Wynalazca Wieczności zmarł w 1943 roku w małej miejscowości uzdrowiskowej nad Morzem Śródziemnym. Nieco wcześniej w tymże morzu utonął przedstawiciel władz okupacyjnych, któremu przyszła ochota ochłodzić się w śródziemnomorskich wodach i który pozostał tam dłużej, niż to sobie zakładał.
Równocześnie z nim znajdowali się w wodzie:
Profesor entomologii, lat pięćdziesiąt osiem;
Agent niewielkiej firmy handlowej, trzydzieści dwa lata;
Listonosz nie wyglądający na swoje szesnaście lat;
Studentka medycyny, niewiele ponad dwadzieścia;
Fryzjerka damska, około trzydziestki;
Ekspedientka, właścicielka sklepu kolonialnego, niewiele ponad czterdziestkę;
a także Starsza Pani-modelka, której wieku nie udało się ustalić.
Na obecność w wodzie wspomnianych osób zwrócono uwagę dopiero wtedy, gdy przedstawiciel władz okupacyjnych bezpowrotnie zniknął z pola widzenia. Agent handlowy i Fryzjerka rozmawiali o czymś żywo, Starsza Pani zażywała kąpieli morskiej tuż przy brzegu, inni po prostu pluskali się, każdy na swój sposób.
Wyciągnięto ich na brzeg i zatrzymano w charakterze zakładników — pod groźbą, że zostaną rozstrzelani, jeżeli w ciągu miesiąca nie zgłosi się faktyczny przestępca. Nie wtrącono ich do więzienia, by nie zabijać w nich woli życia, przeciwnie, umieszczono w komfortowej willi, wewnątrz bardzo przytulnej, lecz na zewnątrz okratowanej i starannie strzeżonej.
Był to swego rodzaju eksperyment.
Pierwszy dzień wydawał się niezmiernie długi. Profesor objaśnił to przyczynami natury subiektywnej. Czas — powiedział — jest tylko w połowie kategorią obiektywną, w połowie zaś — czysto psychologiczną, uzależnioną od procesów zachodzących w nas samych. Radość sprawia, że biegnie szybciej, cierpienie zwalnia jego bieg, a gdy czeka się na śmierć — wlecze się niesłychanie powoli, albowiem życie nie chce się poddać śmierci.
Wspomniał o śmierci nie podejrzewając, że właśnie tu, wśród nich, znajduje się wynalazca Nieśmiertelności, której zresztą dotychczas jeszcze nie wynaleziono.
Starsza Pani-modelka ochoczo podtrzymała ten temat Rozmowy o wspólnym losie odrywały ją od rozmyślań o własnym nieuniknionym kresie.
W owych latach, gdy Starsza Pani była modelką, myśl o przemijaniu nie nawiedzała jej. Teraz nie zostało już nic oprócz przemijania. Kąpiele morskie, zamiast pomóc, zgubiły ją ostatecznie. Takie to niespokojne czasy — ktoś kogoś topi, a chorego człowieka wyciągają z wody, przerywają kurację…
— Nie mówmy o śmierci — odezwała się Ekspedientka. — Póki jesteśmy młodzi… — Urwała, pochwyciwszy krytyczne spojrzenie Fryzjerki.
Profesor przyznał jej rację — po to, by żyć, trzeba się skoncentrować na życiu. Są owady, które żyją tylko przez parę godzin i bynajmniej nie jest to dla nich powodem do rozpaczy. Przez ten krótki czas wcale nie przeżywają mniej niż krokodyle w ciągu trzystu lat.
— Doprawdy trzystu? — Starszej Pani zabłysły oczy. Własny wiek wydał jej się prawie niemowlęcym.
— Nienawidzę owadów — powiedziała Fryzjerka. — i nie rozumiem, po co krokodyle żyją tak długo.
Starsza Pani kiwnęła potakująco głową. Doprawdy żyją tak długo? Trzysta lat! A przed nią zaledwie miesiąc. Cóż można zrobić przez ten czas? Użyć życia — z pewnością nie. Na to całego życia za mało, cóż dopiero mówić o marnym miesiącu. Owady — to co innego, mają minimalne potrzeby. W ogóle nie wiadomo, po co żyją. A krokodyle?
Też nie wiadomo po co, jak słusznie stwierdziła Fryzjerka. Żyją trzysta lat — i nie wiadomo po co.
— Wszystko jest względne — odezwał się Agent. Ponieważ był handlowcem na względną skalę, wyznawał teorię względności. — Każde miasto jest małym państwem, każdy dom — małym miastem…
— Jakież przyjemne to nasze miasteczko — powiedziała Fryzjerka, obrzucając spojrzeniem ściany i sufit.
Agent zaproponował jej spacer po korytarzu, ale odmówiła. Była fryzjerką damską i serce jej zamierało na widok mężczyzn strzygących się obok, w salonie męskim. Ich brody i wąsy stanowiły dla niej całkowitą zagadkę, po powrocie do domu długo stała przed lustrem z brzytwą w ręku, wyobrażając sobie, że goli klienta. W salonie damskim, a tym bardziej w swym samotnym pokoiku, nie miała kogo golić i ręka jej zawisała w powietrzu jak szybujący ptak…
Listonosz przyniósł gazetę. Odkrył w składziku całą paczkę starych gazet, ale przyniósł tylko jedną. Uporządkował je według dat i choć wszystkie były sprzed lat pięciu, to jednak w porównaniu z najstarszą, późniejsze zapewniały regularny dopływ informacji.
Agent rozłożył gazetę i przeczytał komunikat o utworzeniu się rządu Daladiera, który w rzeczywistości został rozwiązany już trzy lata temu. Wiadomość o utworzeniu tego rządu, który w swoim czasie nie spełnił niczyich oczekiwań, dziś została powitana z radością, ponieważ oznaczała ustąpienie władz okupacyjnych. Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo, iż rząd Daladiera ustąpi miejsca rządowi Paula Reynaud, który w najcięższych chwilach ucieknie i Paryża, ustąpiwszy miejsca marszałkowi Petain, który ustąpi go z kolei wspomnianym władzom okupacyjnym. i choć mawia się, że nowe jest tylko dawno zapomnianym starym, niekiedy stare powraca tak szybko, iż nawet nie zdąży się o nim zapomnieć.
— Wszystko jest względne — powtórzył Agent, zagłębiając się w lekturze.
Rzeczywiście, wszystko jest względne. Przecież człowiek już w chwili swych narodzin skazany jest na śmierć, różnica polega tylko na terminie, w którym wyrok ten zostanie wykonany — za dzień, za miesiąc, czy za sto lat. Myśl tę wypowiedział Profesor, znawca układów biologicznych mających niejednakowy okres trwania, lecz jednakowe zakończenie.
Już wówczas, na plaży, Fryzjerka nie mogła oderwać oczu od wspaniałej brody Profesora, która nawet teraz nie przestawała jej kusić. Palce ściskały wyimaginowaną brzytwę, ręka wzlatywała jak ptak…
— Z punktu widzenia motyla, trzydzieści dni to wcale niemało — powiedział Profesor.
— Z pewnością dla motyla godzina znaczy tyle co rok — wyraził przypuszczenie Agent. — Czas dla niego liczy się według wyższego kursu, toteż i zysk życiowy jest nie mniejszy niż w przypadku innych.
— Ja wolę stały kurs — wtrąciła Ekspedientka.
Agent jednak uważał, iż stały kurs możliwy jest wyłącznie przy obfitości towarów, a przy ich deficycie trzeba śrubować ceny.
— My, ludzie — mówił — żyjemy w warunkach obfitości czasu — mamy do dyspozycji lata, dziesiątki lat. Dlatego też nie cenimy czasu. Gdybyśmy mieli wyliczony każdy dzień, czas miałby znacznie wyższą cenę.
— I osiągnęlibyśmy taki sam zysk? — spytała z powątpiewaniem Ekspedientka.
— Oczywiście. Rachunek jest prosty — zakładamy, że godzinę liczymy według kursu miesiąca. Wówczas doba będzie miała wartość dwóch lat, a miesiąc — sześćdziesięciu.
To prawda, że wszystko jest względne, zależne z jakiej strony na to patrzeć. Czupryna i brak zarostu może wyglądać jak gęsty zarost i łysina. Fryzjerka przeniosła wzrok z Profesora na Agenta.
— A zatem miesiąc, który nam dano do dyspozycji, może zastąpić sześćdziesiąt lat, czyli średnią długość życia?
— To nęcące — uśmiechnął się Profesor i mrugnął porozumiewawczo do Starszej Pani. — I co pani na to? Przeżyjemy razem jeszcze sześćdziesiąt lat.
— Nie z moimi dolegliwościami — do Starszej Pani nie przemawiał jego optymizm.
Listonosz wziął papier, ołówek i zabrał się do liczenia. Właściwie nie było w tym nic skomplikowanego, zwykłe zadanie szkolne. Jeśli godzina równa jest miesiącowi, to dwanaście godzin równa się dwunastu miesiącom. A dwadzieścia cztery godziny — to dwa lata. Zostaje tylko pomnożyć przez trzydzieści…
Studentka natomiast dawno już wyrosła z zadań szkolnych i patrzyła na świat z wyżyn swych nieukończonych studiów. Wiedziała, że miesiąc jest częścią roku, to znaczy czasu, w jakim Ziemia okrąża Słońce, a godzina — częścią doby, to znaczy czasu obrotu Ziemi wokół własnej osi… Jak można mylić te dwie sprawy?
— Co nas obchodzi Ziemia czy Słońce, skoro już więcej ich nie zobaczymy? — odezwał się Agent, a Ekspedientka westchnęła:
— Jesteśmy jak motyle, które zamknięto w jednym pudełku i pozwolono przeżyć w nim trzydzieści dni.
— Sześćdziesiąt lat — poprawił ją Listonosz. — Trzeba się przyzwyczaić do nowej rachuby czasu.
Wszyscy zaczęli przyzwyczajać się do nowej rachuby czasu. Pierwsze miesiące upłynęły im na urządzaniu się w nowym miejscu.
Profesorowi przydzielono osobny gabinet, aby mógł kontynuować pracę naukową. Oprócz tego miał uczyć Studentkę: wygłosić cykl wykładów, przeprowadzić z nią zajęcia seminaryjne, a na koniec — przeegzaminować.
Starsza Pani-modelka młodniała po prostu w oczach. Przecież miarą młodości nie są lata już przeżyte, lecz te, które do przeżycia zostały. Obecnie Starsza Pani miała przed sobą tyleż czasu, co młoda Studentka i jeszcze młodszy Listonosz, i gdyby nie choroby, czułaby się ich rówieśnicą.
Wszyscy stali się rówieśnikami. Czterdziestoletnia Ekspedientka, która po raz pierwszy zyskała prawo do życia osobistego, zainteresowała się trzydziestoletnim Agentem. Z miejsca wybrała go spośród innych swych rówieśników — sześćdziesięcioletniego Profesora i szesnastoletniego Listonosza. Przyczynił się do tego również fakt, iż obarczona liczną rodziną oraz rzeszami klientów, po raz pierwszy w swym rodzinno-kolonialnym życiu znalazła się w tak niewielkiej grupie, że mogła przyjrzeć się każdemu z osobna, podczas gdy dawniej widziała ludzi wyłącznie en masse. Nie mogła więc nie zauważyć szczupłej, z lekka ironicznej twarzy Agenta. Usiłowała wyobrazić sobie, jak wchodzi do jej sklepiku po jakiś zakup — i nie potrafiła. W niczym nie przypominał jej klientów i nie sposób było wyobrazić go sobie za ladą — ani po jednej, ani po drugiej stronie. Oznaczało to, że jego i Ekspedientkę dzieli coś więcej niż lada. Zbliża nas to, co nas dzieli, a dzieli to, co zbliża — taka jest dialektyka życia, rozmyślała Studentka, machinalnie robiąc konspekt wykładu i kątem oka obserwując tych dwoje.
Jedynie dialektyka można było wyjaśnić fakt, iż Agent wolał czterdziestoletnią rówieśnicę niż dwie pozostałe — dwudziesto- i trzydziestolatkę. To wszystko jednak było znacznie prostsze. Studentka słuchała wykładów Profesora. Fryzjerka nie spuszczała wzroku z jego brody — obie skupiły na nim całą uwagę, zupełnie ignorując Agenta. Ekspedientka była wolna — od sklepu kolonialnego, od rodziny, w identycznym położeniu znajdował się Agent handlowy. Ich zawód wymagał bodaj względnego obcowania ze światem zewnętrznym.
Po dwóch latach znajomości, Listonosz przyniósł Ekspedientce pierwszy list wyznaczający jej randkę w korytarzu. A po trzech miesiącach Agent otrzymał odpowiedź. Odległości były niewielkie, poczta pracowała pełną parą, listy jednak szły bardzo długo — według nowej rachuby czasu.
6
Starsza Pani, czując przepływ nowych sił, wzięła się za porządki. We własnym domu dawno już tego nie robiła, gdyż uważała, że przeżyła już życie. Teraz jednak, gdy ujrżała przed sobą przyszłość, być może niewielką, lecz bądź co bądź nie gorszą niż u innych, postanowiła ją godnie przeżyć i całą duszą oddała się zajęciom gospodarskim.
Najważniejsze, że miała o kogo dbać. Ledwie otworzyła oczy, zaczynała gorączkowo myśleć: trzeba sprzątnąć gabinet Profesora, przygotować stanowisko pracy dla Fryzjerki, a jeszcze przedtem — obudzić Listonosza i wyprawić go w drogę, aby zdążył dostarczyć poranne gazety.
Budziła Listonosza, karmiła naprędce i odprowadzała do drzwi wiodących z jadalni do salonu. Następnie przecierała lustro Fryzjerki, ustawiała przed nim fotel i starannie układała przybory: grzebienie, nożyczki, szczypczyki, wałki. Po chwili zjawiała się Fryzjerka, zamieniała ze Starszą Panią kijka słów i zagłębiała się w fotelu czekając na klientów. Starsza Pani zaś spieszyła do gabinetu Profesora.
Sama nie mogła się nadziwić swojej energii. Mogła przez trzy miesiące z rzędu pucować podłogę, by uzyskać wspaniały połysk, przez tydzień czyścić kredens przywracając mu przyzwoity wygląd. Przed wszystkimi drzwiami rozłożyła chodniczki i surowo pilnowała, by każdy wycierał nogi przechodząc z pokoju do pokoju. Prace domowe nie mają początku ani końca i to w pewnej mierze upodabnia je do wieczności. Może dlatego młodzi mniej je lubią niż ludzie starsi, starsi zaś nabierają dzięki nim zbawczego poczucia, że wszystko to nigdy się nie skończy… Mogłoby się zdawać, że Starsza Pani-modelka prezentuje te cudze pokoje, tak jak niegdyś prezentowała cudze toalety. No, spójrzcie, nie macie ochoty tu pomieszkać? Najlepsze pokoje tylko u nas!
I tylko w bieżącym sezonie!
Albowiem żywot motyla trwa tylko jeden sezon.
Tak oto mijały lata i jak to z nimi bywa, pędziły jak szalone. W godzinach wolnych od wykładów Profesor pisał monumentalne dzieło: „Życie motyli w warunkach zamkniętego pomieszczenia”.
W owym wielkim świecie, w którym czas odmierzały ważkie lata, trwała wojna, tutaj — nikt o tym nie myślał, albowiem ludzie żyli w innym wymiarze. Przedtem też nie rozumowali w zbyt wielkich kategoriach i tam, gdzie nikt ich nie ograniczał, ograniczali sami siebie; życie w małym świecie miało tę zaletę, że uwalniało człowieka od większych burz. Profesor ograniczał się do entomologii, Ekspedientka — do sklepiku kolonialnego i rodziny, Fryzjerka — do salonu damskiego, za którym rozpoczynał się tajemniczy salon męski, pełen trwóg i niebezpieczeństw, jak każdy świat, którym rządzą mężczyźni, i nawet Agent handlowy, podróżując po całym ogromnym świecie, pozostawał w swym własnym — małym, jak pasażer, który nie opuszcza przedziału, bojąc się, że mu ukradną walizkę.
Wzięci w charakterze zakładników, stali się po raz pierwszy mimowolnymi uczestnikami obcych i niemiłych im spraw, które zwykle nazywali pogardliwie „polityką”. Któż z nich śmiałby utopić przedstawiciela władz okupacyjnych? Nie było mowy o topieniu kogoś, chodziło o to, żeby samemu utrzymać się na powierzchni — takie doświadczenie wynieśli z pływania w Morzu Życia.
Oczywiście różne to było doświadczenie. Duże — Starszej Pani i Profesora, nieco mniejsze — Fryzjerki, a całkiem.malutkie — Listonosza. Właściwie ani on, ani Studentka nie mieli w ogóle doświadczenia, oni dopiero wstępowali w Morze Życia i nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jego głębin.
— Usiądźmy pod amplą — proponował Agent Ekspedientce. Siadali więc pod amplą, która siała na nich księżycowy blask. Przesiadywanie pod tym sztucznym księżycem przenosiło Ekspedientkę w dalekie lata, kiedy to i księżyc był inny, i ona była inna, i mężczyzna siedzący obok niej był zupełnie inny. Tamten mężczyzna, późniejszy współwłaściciel sklepu kolonialnego, późniejszy mąż i ojciec jej pięciorga dzieci, był wówczas jeszcze nikim, lecz właśnie wtedy był jej szczególnie drogi. Światło księżyca… Możliwe, że wszystkiemu winne jest światło, które czyni bliskim obcego człowieka. Później, gdy się rozproszy, okazuje się, że człowiek ten jest obcy, ale to właśnie trzeba będzie ukryć przed nim, przed sobą, przed innymi ze względu na wspólne dzieci, wspólną rodzinę, wspólny sklep kolonialny… Poza tym — nie istnieje nic wspólnego, a zwłaszcza to, co niegdyś przywidziało się w świetle księżyca…
Wzajemna skłonność Ekspedientki i Agenta od pierwszej chwili spotkała się z przychylnością i gorącym poparciem ze strony pozostałej ludności tego zamkniętego świata. Listonosz całkowicie poświęcił się ich korespondencji, tracąc na dostarczanie listów najwyżej jeden dzień. Profesor, by nie zakłócić ich sam na sam, przesiadywał długo w swoim gabinecie, starając się skoncentrować na ukochanej entomologii. Studentka wskrzeszała w pamięci zapomniane wiersze, odnoszące się do obecnej sytuacji i jak ulotki rozrzucała je po pokoju. A Fryzjerka — słów dla niej brak, nie oszczędzała siebie ani swej jedynej klientki, spóźnionego życia, które wymagało nieustannych kosmetycznych zabiegów.
A Starsza Pani-modelka, widząc dalej niż inni, po kryjomu szyła pieluszki. Aby owe pieluszki się przydały, trzeba by nie sześćdziesięciu, ba, nawet nie sześciuset lat według nowej rachuby czasu, prawdziwa miłość jednak nie lęka się podobnych przeszkód, więc Starsza Pani szyła pieluszki wierząc w prawdziwą miłość.
Sprawcy wszystkich tych poczynań siedzieli będąc ośrodkiem zainteresowania — które usiłowało być delikatne i nienatarczywe. Agent mówił:
— Czy nie wydaje się pani, że jesteśmy sami na świecie? Tylko pani, ja i ta ampla…
— Tak — odpowiadała mu Ekspedientka. — Tylko my oboje i dokoła ani żywej duszy…
Tymczasem jedna dusza ślęczała w gabinecie, druga przypominała sobie wiersze dla nich, a trzecia przygotowywała na zapas pieluszki… Cóż począć, miłość jest egoistyczna, niczego wokół nie zauważa, gdy siedzi pod amplą.
— Niech pan spojrzy — mówiła Ekspedientka wznosząc w górę oczy i wraz z nimi — marzenia i nadzieje. A tam, pod wieczornym sklepieniem sufitu, jej marzenia spotykały się z jego marzeniami, zaś noc już się zbliżała odgradzając ich od świata grubą ścianą, ściślej mówiąc — czterema grubymi ścianami…
Tak przeleciało trzydzieści lat i Starsza Pani zaniepokoiła się, czy zdąży uszyć pieluszki. W tym zamkniętym świecie lata upływały szczególnie szybko i Starsza Pani poczuła, że znów zaczyna się starzeć. Dawały o sobie znać choroby, pozostałość jeszcze tamtej, poprzedniej starości, i zdarzało się, że całymi miesiącami nie wstawała z łóżka, a kiedyś nawet przeleżała w nim cały rok.
Wspominała lata swej młodości… Młodość, chociaż ruchliwsza od starości, posuwa się jednak wolniej. A starość mknie jak na skrzydłach — choćby nawet starych i niemodnych — mknie, że trudno za nią nadążyć.
Zwłaszcza teraz daje się to odczuć. Zaledwie osiedlili się, zaczęli żyć, a tu już przemknęło trzydzieści lat. i pozostało już tylko trzydzieści. Czas motyli.
Życie Starszej Pani było długie i urozmaicone. W czasach młodości była modelką, potem bardzo krótko żoną, później kucharką, pokojówką, gospodynią… W końcu — po prostu Starszą Panią żyjącą ze swych oszczędności. Z wszystkich tych zawodów najbardziej lubiła pierwszy, dzięki któremu stawała się ośrodkiem zainteresowania. Nigdy później nikt już nie zwracał na nią uwagi. Dlatego w głębi duszy pozostała modelką, dochowując wiary swej młodości i urodzie. To bardzo trudne — dochowywać wiary młodości i urodzie, które nie są zdolne odwzajemnić się tym samym.
Sytuacja była rozpaczliwa. Lata mijały jak dni i Starsza Pani czuła się niczym stary balonik, z którego uszły resztki powietrza zostawiając sflaczałą powłokę…
Nagle, w tej dramatycznej chwili, kiedy zdawało się, że znikąd nie można wyglądać ratunku, Listonosz przyniósł jej list następującej treści:
Z UWAGI NA KATASTROFALNE PODROŻENIE CZASU, PROPONUJEMY OD DZIŚ LICZYĆ GODZINĘ ZA ROK, A NIE ZA MIESIĄC. W TEN SPOSÓB ZOSTANIE NAM DO DYSPOZYCJI JESZCZE TRZYSTA SZEŚĆDZIESIĄT LAT.
List był bez podpisu i bez adresu zwrotnego, jednakże jego kategoryczny ton przekonywał. Przekonywał głównie dlatego, iż trzysta sześćdziesiąt lat brzmi zawsze lepiej niż lat trzydzieści, czy też piętnaście dni.
Starsza Pani natychmiast poczuła świeży przypływ młodości. Trzysta sześćdziesiąt lat — to minimum cztery życia, jeśli nawet jedno zostało przeżyte, to jeszcze trzy są w zapasie. Można by pomyśleć, że Starsza Pani ledwie zaczęła żyć.
— Boże, jacyż my jesteśmy młodzi! — wykrzyknęła, zdradzając ogółowi otrzymany list. — Jeszcze będziemy żyć i żyć…
Gdy mówiła te słowa, minęły trzy dni. Ale przed nimi było jeszcze mnóstwo lat…
Ludzie przywykają do wszystkiego. Nawet do tego, że mają przed sobą czterysta lat życia. W końcu i to staje się dla nich naturalne i zwyczajne. Życie biegnie swoim torem, być może dłuższym, jednak tym samym, i tylko częściej migają słupy milowe lat.
Obecnie wykład profesora trwał jedenaście miesięcy bez przerwy. A Starszej Pani trzy lata schodziły na sprzątaniu i trzy — na przygotowaniu obiadu. Spotkania Ekspedientki i Agenta wydłużyły się, za to dłuższe też były rozłąki.
— I znów nie będziemy się widzieć przez kilka lat — wzdychali, wracając do swych pokojów, a przy następnym spotkaniu wykrzykiwali:
— Ach, tyle lat!.. Tyle długich lat!
Nic dziwnego, przez wszystkie te lata on myślał wyłącznie o niej, a ona — wyłącznie o nim. Wprawdzie przeleciały one w ciągu jednej nocy. niemniej jednak im się dłużyły, jak potrafią się. dłużyć tylko lata rozłąki.
Z niczym nie dadzą się porównać. Na przykład, rok na Marsie trwa blisko dwa lata ziemskie. Na Jowiszu — dwanaście lat. Dwieście pięćdziesiąt lat ziemskich — na Plutonie i mimo to zdaje się krótszy niż rok rozłąki, nawet trwający zaledwie jedną godzinę.
Stąd też najdłużej żyją ci, którzy są rozłączeni. Każdy dzień jest dla nich rokiem, a każdy rok — równy osiemnastu miesiącom na Plutonie. Jest to trzysta siedemdziesiąt pięć lat ziemskich spędzonych w wiecznym mrozie i wiecznej nocy, w odległości sześciu miliardów kilometrów od Ziemi.
Codzienna prasa dostarczana przez Listonosza przekształciła się najpierw w coroczną, a potem przychodziła raz na dwadzieścia cztery lata. Nikt jednak nie uskarżał się na przestoje w pracy poczty, gdyż nawet przy takiej częstotliwości nikt nie znajdował czasu na czytanie gazet.
Komu w głowie gazety, gdy w fotelu u Fryzjerki przesiaduje się rok, prawie rok trwa streszczanie wykładu, a sprzątanie pochłania mniej więcej trzy lata.
Profesor zaś siedział nad swoją monografią. Na przemyśleniu jednej frazy schodziły mu dwa, a nawet trzy miesiące. Nic w tym dziwnego, przecież była to poważna praca naukowa, nad którą warto spędzić nawet całe życie — „Życie motyli w warunkach zamkniętego pomieszczenia”.
Był sobie Psychiatra. Leczył ludzi cierpiących na fałszywe wyobrażenia o sobie, między innymi na megalomanię, czyli wygórowane pojęcie o własnej wartości. Przypuśćmy, zięba uroiła sobie, że jest orłem — jest to klasyczna forma manii wielkości. Ale gdyby orzeł uroił sobie, że jest ziębą — to już nie byłaby mania wielkości, lecz kompleks niższości. A jeśli zięba wyobrazi sobie, że jest wróblem, lub wróbel, że jest ziębą — to już ani mania, ani kompleks, lecz w ogóle nie wiadomo co. To znaczy nie wiadomo nam, bo Psychiatra doskonale wiedział.
Pewnego razu, podsumowując swą wieloletnią pracę. Psychiatra zwrócił uwagę na pewien ciekawy fakt — przez ostatnie dziesięć lat żaden z jego pacjentów nie uważał się za Napoleona.
Jednakże sprawa nie kończyła się na Napoleonie. W tym samym okresie wśród znajdujących się w klinice Psychiatry pacjentów nie spotykało się także innych wielkich imion: nie było Cezara ani Aleksandra Macedońskiego, nie było Arystotelesa ani Galileusza. Szczytem maniakalnej wyobraźni chorych psychicznie byli ich najbliżsi zwierzchnicy: dyrektorzy, kierownicy, administratorzy… Porucznik wyobrażał sobie, że jest kapitanem, kapitan — że jest majorem, major — że jest pułkownikiem. Student uroił sobie, że jest wykładowcą, wykładowca — docentem, docent — profesorem, kieszonkowiec — włamywaczem.
Takie obniżenie maniakalnego pułapu było także swoistą patologią, obniżeniem potencjalnych możliwości jednostki na skutek utraty wiary w siebie. Jest to zgubne nie tylko dla jednostki jako takiej, lecz i dla społeczeństwa, jako że potencjalne możliwości społeczeństwa zależą od potencjalnych możliwości jednostek, z których się składa. Psychiatra więc postanowił podwyższyć ów pułap, wpoić swoim chorym manię prawdziwej wielkości.
Opowiadał im o wielkich czynach dokonywanych na Ziem! przed ich urodzeniem, o drogach, które przywiodły ludzi do wielkości. Mówił o niewyczerpanych możliwościach człowieka, o tym, że różnica między wielkimi, średnimi i miernymi ludźmi polega jedynie na tym, że w różnym stopniu wykorzystują owe możliwości. Mała wiejska dziewczynka ocaliła ogromny kraj i historia uznała ją za wielką bohaterkę. Każdej dziewczynce dana jest taka możliwość.
— Motyle, rzecz jasna, pozbawione są tych możliwości — zakończył Profesor swoje opowiadanie, będące ilustracją wykładu dla Studentki. — Albowiem życie motyla jest uzależnione od jego fizjologii, motyl nie może wyjść poza granice własnej fizjologii, a człowiek — może. Rozerwać ten zamknięty krąg, wyjść poza granice fizjologii — oznacza w istocie rzeczy stać się człowiekiem. Z małego człowieka — dużym człowiekiem. Z dużego człowieka — wielkim. Człowiek jest tym większy, im wyżej wznosi się ponad fizjologię. Ponad fizjologię motyla. Ponad fizjologię zwierzęcia. Ponad fizjologię człowieka. Ponad fizjologię wszystkich, którzy żyli przed nim na Ziemi.
Pocztę dostarczono z całorocznym opóźnieniem, ponieważ Listonosz słuchał wykładu Profesora. Poprzednio nigdy tego nie robił — wykłady bowiem były poświęcone niezrozumiałej i niezbyt go interesującej entomologii. Teraz jednak, gdy Profesor zaczął mówić o ludziach nieprzeciętnych, których imiona zasłynęły w historii, Listonosz musiał się zatrzymać i wysłuchać opowiadania do końca.
Czym różni się życie człowieka od życia motyla? Oczywiście nie tylko długością. Człowiek dysponuje możliwościami, których motyl jest pozbawiony. Motyl mógłby stać się orłem, gdyby tylko miał takie możliwości. Ale ich nie ma. A człowiek — ma.
Weźmy, na przykład, braci Montgolfier. którzy jako pierwsi wznieśli się balonem. Ludzie żyjący przed nimi nie umieli latać. Dysponowali taką możliwością, lecz nie umieli jej wykorzystać. A bracia Montgolfier — tak. Wyszli poza granice własnej fizjologii — i polecieli. Teraz nikt już nie powie, że ludzie nie umieją latać.
Listonosz od dziecka marzył, by zostać lotnikiem. Gdyby nie wojna, z pewnością by nim został, ponieważ dysponował taką możliwością. Wojna pozbawiła go jej na pewien czas, gdy jednak się skończy…
Ale kiedy skończy się wojna? Mając w zapasie blisko czterysta lat, można liczyć, że kiedyś wreszcie się skończy.
Przyjemnie jest marzyć o przyszłości widząc przed sobą jeszcze blisko czterysta lat. Że zostaniesz lotnikiem, że skończysz uniwersytet, że nauczysz się golić brody tak, jak to robią w męskim salonie… Albo że poświęcisz tych czterysta lat życia na doprowadzenie do końca pracy nad monografią i będziesz niańczyć wnuki… Boże, jakież zawrotne perspektywy odkrywają się przed każdym z nas! Gdyby świat, który nas otacza, został stworzony na nowo, a tworzywem byłyby wyłącznie perspektywy — jakiż byłby cudowny. Byle tylko perspektywy te nie zderzały się, nie przekreślały wzajemnie, jak na przykład perspektywa niańczenia wnuków — perspektywę życia osobistego czy dokończenia monografii.
Świat jest ciasny i każda perspektywa przedłużana w nieskończoność musi przekreślić nieskończoną liczbę perspektyw i z kolei sama przez nie zostać przekreślona.
Nie jest to zwykła reguła geometryczna, której znajomość wynosi się z ławy szkolnej, lecz reguła życia, której nie można się nauczyć, gdyż ciągle powstaje na nowo.
Żyjemy w punkcie przecięcia perspektyw, a świat, w którym się one przecinają, jest ciasny. Tak, ciasny, zwłaszcza gdy go zamknąć w czterech ścianach… Ale czy ściany stanowią przeszkodę dla perspektyw? Otoczcie nas dziesiątkami ścian, zamknijcie w kamiennych więzieniach — i stamtąd pomkną w nieskończoność ku dalekim gwiazdom nasze wyzwolone, nie dające się ujarzmić perspektywy.
Gdy mrówka się zakocha, wyrastają jej skrzydła. Dzieje się tak zresztą ze wszystkimi zakochanymi, ale mrówce wyrastają autentyczne skrzydła, i wówczas fruwa, i kocha. A kiedy przestanie fruwać i kochać, wraca na ziemię i sama wyłamuje sobie skrzydła, aby już nigdy więcej nie kochać.
A na przykład takiemu motylkowi-koszówce skrzydła nigdy nie wyrastają i rozmnaża się bez miłości, partenogenetycznie. Cóż warte życie bez miłości? Jak długo można żyć bez niej? Koszówka żyje tylko kilka minut, lecz w jej przypadku i tak zbyt długo.
Ekspedientce bardziej podobała się mrówka. Sama wyłamuje sobie skrzydła, które jej wyrastają, gdy przychodzi miłość. My, ludzie, zwykle podcinamy sobie skrzydła nawzajem, ona zaś robi to sama! Ekspedientka nie byłaby do tego zdolna, zabrakłoby jej siły woli. To nie bagatelka — samej wyłamać sobie skrzydła, aby już więcej nie kochać!
Skrzydlate mrówki, bezskrzydłe motyle… i wszystko przez tę miłość, przez tę miłość.
Starszą Panią słuchającą Profesora zdumiewało znów co innego. Zwyczajna mucha, a co sobie wykoncypowała Okazuje się, że nie ona karmi swoje larwy, lecz przeciwnie, one gromadzą pokarm dla dorosłych osobników. Fryzjerka z kolei dziwiła się, że dorosłe jętki mniej się różnią między sobą, niż ich młode potomstwo — gąsienice. Można by to wytłumaczyć utratą indywidualności. Widocznie z wiekiem traci się indywidualność i klientki damskiego salonu dlatego przesiadują tam pół dnia, aby ją odzyskać. Agentowi zaimponowała umiejętność chrząszczyków oleić, które jak nikt inny potrafią przystosować się do warunków. Larwa oleicy siedzi na kwiatku czekając na pszczołę robotnicę. Posłuży się nią najpierw jako środkiem transportu, który ją przeniesie do komórki, gdzie przede wszystkim zje jajeczko pszczele. Zaspokoiwszy pierwszy głód, larwa zaczyna zmieniać swój wygląd, aby zatrzeć ślady, a także przystosować się do nowych warunków. Szczęki jej upodabniają się do łyżek, aby wygodniej było spijać miód. Po wypiciu miodu larwa jeszcze dwukrotnie zmienia wygląd ostatecznie zacierając ślady. Proszę, jak się urządziła.
A listonosz przeżył pierwsze rozczarowanie, jeśli chodzi o Północ. Marzył o tym, by zostać lotnikiem i lecieć właśnie na Północ, a teraz speszyło go to, co usłyszał o meszkach. Okazuje się, że meszki, które na Południu żywią się nektarem kwiatów, na Północy stają się okrutnymi krwiopijcami.
Trudne życie, które człowieka potrafi uszlachetnić, meszkę zamienia w istną bestię. Jednakże, powiedział sobie Listonosz, to wszystko bynajmniej nie znaczy, że trzeba bać się Północy. Grunt, żeby nie być meszką.
Tak, od entomologa też można się czegoś nauczyć.
Upłynęło następnych dwieście lat i Starsza Pani znów poczuła, że się starzeje. Nie było już w niej owej lekkości co dwieście lat temu, całymi latami nie opuszczała łóżka. Życie uchodziło z niej, jak publiczność opuszczająca salon mody po skończonym pokazie — wszystkie modele zostały już zaprezentowane…
I wówczas listonosz przyniósł jej list.
ZGODNIE Z NOWĄ REFORMĄ CZASU NAKAZUJĄCĄ ODTĄD PRZYJĄĆ ZA ROK NIE GODZINĘ, LECZ MINUTĘ, PRZED NAMI JESZCZE DZIEWIĘĆ TYSIĘCY SZEŚĆSET LAT.
Prawie dziesięć tysięcy lat. Praktycznie biorąc oznacza to tyle, co wieczność. Żadnemu człowiekowi nie udało się przeżyć tylu lat. Biblijny Matuzalem żył dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć lat, po prostu śmiesznie krótko — mniej niż tysiąc lat! Tak, Matuzalem nie zdążył się nacieszyć życiem… Można powiedzieć, że zmarł w wieku niemowlęcym…
Starsza Pani zeskoczyła z łóżka i pobiegła zająć kolejkę za Ekspedientką, której Fryzjerka układała włosy. Po to, by żyć i żyć, trzeba przede wszystkim dobrze wyglądać. Fryzjerka pracowała szybko i minęło niespełna czterdzieści lat, kiedy skończywszy czesać Ekspedientkę, zajęła się Starszą Panią. Zaraz, zaraz, jak to Starszą Panią? Czy można nazwać tak kobietę, która przeżyła zaledwie trzysta lat?
Krokodyl żyje trzysta lat, lecz umiera jako staruszek. Dla nas życie zaczyna się dopiero po trzysetce.
Zegar tykał, odmierzając nie godziny i minuty, lecz lata i stulecia. Pełny obrót wskazówki — prawie tysiąc lat. Jeszcze jeden obrót — i znów tysiąc… i pewnego pięknego tysiąclecia Listonosz poczuł, że sufit zaczyna go przygniatać.
Nie chodziło tu o wzrost. Listonosz był najniższy ze wszystkich, a tymczasem sufit przygniatał właśnie jego, nie zaś wysokiego Agenta. Może powodem było to, że Listonosz marzył o zostaniu lotnikiem, a dla lotnika nie istnieją żadne sufity, nawet niebo nim nie jest. A może podziałał tak na niego wykład Profesora — nie ten o owadach, nie, tylko tamten o potencjalnych możliwościach. Wydało mu się, że sufit przytłacza właśnie jego potencjalne możliwości i przeszkadza w ich urzeczywistnieniu.
Upolowawszy moment, kiedy Profesor był wolny od pracy naukowej oraz dydaktycznej, Listonosz spytał go o Psychiatrę, który wpajał swym pacjentom manię prawdziwej wielkości. Czy udało mu się ich uzdrowić? Czy stali się normalnymi wielkimi ludźmi?
Niestety, odrzekł Profesor, na razie wielkość nie jest jeszcze normą. Powinna nią być, lecz nie jest. Osiągając wielkość człowiek narusza normy — społeczne, naukowe, estetyczne lub po prostu psychiczne, skoro już mowa o czystej psychiatrii, i na odwrót: stając się całkowicie normalnym często tę wielkość traci — nie tylko tę patologiczną, także autentyczną, która powinna stanowić normę. — A czymże jest norma? — spytał Profesor i zamiast odpowiedzieć wprost, posłużył się przykładem: — Mucha demonstracyjnie przechadza się przed żabą, czekając, aż tamta ją połknie. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku nie można tego uważać za normalne, ale dla muchy takie samobójstwo to naturalna kolej rzeczy. Tylko w żabich wnętrznościach może narodzić się jej potomstwo, więc poświęcając siebie zapewnia mu życie.
— To nadzwyczajne — odezwał się Listonosz. — Ale pan mówił o ludziach…
— Tak, przepraszam… Nie jestem ekspertem w sprawach ludzkich, moją dziedziną jest entomologia. Ale czy człowiek nie żyje dla swego potomstwa? Inaczej życie nasze straciłoby wszelki sens i nie można by go uznać za normalne.
Jednakże, zauważył Profesor, norma jest również kategorią zmienną, nie da się zastosować we wszystkich okolicznościach. Niekiedy jest rzeczą normalną żyć dla potomstwa, niekiedy — umrzeć dla niego. Najważniejsze, aby mieć poczucie czasu, w którym się żyje.
— Weźmy na przykład ćmy. Stale dążą do światła. Lecą prosto w ogień i spalają się w nim właśnie na skutek tego dążenia. Powinny być dziennymi motylami, mieć wokół mnóstwo światła i donikąd nie dążyć… Lecz one urodziły się nie w swoim czasie i przeznaczeniem ich stał się pęd do ognia. Może to nawet dobrze — przynajmniej do czegoś dążą…
— Mówił pan o ludziach — wtrącił znowu Listonosz. Profesor przeprosił raz jeszcze i zaczął mówić o ludziach.
Wprawdzie w ludzkich sprawach orientował się gorzej niż w owadzich, coś niecoś jednak o nich wiedział — z własnych obserwacji, z książek, a zwłaszcza z historii. Historia pamięta młodzieńca, który witał okręty u wybrzeży, ciesząc się ich szczęśliwym powrotem i szczerze rozpaczając, gdy przytrafiło im się nieszczęście. Nie były to jego okręty, wiozły cudzy ładunek i nikogo nie obchodziła ta radość lub rozpacz, on jednak wciąż przesiadywał na brzegu witając okręty. Później go wyleczono, stał się normalnym człowiekiem. Przestały go interesować sprawy innych, wyraźnie rozróżniał swoje i cudze radości i klęski… Z czego został wyleczony? Z wielkości patologicznej czy też autentycznej? Zdarzyło się to w czasach starożytnych, kiedy medycyna nie była jeszcze na tyle wszechstronna, by postawić trafną diagnozę.
Wieczność mijała szybko, nawet nie zdążyli się obejrzeć, gdy upłynęło siedem tysiącleci. Zostało im tylko trzy tysiące lat, czyli pięćdziesiąt zgodnie z poprzednią rachubą czasu lub pięćdziesiąt godzin — zgodnie z pierwotną.
Czas kurczył się, ścieśniał coraz bardziej, nie można było wyprostować się., ani postąpić kroku. Normalnie nie zauważamy, nie liczymy, ile go upływa, dlatego lżej nam oddychać. Ale gdy staje się natrętnie dostrzegalny, ubywa go coraz więcej i robi się tak ciasno, że tylko siedzieć w kucki albo leżeć na podłodze, wówczas i my chcielibyśmy zmaleć, stać się motylem, by jeszcze choć trochę pofruwać.
Człowiek jednak nie może być motylem, potrzebuje prawdziwej nieograniczonej swobody w czasie i przestrzeni i umiera, gdy czas jego się kończy.
Studentka przestała streszczać wykład, nie nadążała już za słowami Profesora. A on spieszył się, aby dokończyć program, ponieważ zbliżał się egzamin.
— Na jednego człowieka przypada około trzydziestu milionów owadów, o ich ogólny ciężar przekracza niemal dziesięciokrotnie ciężar całej ludzkości. Ludzie stanowią mniejszość, dlatego tak zaszczytnie jest być człowiekiem.
Tyka zegar odmierzając minuty, dni i wieki. Wskazówka minutowa zamiast minut wskazuje lata i cała jej droga jest wielkim świętem noworocznym. Od nowego roku do nowego roku. Nie istnieje żaden stary rok, wszystkie są młodziutkie, wiekiem równe minucie. Do siego roku! Do siego roku! Ledwie można zdążyć z życzeniami, ponieważ z niczym więcej się nie zdąży…
Tyka zegar… Tyka zegar…
Dlaczego tyka tak głośno?
Potężne uderzenia, od których trzęsie się dom. Jak gdyby ostatek czasu walił w drzwi, żądając, by go stąd wypuszczono… Czuje, że tu, w tym domu, wkrótce nadejdzie jego kres, więc się wyrywa pragnąc stopić się ze swą wiecznością…
Cykają minuty, tyka zegar, grzmią stulecia i łomoce wieczność…
Raptem łomot milknie. Na dole skrzypnęły drzwi, w nagle zapadłej ciszy rozległ się głos Listonosza.
I ten sam głos, który oznajmiał adresatowi: „Gazeta dla pana”, „List dla pani”, ten sam głos powiedział:
— To ja wykończyłem waszego oficera.
Niewyraźna odpowiedź kogoś, do kogo adresowane były te słowa. Oddalające się kroki, i znowu cisza. Uspokojony zegar cyka ledwie dosłyszalnie.
Nie były to jego okręty, czemuż więc dla nich poświęcił życie? Co innego — siedzieć na brzegu i przeżywać radość lub smutek, a zupełnie co innego — rzucić się w odmęt na pewną śmierć… Lecieć jak ćma do ognia, nie doczekawszy dnia… Czy nie rozsądniej cierpliwie doczekać świtu, zamiast w ciemnościach lecieć do ognia?
— Biedny chłopiec — powiedziała Ekspedientka — nie rozumiem, jakim sposobem mógł utopić dorosłego mężczyznę.
— Chłopcy w tym wieku zawsze marzą o bohaterskich czynach — spokojnie wyjaśnił Agent.
— Ach, ci mężczyźni — zupełne dzieci — pomyślała Fryzjerka. — Skąd się w nich bierze ten pociąg do wielkich słów? Utopienie człowieka nazywają bohaterstwem. — Wzruszyła ramionami, lecz głośno nie wyraziła swego zdania. To są męskie sprawy i niech mężczyźni się o nich wypowiadają.
„W tym wieku” — powiedział Agent i oto znów powracała świadomość własnych lat, wznosząc między nimi bariery wieku…
— A przecież milczał — potrząsnęła głową Starsza Pani — o wszystkim mówił, a to przemilczał…
— Moje dzieci są takie same — powiedziała Ekspedientka. — Jak coś zbroją, nic o tym nie mówią. Można z nich duszę wyrwać — nie pisną ani słowa.
— Mógłby się przyznać wcześniej — zauważyła Fryzjerka.
— To nie takie proste — odparła Studentka. — Trzeba się zdobyć na odwagę, zwłaszcza idąc na pewną śmierć. Mógłby w ogóle się nie przyznawać, nikt by go nie podejrzewał. Ale postąpił jak człowiek mężny. Dwukrotnie tak postąpił.
— A kiedy jeszcze? — zapytał Agent.
— Kiedy utopił tego oficera.
— No wie pani, jeśli to będziemy nazywać męstwem… — Fryzjerka nie dokończyła zdania, połapawszy się, że w ogóle nie należało go zaczynać.
— Utopił oficera! — rozległ się głos Profesora. — Skąd ten pomysł, że on to zrobił? Kto wam powiedział?
Agent odwrócił się do okna:
— O ile wiem, sam się do tego przyznał.
— Wobec tego skłamał. Przez cały czas byłem blisko niego, pluskał się tuż przy brzegu, uczył się pływać.
— On nie umiał pływać? — zdziwiła się Fryzjerka. — Jakże więc mógł kogoś utopić, skoro sam nie umiał pływać?
— Zabiją go — powiedziała Studentka, i rozpłakała się.
— I tak by go zabili — nie bez racji zauważył Agent. — Jeśli ma zginąć siedem osób, czy nie lepiej, by zginęła jedna? Prosty rachunek.
— Nie taki prosty dla tego, kto umiera — powiedziała Starsza Pani.
— To zbyt subiektywne podejście — odparł Agent — a w tym przypadku trzeba rozumować obiektywnie.
Starsza Pani spytała, czemu więc on w imię obiektywizmu nie wziął winy na siebie? Wszakże i wtedy rachunek byłby ten sam — jeden zamiast siedmiu. Odpowiedział lodowatym tonem:
— Dlaczego właśnie ja? Wydaje mi się, że właśnie w pani wieku ocenia się pewne fakty z większym obiektywizmem.
Miał prawo tak mówić, albowiem teraz, gdy miarą ich wieku były lata przeżyte, nie zaś te, które ich jeszcze czekały, przestali być rówieśnikami i on znów był młody, a ona stara,
Nawet nie odwrócił się podczas tej rozmowy. Dalej patrzył w okno.
— I gazet dziś nie było… i na pewno już teraz nie będzie…
Starsza Pani wyszła na schody, jak gdyby chciała popatrzeć za odchodzącym Listonoszem. Często żegnała w ten sposób swoich synów.
— Drzwi są otwarte — oznajmiła wracając.
— Zdjęli wartownika — rzucił Agent patrząc w okno.
— Czy to znaczy, że jesteśmy wolni? — upewniła się Fryzjerka.
Wszyscy byli wolni, lecz nikt nie ruszał się z miejsca. Okręty szczęśliwie przybiły do brzegu, nikt jednak nie spieszył się z wyjściem na ląd.
— Dlaczego on to zrobił? — dziwiła się Fryzjerka. Nie mieściło jej się w głowie, czemu Listonosz wziął winę na siebie, czemu świadomie skłamał.
— Żeby nas uratować — powiedziała Studentka.
— Nas? Przecież znaliśmy się tak mało.
— To wy go nie znaliście, ja znałam go bardzo dobrze. Kochałam go jak syna. Jak wnuka. Zawsze, gdy byłam w złym nastroju, przynosił mi list… — Starsza Pani rozejrzała się bezradnie szukając listu, gdyż właśnie teraz czuła się bardzo przygnębiona.
— Dla nas też nie był obojętny — odezwała się Ekspedientka. — Darzyłam go wielką sympatią. Studentka spojrzała na nią ironicznie.
— To wystarczy, by oddać za panią życie?
— Dlaczego za mnie, moja droga? Chyba raczej za panią, pani mu bardziej odpowiada wiekiem.
Fryzjerka też lubiła Listonosza, choć niestety mało się znali. Gazet nie czytała, listów do niej nikt nie pisywał. i nigdy by jej w głowie nie postało, że on, dla którego nie była nawet adresatka…
— Poczty dziś nie będzie — powiedział Agent, i ujrzał w rękach Starszej Pani list. Jednak otrzymała list. Z opóźnieniem, ale otrzymała. Jakże była wdzięczna temu chłopcu, że w takiej chwili pamiętał o liście do niej. Podeszła do kredensu, żeby poprawić serwetkę, i pod nią spostrzegła list. Było to jak powrót młodości.
— Co do nas piszą? — zainteresował się Agent.
— Koperta jest bez adresu.
— To znaczy, że list przeznaczony jest dla nas wszystkich. Pozwoli pani, ja przeczytam.
— Nie — zaprotestowała Studentka. — Nie przeczyta pan. Każdy, tylko nie pan.
Czytała powoli, jak niegdyś w szkole podstawowej, ponieważ nagle coś się stało z jej wzrokiem i również z głosem. Czytała:
ŻYJCIE JAK NAJDŁUŻEJ. GDY POCZUJECIE, ŻE ZOSTAŁO WAM NIEWIELE LAT, UZNAJCIE DZIEŃ LUB GODZINĘ ZA ROK l ZNÓW UJRZYCIE PRZED SOBĄ WIECZNOŚĆ. TAK ZAPEWNE CZYNIĄ MOTYLE, KTÓRE ŻYJĄ ZALEDWIE JEDEN DZIEŃ. KAŻDA ISTOTA ŻYJĄCA PRZEŻYWA WIECZNOŚĆ, TYLKO MA ONA RÓŻNY WYMIAR. MOJA WIECZNOŚĆ DOBIEGA KRESU, A WASZA NIECH JAK NAJDŁUŻEJ SIĘ NIE KOŃCZY. PRZEPRASZAM, ŻE NIE MOGŁEM DOSTARCZYĆ WAM TEGO LISTU JAK PRZYSTOI LISTONOSZOWI.
— Ten sam charakter pisma — powiedziała Starsza Pani. — A więc to on pisał listy, przedłużając mi życie.
— Przedłużając nam wszystkim — dodała Studentka.
— I teraz znów nam je przedłużył — powiedziała Ekspedientka.
— To prawda — przyznała Fryzjerka — gdyby nie on, zostałyby nam tylko dwie doby.
Agent spojrzał na zegarek, który znów wskazywał godziny, a nie jak przedtem lata i stulecia.
— Wynalazca wieczności — rzekł.
I oto dla wszystkich stało się jasne, że to on, Listonosz, odkrył dla nich wieczność.
Profesor uważał to za prawdziwie wielkie odkrycie. Na uwagę Agenta, iż wieczność istnieje obiektywnie i niezależnie od nas, odparł, że niekiedy trzeba ją wynaleźć na nowo, aby ją dać człowiekowi.
— Niechaj ten, kto żyje, korzysta z życia — powiedział Agent.
— To prawda — westchnęła Ekspedientka. Niełatwa to była prawda, lecz nie dało się przed nią uciec. Pewnie, że szkoda tego chłopca, ale przecież ich wspólne życie, jej i Agenta, dopiero się zaczęło.
Przysunęła się do niego, lecz on nie odpowiedział na ten gest — różnica lat murem stanęła między nimi. Teraz już wszystkich dzieliła bariera wieku.
Nie tylko zresztą wieku. On miał własną rodzinę, ona — również. Ona miała swój sklep, on — firmę handlową. Wszystko, co ich dawniej zbliżało, teraz przysnęło, wyfrunęło jak motyl przez otwarte drzwi, za którymi leżały ich różne drogi życiowe…
Każde miało własną drogę.
Czy własną?
Życie, które czekało na nich za drzwiami, stało się obce przez ten miesiąc — przez te wieki i tysiąclecia. Wszystko, co tu zyskali, co dała im wieczność — bodaj niewielka, bodaj motyla, ale jednak wieczność — zostanie im bezpowrotnie odebrane. Profesor nie skończy swojej monografii o życiu motyli w warunkach zamkniętego pomieszczenia. Ekspedientka nie zazna dreszczu miłości, Starsza Pani wróci w swoją starość, a Fryzjerka do damskiego salonu całkowicie pozbawionego kontaktu z salonem męskim. Wiersze, które z pamięci przepisywała Studentka, będą na próżno wołać o miłość, a sterta pieluszek przeleży bezużytecznie…
Ekspedientka uświadomiła to sobie i odsunęła się od Agenta. Obcość wkradła się pomiędzy ludzi znajdujących się w tym pokoju, jak gdyby pod jednym dachem nie przeżyli wieczności, bliski był im tylko tamten, który odszedł, który stworzył i zburzył ich malutki motyli świat.
Był im bliski, aczkolwiek odszedł najdalej — tak daleko, że na powrót nie wystarczy wieczności.
Studentka podniosła się.
— Dosyć mam pańskiej entomologii! On w tej chwili umiera, aby nam wolno było jeszcze trochę popełzać, pofruwać!
Cisnęła swoje staranne streszczenie — akurat nie w stronę Profesora, który miał bezpośredni związek z entomologią, lecz w stronę Agenta, który nie miał z nią nic wspólnego.
— Studenckie bunty — powiedział Agent. — Nie szkodzi, takie bunty z wiekiem przechodzą.
Studentka była już przy drzwiach:
— Bądźcie szczęśliwi. Przyjemnej wieczności. Ja nie chcę, żeby za mnie umierali inni.
— Nie za panią jedną — powiedziała Ekspedientka, Agent zaś uzasadnił tę myśl w sposób bardziej naukowy:
— Człowiek umiera za kolektyw. To jest normalne. Nienormalne zaś — kiedy kolektyw ginie za jednego człowieka.
Starsza Pani omal nie skoczyła na niego z pięściami.
— On to uważa za normalne! Umiera za niego człowiek, a on uważa, że to normalne!
— Nie za mnie — cierpliwie wyjaśniał Agent. — On umiera za kolektyw, a każdy jest cząstką kolektywu.
— Nie jestem cząstką, jestem człowiekiem i mam prawo umrzeć sama za siebie, jak winien umierać człowiek.
— Przecież to nie pani… — zająknęła się Fryzjerka, ale Studentka przerwała jej:
— A właśnie że ja! Żałuję, że wcześniej się nie przyznałam — to właśnie ja utopiłam przedstawiciela władz okupacyjnych.
Podobna było do Starszej Pani z lat jej młodości. Tak samo nieugięta, tak samo zdecydowana iść na całego nie myśląc o konsekwencjach. Starsza Pani jednak dawno już przywykła liczyć się z konsekwencjami, a w obecnej chwili łatwo je mogła sobie wyobrazić. Kiedy więc Studentka zerwała się do wyjścia, Starszej Pani wydało się, że to odchodzi jej młodość, odchodzi, by nigdy już nie powrócić.
— To niemożliwe — odezwała się Fryzjerka. — Widziałam, jak pani pluskała się w wodzie — ostrożnie, żeby nie zniszczyć fryzury. Cały czas przyglądałam się pani, w pobliżu nie było żadnego oficera.
— A jednak zrobiłam to. Profesor pokręcił głową:
— To do pani niepodobne. Nie wierzę, by taka dobra dziewczyna była zdolna zabić człowieka.
— Mało mnie pan zna.
Profesor uśmiechnął się. Jak to — mało ją zna, skoro wysłuchała cyklu jego wykładów? Każdy człowiek ma inny sposób słuchania, toteż gdy chcesz kogoś poznać, uczyń go swoim słuchaczem.
— Po wyjściu z wody miała pani zupełnie suche włosy — twierdziła Fryzjerka. — Jak można utopić człowieka nie zamoczywszy nawet włosów?
Ale dziewczyna uparcie obstawała przy swoim — zupełnie jak Starsza Pani w dniach swej młodości, dlatego właśnie ona od razu to pojęła.
Agent, pragnąc wnieść w tę burzę emocji nieco zdrowego rozsądku, odezwał się:
— Zapewne miała pani powód, by go utopić? Może ubliżył pani, obraził jej godność?
Niczym wykładowca w czasie egzaminu, podsuwał jej właściwe odpowiedzi. Mimo wyraźnej wrogości, jaką mu okazywała, pragnął jej pomóc.
Studentka przyznała, że oficer istotnie obraził jej godność. Nie miał nic przeciwko niej samej, nie widział jej nawet. A mimo to obraził jej godność.
— Jakim sposobem? — nie mógł zrozumieć Agent. Zdrowy rozsądek ulotnił się i znowu wszystko zaczęło
się gmatwać. Jak można obrazić godność dziewczyny nie widząc jej i w ogóle nawet nie wiedząc o jej istnieniu?
Profesor powiedział, że już sam fakt okupacji obraża godność każdego człowieka. Oczywiście, nie w takim stopniu…
— A więc zrobiła to pani ze względów politycznych? — domyśliła się Fryzjerka. Miała obojętny stosunek do polityki, podobnie jak do okupantów — wszyscy oni strzygli się nie u niej, lecz w sąsiednim salonie.
— Bez względu na racje, jakie mną powodowały, sama poniosę odpowiedzialność za mój czyn. — Studentka zdecydowanie ruszyła do wyjścia. Starsza Pani jednak znalazła się tam przed nią i zagrodziła drzwi własnym ciałem.
— Zostanie pani tutaj!
— A to dlaczego?
— Dlatego, że to nie pani utopiła oficera.
— Skąd pani wie?
Starsza Pani uśmiechnęła się do swej przywróconej młodości.
— Wiem. Ponieważ to ja go utopiłam.
— Pani?! Proszę mnie nie rozśmieszać — przy pani reumatyzmie, zapaleniu korzonków nerwowych, kurczach… — Ekspedientka wyliczała wszystkie choroby, na które często uskarżała się Starsza Pani i z których każda była mocnym argumentem, powalającym cierpiącą, jak tylko może powalić choroba.
— Cóż to zapalenie korzonków? — broniła się Starsza Pani. — Trzeba było tylko zebrać siły…
Agent popatrzył na nią krytycznie.
— W pani wieku to nie takie proste.
Był młody i nie bawił się w delikatność, mówiąc o cudzym wieku. Ale Starsza Pani już nie ukrywała swoich lat, przeciwnie — nawet się nimi szczyciła. Dawały jej prawo wyjść jako pierwszej, zatrzymać tę młodość, poświęcając dla niej swoją starość. W ten sposób znów stawała się młoda.
Studentka objęła Starszą Panią.
— No, proszę… Proszę tam nie iść… i tak nikt pani nie uwierzy.
— Mnie? Niech tylko spróbują! Proszę mnie puścić. Przekonam ich, mam dowody…
— Jakie dowody?
— Nie słyszeliście? Powiem, że mi ubliżył… że obraził moją godność…
Śmiało może tak powiedzieć! Starsza Pani też ma godność, którą można obrazić.
— Kobiety! — zawołał Profesor. — Dlaczego bierzecie na siebie sprawy nie należące do kobiet? Czy oprócz was nie było tam mężczyzn? Czy któryś z nich nie mógł utopić oficera?
— Kogo pan ma na myśli? — oschłym tonem zapytał Agent.
Zapadło milczenie, z początku niezręczne i bezradne, później jednak stawało się coraz głębsze, coraz bardziej wymowne i zdeterminowane. Przerwał je głos Profesora:
— Mam na myśli siebie.
W chwili niebezpieczeństwa chrząszcz pokątnik złowieszczy staje na głowie i zaczyna chrobotać ostrzegawczo. Inne chrząszcze uciekają, on jednak zwleka, musi ostrzec wszystkich, którzy są zagrożeni. Staje więc na głowie i chrobocze…
— Co, nie wyglądam na to? Oderwany od życia naukowiec, mól książkowy, a tu nagle taka partyzantka. Tymczasem… — Profesor mówił szybko, inaczej niż na wykładach, jak gdyby w obawie, że lada chwila rozlegnie się dzwonek. — Od razu go zauważyłem. Gdy się rozebrał i wszedł do wody, popłynąłem za nim… Za młodu byłem nie najgorszym pływakiem, zresztą i teraz jeszcze… Słowem, postanowiłem go utopić…
— Ze względów politycznych? — znów domyślnie spytała Fryzjerka.
— Tak. i z państwowych. Co pani woli. Jak tylko go zobaczyłem, postanowiłem to zrobić. Wykorzystać owe niewykorzystane możliwości, o których mówił mój przyjaciel Psychiatra. Mimo że zajmuję się owadami, to jednak w człowieku tego nie lubię. Źle, jeśli człowiek staje się obiektem entomologii.
Wypiękniał nagle, nawet broda przestała go szpecić, co natychmiast spostrzegła Fryzjerka. Mówił jak natchniony. W oczach jego migotał odblask owego ognia, do którego leciał w tej chwili jak ćma. Tylko że ona nie wie, dokąd leci, a on wiedział.
Mówił o jakimś oddziale partyzanckim, z którym był związany i skąd otrzymał rozkaz zlikwidowania przedstawiciela władz okupacyjnych, nie tylko tego zresztą, lecz i wszystkich pozostałych.
— Wszystkich? — wykrzyknęła Fryzjerka.
— No, może nie wszystkich. Ja też nie działałem sam… Był nas cały oddział… Ale nie o tym teraz mowa. Wszedłem do wody z konkretnym zadaniem…
Spieszył się w obawie, że gdy przerwie na chwilę, cała ta opowiastka pęknie jak bańka mydlana, więc skwapliwie ją nadmuchiwał, malując wszystkimi kolorami tęczy.
— Profesorze, kochany Profesorze! — zawołała Studentka. — Jak pięknie pan mówi, to pański najlepszy wykład i Pan jest prawdziwym rycerzem, Profesorze!
— Prawdziwym mężczyzną — dodała Ekspedientka.
Tym samym jak gdyby wyróżniła Profesora, dając do zrozumienia, że spośród dwu obecnych w tym pokoju mężczyzn Agent nie zasługuje na to miano.
Dotknęły go te słowa. Szacunek nawet obojętnej mężczyźnie kobiety bynajmniej nie jest mu obojętny.
— Bzdura! — skwitował. — Ja jeden wiem, jak to było. Stało się to w moich oczach.
Tak, wszystko to stało się w jego oczach, ponieważ znajdował się najbliżej oficera. Nie Studentka, nie Starsza Pani, nie Profesor, lecz właśnie on, Agent.
Oficera po prostu złapał kurcz. Agent widział, jak jego twarz wykrzywiła się z bólu, jak otworzył usta, by zawołać o pomoc, lecz nie zdążył — zalała go fala. Jeszcze kilka razy wypływał na powierzchnię, błagalnie wytrzeszczając oczy na Agenta, ten jednak wolał trzymać się z daleka, by w razie czego uniknąć podejrzeń. Odpłynął nawet jeszcze dalej i napotkawszy po drodze Fryzjerkę, zaczął z nią rozmawiać, aby wszyscy widzieli, iż wspólnie zażywają kąpieli.
— Prościej byłoby go uratować — zauważyła Ekspedientka.
— Uratować wroga? — wykrzyknęła Studentka. — W tym samym czasie, gdy nasi przyjaciele biją wroga, my mamy go ratować?…
— Nie o to chodzi — spokojnie wyjaśnił Agent. — Oczywiście, mógłbym go uratować, gdybym miał pewność, że mi się to uda… W przeciwnym razie oskarżono by mnie o morderstwo.
— Dlaczego nie powiedział im pan od razu, że oficer sam utonął?
Profesor — i taki naiwny. Przecież gdyby im powiedział, pociągnięto by go do odpowiedzialności za nieudzielanie pomocy. Oficer padł ofiarą podejrzliwości i nieufności okupantów do obywateli okupowanego kraju.
— Jest pan zwyczajnym łajdakiem — powiedziała Ekspedientka. — Mój Boże, jakże ja mogłam kochać takiego łajdaka!
Zwykle tak bywa, gdy emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Logicznie biorąc, postępek Agenta był bez zarzutu, a jeśli czynimy coś zgodnie z logiką, tym samym i dalsze zarzuty stają się bezpodstawne i niedorzeczne.
— Pójdę — zdecydowała Starsza Pani. — Proszę się nie bać, nie wydam pana, powiem, że sama widziałam, jak utonął.
Może jeszcze uda się ocalić Listonosza. Pisał do niej listy, przedłużał jej życie… Jej starość nie jest już nikomu potrzebna, natomiast jego młodość może się przydać jeszcze wielu ludziom.
— Pójdę z panią — oświadczył Profesor. — Zawsze lepiej, gdy jest dwóch świadków, a nie jeden.
— Ja też pójdę — odezwała się Studentka. Fryzjerka wahała się — iść czy nie iść? Poszłaby, lecz przecież nic nie widziała… Mogliby ją oskarżyć o fałszywe świadectwo, tym bardziej że zupełnie nie potrafi kłamać.
— Możecie przyprowadzić choćby stu świadków — i tak nikt wam nie uwierzy — stwierdził Agent. — Honor żołnierski wymaga, by oficer ginął z ręki wroga, a nie jak zmokła kura tonął w morzu. Wziąłem to również pod uwagę… Tak, tak od początku rozważyłem wszystkie okoliczności i dlatego milczałem.
— Jakiż z pana łajdak!
Agent pozostawił uwagę Ekspedientki bez komentarza.
— Proszę, rozważmy wszystko logicznie: chłopiec pragnie umrzeć jak bohater, a wy chcecie, by umarł jak zwyczajny kłamca. Żywego i tak nie wypuszczą — choćby za to, że oszukał władze okupacyjne. Po cóż więc odbierać mu to, o czym marzył. Bądźcie wyrozumiali dla niego, pozwólcie mu umrzeć jak bohaterowi!
Niedawno jeszcze mieszkali w tym domu, zamknięci na cztery spusty, odgrodzeni od wszystkich problemów, a zwłaszcza od konieczności podejmowania decyzji. Mieli swą małą motylą wieczność i choć sufit nad ich głową był niższy, pewniejszy jednak od nieba — cały ich malutki świat, aczkolwiek mniejszy niż tamten wielki, był znacznie pewniejszy i lepiej urządzony.
Ograniczenie czasu i przestrzeni — to jeszcze nie najgorsze. Mimo że otacza nas bezkres wszechświata, nieskończoność czasu, mamy jednak własne miejsce, własny malutki wymiar, który pozwala nam czuć się wielkimi. We wszechświecie to niemożliwe — to wymaga ciasnoty: ciasnoty Ziemi, ciasnoty miasta i mieszkania. Wszyscy jesteśmy wielcy, różnica zależy tylko od stopnia ciasnoty — jedni są wielcy w skali całej Ziemi, inni w skali swego mieszkania, i każdy ma własną wieczność: jedni wielką, drudzy małą.
Stali u progu swej małej wieczności i patrzyli w tamtą — ogromną, której nie można okiełznać ani oswoić, która jako nieskrępowany żywioł kocha odważnych pływaków skaczących w jej głębie i nie baczących na wskazówki zegara. Przyzwyczailiśmy się do godzin i minut, do miesięcy i lat, ale musimy je porzucić, ponieważ wszyscy jesteśmy pływakami w oceanie Wieczności, i nie tylko rzuconymi na łaskę fal, my sami obieramy własną drogę i z naszych krótkich godzin i lat tworzymy Wieczność…
W taką to Wieczność odszedł Listonosz, jej Wynalazca, i stało się jasne, że wynalazł on tamtą Ogromną Wieczność, a nie tę motylą. Jakkolwiek i przed nim istniała, wynalazł ją na nowo. Albowiem Ogromną Wieczność trzeba wciąż na nowo odkrywać, aby nie zamieniała się w ślepy, bezmyślny żywioł.
A tak łatwo zamienić Wieczność w bezmyślny żywioł! Wystarczy tylko kurczowo trzymać się wskazówek zegara.
Profesor zrobił krok ku otwartej na oścież Wieczności. Agent zatrzymał się, puszczając przodem kobiety — był mimo wszystko człowiekiem dobrze wychowanym.