ROZDZIAŁ 9

Oddział Patologii Świętego Terry’ego mieści się w piwnicach, w sercu labiryntu niewielkich gabinetów. We wszystkie strony odchodzą mile korytarzy, łączących oddziały niemedyczne, którym powierzono dozór nad funkcjonowaniem całej instytucji: brygady remontujące, sprzątające, inżynierskie, operatorów urządzeń. Podczas gdy wyższe piętra noszą ślady renowacji i gustownego wykończenia, podziemna dekoracja ogranicza się do brązowych, winylowych płytek i olejnej farby koloru politurowanych kości. Powietrze jest tu gorące i zatęchłe, niektóre z uchylonych drzwi ukazują przebłyski jakiejś złowieszczej maszynerii i przewodów elektrycznych, wielkich niczym rury kanalizacyjne.

Tego dnia strumień ludzi przesuwał się monotonnie, złożony z osobników w szpitalnych uniformach, bladych, obojętnych i – jak przystało na mieszkańców podziemnego miasta – spragnionych światła słonecznego. Sam oddział patologii stanowił przyjemny kontrast: obszerny, dobrze oświetlony, w kolorach granatowym i szarym, z pięćdziesięcioma lub sześćdziesięcioma laborantami, pracującymi nad uporządkowaniem próbek krwi, kości i tkanki, które donoszono z góry. Aparatura komputerowa zdawała się klekotać, brzęczeć i buczeć: jej wydajność poprawiała armia ekspertów. Hałas wytłumiono, pikanie telefonów nie brzmiało natarczywie. Nawet maszyny do pisania pracowały cicho, dyskretnie uwieczniając sekrety ludzkiego zdrowia. Wszędzie panował ład, profesjonalizm i spokój, dlatego odnosiło się wrażenie, że przynajmniej tutaj kontrolowano ból i napór choroby. Śmierć trzymano na wodzy, mierzono ją, kalibrowano i analizowano. A jeśli odnosiła zwycięstwo, ten sam pluton specjalistów dokonywał sekcji i wynikami karmił aparaturę. Papier wylewał się szerokim chodnikiem, wykładanym hieroglifami. Przez chwilę stałam w drzwiach, oszołomiona całą tą scenerią. Napotkałam tu mikroskopowych detektywów, ścigających zabójców innej kategorii niż ci, którymi ja się zajmuję.

– W czym mogę pomóc?

Spojrzałam na recepcjonistkę, która mnie obserwowała.

– Szukam doktora Frakera. Czy go zastałam?

– Chyba tak. W dół tą alejką do pierwszego zakrętu w lewo, potem znowu w lewo, a tam się już pani zapyta.

Znalazłam go w pomieszczeniu modułowym, zastawionym półkami pełnymi książek, wyposażonym w biurko, krzesło na kółkach, rośliny i grafikę. Przechylał się na krześle, stopy opierając na skraju biurka i kartkując podręcznik medycyny o rozmiarach „Oxford English Dictionary”. W dłoni ściskał okulary bez oprawek, żując jeden ich koniec. Był pięknie zbudowany – szerokie barki, potężne uda. Włosy miał gęste, srebrzystobiałe, skórę w ciepłym odcieniu kredki o kolorze ciała. Wiek nadał jego twarzy lekko zmarszczony wygląd, wygląd świeżo wypranego, bawełnianego prześcieradła, któremu potrzeba krochmalu i żelazka. Ubrany był w chirurgiczną zieleń i buty w tym samym kolorze.

– Doktor Fraker?

Spojrzał na mnie i po iskrze w jego oczach poznałam, że mnie pamięta. Skierował na mnie palec.

– Przyjaciółka Bobby’ego Callahana.

– To prawda. Zastanawiałam się, czy nie mogłabym z panem porozmawiać.

– Jasne, nie ma sprawy. Proszę wejść.

Wstał i uścisnęliśmy sobie dłonie. Wskazał na krzesło przy biurku, na którym usiadłam.

– Możemy się umówić na późniejszą rozmowę, jeśli panu przeszkadzam – powiedziałam.

– Wcale nie. Co mogę dla pani zrobić? Glen mówiła, że Bobby wynajął kogoś, by zbadał okoliczności tego wypadku.

– Jest przekonany, że to była próba zabójstwa. Ktoś zepchnął go i zwiał. Czy rozmawiał o tym z panem?

Doktor Fraker potrząsnął głową.

– Nie widziałem go od miesięcy, z wyjątkiem tego wieczoru w poniedziałek. Morderstwo. Czy policja się zgadza?

– Jeszcze nie wiem. Mam kopię raportu policyjnego i o ile zdążyłam się zorientować, nie mają czym się podeprzeć. Nie było żadnych świadków i nie sądzę, żeby na miejscu wypadku zebrano wiele dowodów.

– To trochę niezwykłe, no nie?

– No cóż, zazwyczaj jest jakiś punkt zaczepienia. Potłuczone szkło, znaki opon na asfalcie, ślady drugiego wozu na samochodzie ofiary. Może gość wyskoczył z auta i starł wszelkie ślady i plamy farby, nie wiem. Ufam w intuicję Bobby’ego. Mówi, że był w niebezpieczeństwie. Nie pamięta tylko dlaczego.

Doktor Fraker analizował przez chwilę moje słowa, potem przekręcił się na krześle.

– Sam byłbym skłonny mu wierzyć. To bystry dzieciak. Był też utalentowany. Cholerna szkoda, że tak niewiele z tego zostało. Ma jakąś teorię?

– Na razie nie, lecz – jak twierdzi – z każdą nowo odzyskaną informacją przekonuje się o większym zagrożeniu. Podejrzewa, że ktoś go ciągle ściga.

Przeczyścił szkła chusteczką, rozważając całą sprawę. Był człowiekiem najwyraźniej przywykłym do radzenia sobie z zagadkami, lecz moim zdaniem rozwiązania opierał zwykle na symptomach, a nie na okolicznościach. Chorób nie cechuje motyw działania, odwrotnie jest przy zabójstwach.

Potrząsnął lekko głową, patrząc mi prosto w oczy.

– Dziwne. Cała sprawa wykracza trochę poza moje kompetencje. – Założył na nos okulary, przybierając urzędową minę. – No cóż. Lepiej określmy, co się dzieje. Czego pani ode mnie oczekuje?

Wzruszyłam ramionami.

– Wszystko, co mam w planie, sprowadza się do rozpoczęcia śledztwa od początku, chcę określić, w jaki rodzaj tarapatów popadł. Jak długo dla pana pracował? Dwa miesiące?

– Coś koło tego. O ile mnie pamięć nie myli, zaczął we wrześniu. Jeśli zależy pani na dokładnych datach, mogę kazać Marcy to sprawdzić.

– Z tego, co wiem, zatrudniono go tu z powodu pańskiej znajomości z jego matką.

– Hm, i tak, i nie. Zazwyczaj dysponujemy wolnym miejscem dla tych, którzy przygotowują się na studia medyczne. Tak się po prostu złożyło, że Bobby idealnie się nadawał. Glen Callahan to u nas nie byle kto, ale nie zatrudnilibyśmy jej syna, gdyby był nieudacznikiem. Napije się pani kawy? Bo ja tak.

– Czemu nie? Pewnie.

Przechylił się lekko na bok, wołając do sekretarki, której biurko znajdowało się w jego polu widzenia.

– Marcy? Czy możemy prosić o kawę?

Do mnie powiedział:

– Ze śmietanką i cukrem?

– Może być czarna.

– Obie czarne! – krzyknął.

Nie było odpowiedzi, ale przypuszczałam, że kawa jest już przygotowywana. Swoją uwagę znów skierował na mnie.

– Przepraszam za ten przerywnik.

– Nic nie szkodzi. Czy miał tu na dole swoje biurko?

– Miał biurko bliżej wejścia, lecz uprzątnięto je, hm, następnego dnia po wypadku. Nikt nie sądził, że przeżyje, wie pani, no i szybko musieliśmy zatrudnić kogoś na jego miejsce. Ta instytucja zazwyczaj przypomina dom wariatów.

– Co się stało z jego rzeczami?

– Odwiozłem je do jego domu. Nie było tego wiele, lecz wszystko, na co się natknęliśmy, wpakowaliśmy do kartonowego pudła, które przekazałem Derekowi. Nie wiem, co on z tym zrobił, jeśli w ogóle coś zrobił. W tamtym czasie Glen przebywała w szpitalu dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Czy pamięta pan, co znajdowało się w środku?

– W biurku? Takie tam drobiazgi. Biurowe rzeczy.

Zapisałam w pamięci, że mam sprawdzić pudełko. Sądziłam, że z dużym prawdopodobieństwem znajduje się ono jeszcze gdzieś w domu.

– Czy może mi pan opisać zwyczajny dzień Bobby’ego i wyjaśnić, czym się naprawdę zajmował?

– Jasne. Właściwie dzielił swój czas między laboratorium i kostnicę w starym okręgowym szpitalu na Frontage Road. I tak muszę tam zajrzeć; jeśli pani chce, możemy pojechać razem. Albo weźmie pani swój samochód, jak pani woli.

– Myślałam, że kostnica znajduje się tutaj.

– Mamy tu taką kieszonkową, zwykłe pomieszczenie przy sali sekcji zwłok. Tam mamy drugą kostnicę.

– Nie wiedziałam, że jest więcej niż jedna.

– Potrzebowaliśmy dodatkowej przestrzeni do zadań, jakie nam zlecają. Święty Terry dysponuje tam też kilkoma gabinetami.

– Naprawdę? Nie przypuszczałam, że stary budynek okręgowy wciąż jest wykorzystywany.

– O, tak. Ulokowano tam prywatny zespół radiologiczny, ponadto są magazyny przeznaczone do przechowywania kartotek medycznych. Przypomina to trochę groch z kapustą, lecz nie wiem, jak byśmy sobie bez tego poradzili.

Spojrzał w bok, w stronę Marcy nadchodzącej z dwoma kubkami, wzrok miała przykuty do powierzchni kawy, która w każdej chwili mogła się przelać przez krawędzie. Była młoda, ciemnowłosa, bez cienia makijażu. Chciałbyś, żeby tego typu osoba trzymała twoją dłoń w chwili, gdy technicy z laboratorium spowodują jakąś katastrofę.

– Dziękuję, Marcy. Postaw na biurku.

Zostawiła kubki i zanim odeszła, obdarzyła mnie przelotnym uśmiechem.

Dyskutowaliśmy z doktorem Frakerem na temat procedur gabinetowych, dopijając kawę, potem oprowadził mnie po laboratorium, wyjaśniając przeróżne powinności Bobby’ego, z których każda zdawała się rutynowa i niespecjalnie ważna. Zanotowałam nazwiska kilku jego współpracowników, chciałam z nimi porozmawiać w jakimś późniejszym terminie.

Czekałam, podczas gdy on załatwiał ostatnie sprawy i wpisywał do książki swe wyjście, informując Marcy, gdzie będzie.

Pojechałam za nim w stronę dawnego szpitala okręgowego. Kompleks widoczny był już z daleka: rozrośnięty labirynt żółtawego stiuku i czerwonych dachówek, które z wiekiem zmieniły barwę na rdzawobrązową. Minęliśmy go, skręciliśmy na pierwszym zjeździe i wjechaliśmy na Frontage Road, by po chwili skręcić w lewo na właściwy podjazd.

Główny Szpital Okręgowy był niegdyś kwitnącą placówką medyczną, wzniesioną, by służyć całej społeczności Santa Teresa. W następnej kolejności przekształcono tę placówkę w centrum opieki nad biednymi, wspierane funduszami różnych instytucji charytatywnych. Z upływem lat zaczęto ją kojarzyć z wyrzutkami społeczeństwa. Stopniowo Szpitala Okręgowego zaczęto unikać, dotyczyło to przede wszystkim klasy średniej i zamożnej. A kiedy upowszechnił się MediCal i Medicare, nawet biedni wybierali Świętego Terry’ego i inne prywatne kliniki w okolicy, na skutek czego miejsce to zamieniło się w miasto widmo.

Na parkingu stało kilka samochodów. Prowizoryczne, drewniane drogowskazy w kształcie strzałek kierowały gości do archiwum medycznego, gabinetów opieki, na radiologię, do kostnicy, działów reprezentujących mroczne gałęzie medycyny.

Doktor Fraker zaparkował swój samochód, a ja zajęłam miejsce obok niego. Wysiadł z auta, zamknął drzwi i poczekał, aż zrobię to samo. Przyległe grunty próbowano utrzymać skromnymi środkami, lecz sam podjazd popękał, a z asfaltu zaczynały kiełkować paskudne chwasty. Niewiele mówiąc, ruszyliśmy w stronę głównego wejścia. Doktor Fraker zdawał się nie przejmować wyglądem tego miejsca, lecz we mnie budziło ono mieszane uczucia. Jego architekturę, oczywiście, wzorowano na stylu hiszpańskim: szerokie ganki wzdłuż fasady budynku, okna w głębokich wnękach z kutymi kratami.

Weszliśmy do środka, zatrzymując się w przestronnym holu. Nie ulegało wątpliwości, że z biegiem lat usiłowano „zmodernizować” to miejsce. Wysoko pod sufitami umieszczono lampy fluorescencyjne, będące źródłem światła zbyt rozproszonego, by mogło być zadowalające. Wspaniałe niegdyś przedsionki rozdzielono. Między dwoma wewnętrznymi łukami powstały okienka, lecz w całej poczekalni nie było mebli ani nikogo czekającego na przyjęcie. W powietrzu unosił się zaduch świadczący o zaniedbaniu i opuszczeniu. Gdzieś z głębi przyciemnionego korytarza dochodził stukot maszyny do pisania, chyba starej i ręcznej, obsługiwanej przez amatora. Prócz tego nie było żadnej oznaki ludzkiej bytności.

Doktor Fraker oprowadził mnie pobieżnie. Zgodnie z tym, co mówił, Bobby robił za gońca między Świętym Terrym a tym miejscem, wygrzebując nieaktualne kartoteki pacjentów ponownie przyjętych do szpitala po wieloletniej przerwie, osobiście doręczając zdjęcia rentgenowskie i sprawozdania z autopsji. Stare kartoteki odsyłano automatycznie do tutejszego archiwum. Oczywiście, większość danych przechowywano obecnie w komputerze, lecz i tak istniała cała sterta papierzysk, które trzeba było gdzieś ulokować. Bobby najwyraźniej brał nadgodziny i pracował na cmentarnej zmianie za członków personelu kostnicy, którzy zachorowali lub wyjechali na wakacje. Doktor Fraker zaznaczył, że głównym zajęciem Bobby’ego było opiekowanie się tym całym bałaganem, choć robił także różne inne rzeczy.

Tymczasem schodziliśmy w dół szerokimi schodami z czerwonych, hiszpańskich płytek, odgłos naszych kroków odbijał się głuchym, niemiarowym echem. Jako że szpital wzniesiono na zboczu wzgórza, tylna część budynku znajduje się pod ziemią, podczas gdy część frontowa wychodzi na ścieżki gdzieniegdzie porośnięte chaszczami. Było tu ciemniej, jakby z powodów oszczędności odcięto od zasilania urządzenia powszechnej użyteczności. Panowała niska temperatura i w powietrzu unosiła się woń formaldehydu, cierpkiego dezodorantu zmarłych. Strzałka na ścianie wskazała nam drogę do pomieszczeń autopsji. W duchu zaczęłam przygotowywać się na obrazy, które podsuwały moje zmysły.

Doktor Fraker otworzył drzwi z szybką z mlecznego szkła. Nie wahałam się przed wejściem i w ułamku sekundy rozejrzałam się po pomieszczeniu, by upewnić się, że nie przeszkadzamy jakiemuś facetowi z rzeźnickim nożem patroszyć nieboszczyka. Doktor Fraker musiał wyczuwać mój strach, bo dotknął mojego łokcia.

– Chwilowo nie ma nic w harmonogramie – powiedział i poprowadził mnie dalej.

Uśmiechnęłam się bez przekonania i podążyłam za nim. Na pierwszy rzut oka miejsce zdawało się opuszczone. Zauważyłam ściany wykładane płytkami ceramicznymi o jabłkowozielonym zabarwieniu, długie szafki z nierdzewnej stali z dużymi szufladami. Przypominało mi to kuchnię dwudziestego pierwszego wieku z czasopisma poświęconego wystrojom wnętrz, wyposażoną w nierdzewną wysepkę pośrodku, z własnym szerokim zlewem, wysokimi szponiastymi kurkami, wiszącą wagą i suszarką. Wykrzywiłam usta ze wstrętem. Wiedziałam, co tu się przygotowuje, żadne tam jedzenie.

Pchnięto drzwi obrotowe po przeciwnej stronie sali i młody człowiek w chirurgicznej zieleni wszedł tyłem, ciągnąc nosze na kółkach. Ciało na wózku owinięto grubym, ciemnym plastikiem, ukrywającym płeć i wiek. Widziałam jedynie etykietkę na stopie i kosmyk ciemnych włosów; twarz trupa owinięto plastikiem, niczym mumię. Mgliście przypominałam sobie ostrzeżenia wypisane na folii z pralni chemicznej: „UWAGA: Aby uniknąć niebezpieczeństwa uduszenia, trzymać z daleka od dzieci. Nie używać w łóżeczkach, wózkach i kojcach. Ta torebka nie jest zabawką”. Odwróciłam wzrok, biorąc głęboki oddech po to tylko, by udowodnić sobie, że jeszcze mogę to zrobić.

Doktor Fraker przedstawił mnie dyżurnemu, który nazywał się Kelly Borden. Był po trzydziestce, wielki i oklapły, z kędzierzawymi, przedwcześnie siwiejącymi włosami, związanymi w tłustą kitkę, która spadała do połowy pleców. Miał bródkę, podkręcone wąsiki, łagodne oczy i zegarek na rękę, który mierzyłby czas chyba nawet na dnie oceanu.

– Kinsey jest prywatnym detektywem, interesuje się wypadkiem Bobby’ego Callahana – oznajmił doktor Fraker.

Kelly skinął głową, wyraz jego twarzy się nie zmienił. Podjechał z wózkiem do czegoś, co wyglądało na obudowę wielkiej lodówki, i popchnął go do środka, obok innego wózka, także zajętego. Współlokatorzy, pomyślałam.

Doktor Fraker spojrzał na mnie przez ramię.

– Mam na górze pewne sprawy do załatwienia. Może zostawię was tutaj, a pani go wypyta, o co tylko zechce? Pracował razem z Bobbym. Będzie kompetentnym rozmówcą, a potem pogadamy, gdy już się pani wszystkiego dowie.

– Wspaniale – powiedziałam.

Загрузка...