ROZDZIAŁ 10

Po wyjściu doktora Frakera Kelly Borden wyciągnął butelkę ze środkiem dezynfekującym w aerozolu, którym zaczął spryskiwać nierdzewne szafki, wszystko metodycznie wycierając. Nie byłam pewna, czy naprawdę musi to robić, lecz to pozwalało mu nie patrzeć na mnie. Był to grzeczny sposób ignorowania mnie, ale nie oponowałam. Spokojnie okrążyłam pomieszczenie, zerkając na oszklone gablotki wypełnione skalpelami, kleszczami i piłami.

– Myślałam, że będzie więcej ciał – zagadnęłam.

– Są tam.

Spojrzałam w stronę drzwi, którymi wszedł.

– Mogę rzucić okiem?

Wzruszył ramionami.

Przemierzyłam pomieszczenie i otworzyłam drzwi, przy których wisiał termometr wskazujący cztery stopnie Celsjusza. Salę mniej więcej wielkości mojego mieszkania wypełniały prycze z włókna szklanego, ułożone piętrowo, niczym w więzieniu. W ewidencji widniało osiem ciał, większość owinięto podobnym, żółtawym plastikiem, przez który mogłam czasem rozpoznać ramiona, nogi i otwarte rany; krew i płyny ustrojowe zbierały się na powierzchni plastikowego opakowania. Dwa ciała przykryto prześcieradłami. Starsza kobieta, leżąca na najbliższym łóżku, była naga, nieruchoma niby kłoda drewna, wyglądała na nieco odwodnioną. Pośrodku jej ciała wycięto dramatyczne „Y”, potem zszyto grubymi, niezgrabnymi szwami. Przywodziła na myśl kurczaka, nadzianego farszem i związanego. Jej piersi rozpłaszczyły się jak paczki z fasolą, a łono było niemal bezwłose, jak u małej dziewczynki. Chciałam ją przykryć, ale po co? Zimno, ból, skrępowanie czy seks nie miały już na nią wpływu. Obserwowałam jej klatkę piersiową, ale nie dostrzegłam wznoszenia się i opadania. Śmierć zaczęła przypominać salonową sztuczkę – jak długo wstrzymasz oddech? Zauważyłam, że znowu głęboko oddycham, nie miałam ochoty na uczestniczenie w tej sztuczce. Zamknęłam drzwi, wracając do przytulnego pomieszczenia autopsji.

– Ilu możecie pomieścić?

– Pięćdziesięciu chyba dałoby się upchać. Nigdy nie widziałem więcej niż ośmiu.

– Myślałam, że większość ludzi idzie prosto do prosektorium.

– To prawda, jeśli zmarli z przyczyn naturalnych. My dostajemy całą resztę, ofiary zabójstw, samobójstw, wypadków, wszystkich umarłych w podejrzany bądź nienormalny sposób. Większości poddaje się autopsji i odsyła do kostnicy stosunkowo szybko. Z dziesięciu, jakich mamy pod ręką, kilku to biedacy. Dwóch z nich nie znamy z nazwiska i trzymamy w nadziei na potwierdzenie ich tożsamości. Czasem zdarzają się kłopoty z zorganizowaniem pochówku, więc trzymamy ciało, aż odbiorą je krewni. Dwóch mamy tu od lat. Franklin i Eleanor. Są jak maskotki.

Skrzyżowałam ramiona, czując przenikliwy chłód; pośpiesznie skierowałam temat z powrotem w stronę żywych.

– Czy zna pan dobrze Bobby’ego? – zapytałam. Odwróciłam się i oparłam o ścianę, obserwując, jak poleruje kurki od kranu nad nierdzewnym zlewem.

– Znam go tylko pobieżnie. Pracowaliśmy na różnych zmianach.

– Jak długo pan tu pracuje?

– Pięć lat.

– Co pan robi poza tym?

Milczał, spoglądając na mnie. Chyba nie lubił osobistych pytań, lecz był zbyt uprzejmy, by uchylić się od odpowiedzi.

– Jestem muzykiem. Gram na gitarze jazzowej.

Wpatrywałam się w niego przez chwilę, wahając się.

– Czy słyszał pan kiedyś o Danielu Wade?

– Pewnie. Był miejscowym pianistą jazzowym. Każdy o nim słyszał. Choć już od wielu lat nie było go w okolicy. To pani przyjaciel?

Odsunęłam się od ściany i podjęłam na nowo swój obchód.

– Byłam kiedyś jego żoną.

– Jego żoną?

– Właśnie. – Zauważyłam kilka słojów wypełnionych brejowatą cieczą, w których marynowały się ludzkie organy. Zastanawiałam się, czy jest tu gdzieś piklowane serce, wciśnięte między wątroby, nerki i śledziony.

Kelly zajął się swoją pracą.

– Niezwykły muzyk – mruknął tonem, w którym zawierała się po części ostrożność, po części respekt.

– Tym właśnie jest – powiedziałam, uśmiechając się z własnej ironii. Nigdy nie rozmawiałam o tym i wydało mi się dziwne, że robię to w sali autopsji z pracownikiem kostnicy, ubranym w chirurgiczną zieleń.

– Co się z nim stało? – zapytał Kelly.

– Nic. Z tego, co wiem, mieszkał ostatnio w Nowym Jorku. Nadal grywa, nadal ćpa.

Potrząsnął głową.

– Boże, ma facet talent. Nigdy go dobrze nie znałem, ale wykorzystywałem każdą okazję, by go zobaczyć. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze do niczego nie doszedł.

– Świat jest pełen utalentowanych ludzi.

– No tak, ale on jest ponadprzeciętnie bystry. Przynajmniej z tego, co słyszałem.

– Szkoda, że nie byłam tak bystra jak on. Oszczędziłabym sobie wielu przykrości – powiedziałam. Tak naprawdę to małżeństwo, choć krótkotrwałe, stanowiło najlepsze kilka miesięcy mojego życia. Wówczas Daniel miał twarz anioła… Czyste, niebieskie oczy, chmurę żółtych loków. Zawsze przypominał mi podobiznę katolickiego świętego autorstwa pewnego artysty – smukłą i piękną, o ascetycznym wyglądzie, z eleganckimi dłońmi i skromną miną. Tryskał niewinnością. Po prostu nie umiał pozostać wierny, nie umiał odłożyć narkotyków, nie umiał utrzymać się na jednym miejscu. Był dziki, zabawny i zepsuty, ale gdyby dzisiaj wrócił, chyba nie odmówiłabym mu niczego.

Pozwoliłam, by rozmowa ucichła, i Kelly w końcu przerwał milczenie:

– Gdzie obecnie przebywa Bobby?

Spojrzałam na niego. Usadowił się na wysokim, drewnianym stołku, odkładając ścierkę i środek dezynfekujący.

– Wciąż próbuje poskładać życie do kupy – odparłam. – Ćwiczy codziennie na siłowni. Nie wiem, co prócz tego robi w wolnym czasie. Nie przypuszczam, by miał pan jakieś pojęcie, co się wtedy działo, no nie?

– A jaka to dzisiaj różnica?

– Twierdzi, że groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, lecz jego pamięć wysiadła. Dopóki nie wypełnię luk, wciąż będzie w opałach.

– Jak to?

– Jeśli ktoś już chciał go zabić, spróbuje ponownie.

– Dlaczego jeszcze zwleka?

– Nie wiem. Może myśli, że jest bezpieczny.

Popatrzył na mnie.

– To dziwne.

– Nigdy się panu nie zwierzał?

Kelly wzruszył ramionami, znów nieznacznie uniósł gardę.

– Tylko kilka razy pracowaliśmy razem. Przez kawałek czasu, jaki tu spędził, byłem na wakacjach. A potem brał cmentarne zmiany, gdy ja miałem dzienne.

– Czy jest szansa, że mógł tu zostawić mały czerwony notes w skórzanej okładce?

– Wątpię. Żaden z nas nawet nie trzymał rzeczy w zamykanej szafce.

Wyciągnęłam z portfela wizytówkę.

– Proszę do mnie zadzwonić, jeśli coś przyjdzie panu do głowy. Chciałabym wiedzieć, co się wtedy działo, i jestem pewna, że Bobby’emu zależy na pomocy.

– Jasne.

Poszłam szukać doktora Frakera, mijając gabinet medycyny nuklearnej, gabinety opieki, pomieszczenia grupy tutejszych radiologów, wszystkie w piwnicach. Wpadłam na doktora Frakera, kiedy ten schodził na dół.

– Już po wszystkim? – zapytał.

– Tak, a u pana?

– W południe muszę stawić się na „posterunku”, ale możemy znaleźć jakiś pusty lokal i pogadać, jeżeli ma pani ochotę.

Potrząsnęłam głową.

– Na razie nie mam więcej pytań. Może później zechcę się spotkać z panem.

– Bardzo dobrze. Proszę tylko zadzwonić.

– Dzięki. Nie omieszkam.

Siedziałam w aucie stojącym na parkingu, robiąc notatki na kilku kartkach z notesu, które trzymam w skrytce: data, czas, nazwiska dwóch ludzi, z którymi rozmawiałam. Sądziłam, że doktor Fraker to dobre źródło informacji, nawet jeśli wywiad z nim nie był zbyt owocny. Także Kelly Borden nie pomógł mi szczególnie, ale przynajmniej tę alejkę miałam już zbadaną. Czasami zaprzeczenia są równie pożyteczne jak potwierdzenia, gdyż eliminują ślepe uliczki i pozwalają zawęzić pole badań, aż trafi się do serca labiryntu. W tym wypadku nie miałam pojęcia, gdzie może się ono znajdować i co może się tam kryć. Sprawdziłam zegarek. Była jedenasta czterdzieści pięć i pomyślałam o lunchu. Nieczęsto zdarza mi się jeść posiłek o należnej porze. Albo nie jestem głodna, kiedy powinnam, albo jestem głodna, lecz nie ma gdzie zjeść. Staje się to środkiem w walce z otyłością, ale nie mam pewności, czy dobrze na tym wychodzi moje zdrowie. Włączyłam silnik i ruszyłam w stronę miasta.

Podjechałam do restauracji ze zdrową żywnością, gdzie razem z Bobbym jedliśmy lunch w poniedziałek. Miałam nadzieję, że się z nim spotkam, lecz nie pojawiał się na horyzoncie. Zamówiłam sałatkę, która miała zadbać o sto procent składników odżywczych potrzebnych mi do przetrwania. Kelnerka przyniosła talerz ze stertą chwastów i nasion, udekorowaną smakowitym, różowym nadzieniem z ziarnami. Nie równało się to smakiem z quarter pounderem z serem, ale poczułam się lepiej, gdyż miałam świadomość całego tego chlorofilu krążącego w moich żyłach.

Po powrocie do samochodu obejrzałam zęby w lusterku, by upewnić się, że nie są pocętkowane kiełkami lucerny. Nie chciałabym rozmawiać z ludźmi, wyglądając, jakbym przed momentem pasła się na łące. Przewertowałam notes w poszukiwaniu adresu rodziców Ricka Bergena, potem rozłożyłam mapę miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie biegnie Turquesa Road. W końcu wypatrzyłam ją, uliczkę rozmiarów włosa, odchodzącą w bok równie niewyraźnej alejki u stóp pogórza, które podchodzi pod tylną część miasta.

Dom był solidny i prosty, bez żadnych łuków i wygięć, z tak stromym podjazdem, że oszczędziłam autu wspinaczki i wcisnęłam go pod krzew przypołudnika, rosnący poniżej. Łysy mur z prasowanego żużlu zapobiegał zwaleniu się wzgórza na drogę i sprawiał wrażenie serii barykad, pnących się zygzakiem aż pod budynek. Gdy dotarłam na werandę, ujrzałam wspaniały widok, szerokokątną panoramę Santa Teresa od jednego końca do drugiego, z oceanem za plecami. Po mojej prawej ręce, wysoko, szybowała lotnia; zataczając leniwie kręgi, zbliżała się do plaży. Dzień kąpał się w słońcu, małe obłoki przypominały białą mgiełkę, zaczynającą parować. Panowała cisza jak makiem zasiał. Żadnego ruchu ulicznego, żadnej oznaki bytności sąsiadów. Dostrzegałam jeden, dwa czubki dachów, ale nikogo żywego. Zagospodarowanie terenu zielonego było oszczędne, składało się z roślin odpornych na suszę: ognika, wistarii i sukulentów.

Zadzwoniłam. Mężczyzna, który wyszedł do drzwi, był niski, spięty i nieogolony.

– Pan Bergen?

– Zgadza się.

Wręczyłam mu swoją wizytówkę.

– Nazywam się Kinsey Millhone. Bobby Callahan wynajął mnie, bym przyjrzała się wypadkowi…

– Po co?

Napotkałam jego wzrok. Oczy miał małe i niebieskie, otoczone czerwoną obwódką. Jego policzki kłuły dwudniowym zarostem, który upodabniał go do kaktusa. Mógł być po pięćdziesiątce, czułam zapach piwa i potu. Rzedły mu włosy, które usiłował zaczesywać do tyłu. Nosił spodnie, rzekłbyś, wyszarpane z paczki Armii Miłosierdzia, oraz podkoszulek z napisem „Życie to dziwka. A potem umierasz”. Ręce miał miękkie i bezkształtne, lecz brzuszysko wypinał niczym piłkę do kosza, maksymalnie napompowaną. Chciałam odpowiedzieć tym samym szorstkim tonem, jakim zwracał się do mnie, ale ugryzłam się w język. Ten człowiek stracił syna. Kto powiedział, że powinien być grzeczny?

– Sądzi, że tamten wypadek to było zabójstwo – powiedziałam.

– Gówno prawda. Nie chcę być niegrzeczny, paniusiu, ale muszę cię oświecić. Bobby Callahan to nadziany dzieciak. Jest zepsuty, nieodpowiedzialny i samowolny. Do cholery, wypił za dużo i zjechał z drogi, zabijając mojego syna, który przypadkowo był jego najlepszym przyjacielem. Wszystko inne, co słyszałaś, to pieprzone gówno.

– Nie jestem tego taka całkiem pewna – powiedziałam.

– Cóż, ja jestem i mówię to otwarcie. Sprawdź raporty policyjne. Wszystko tam jest. Przeglądałaś je?

– Wczoraj otrzymałam kopie od prawnika Bobby’ego.

– Żadnych namacalnych dowodów, mam rację? Masz zapewnienie Bobby’ego, że ktoś zepchnął go z drogi, ale nie masz nic, by potwierdzić jego słowa, co w moim przekonaniu czyni z jego opowieści stek bzdur.

– Policja chyba mu wierzy.

– A myślisz, że nie można ich kupić? Myślisz, że nie można ich przekonać kilkoma dolcami?

– Nie w tym mieście – stwierdziłam.

Ten człowiek naprawdę zepchnął mnie do defensywy i nie byłam zadowolona z obranej przez siebie taktyki.

– Kto tak powiedział?

– Panie Bergen, znam większość miejscowych policjantów. Pracowałam dla nich… – Brzmiało to wykrętnie, ale byłam szczera.

Znowu przerwał, mówiąc:

– Pieprzenie! – Wykonał gest zniecierpliwienia, odwracając głowę ze wstrętem. – Nie mam na to czasu. Może żona z tobą porozmawia.

– Wolałabym raczej porozmawiać z panem – nalegałam. Wydał się tym zaskoczony, jakby nigdy nikt nie wolał z nim rozmawiać.

– Zapomnij o tym. Ricky nie żyje. Wszystko skończone.

– A jeśli nie? Załóżmy, że Bobby mówi prawdę i to nie jego wina.

– A co to ma ze mną wspólnego? Tak naprawdę mam to głęboko gdzieś.

Już miałam odpowiedzieć, lecz zamiast tego milczałam, zdając się na jakiś wewnętrzny instynkt. Nie chciałam wplątać się w jakąś nieskończoną, małostkową sprzeczkę, której jedynym efektem byłoby dalsze rozjuszenie tego człowieka. Jego wzburzenie było wielkie, ale przypuszczałam, że znajduje jakieś ujście.

– Czy może mi pan poświęcić dziesięć minut?

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym przystał na to ze zniecierpliwioną miną.

– Chryste, pośpiesz się z tym. Jem właśnie lunch. Revy i tak nie ma. – Odszedł od drzwi, pozostawiając mi ich zamknięcie i podążenie za nim w głąb domu, wyłożonego jednolitymi dywanami i cuchnącego, jakby go nigdy nie wietrzono. Zasłony zsunięto, by obronić się przed naporem popołudniowego słońca, a światło w mieszkaniu miało bursztynowy odcień. Ujrzałam komplet dwóch kanap obitych zielonym skajem, ośmiostopową dzieloną sofę z dywanikiem na jednym końcu, okupowanym przez wielkiego, czarnego psa.

Kuchnię wyłożono trzydziestoletnim linoleum, szafki kredensu pomalowano na intensywny odcień różu. Wyposażenie przywodziło na myśl ilustrację ze starego numeru „Ladies Home Journal”. Znajdował się tu mały, wbudowany blacik śniadaniowy z gazetami złożonymi na jednej z ławek, wąski drewniany stół, dekorowany nigdy niezmieniającą się kompozycją cukierniczki, papierowych serwetek, solniczki i pieprzniczki w kształcie kaczki; był też słoiczek z musztardą, butelka keczupu i sosu A-1. Zauważyłam, co przygotował na kanapki: stosik plasterków sera żółtego i mielonki z dodatkiem oliwek i złowieszczo wyglądających kawałków zwierzęcego ryja.

Usiadł i ruchem dłoni wskazał mi ławkę po drugiej stronie. Odsunęłam kilka gazet. Rozsmarowywał właśnie miracle whip na miękkim, białym chlebie, mogącym zastąpić gąbkę. Odwracałam dyskretnie wzrok, jakby zajęty był jakąś pornograficzną praktyką. Położył na chlebie cienki plasterek cebuli, po czym odarł ser z celofanowej otuliny, wykańczając wszystko liśćmi sałaty, koperkowymi piklami, musztardą i mięsem.

Wreszcie raczył na mnie spojrzeć.

– Jesteś głodna?

– Umieram z głodu – odrzekłam.

Jadłam zaledwie pół godziny temu i nie z mojej winy byłam znowu głodna. Na pierwszy rzut oka kanapka była nafaszerowana środkami konserwującymi, które mogły okazać się dokładnie tym, czego domagał się mój organizm. Przeciął po przekątnej swe pierwsze arcydzieło, podsuwając mi połowę, potem przyrządził drugą kanapkę, jeszcze obfitszą niż ta pierwsza, i też ją przedzielił. Obserwowałam go cierpliwie jak wytresowany pies, aż dał sygnał do jedzenia.

Przez trzy minuty siedzieliśmy w milczeniu, pożerając lunch. Otworzył dla nas po piwie. Nie cierpię miracle whip, lecz tym razem smakował mi niczym marcepan. Chleb był tak delikatny, że opuszkami palców pozostawialiśmy przy skórce wgłębienia.

Między kęsami przetarłam kąciki ust papierową serwetką.

– Nie znam pana imienia – powiedziałam.

– Phil. A co to za imię Kinsey?

– Nazwisko panieńskie mojej matki.

I na tym skończyły się towarzyskie uprzejmości, nim z westchnieniem ulgi odstawiliśmy na bok talerzyki.

Загрузка...