ROZDZIAŁ 8

Gdy o piątej podrzuciłam go pod dom, zawahał się zaraz po wyjściu z samochodu, podobnie jak niegdyś: z ręką na klamce, spoglądając na mnie siedzącą w środku.

– Wiesz, co mi się w tobie podoba? – spytał.

– Co?

– Kiedy jestem z tobą, nie czuję się taki skrępowany, połamany czy brzydki. Nie wiem, jak ty to robisz, ale to miłe.

Patrzyłam na niego przez chwilę, sama czując się dziwnie skrępowana.

– Powiem ci. Przypominasz mi prezent urodzinowy, który ktoś mi przysłał pocztą. Papier rozerwano, a pudełko uszkodzono, lecz i tak w środku znajduje się coś niesamowitego. Świetnie się czuję w twoim towarzystwie.

Uśmiech pojawił się na jego ustach i szybko zniknął. Zerknął na dom, a potem znowu na mnie. Miał jeszcze coś na końcu języka, ale czuł się zbyt zażenowany, aby to wyjawić.

– Co tam? – chciałam go ośmielić.

Przekrzywił głowę i dostrzegłam w jego spojrzeniu znajomą iskrę.

– Gdybym był okay… Gdybym był w jednym kawałku, czy nie zastanowiłabyś się nad związkiem ze mną? Mam na myśli układ męsko-damski.

– Chcesz poznać prawdę?

– Jeśli będzie mi schlebiać.

Zaśmiałam się.

– Prawda jest taka, że gdybym natknęła się na ciebie przed wypadkiem, byłabym onieśmielona. Jesteś nazbyt przystojny, zbyt bogaty, no i zbyt młody. Więc muszę przyznać, że nie. Gdybyś był w jednym kawałku, jak sam to ująłeś, prawdopodobnie w ogóle bym cię nie poznała. Tak naprawdę nie jesteś w moim typie, wiesz?

– A jaki jest twój typ?

– Jeszcze go nie określiłam.

Patrzył na mnie przez minutę z żartobliwym uśmiechem na ustach.

– Nie powiesz mi po prostu, co ci chodzi po głowie? – spytałam.

– Jak ty to robisz, że odwracasz kota ogonem i sprawiasz, że czuję się dobrze z moją deformacją?

– O Boże, ty nie jesteś zdeformowany. Ale teraz dajmy temu spokój! Pogadam z tobą później.

Uśmiechnął się i zatrzasnął drzwi auta, odsuwając się, bym mogła wykręcić i wyjechać drugą stroną podjazdu.

Wróciłam do siebie kwadrans po piątej. Nie było jeszcze późno na krótką przebieżkę, choć zastanawiałam się, czy to mądry pomysł. Bobby i ja spędziliśmy większą część dnia na piciu piwa, burbona i kiepskiego chablis, na żuciu bezmięsnych żeberek z grilla i chleba tak twardego, że niejedna sztuczna szczęka padłaby w konfrontacji z jego skórką. Tak naprawdę miałam większą ochotę na drzemkę niż na jogging, pomyślałam jednak, że trochę samodyscypliny dobrze mi zrobi.

Przebrałam się więc w strój do biegania i pokonałam trzy mile, w tym samym czasie gimnastykując umysł poprzez rozmyślanie nad wszystkimi faktami dotyczącymi obecnej sprawy. Wydawała mi się nieco zagmatwana i nie bardzo wiedziałam, z której strony się do niej zabrać. Pomyślałam, że dobrze będzie zajrzeć do doktora Frakera na oddział patologii u Świętego Terry’ego, może przy okazji odwiedzić Kitty, potem zagłębić się w rubryki zgonów miejscowych gazet i przekopać z mozołem przez lokalne wiadomości poprzedzające wypadek, by sprawdzić, co się w owym czasie działo. Może jakieś wydarzenie, głośne wówczas, uzasadni twierdzenie Bobby’ego, że ktoś chciał go zamordować.

O siódmej wpadłam do Rosie na kieliszek wina. Odczuwałam niepokój i trapiła mnie myśl, że Bobby mógł poruszyć tryby jakiejś nieznanej machiny. Fajnie jest z kimś się kolegować, spędzić popołudnie w dobrym towarzystwie, mieć kogoś, którego twarz pragnie się zobaczyć. Miałam wątpliwości, do jakiej kategorii zaliczyć nasz związek. Moje uczucie do niego nie było w żadnym wypadku macierzyńskie. Może siostrzane. Wydawał się dobrym przyjacielem i miał w sobie wiele uroku. Był zabawny, a przebywanie z nim przynosiło ukojenie. Od tak dawna czułam się samotna, że urzekał mnie związek jakiegokolwiek typu.

Odebrałam z kontuaru kieliszek wina i usiadłam w boksie z tyłu, skąd miałam oko na wszystko. Jak na wtorkowy wieczór zebrał się ożywiony tłumek, to znaczy dwóch facetów spierających się cicho przy barze i starsza para z sąsiedztwa, dzieląca się wielką paterą naleśników nadziewanych szynką. Rosie opierała się o bar, trzymając papierosa w ustach, a dym dryfował wokół jej głowy, tworząc halo z nikotyny i sprayu do włosów. To apodyktyczna Węgierka po sześćdziesiątce, uwielbiająca hawajskie kwieciste sukienki i ufarbowane na kasztan loki, które rozdziela pośrodku i układa we właściwym miejscu za pomocą sprayów, dostępnych w każdym sklepie, odkąd ule na głowach wyszły z mody w 1966 roku. Rosie ma długi nos, słabo zarysowaną górną wargę i oczy, które zwęża do cienkich, podejrzliwych kresek. Jest niska, korpulentna i uparta. Lubi wydymać wargi, co w jej wieku jest nieco śmieszne, lecz skuteczne. Aż tak bardzo nie przepadam za nią, ale nigdy nie przestaje mnie fascynować.

Jej lokal cechuje ten sam surowy, a jednocześnie dziwaczny wystrój. Barek rozciąga się wzdłuż lewej ściany, rozpięto nad nim wypchanego marlina, co do którego mam wątpliwości, czy kiedykolwiek był żywy. Na drugim końcu barku ustawiono wielki kolorowy odbiornik telewizyjny, z wyłączonym dźwiękiem: obrazy pląsają niczym transmisje z innej planety, gdzie życie jest bardziej rozedrgane i szalone. W pomieszczeniu zawsze czuć piwo, dym papierosów i tłuszcz do smażenia, który należało wylać tydzień wcześniej. Pośrodku znajduje się sześć lub siedem stolików, otoczonych chromowanymi krzesłami z plastikowymi oparciami, pochodzącymi zapewne z czyjejś jadalni z lat czterdziestych. Osiem boksów wzdłuż prawej ściany zbudowano ze sklejki polakierowanej na orzechowe i zdobionej niegustownymi nacięciami, których prymitywni autorzy musieli popisywać się również w damskich ubikacjach. Możliwe, że Rosie nie zna wystarczająco dobrze angielskiego, by wyłuskać prawdziwe znaczenie z tych przy głupich sloganów. Z drugiej strony niewykluczone, że odzwierciedlają jej sentymenty. Ciężko wyczuć.

Spojrzawszy na nią, odkryłam, że siedzi nieruchomo wyprostowana jak strzała i zezuje w stronę wejścia. Podążyłam za jej wzrokiem. Właśnie wszedł Henry wraz ze swą nową partnerką, Lilą Sams. Najwidoczniej antenki Rosie wysunęły się automatycznie, co upodobniło ją do Mojego Ulubionego Marsjanina w kobiecym przebraniu. Henry znalazł stolik sprawiający wrażenie umiarkowanie czystego i wysunął krzesło. Lila usiadła i swą wielką, plastikową torebkę położyła na biodrze, jak pieska. Nosiła jaskrawą, bawełnianą sukienkę z chwytliwym nadrukiem przedstawiającym szkarłatne maki na niebieskim tle, jej fryzura wyglądała, jakby tego popołudnia opuściła salon piękności. Henry usiadł, zezując do tyłu na boks, o którym wiedział, że ja go zwykle zajmuję. Pokiwałam mu małym palcem, na co on odpowiedział podobnie. Lila przekręciła głowę w moim kierunku i obdarzyła mnie uśmiechem tyle czarującym, ile fałszywym.

Rosie tymczasem odłożyła popołudniówkę, wstała ze stołka i prześlizgnęła się za barem niczym rekin. Mogłam jedynie przypuszczać, że spotkała Lilę już wcześniej. Patrzyłam z zaciekawieniem. To może okazać się równie zajmujące, jak „Godzilla kontra Bambi” w lokalnym kinie. Z mojego punktu widokowego całe zajście przypominało pantomimę.

Rosie wyciągnęła bloczek, by wypisać na nim zamówienie. Stała i gapiła się na Henry’ego; zupełnie tak samo traktuje mnie, gdy przychodzę z przyjacielem. Rosie nie rozmawia z nieznajomymi. Nie patrzy w oczy nikomu, kto nie przebywał z nią już od jakiegoś czasu. Tym bardziej dotyczy to kobiet. Lila była niezmiernie podekscytowana. Henry po naradzie zamówił dla obojga. Doszło z tego powodu do jakiejś scysji. Wywnioskowałam, że Lila zażyczyła sobie czegoś, co nie pasuje do wyobrażenia Rosie o wyszukanej węgierskiej kuchni. Może Lila chciała, żeby nie dodawano papryki albo żeby coś upieczono, a nie usmażono. Lila sprawiała wrażenie tego typu kobiety, która przestrzega wielu żywieniowych tabu. Rosie przestrzegała tylko jednego. Jesz to, co podają, albo idziesz gdzie indziej. Lila najwidoczniej nie mogła uwierzyć, że nie chcą jej obsłużyć. Rozległy się piskliwe i kłótliwe głosy, wszystkie należące do Lili. Rosie nie odezwała się ani słowem. To był jej lokal. Mogła zrobić wszystko, na co miała ochotę. Dwóch mężczyzn, sprzeczających się przy barze na temat polityki, odwróciło głowy, by przypatrywać się widowisku. Para spożywająca sonkas palacsintas znieruchomiała równocześnie z widelcami uniesionymi do ust.

Lila odepchnęła z hałasem krzesło. Przez chwilę myślałam, że zamierza uderzyć Rosie torebką. Zamiast tego wygłosiła coś, co wyglądało na uszczypliwą uwagę, i razem z Henrym uczepionym do pleców pomaszerowała w stronę drzwi. Rosie pozostała niewzruszona, uśmiechała się tajemniczo jak kot, gdy śni o myszach. Pięcioro klientów uciszyło się natychmiast, pogrążając się we własnych myślach, bo mogła dobrać się do każdego.

Upłynęło dwadzieścia minut, zanim Rosie znalazła wymówkę, by ruszyć w moją stronę. Mój kieliszek stał pusty i z niesłychaną gracją szła, by mi go napełnić. Postawiła na blacie drugi kieliszek, po czym zgrabnie wślizgnęła się na miejsce i splotła przed sobą dłonie. Zachowuje się w ten sposób, gdy zależy jej na czyjejś uwadze lub gdy się ją niedostatecznie pochwaliło za jakieś kulinarne osiągnięcie.

– Widzę, że sobie z nią poradziłaś – zauważyłam.

– To wredna baba. Potwór. Raz już tu wpadła i nie przypadła mi do gustu. Henry musiał zwariować, że przyprowadził tu tę lafiryndę. Co to za jedna?

Wzruszyłam ramionami.

– Posłuchaj, wiem jedynie, że nazywa się Lila Sams. Wynajmuje pokój u pani Lowenstein. Zauroczyła czymś Henry’ego.

– Już ja ją zauroczę, jeśli tu jeszcze zajrzy! Robi śmieszne miny. – Rosie skrzywiła twarz, imitując uśmiech Lili, co mnie bardzo rozweseliło. Rosie na ogół nie grzeszy poczuciem humoru i nie miałam pojęcia, że jej zmysł obserwacji jest tak wyczulony, nie wspominając o mimicznym talencie. Oczywiście, była śmiertelnie poważna. Przybrała na powrót swą zwyczajną minę.

– Czego w ogóle ona od niego chce?

– Skąd to przypuszczenie, że chce czegokolwiek? Może interesuje ich wzajemne towarzystwo? Henry jest bardzo przystojny, jeśli już o to pytasz.

– Wcale nie pytam! Henry jest przystojny. To także fajny kumpel. Dlaczego więc szuka towarzystwa tej żmii?

– Jak mówią, Rosie, są gusta i guściki. Może ma zalety, których nie widać na pierwszy rzut oka?

– O, nie. Nie ona. Porozmawiam z panią Lowenstein. Co ją napadło, żeby wynajmować mieszkanie kobiecie tego pokroju?

Sama się nad tym głowię w drodze do domu. Pani Lowenstein jest wdową, zarządzającą znaczną posiadłością w sąsiedztwie. Trudno uwierzyć, by potrzebowała pieniędzy, i zżerała mnie ciekawość, w jaki sposób Lila Sams zawitała w jej progi.

Po dotarciu do domu spostrzegłam, że w kuchni Henry’ego pali się światło, doleciał mnie też stłumiony głos Lili, piskliwy i udręczony. Konfrontacja z Rosie najwyraźniej wytrąciła ją z równowagi i na nic się zdawały wszelkie słowa pociechy Henry’ego. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, skutecznie odgradzając się od hałasu.

Przez pół godziny czytałam – sześć podniecających rozdziałów z książki o włamaniu i kradzieży – po czym wcześnie położyłam się spać, naciągając kołdrę pod szyję. Zgasiłam światło i przez jakiś czas leżałam w ciemności. Mogłabym przysiąc, że słyszę odległy, wznoszący się i opadający pisk Lili, krążący wokół mego ucha niczym natrętny komar. Nie potrafiłam rozróżnić słów, lecz ton mówił sam za siebie… Swarliwy i rozdrażniony. Może Henry zrozumie, że nie jest taka miła, na jaką wygląda. A może nie. Zawsze mnie dziwi, jakich głupców robią z siebie mężczyźni i kobiety w poszukiwaniu seksu.

Zbudziłam się o siódmej. Czytając gazetę, wypiłam filiżankę kawy, po czym wybrałam się do Santa Teresa Fitness na środowy wycisk. Czułam, że mam krzepę, a dwa dni joggingu sprawiły, że nogi przyjemnie mnie bolały. Ranek był przejrzysty, jeszcze nie upalny, niebo czyste niczym świeże płótno rozpięte na sztalugach. Parking przy sali gimnastycznej niemal się wypełnił, a ja wcisnęłam się na ostatnie wolne miejsce. Zauważyłam samochód Bobby’ego dwa miejsca dalej i uśmiechnęłam się; niecierpliwiłam się, by go zobaczyć.

Sala była zadziwiająco pełna, jak na środek tygodnia, dostrzegłam pięciu czy sześciu facetów ważących zapewne po dwieście osiemdziesiąt sześć funtów, podnosili ciężary, dwie kobiety w trykotach na sprzęcie Nautilusa, prócz nich trenera instruującego młodą aktorkę, której tyłek rozlewał się niczym wolno topiąca się parafina. Wypatrzyłam Bobby’ego, wykonywał podciągnięcia na ławce na maszynie Universala, blisko przeciwległej ściany. Musiał już być tam od jakiegoś czasu, gdyż jego podkoszulek ociekał potem, a jasne włosy zebrały się w mokre kosmyki. Nie chciałam mu przeszkadzać, więc włożyłam swoją torbę do skrytki i sama przeszłam do rzeczy.

Rozpoczęłam ćwiczenia kilkoma zgięciami bicepsa, używając hantli niemal o zerowej wadze, zaczynałam koncentrować się w trakcie rozgrzewki. Znałam już swój cykl ćwiczeń i musiałam zwalczyć pewną narastającą niecierpliwość. Nie należę do osób dobrze znoszących żmudną pracę. Lubię, gdy cel jest blisko, gdy do niego docieram, ale nie wędrówkę. Powtarzające się czynności każą mi się buntować. Sama nie wiem, dlaczego wytrzymuję ten codzienny jogging. Przeszłam następnie do ćwiczeń nadgarstka, w myślach przeskakując do następnych punktów programu, pragnąc być już u jego końca, a nie dopiero po dwóch ćwiczeniach. Może zjem z Bobbym lunch o trzeciej, jeśli będzie miał wolną chwilę?

Usłyszałam brzęk, potem uderzenie i dostrzegłam, że Bobby stracił równowagę i potknął się o stertę pięciofuntowych talerzy. Nie pokaleczył się rzecz jasna, lecz chyba po raz pierwszy spostrzegł mój wzrok i się zawstydził. Płonął rumieńcem, próbując wstać. Jeden z facetów z sąsiedniego przyrządu przechylił się niedbale i mu pomógł. Z zażenowaniem odzyskał równowagę, machnięciem dłoni rezygnując z dalszej pomocy. Z zawziętą miną pokuśtykał do urządzenia, gdzie mógł ćwiczyć nogi. Ja ćwiczyłam swoje, jakbym niczego nie zauważyła, lecz dyskretnie obserwowałam jego zachowanie. Nawet z tej odległości widziałam, że jest w kiepskim nastroju i twarz ma posępną. Niektórzy obrzucili go spojrzeniami, które pod zasłoną ciekawości chciały ukryć litość. Wytarł podbródek i skoncentrował się na własnej osobie. Nagle jego lewą nogę ogarnęły jakieś skurcze i sfrustrowany zacisnął rękę na kolanie. Noga wydawała się żywym stworzeniem, podskakującym wytrwale, nie dającym się okiełznać. Bobby stękał, okładając w złości własne ciało, jakby chciał je poskromić pięścią. Walczyłam z impulsem, każącym mi doń podejść; wiedziałam, że to by tylko pogorszyło sprawę. Nadwerężył mięśnie i jego ciało drżało z przemęczenia. Zupełnie nagle, tak jak się pojawił, skurcz zaczął ustępować. Bobby przetarł oczy i nisko zwiesił głowę. Gdy tylko poczuł, że może już iść, chwycił ręcznik i ruszył w stronę szatni, pomijając resztę programu.

Pędem zaliczyłam ćwiczenia, które mi zostały, i wzięłam szybki prysznic. Spodziewałam się, że nie spotkam już jego auta, lecz wciąż stało zaparkowane w miejscu, gdzie je uprzednio wypatrzyłam. Bobby siedział z dłońmi zarzuconymi na kierownicę, głowę opuścił na ręce, ramiona mu drgały, gdy szlochał sucho i spazmatycznie. Wahałam się przez chwilę, potem jednak zbliżyłam się do samochodu po stronie pasażera. Wsiadłam, zamknęłam drzwi i siedziałam, póki nie ochłonął. Nie miałam dla niego żadnych słów pociechy. Nic nie mogłam zrobić. Nie wiedziałam, jak podejść do jego bólu, do jego rozpaczy. Miałam jedynie nadzieję, że dzięki mojej obecności zrozumie, że nie jest mi obojętny.

Jego stan ulegał stopniowej poprawie, a kiedy było już po wszystkim, osuszył oczy ręcznikiem i wytarł nos, odwracając twarz w drugą stronę.

– Masz ochotę na kawę?

Potrząsnął głową.

– Zostaw mnie w spokoju, zgoda? – powiedział.

– Mam czas – nalegałam.

– Może później zadzwonię.

– W porządku. Załatwię kilka spraw i może zdzwonimy się po południu. Czy potrzeba ci czegoś?

– Nie – odparł przygnębionym tonem, popadł w apatię.

– Bobby…

– Nie! Kurwa, nie możesz odejść i zostawić mnie w spokoju? Nie potrzebuję twojej pomocy!

Otworzyłam drzwi.

– Skontaktuję się z tobą później – powiedziałam. – Trzymaj się.

Sięgnął do klamki i zatrzasnął drzwi. Zapalił z rykiem silnik, a ja się odsunęłam. Wycofał z piskiem opon i jak rakieta wystrzelił z parkingu, nie patrząc za siebie.

Więcej go nie widziałam.

Загрузка...