Gdy dotarłam do kompleksu medycznego, mieszczącego się w starym budynku okręgowym, wciąż pozostawało jakieś półtorej godziny do zapadnięcia zmroku. Wnioskując z liczby dostępnych miejsc na parkingu, większość gabinetów już pozamykano, a personel rozszedł się do domów. Kelly powiedział, że na tyłach znajduje się drugi parking, wykorzystywany nocą przez personel utrzymujący czystość. Nie widziałam powodu, by parkować w takiej odległości. Zatrzymałam się tak blisko wejścia, jak tylko udało mi się podjechać, i zauważyłam, że tuż obok stoi – przypięty łańcuchem do poręczy – rower. W ten sposób uwięziono starego schwinna z grubymi oponami i atrapą tablicy rejestracyjnej przydrutowaną z tyłu, z napisem „Alfie”. Kelly wyjaśnił mi, że budynek zamykany jest na ogół o siódmej, ale mogę zadzwonić i Alfie zwolni blokadę w drzwiach.
Zabrałam latarkę i pęk wytrychów, zatrzymując się, by na kamizelkę nałożyć sweter. Pamiętałam chłód panujący w budynku i wyobrażałam sobie, że po zachodzie słońca będzie jeszcze gorzej. Zamknęłam samochód i podeszłam do wejścia.
Zatrzymałam się przy podwójnych drzwiach i wcisnęłam guzik dzwonka. Po chwili rozległo się buczenie, zwolnił się zamek i weszłam. W przedsionku cienie zaczęły się już zbierać, pomyślałam o opuszczonej stacji metra z futurystycznego filmu. Panowała tu podobna atmosfera sędziwej elegancji: posadzka z marmurowej mozaiki, wysokie sklepienia, piękna stolarka z płowożółtego orzecha. Część wyposażenia musiała pochodzić jeszcze z lat dwudziestych, kiedy wzniesiono ten gmach.
Przeszłam przez sień, zerkając beznamiętnie na tablicę ścienną. Niemal instynktownie zwróciłam uwagę na jedno nazwisko. Zatrzymałam się, patrząc powtórnie. Leo Kleinert miał tu gabinet, o czym wcześniej nie wiedziałam. Czy Bobby przyjeżdżał aż tutaj na cotygodniowe sesje psychiatryczne? Wątpię. Zeszłam na dół schodami. Jak kiedyś, czułam opadającą temperaturę, niczym przy nurkowaniu w głębię jeziora. Na dole panowała posępna atmosfera, ale oszklone drzwi, prowadzące do kostnicy, były oświetlone i tworzyły jasny prostokąt w gęstniejącej ciemności korytarza. Sprawdziłam czas. Dochodziła siódma piętnaście.
Zapukałam pro forma w szybkę i chwyciłam za gałkę. Tych drzwi nie zamknięto. Otworzyłam je i zajrzałam do środka.
– Halo?
W zasięgu wzroku nie było nikogo, ale to się już zdarzyło wcześniej, kiedy złożyłam tu wizytę wraz z doktorem Frakerem. Może Alfie przebywa w pomieszczeniu z chłodnią, gdzie trzymano ciała?
– Haaloo!
Żadnej odpowiedzi. Wpuścił mnie do środka, więc musiał gdzieś tu się kręcić.
Zamknęłam za sobą drzwi. Chłodne, fluorescencyjne oświetlenie dawało iluzję słońca zimą. Na lewo miałam drzwi. Podeszłam i zapukałam, potem je otworzyłam, po to jedynie, by znaleźć się w pustym gabinecie z ciemnobrązową pryczą. Może facet na cmentarnej zmianie ucinał tu sobie drzemkę, gdy nic się nie działo? Dostrzegłam biurko i krzesło obrotowe. Żelazne kraty zabezpieczały okno po zewnętrznej stronie, światło dzienne tłumiła gęstwa nieokiełznanych zarośli. Po zamknięciu drzwi udałam się do chłodni, gdzie trzymano ciała; zajrzałam do środka.
Alfiego nie było w zasięgu wzroku. Wewnątrz jarzyło się stałe światło, mieszkańcy spoczywali na niebieskich pryczach z włókna szklanego, pogrążeni w wiecznej, nieruchomej drzemce, niektórzy przykryci prześcieradłami, inni plastikiem; szyje i łydki owinięto im czymś, co wyglądało na szarą taśmę klejącą. Do pewnego stopnia przypominało mi to spokojne chwile na obozie letnim.
Wróciłam do głównego pomieszczenia i na moment usiadłam, gapiłam się na stół do autopsji. Zgodnie ze swym zwyczajem powinnam była teraz przeszukać każdy zakątek, szufladę i skrzynię, ale takie zachowanie chyba oznaczałoby brak szacunku. Może bałam się, że natrafię na coś groteskowego: tacki ze sztucznymi szczękami, słój wypełniony pływającymi gałkami ocznymi? Nie pamiętam, co wówczas spodziewałam się ujrzeć. Wzdrygnęłam się. Czułam, że marnuję czas. Podeszłam do drzwi i wyjrzałam na korytarz, nasłuchując. Nic.
– Alfie?! – zawołałam.
Znowu wytężyłam słuch, po czym, wzruszając ramionami, zamknęłam drzwi. Przyszło mi do głowy, że skoro już tu jestem, mogę przynajmniej sprawdzić, czy numer, jaki zapisał Bobby, odpowiada temu widniejącemu na plakietce przypiętej do stopy Franklina. Nie stanie się przecież nic złego. Wyciągnęłam z torebki notes i otworzyłam na ostatniej stronie, gdzie widniał pisany ołówkiem numer. Znowu weszłam do chłodni, przesuwając się od ciała do ciała, sprawdzając etykietki. Jakbym myszkowała wśród stoisk z wyprzedawanym towarem, tyle że nie było tu żadnych obniżek.
Gdy dotarłam do trzeciego ciała, numery zgodziły się. Kelly miał rację. Bobby przesunął łącznik, by siedem cyfr wyglądało na numer telefonu. Gapiłam się na ciało – na tyle, ile było widoczne. Plastik, którym owinięto Franklina, był przezroczysty, ale żółtawy, jakby poplamiony nikotyną. Poprzez zawój dojrzałam Murzyna w średnim wieku i średniego wzrostu, szczupłego. Dlaczego to ciało miało takie znaczenie? Poczułam niepokój. Sądziłam, że Alfie zjawi się wkrótce i nie chciałam, by przyłapał mnie na szpiegowaniu. Powróciłam na swoje krzesło.
Opuszczając chłodnię, poczułam się, jakbym wychodziła z klimatyzowanego teatru. W porównaniu z chłodnią pomieszczenie do autopsji wydawało się ciepłe. Świerzbiło mnie, by poniuchać tu i ówdzie. Nie mogłam się powstrzymać. Irytowało mnie, że nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, denerwowała mnie ta cisza. Nie znajdowałam się w wesołym miasteczku. Rzadko kiedy włóczyłam się po kostnicach. Drżałam z napięcia.
Aby uspokoić nerwy, zerknęłam do szuflady i sprawdziłam jej zawartość, aby odpędzić straszne obrazy, które niedawno snuły mi się po głowie. Ta zawierała notatniki, blankiety zamówień i inne nieważne papiery. Zachęcona spróbowałam z następną szufladą: małe fiolki kilku lekarstw, których nazw nie rozpoznawałam. Rozgrzewałam się, sprawdzając wszystko, jak leci. Każda napotkana przeze mnie rzecz wiązała się z dokonywaniem sekcji; nic dziwnego, zważywszy na naturę lokalu; ale nie rzucało to światła na sprawę.
Wyprostowałam się i rozejrzałam dokoła. Gdzie jest archiwum? Czy nikt tu nie prowadzi kartotek? Ktoś kiedyś wspominał, że trzyma się tu medyczne zapiski, ale gdzie? Na tym piętrze? Na jednym z górnych? Perspektywa samotnego przeszukiwania całego budynku nie była zbyt ponętna. Wyobrażałam sobie, że Alfie Leadbetter stoi u mego boku, podpowiadając, co można zbadać i od czego zacząć. Wyobrażałam sobie nawet, że wsunę mu do kieszeni dwadzieścia dolarów, jeśli okaże się to konieczne do uzyskania jego pomocy.
Spojrzałam na zegarek. Spędziłam tu już czterdzieści pięć minut, jak na razie bez efektów. Chwyciłam torebkę i wyszłam na korytarz, rozglądając się na obie strony. Coraz ciemniej robiło się na dole, choć patrząc przez okno, widziałam, że na zewnątrz jest jeszcze widno. Znalazłam kontakt i włączyłam światło, po czym ruszyłam korytarzem, odczytując małe, białe tabliczki, umieszczone nad drzwiami każdego gabinetu. Tuż obok kostnicy znajdowały się gabinety radiologiczne. Dalej medycyna nuklearna, sale chorych. Zastanawiałam się, czy Sufi Daniels odwiedzała to miejsce.
Gdzieś w kącikach mojego umysłu zaczęło się coś poruszać. Myślałam o kartonowym pudełku pełnym rzeczy należących do Bobby’ego. Co w nim było? Medyczne zapiski, przybory biurowe i dwa podręczniki do radiologii. Do czego właściwie były mu potrzebne? Nie był nawet studentem medycyny, więc po co mu podręczniki opisujące aparaturę, której nie będzie obsługiwał jeszcze długie lata, jeśli w ogóle? Nie wykazywał jakiegoś szczególnego zainteresowania radiologią.
Weszłam na górę. Nie zaszkodzi, jak jeszcze raz rzucę okiem na te rzeczy. Gdy dotarłam do frontowego wejścia, ściągnęłam sweter i zablokowałam nim drzwi. Mogłam je bez problemu otworzyć, ale nie chciałam, by zatrzasnęły się za mną po wyjściu. Podeszłam do auta i z tylnego siedzenia wyciągnęłam pudło. Znalazłam dwa podręczniki do radiologii i przekartkowałam je szybko. Zawierały instrukcję obsługi aparatury specjalistycznej, informowały o przeróżnych miernikach, tarczach i przełącznikach, z mnóstwem gadaniny o wywoływaniu zdjęć, radach i rentgenach. U góry jednej ze stron zanotowano ołówkiem numer, właściwie to go nabazgrano w dekoracyjnej otoczce. Znowu Franklin. Widok znajomego, siedmiocyfrowego numeru sprawiał dziwne wrażenie, niczym dźwięk głosu Bobby’ego na mojej sekretarce pięć dni po jego śmierci.
Wcisnęłam podręczniki pod pachę i ponownie zamknęłam samochód, pudełko zostawiłam na przednim siedzeniu. Wolno wróciłam do budynku. Weszłam i włożyłam sweter. Na parterze rozejrzałam się powierzchownie dokoła. Powtarzałam sobie, że poszukuję archiwum, a w nim pistoletu w pudełku upchniętym między karty pacjentów. Swego czasu znajdowała się tu działająca klinika, zatem i archiwum musiało gdzieś być. No bo gdzie trzymano stare karty? Jeśli nie zawodziła mnie pamięć, archiwum zlokalizowano mniej więcej pośrodku, by lekarze i inny autoryzowany personel mieli do niego łatwy dostęp.
Niewiele gabinetów na tym poziomie nadal wykorzystywano. Na chybił trafił pociągałam za klamki. Drzwi na ogół były zamknięte. Skręciłam za róg przy końcu korytarza i oto znalazłam: „Archiwum medyczne”, na pół wyblakłe bohomazy namalowane farbą tuż nad podwójnymi drzwiami. Zauważyłam, że wiele z dawnych wydziałów oznaczono podobnie: kwiecistymi literami na pasku farby, jakby tak zarządzili konkwistadorzy.
Pokręciłam gałką, przypuszczając, że będę musiała użyć wytrychów. Zamiast tego drzwi uchyliły się z głuchym skrzypnięciem, który mógł być dziełem eksperta od efektów specjalnych. Szarówka z zewnątrz przedostawała się do środka. Pomieszczenie ziało pustką, zdarto z niego wszelkie wyposażenie. Żadnych gablotek, mebli, przyrządów. Pognieciona paczka po papierosach, trochę leżących luźno desek, kilka zakrzywionych gwoździ – wszystko poniewierało się po podłodze. Ten dział został dosłownie rozebrany i Bóg jeden wie, gdzie przeniesiono kartoteki. Możliwe, że znajdowały się w jednym z opuszczonych pomieszczeń powyżej, ale nie miałam ochoty wypuszczać się tam samotnie. Obiecałam Jonahowi, że nie będę się głupio zachowywać i pod tym względem chciałam być przykładnym skautem. Poza tym co innego mnie gnębiło.
Wróciłam do schodów i zeszłam na dół. Co też ten głosik w mojej głowie mruczał? Jakby radio grało w sąsiednim pomieszczeniu. Mogłam od czasu do czasu wychwycić jedynie urywaną frazę.
Po zejściu do piwnic podeszłam do drzwi gabinetu radiologicznego i chwyciłam za gałkę. Zamknięte. Wydobyłam wytrychy, którymi przez chwilę manipulowałam. Był to jeden z zamków antywłamaniowych, które można pokonać, choć kosztuje to sporo zachodu. Mimo to chciałam przekonać się, co znajduje się w środku, pracowałam zatem wytrwale. Używałam zestawu kluczy wahaczowych, z wcięciami o różnych głębokościach rozmieszczonymi wzdłuż końca, natomiast tylną stronę każdego wytrychu owalnie zeszlifowano. Cała zabawa polega na tym, żeby dzięki wystarczającej liczbie wcięć i ruchowi wahadłowemu wszystkie szpilki znalazły się w jednej linii w tym samym czasie, wtedy otworzy się zamek.
Tak jak przy ukrywaniu się, pozytywny rezultat przynosi jedynie całkowita uwaga poświęcona wykonywanemu zadaniu. Stałam więc jakieś dwadzieścia minut, wsuwając wytrychy, kręcąc nimi, naciskając lekko, gdy poczułam jakiś ruch. I oto proszę, łobuz się poddał i wydałam cichy okrzyk zachwytu.
– Och, super. Hej, to wspaniałe. – Właśnie przez to cholerstwo ta praca sprawia mi tyle radochy. To nielegalne, ale kto się poskarży?
Wślizgnęłam się do środka. Zapaliłam światło. Normalny gabinet. Maszyny do pisania, telefony, segmenty szafek z dokumentami, rośliny na biurkach i obrazki na ścianach. Urządzono tu niewielką przestrzeń recepcyjną, gdzie – jak sobie wyobrażałam – siedzieli pacjenci, czekając na swoją kolej do zdjęcia. Przespacerowałam się po niektórych małych gabinecikach na zapleczu, gdzie odbywało się prześwietlanie klatki piersiowej, górnego odcinka przewodu pokarmowego, mammografia.
Stanęłam przed jednym z urządzeń i otworzyłam pierwszy z podręczników, które przyniosłam z auta.
Porównałam diagramy z różnymi tarczami i miernikami na aparaturze rentgenowskiej. Pasowały, mniej lub więcej. Może było trochę różnic spowodowanych rocznikiem, producentem czy modelem zainstalowanej maszynerii. Częściowo przypominała wyposażenie statku kosmicznego. Masywny stożek ochronny rakiety na obrotowym ramieniu. Stałam z otwartym podręcznikiem w rękach, ze stronami przyciśniętymi do piersi, gapiąc się na stół i fartuch ołowiany, wyglądający na śliniak giganta. Pomyślałam o zdjęciach rentgenowskich mojej lewej ręki, zrobionych dwa miesiące temu, tuż po postrzale.
Pomysł wcale nie zaświtał mi od razu. Niby pył wydobywający się z różdżki wróżki, uformował się wokół mnie, stopniowo nabierając kształtów. Bobby przebywał tu sam, jak ja teraz. Noc w noc, szukał rewolweru, noszącego na sobie odciski palców Noli. Wiedział, kto go schował, więc musiał wyrobić sobie jakieś zdanie co do miejsca ukrycia. Zgadywałam tylko, że odnalazł broń i dlatego go zabito. Może ją nawet odnalazł, ale raczej wątpię. Działałam przy założeniu, że wciąż jej nie odkryto; byłam o tym niemal przekonana. Bobby zapisał numer identyfikacyjny zwłok w notesie i na stronie podręcznika radiologii, w który się zaopatrzył.
Nuty przebiegające mi po głowie zaczęły się łączyć. Może powinnaś prześwietlić trupa, powiedziałam do siebie. Może to właśnie zrobił Bobby i dlatego sporządził notatkę w podręczniku do radiologii? Może pistolet znajduje się wewnątrz zwłok? Myślałam o tym przez chwilę, nie napotykając żadnych przeciwwskazań. Najgorsze, co mogło się zdarzyć – prócz schwytania – to zmarnowanie czasu i zrobienie z siebie kolosalnej idiotki. Nie pierwszy raz.
Na jednym ze stołów zostawiłam torebkę i podręcznik, po czym przeszłam do kostnicy obok. W chłodni pod prawą ścianą wypatrzyłam wózek ortopedyczny na kółkach. Kontrolę nade mną przejął teraz automatyczny pilot, gładko wykonując wszystko, co musiało być wykonane. Ciągle nie natrafiłam na ślad Alfiego Leadbettera, nikt też do mnie nie wychodził. Mogłam się mylić, więc może lepiej się stało, że nikt nie zdawał sobie sprawy, co mam zamiar zrobić. Gmach świecił pustkami. Było jeszcze wcześnie. Nawet jeśli zacznę prześwietlenie, to chyba umarłemu nie stanie się krzywda.
Podjechałam wózkiem do pryczy z włókna szklanego, gdzie leżało ciało. Udawałam, że jestem asystentką w kostnicy. Udawałam, że jestem rentgenologiem albo pielęgniarką, jakąś gruntownie przeszkoloną osobą z ważnym zadaniem do wykonania.
– Wybacz, że ci przeszkadzam, Frank – powiedziałam – ale musisz udać się na kilka testów do pokoju obok. Nie wyglądasz najlepiej.
Z wahaniem sięgnęłam rękoma pod kark i kolana Franklina i pociągnęłam, zsuwając go z miejsca spoczynku na wózek. Był zadziwiająco lekki, dotykanie go przypominało wyjmowanie surowej piersi kurczaka z lodówki. Boże, pomyślałam, dlaczego prześladuje mnie plaga tych kuchennych obrazów? I jak tu znaleźć w sobie chęć do nauki gotowania?
Musiałam się sporo namanewrować, by wyprowadzić wózek z kostnicy na korytarz, potem do poczekalni w gabinecie radiologicznym i do jednego z pomieszczeń w głębi. Ustawiłam go w pozycji równoległej do stołu i zepchnęłam ciało na stół. Uniosłam i obniżyłam kilka razy stożek, sunąc nim wzdłuż zawieszonej u góry szyny, aż znalazł się dokładnie nad żołądkiem Franklina. Musiałam zgadnąć, jak daleko od ciała powinien się znajdować. Prócz tego pomyślałam, że skoro zamierzam wykonać kilka zdjęć, powinnam znaleźć jakąś kliszę.
Przeszukałam dwie szafki stojące w pomieszczeniu, ale nic nie znalazłam. Obeszłam gabinet. W ścianę wmontowano płaski kredens, podobny do skrzynki na bezpieczniki z podwójnymi drzwiczkami. Po jednej stronie naklejono pasek taśmy maskującej z wypisanym długopisem słowem „Wywołane”. Drugi pasek głosił „Niewywołane”. Otworzyłam te drzwiczki. Znalazłam kasety z kliszami różnych rozmiarów, ułożone niczym tace. Wyciągnęłam jedną.
Wróciłam do stołu, gdzie przestudiowałam budowę urządzenia. Nie odkryłam jeszcze sposobu załadowania kasety do aparatury, ale w stole zauważyłam kieszeń, tuż pod miękką krawędzią. Wysunęłam ją i włożyłam kasetę. Miałam nadzieję, że wybieram właściwą stronę. Wszystko wyglądało jak należy. Może to jest zaczątek mojej nowej kariery?
Doszłam do wniosku, że Franklin nie potrzebuje zabezpieczenia, więc zdjęłam fartuch ołowiany maksymalnej długości i sama go nałożyłam, czując się w nim trochę jak bramkarz hokejowy. Tak naprawdę nie widziałam jeszcze, by jakikolwiek technik biegał w takim kombinezonie, ale on dodawał mi pewności. Nakierowałam głowicę na brzuszysko Franklina, odległość wynosiła jakieś trzy stopy, a potem skryłam się za parawanem w kącie.
Powtórnie sprawdziłam podręcznik, tak długo go kartkowałam, aż natknęłam się na stosowne diagramy. Mnóstwo wskaźników ze wskazówkami w położeniu spoczynkowym czekało w gotowości, by przeskoczyć na zakres zielony, żółty lub czerwony za dotknięciem guzika. Po prawej stronie widniała dźwignia oznaczona „Zasilanie”, którą przestawiłam w pozycję „Włączone”. Nic się nie zdarzyło. Zmieszanie. Cofnęłam dźwignię i sprawdziłam ścianę po lewej stronie. Były tam dwie skrzynki z wyłącznikami, które przestawiłam z pozycji „Wyłączone” na „Włączone”. Usłyszałam szmer generowanej mocy. Jeszcze raz przestawiłam dźwignię zasilania na pozycję „Włączone”. Maszyna zaświeciła. Uśmiechnęłam się. To było wspaniałe.
Obejrzałam panel, który miałam przed sobą. Zobaczyłam timer, który nastawiało się w zakresie od jednej stodwudziestej sekundy do sześciu sekund. Miernik kilowoltów. Na drugim widniał napis „miliampery”. Boże, do wyboru trzy rzędy świecących na zielono prostokącików. Zaczęłam od ustawienia wszystkiego na środku skali, postanowiłam wybrać jeden miernik jako miernik odniesienia i pozostałe ustawiać w systemie wirującym. A później na kliszy będę sprawdzać efekty, by zorientować się, jakie wychodzą zdjęcia.
Wyjrzałam zza parawanu.
– W porządku, Frank, weź głęboki oddech i przytrzymaj przez chwilę.
No cóż, przynajmniej tę część z „przytrzymywaniem” wziął sobie do serca.
Wcisnęłam przycisk na uchwycie. Usłyszałam krótkie „bzzt” i ostrożnie wyszłam zza parawanu, jakby promienie X wciąż fruwały po gabinecie. Podeszłam do stołu i wysunęłam kasetę. No i co teraz? Musiał istnieć jakiś proces wywoływania, ale chyba nie odbywało się to tutaj. Pozostawiłam maszynę włączoną i zabierając z sobą kasetę, ruszyłam na przeszukiwanie sąsiednich pomieszczeń.
Już w drugim pomieszczeniu obok natrafiłam na to, czego szukałam. Na ścianie wisiał schemat technologiczny, omawiający krok po kroku procedurę wywoływania zdjęć. Teraz mogłam przystąpić do dzieła.
Ponownie należało włączyć zasilanie. Potem pracowałam w tępym, czerwonym świetle lamp ciemniowych. Mrużąc oczy, powoli brnęłam naprzód. Wbudowany w ścianę zbiornik napełniłam odpowiednio wodą. Odwróciłam kasetę i zwolniłam zatrzask, wydostając film, który położyłam na tace. Zniknął w maszynie, nie wydając głosu.
Do licha, gdzie on się podział? Nie zauważyłam w pomieszczeniu niczego, co mogłoby wywołać kliszę. Byłam jak szczenię, zaciekawione, co się stanie, gdy piłka wpadnie pod łóżko. Opuściłam gabinet i skierowałam się w stronę sąsiednich drzwi. Znajdował się tam odwłok automatycznego wywoływacza, przypominający wielką kserokopiarkę ze szczeliną. Czekałam. Półtorej minuty później wyślizgnęła się gotowa klisza. Popatrzyłam na nią. Czarne jak smoła. Cholera. Co zrobiłam źle? Jak mogło być prześwietlone, kiedy tak uważałam? Popatrzyłam na wywoływacz. Wieko było uchylone. Zerknęłam do środka. Spróbowałam je pchnąć. Przymknęło się. Może to załatwi sprawę?
Wróciłam do poprzedniego pomieszczenia, wyciągnęłam drugą kasetę i przeprowadziłam ponownie całą procedurę. Dwie rundy potem znalazłam to, czego szukałam. Ogólna jakość obrazu była słaba, ale zarys przedmiotu wyraźnie widziałam. W środku brzucha Franklina widniała solidna, biała sylwetka pistoletu. Wyglądał na automatyczny, ułożony pod kątem, być może, żeby dostosować się do układu kostnego lub organów wewnętrznych. Coś w tym zdjęciu napawało niepokojem. Zwinęłam kliszę i obwiązałam ją gumką. Czas, by się stąd zmyć.
W pośpiechu wyłączyłam aparaturę, zrzuciłam Franklina na wózek, fundując mu przejażdżkę z powrotem do chłodni, po drodze wyłączając światła i zamykając gabinet.
Lawirując noszami, wydostałam się na korytarz, a po chwili dotarłam do kostnicy. Wykładałam właśnie Franklina na jego pryczę, gdy coś przykuło mój wzrok. Zerknęłam na następny rząd piętrowych łóżek. Dokładnie na wysokości moich oczu widniała dłoń mężczyzny, wydawała się przy tym jakaś inna. Zwłoki, które oglądałam, były trupio blade, ich ciało przypominało skórę lalki, były gumowate i nierzeczywiste. Ta dłoń miała zbyt różową barwę. Teraz dostrzegłam, że ciało tylko powierzchownie przykryto plastikową folią. Czy znajdowało się tu wcześniej? Przysunęłam się bliżej, sięgając niezdecydowanie ręką. Chyba wydałam ten buczący dźwięk, który się zwykle wydaje tuż przed właściwym krzykiem.
Uważnie odsunęłam plastik z twarzy. Mężczyzna, biały, dwadzieścia kilka lat. Nie wyczułam pulsu, ale to chyba dlatego, że ligatura ściśle opięła jego szyję, nieomal tonąc w ciele, aż język wysunął się na zewnątrz. Ciało było chłodne, ale nie zimne. Przestałam oddychać. Myślałam, że moje serce też stanie. Miałam podstawy sądzić, że poznałam właśnie Alfiego Leadbettera, niedawno zmarłego. W tej chwili nie martwiłam się tym, kto go zabił, ale kto otworzył mi drzwi. Nie przypuszczałam, żeby to był Alfie. Nagle zaczęłam podejrzewać, że krążę po tym opuszczonym budynku w towarzystwie zabójcy, który bez wątpienia wciąż czai się w pobliżu, sprawdzając, co zamierzam zrobić, i czekając na sposobność załatwienia mnie w ten sam sposób co tego nieszczęsnego asystenta, który wszedł mu w drogę.
Wybiegłam z pomieszczenia, moje serce łomotało, zasilając strumieniem strachu mój naelektryzowany organizm. W kostnicy paliło się uspokajające światło, jednocześnie panował śmiertelny bezruch.
W myślach przeanalizowałam drogę ucieczki. Okna na dole uzbrojono przeciw włamywaczom w tak gęstą kratę, że niepodobna było się przez nią prześlizgnąć. W ciężkie szklane, zewnętrzne drzwi wtopiono drucianą siatkę, którą mogłam – albo nie mogłam – sforsować. Ale już z pewnością nie byłam w stanie ich roztrzaskać bez przyciągania uwagi. Musiałabym pryskać schodami, po drodze minęłabym te same podwójne drzwi, którymi przyszłam, choć myśl, że znajdę się jeszcze raz na korytarzu, napawała mnie przerażeniem.
Gdzieś nade mną trzasnęły drzwi i aż podskoczyłam. Usłyszałam, jak ktoś schodzi po schodach, pogwizdując beztrosko. Ochrona? Ktoś, kto skończył pracę? Za późno na działanie, za późno na ucieczkę, nie było też gdzie się schować. Stałam więc jak wmurowana, gapiąc się na drzwi, a odgłos kroków rozlegał się coraz wyraźniej. Ktoś zawahał się na korytarzu, nucąc kilka pierwszych fraz z „Someone To Watch Over Me”. Przekręciła się gałka i wszedł doktor Fraker, zdziwiony moim widokiem.
– Och! Cześć. Nie spodziewałem się spotkać cię tutaj – powiedział. – Myślałem, że rozmawiasz z Kellym.
Odetchnęłam głęboko i wykrztusiłam:
– Rozmawiałam. Chwilkę temu.
– Jezu, co się stało? Wyglądasz jak duch.
Potrząsnęłam głową.
– Wychodziłam właśnie, kiedy drzwi trzasnęły. Napędziłeś mi strachu – chrypiałam, jakbym niedawno przechodziła mutację.
– Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię przestraszyć. – Miał na sobie chirurgiczną zieleń.
Obserwowałam, jak podchodzi do blatu i otwiera szufladę, wyciągając narzędzia. Wydobył również strzykawkę i fiolkę.
– Słuchaj, mamy problem – powiedziałam.
– Naprawdę? A jaki? – Doktor Fraker odwrócił się do mnie z uśmiechem i przypomniałam sobie wypowiedź Noli. „Rozmawiamy tu o wariacie. Kimś całkowicie szalonym” – szeptała. Doktor Fraker świdrował mnie wzrokiem, napełniając strzykawkę. Zasłona spadła mi z oczu. Ona chciała skończyć z tym małżeństwem. Chciała uwolnić się od niego. W swej naiwności Bobby Callahan myślał, że może jej pomóc.
Z jego twarzy i zwolnionych ruchów wyczytałam najgorsze. Zastrzyk miał mnie zabić. Przygotował cały potrzebny ekwipunek: wygodny stół ze zlewem, piłki, skalpele, utylizator pracujący tuż pod zlewem. Znał też anatomię, wszystkie ścięgna i więzadła. Wyobraziłam sobie skrzydło indyka, jak trzeba je odgiąć do tyłu, by wsunąć ostrze we właściwe miejsce.
Zwykle krzyczę, kiedy jestem przerażona, teraz poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Żaden smutek, lecz horror. Na przekór wszystkim kłamstwom, które w życiu wymyśliłam, w tej chwili nie umiałam wykombinować ani jednego. Jakby mój umysł wyprano z myśli. Stałam więc z kliszą w dłoni, a prawda widniała na mojej twarzy. Jedyną deskę ratunku stanowiło wyprzedzenie Frakera i poruszanie się z podwójną prędkością.
Zanurkowałam w stronę drzwi i zaczęłam szarpać gałkę. Otworzyłam je z hałasem i pobiegłam w stronę schodów, pokonując po dwa stopnie naraz, potem trzy, spoglądając przez ramię i jęcząc ze strachu. Wypadł zza drzwi, w dłoni trzymał luźno strzykawkę. W panikę wpadłam na widok jego powolnych ruchów, jakby miał czas do końca świata. Podjął swój śpiew w przerwanym miejscu, jego interpretacja nie przyniosłaby chluby Gershwinowi.
– Niczym owieczka zagubiona w lesie… Wiem, że mogę być zawsze dobra… dla tego, który mnie pilnuje…
Dobiegłam do końca schodów. Co on wiedział, czego ja nie wiedziałam? Dlaczego sądził, że wystarczy mu to zwolnione tempo, gdy ja frunęłam do wyjścia? Wyrżnęłam ramieniem w podwójne drzwi, ale nie ustąpiły. Trzasnęłam w nie ponownie. Jeśli dam mu czas na dotarcie do korytarza, będę odcięta. Na korytarz wypadłam dokładnie wtedy, gdy on wynurzał się ze schodów.
Człap, człap. Oprócz śpiewu słyszałam jego posuwisty krok.
– I choćby nie był mężczyzną, o którym dziewczyny mówią – przystojny, ma klucz do mojego serca…
Wciąż się nie spieszy. Chciałam krzyczeć, ale jaki to miałoby sens? Budynek był pusty. Szczelnie pozamykany. Ciemny z wyjątkiem bladego światła, sączącego się z parkingu. Potrzebowałam broni. Fraker trzymał małą strzykawkę, wypełnioną czymś, czym chce mnie nafaszerować. Prócz tego jest rosłym facetem i gdy tylko mnie dopadnie, będę miała kłopoty.
Pobiegłam korytarzem w stronę dawnego archiwum i trzasnęłam drzwiami, aż jęknęły zawiasy. W biegu złapałam deszczułkę i ponownie wyskoczyłam na korytarz, zmierzając w stronę odległego końca. Musiały tam być schody albo okno do wybicia, jakaś droga ucieczki.
Za plecami człowiek, który nie potrafił nawet śpiewać, nie fałszując, wciąż nucił:
– Powiedz mu, proszę, niechaj się pośpieszy, niech mój ślad odnajdzie, och, jak mi trzeba kogoś, kto by mnie pilnował…
Ruszyłam wreszcie schodami do góry, w biegu analizując sytuację. W tym tempie mógł ścigać mnie po całym budynku.
Wkrótce padnę wyczerpana, a on nawet się nie spoci. To nie najlepszy pomysł, by uciekać w ten sposób. Wybiegłam na następne piętro i rzuciłam się do drzwi. Zamknięte. Pozostawało mi już tylko jedno piętro. Czy zaganiano mnie do pułapki albo do zagrody? Miałam przeczucie, że on tu jest pasterzem, że wszystko z góry zaplanował.
Wychodził właśnie na schody poniżej, kiedy i ja na nie znów wbiegłam, kierując się na drugie piętro i ściskając deszczułkę w dłoni. Nie podobało mi się to wcale. Drzwi na drugim piętrze uchyliły się bez oporu i znalazłam się na przyciemnionym korytarzu. Skręciłam w prawo, zwalniając trochę tempo. Zasapałam się, pot ze mnie spływał. Rozważałam, czy by nie znaleźć sobie kryjówki, ale wybór miałam ograniczony. Po obu stronach ciągnęły się gabinety, lecz bałam się, by mnie w jednym z nich nie osaczono. Wystarczyło, żeby sprawdzał jeden po drugim, a dość szybko zorientowałby się, w którym się ukrywam. Prócz tego nie znosiłam się chować. Czuję się wtedy jak sześciolatka i robi mi się niedobrze. Pragnęłam pozostawać w ruchu, wyprostowana, działać, a nie kulić się z rękoma przy twarzy, błagając, by Bóg uczynił mnie przezroczystą.
Ponownie skręciłam w prawo. Za sobą usłyszałam trzask zamykanych drzwi do klatki schodowej. Dojrzałam windę w połowie długości korytarza po prawej stronie. Puściłam się sprintem i po dotarciu do niej walnęłam dłonią w guzik ze strzałką w dół.
Tymczasem doktor Fraker podjął nową melodię, tym razem gwiżdżąc kilka pierwszych taktów z „I Don’t Stand A Ghost Of A Chance With You”. Ten facet jest chory czy co?
Powtórnie uderzyłam w przycisk, wsłuchując się w delikatny szmer kabli. Spojrzałam w prawo. Pojawił się, w cieniu jego chirurgiczna zieleń mieniła się blado. Usłyszałam, że mechanizm się zatrzymuje. Zaczął się szybciej ruszać, ale ciągle dzieliło nas dwadzieścia jardów. Rozsunęły się drzwi do windy. O kurwa!
Zrobiłam już krok do przodu, gdy uzmysłowiłam sobie, że nic tam nie ma z wyjątkiem ziejącej czeluści szybu i strumienia chłodnego powietrza, dmuchającego od dołu. Powstrzymałam się na ułamek sekundy przed runięciem w smoliście czarną dziurę. Słabo krzyknęłam, gdy chwyciłam framugę i zakołysałam się przez moment nad przepaścią, wreszcie zdołałam odzyskać równowagę. Cofnęłam się i zgubiłam swoją broń. Deska wyleciała mi z ręki. Na czworakach zaczęłam jej szukać.
Wówczas mnie dopadł, złapał za włosy i podniósł do góry akurat wtedy, gdy moja dłoń natrafiła na deskę. Machnęłam nią, by zadać mu cios. Trafiłam, ale pod złym kątem, a poza tym nie włożyłam w cios całej siły. W lewym udzie poczułam ukłucie igły. Oboje krzyknęliśmy w tym samym czasie. Mój był świszczącym skowytem bólu i zaskoczenia, jego niskim kwikiem, gdy poczuł uderzenie deski. Miałam przewagę ułamka sekundy i wykorzystałam ją, kopiąc go z boku w goleń. Niedobrze, za nisko. Mądrość samoobrony podpowiadała mi, że nie ma sensu koncentrować się na zadawaniu bólu napastnikowi. Bo to go tylko rozjusza. Jeśli go nie unieszkodliwię, przegrałam.
Złapał mnie od tyłu. Machnęłam lewym łokciem, ale znowu nie trafiłam w dziesiątkę. Napierałam na niego, kopiąc nieprzerwanie w goleń, aż się wycofał, oddychając ciężko. Zdzieliłam go deską przez ramię i pobiegłam w dół korytarzem. Potknęłam się, ale szybko odzyskałam tempo. Poczułam, jakbym wdepnęła w dziurę i przyszło mi poniewczasie do głowy, że cokolwiek mi wstrzyknął, zaczęło działać. Noga mi się zatrzęsła, rzepka poluzowała, traciłam czucie w stopach. Ten sam strach, który pompował w mój organizm adrenalinę, rozprowadzał przy okazji jakiś specyfik. Niby jad węża. Mówią, że nie powinno się wtedy biec.
Zerknęłam za siebie. Masował ramię, odwracając się właśnie w moją stronę, znowu ruszył wolnym krokiem. Nie martwił się, że mogę mu uciec, przypuszczałam więc, że zaryglował drzwi prowadzące na klatkę schodową. A może wiedział, że cholerstwo, które mi wstrzyknął, niedługo zwali mnie z nóg? Traciłam kontakt z kończynami, z trudem wyczuwałam trzymaną deskę. Chłód promieniował od skóry do środka, jakby poddano mnie szybkiemu zamrożeniu, by wysłać statkiem Bóg wie dokąd. Starałam się, jak mogłam, ale ciemność gęstniała i poczułam, że zwalniam. Straciłam poczucie czasu, gdy moje ciało walczyło z narkotykiem. Umysł działał, ale nękały mnie dziwne doznania.
Och, te kłopotliwe szczegóły, które ostatecznie układają się w całość, jak błyskotliwy dowcip! Oświeciło mnie nagle, jakby bańka ze światłem przepłynęła moimi żyłami: to właśnie Fraker dostarczał Kitty narkotyki, prawdopodobnie w zamian za informacje dotyczące poszukiwań prowadzonych przez Bobby’ego. To on podrzucił tabletki do jej szuflady. Był tam owej nocy. Może pomyślał, że najwyższa pora ją zabrać, by przypadkiem – czując wyrzuty sumienia – nie przyznała się do swej dwulicowości.
Wydłużyła się odległość do narożnika korytarza. Biegłam w nieskończoność. Proste komendy, które zdołałam przesyłać ciału, docierały z opóźnieniem, poza tym przestawało działać sprzężenie zwrotne, rejestrujące odpowiedzi na bodźce. Czy w ogóle biegłam? Czy dokądś zmierzałam? Dźwięk ulegał rozciągnięciu, zbyt późno docierało do mnie echo moich kroków. Czułam się, jakbym skakała korytarzem, którego posadzka jest trampoliną. Olśnienie numer dwa. Fraker skłamał w raporcie z autopsji. Nie było żadnego ataku. To on przeciął przewody hamulcowe. Pech, że wcześniej na to nie wpadłam. Boże, ale ja byłam tępa!
Coraz wolniej zbliżałam się do narożnika, czułam, że moje ciało się składa. Skręciłam i musiałam się zatrzymać. Podparłam się o ścianę, walcząc o oddech. Musiałam oczyścić umysł, stanąć prosto, unieść ręce, jeśli to możliwe. Czas zaczął się wydłużać jak toffi, długie strzępy, kleiste, trudne do okiełznania.
Znów śpiewał, racząc mnie listą przebojów z myszką. Nucił właśnie: Zaakcentować pozytywne strony… Wyeliminować negatywne, rozwałkowywał samogłoski, jak stary gramofon zwalniający po wyłączeniu zasilania.
Nawet głos w mojej głowie brzmiał głucho i odległe.
– Przygotuj się, Kinsey, – powiedział.
Pomyślałam, że jestem chyba przygotowana, chociaż nie mogłam stwierdzić, gdzie znajdują się moje nogi, biodra i większa część kręgosłupa. Ręce ciążyły mi i zastanawiałam się, czy mam zgięte łokcie.
Do boju, rzekł głos, i uwierzyłam – choć nie mogłam przysiąc – że unoszę deskę, zginając przy tym łokieć, jak nauczyła mnie ciotka dawno, dawno temu.
Dzień przechodził w noc, życie w śmierć.
Głos Frakera buczał w oddali. Zaaakceeentooować pooozyytyyywwnee strooonyy, wyyyeeliiiminoooowaaać neeegaatyywnee…
Gdy wyszedł zza rogu, zamachnęłam się, celując deską prosto w twarz. Zobaczyłam, jak drewno rozpoczyna swój marsz poprzez przestrzeń, jasne na ciemnym tle, zmniejszając odległość. Jakbym oglądała ciąg szybko wykonanych po sobie zdjęć. Poczułam, jak deska trafia w cel ze słodkim, głośnym plaśnięciem. Piłka wyleciała za stadion i upadłam przy entuzjastycznym ryku widowni.