz-7”. Program tej ekspedycji zostanie zmieniony. „Prometeusz-7” zajmie się zbadaniem zjawiska, z którym zetknęliście się wy. Wasze zadania pozostaną bez zmian. W drodze powrotnej możecie opuścić statek i wrócić na Ziemię.
O godzinie trzeciej po południu opuścili budynek Rady. Wsiewolod poleciał do Gravipolis, Kirył — na brzeg Obu, Espace — nad Adriatyk. Eugenii obiecano ułatwić spotkanie z córkg. Robin wrócił na Wyspy Brytyjskie, a Royd — na Półwysep Apeniński.
Royd pierwszy zjawił się w pobliżu statku i całą minutę niepokoił się o Espace’a. Ale ten wyszedł zgodnie z harmonogramem. Natychmiast zresztą nawiązali ze sobą łączność radiową. W ciągu następnych pięciu minut cała szóstka zbliżała się do „Prometeusza”.
,Co z Veroną? Jak sobie radziła sama?” — myślał teraz Royd.
Zaczęli już rozróżniać szczegóły statku, kiedy nagle na spotkanie im wyleciało pięć innych postaci w skafandrach, i natychmiast eter wypełnił się okrzykami:
— Royd? Wszyscy wróciliście?
— Kto mówi? Kto mówi?
— Santa!
— Trący!
— Conti!
— Emmie!
— Verona!
I oto wszyscy są już na pokładzie. Klepią się nawzajem po ramionach, ściskają sobie ręce. Verona bliska jest płaczu.
— Jak znaleźliście się tutaj? — pyta Royd.
— Wszyscy czworo zjawili się w ubiegłym tygodniu — odpowiada Verona.
Wszyscy widzieli Ziemię! Wszyscy widzieli Ziemię! Tylko ona…
— Verono — powiedział Royd — jutro wyprawimy ciebie na tydzień. Zobaczysz Ziemię.
Niestety następnego dnia statek minął obszar przestrzeni kosmicznej, w której powstawały falowody. Verona nie zobaczyła Ziemi. Trzymała się dzielnie i nawet nie płakała. Trudno było zresztą znaleźć jakieś słowa pocieszenia. Wówczas Royd podszedł i pocałował ją:
— Ten pocałunek przesyła ci twoja matka — powiedział.
„Prometeusz” mknął w stronę Niebieskiej Gwiazdy.