ROZDZIAŁ 11

Po lunchu usiedliśmy na werandzie, na pomalowanych, metalowych krzesłach, poznaczonych tu i ówdzie rdzą. Weranda opierała się na półce z wylanego betonu, stanowiącej równocześnie dach garażu wciśniętego w zbocze. Drewniane donice z jednorocznymi roślinami tworzyły niską barierę ochronną na całym obwodzie. Zerwał się lekki wietrzyk i schłodził moje ramiona wystawione na działanie promieni słonecznych. Drażliwość Phila została uśmierzona. Może dzięki licznym związkom chemicznym, które spożył z lunchem, choć możliwe, że stało się to za sprawą dwóch piw i perspektywy zapalenia cygara, które przyciął kieszonkową gilotynką. Wyciągnął wielką, drewnianą zapałkę kuchenną z puszki przy krześle i schyliwszy się, potarł nią o beton, aż rozbłysła ogniem. Zbliżył ją do cygara, by się zajęło, po czym potrząsnął nią i wrzucił do płaskiej, cynowej popielniczki.

Przez chwilę siedzieliśmy, gapiąc się na ocean.

Panorama przypominała ścienne malowidło na niebieskim tle. Z odległości dwudziestu sześciu mil wyspy na kanale wyglądały na opuszczone i ponure. Na stałym lądzie malutkie plaże były ledwo dostrzegalne, fala pieniła się jak biały, koronkowy mankiecik. Palmy sprawiały wrażenie nie większych niż młode asparagusy. Rozpoznałam kilka punktów orientacyjnych: gmach sądu, szkołę średnią, wielki kościół katolicki, teatr i jedyny biurowiec w mieście wysokości trzech pięter. Z tego miejsca widokowego nie dostrzegało się śladu wiktoriańskich wpływów ani żadnych późniejszych stylów architektonicznych, które obecnie zmieszały się z hiszpańskimi.

Dom ten, jak mnie poinformował, wzniesiono latem 1950 roku. Wraz z żoną kupił go, gdy wybuchła wojna w Korei. Został powołany i wyjechał po dwóch dniach od przeprowadzki, zostawiając Reve ze stertami kartonowych pudełek do rozpakowania, by powrócić czternaście miesięcy później z kalectwem nabytym podczas służby. Nie precyzował, na czym ono polega, toteż nie pytałam, ale najwidoczniej po wyjściu ze szpitala pracował jedynie dorywczo. Mieli pięcioro dzieci, z których Rick był najmłodszy. Pozostali rozjechali się po całym południowym zachodzie.

– Jaki on był? – zapytałam. Nie byłam pewna, czy odpowie. Cisza przeciągała się i zaczęłam się zastanawiać, czy zadałam właściwe pytanie. Za wszelką cenę nie chciałam psuć komitywy, jaka się między nami zawiązała.

Ostatecznie potrząsnął głową.

– Nie wiem, jak na to odpowiedzieć – powiedział. – Był jednym z tych dzieciaków, o których myślisz, że nie przysporzą ci najmniejszego kłopotu. Zawsze rozpromieniony, nie trzeba go było dwa razy prosić, żeby coś zrobił, zbierał dobre stopnie w szkole. Ale kiedy skończył szesnaście lat – to był jego ostatni rok w szkole średniej – jakby zaczął tracić grunt pod nogami. Zdał co prawda egzaminy, ale nie bardzo wiedział, co ma dalej z sobą począć. Dryfował. Nadawał się do college i Bóg jeden wie, że wytrzasnąłbym skądś forsę, ale to go nie interesowało. Nic go nie interesowało. No tak, pracował, ale nie miał z tego fury pieniędzy.

– Brał narkotyki?

– Chyba nie. A przynajmniej nigdy czegoś podobnego nie zauważyłem. Dużo pił. Reva myślała, że to o to chodzi, ale ja nie wiem. Lubił się zabawić. Późno wracał do domu, przesypiał weekendy, włóczył się z dzieciakami pokroju Bobby’ego Callahana, stojącymi znacznie wyżej od nas na drabinie społecznej. Potem zaczął umawiać się z kuzynką Bobby’ego, Kitty. Chryste, ta dziewucha od dnia narodzin sprawiała kłopoty. Nie mogłem już go wtedy znieść. Jeśli nie chcesz być częścią rodziny, fajnie. Idź sobie w świat, zapracuj na siebie. I nie myśl o tym domu jak o miejscu, gdzie można zjeść posiłek i wyprać ciuchy. – Przerwał, spoglądając na mnie bacznie. – Czy nie mam racji? Pytam się.

– Nie wiem – odparłam. – W ogóle jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Dzieciaki błądzą, lecz później wszystko wraca do normy. Często nie ma to nic wspólnego z rodzicami. Kto wie, jak do tego podejść?

Milczał, gapiąc się na horyzont, otaczając wargami cygaro, jak łącznik do węża strażackiego. Zassał nieco nikotyny, potem wydmuchnął chmurę dymu.

– Czasami myślę, że był bardzo inteligentny. Może powinien spotkać się z lekarzem, ale skąd mogłem wiedzieć? W czym psychiatra pomoże dzieciakowi, któremu brak ambicji? Tak przynajmniej mówi Reva.

Nie znalazłam na to żadnej odpowiedzi, więc ograniczyłam się do współczujących westchnień.

Po krótkiej ciszy powiedział:

– Podobno Bobby’ego nieźle pocharatało?

Ostrożne pytanie dotyczące znienawidzonego rywala zadał niepewnym tonem. Życzył chyba Bobby’emu śmierci ze sto razy i przeklinał fakt, że szczęśliwie przeżył.

– Nie jestem pewna, czy z chęcią nie zamieniłby się z Rickiem miejscami – powiedziałam, stąpając z wyczuciem. Nie chciałam wywoływać nowej lawiny złości, ale nie chciałam też, by żywił przekonanie, jakoby Bobby był w jakimś stopniu „szczęśliwszy” niż Rick. Bobby wypruwał z siebie flaki, by wrócić do życia, ale była to wyczerpująca walka.

Pod nami w polu widzenia pojawił się stary rozklekotany ciemnoniebieski ford, ziejąc spalinami. Kierowca szerokim łukiem ominął mój samochód i zatrzymał się, najwidoczniej uaktywniając automatyczne drzwi do garażu. Auto znikło nam z oczu i sekundę później usłyszałam stłumiony dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.

– To moja żona – oznajmił Phil, gdy mechanizm zamykający drzwi warczał pod naszymi stopami.

Reva Bergen wspięła się mozolnie stromym podejściem, objuczona sprawunkami. Zauważyłam zdziwiona, że Phil nie rusza się, żeby jej pomóc. Spostrzegła nas, gdy dotarła do werandy. Zawahała się, jej oblicze nic nie wyrażało. Nawet z tej odległości dawała się rozpoznać pewna nieostrość jej spojrzenia, wyraźniejsza, gdy w chwilę potem wynurzyła się tylnymi drzwiami, by do nas dołączyć. Była blondynką o pozbawionym wyrazu spojrzeniu, charakterystycznym dla niektórych kobiet po pięćdziesiątce. Oczy miała małe i niemal pozbawione rzęs. Brwi blade, skórę również. Była krucha i koścista, jej dłonie wyglądały niezgrabnie, niby rękawice ogrodnicze obciągające wąskie nadgarstki. Oboje tak całkowicie różnili się od siebie, że szybko wyrzuciłam z wyobraźni obraz ich małżeńskiego łoża, który mi się mimowolnie nasunął.

Phil przedstawił mnie i wyjaśnił, że badam sprawę wypadku, w którym zginął Rick.

Uśmiechnęła się złośliwie.

– Bobby’ego dręczą wyrzuty sumienia?

Phil wmieszał się, nim zdołałam sformułować odpowiedź.

– Przestań, Reva. Przecież nic złego z tego nie wyniknie. Sama mówiłaś, że policja…

Odwróciła się gwałtownie i wróciła do środka. Phil, zażenowany, wepchnął ręce do kieszeni.

– A niech to. Zachowuje się w ten sposób od wypadku. Życie tak ją nakręciło. Sam nie byłem zbyt elastyczny we współżyciu, lecz ta sprawa złamała jej serce.

– Muszę już lecieć – oznajmiłam. – Ale chciałabym, żeby pan zrobił jeszcze jedno, jeśli łaska. Usiłuję dowiedzieć się, co się wtedy mogło dziać, jak na razie bez rezultatu. Czy Rick dał wam do zrozumienia, że Bobby ma kłopoty lub coś go gryzie? Albo że sam ma jakiś problem?

Phil potrząsnął głową.

– Całe życie Ricka było dla mnie problemem, ale to nie miało nic wspólnego z wypadkiem. Mimo to zapytam Revę i dowiem się, czy coś wie.

– Dzięki – powiedziałam.

Uścisnęłam mu rękę i wyłowiłam z torebki wizytówkę, by wiedział, jak się ze mną skontaktować.

Odprowadził mnie do drogi, gdzie powtórnie podziękowałam za lunch. Wsiadając do auta, spojrzałam w górę. Reva stała na werandzie, gapiąc się na nas.

Ruszyłam z powrotem w stronę miasta. Wpadłam do biura, by sprawdzić automatyczną sekretarkę – żadnych wiadomości i pocztę – same śmieci. Zaparzyłam filiżankę świeżej kawy i wysunęłam przenośną maszynę do pisania, aby zapisać aktualne szczegóły, dotyczące prowadzonego śledztwa. Była to żmudna praca, zważywszy na mizerne efekty moich poczynań. Mimo to Bobby miał prawo wiedzieć, jak spędzam czas opłacany trzydziestoma dolarami za godzinę. Miał prawo wiedzieć, na co idą jego pieniądze.

O trzeciej zamknęłam biuro i przespacerowałam się do biblioteki publicznej, zmuszona po drodze minąć dwie przecznice, skręcić i przejść kolejne dwie. Zeszłam na dół do czytelni czasopism i poprosiłam o gazety z zeszłego września, teraz umieszczone na mikrofilmie. Znalazłam wolną maszynę i usiadłam, nawlekając pierwszą rolkę. Druk był biały na czarnym tle, wszystkie fotografie wyglądały jak negatywy. Nie miałam pojęcia, na co mogę się natknąć, więc z musu wertowałam strona po stronie. Bieżące wydarzenia, wiadomości, polityczne komentarze, pożary, zbrodnie, fronty burzowe, ludzie rodzący się, umierający i wstępujący w związki małżeńskie. Czytałam kolumny poświęcone osobom zaginionym i odnalezionym, sprawy osobiste, towarzyskie, sportowe. Mechanizm przewijający film był trochę uszkodzony, więc artykuły lądowały na piętnastocalowym ekranie z lekko rozregulowaną ostrością, wywołując chorobę lokomocyjną o słabym nasileniu. Wokół mnie ludzie żonglowali czasopismami lub siedzieli w niskich fotelach, czytając gazety przytwierdzone do pionowych, drewnianych lanc. Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było buczenie mojego urządzenia, okazyjne kaszlnięcie, szelest przewracanych stronic.

Zdołałam przejrzeć gazety z pierwszych sześciu dni września, nim moje zdecydowanie osłabło. Powinnam robić to w mniejszych dawkach. Szyja mi ścierpła i zaczęła boleć głowa. Przelotne spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że zbliża się piąta, a ja jestem kompletnie znudzona. Zanotowałam datę, na której się zatrzymałam, po czym wybiegłam na późnopopołudniowe słońce. Wróciłam pod biuro i nie wchodząc do środka, wsiadłam do samochodu.

W drodze do domu wpadłam do supermarketu po mleko, chleb i papier toaletowy, pośpiesznie objeżdżając wózkiem wszystkie stoiska. Tyle pięknej, lirycznej muzyki płynęło z głośników, że poczułam się jak heroina z komedii romantycznej. Gdy już znalazłam wszystko, czego potrzebowałam, podeszłam do ekspresowej kasy, gdzie można skasować najwyżej dwanaście towarów naraz. Stało nas pięcioro w kolejce, wszyscy liczyliśmy ukradkiem zawartość koszyków sąsiadów. Mężczyzna przede mną miał zbyt małą głowę w porównaniu z ogromem twarzy, jak niedopompowany balon. Towarzyszyła mu mała dziewczynka w wieku jakichś czterech lat, w nowiutkiej sukience, za dużej o kilka rozmiarów. Sukienka wyglądała jakoś ubogo, ale nie wiem dlaczego. W tym stroju dziewczynka wydawała się karlicą: talia na wysokości bioder, dolny rąbek sukienki sięgający kostek. Trzymała dłoń mężczyzny z pełnym zaufaniem, uśmiechając się do mnie nieśmiało z taką dumą, że też musiałam się uśmiechnąć.

Po powrocie do domu czułam dojmujące zmęczenie i bolała mnie lewa ręka. Są dni, gdy niewiele myślę o tej ranie, są też inne, kiedy męczy mnie nieustający, tępy ból. Postanowiłam zrezygnować dziś z biegania. Do diabła z tym. Zażyłam tylenol z kodeiną, zzułam obuwie i wtuliłam się w objęcia kołdry. Wciąż leżałam, gdy zadzwonił telefon. Obudziłam się raptownie, automatycznie sięgając po słuchawkę. W moim pokoju było ciemno. Niespodziewana, przenikliwa fala dźwięku uwolniła we mnie sporo adrenaliny, moje serce waliło. Z niepokojem spojrzałam na zegarek. Jedenasta trzydzieści.

Wymamrotałam „Halo”, dłonią przecierając twarz i odgarniając włosy.

– Kinsey, tu Derek Wenner. Czy już słyszałaś?

– Derek, jestem pogrążona we śnie.

– Bobby nie żyje.

– Co?

– Zdaje się, że pił co nieco, ale jak na razie nie mamy pewności nawet co do tego. Jego samochód wypadł z drogi i roztrzaskał się o drzewo przy West Glen. Sądziłem, że zechcesz to wiedzieć.

– Co? – powtórzyłam, ale nie potrafiłam zrozumieć, o co mu chodzi.

– Bobby zginął w wypadku samochodowym.

– Ale kiedy? – spytałam, chociaż co to za różnica. Zadawałam pytania po prostu dlatego, że w żaden inny sposób nie umiałam zareagować na tę informację.

– Trochę po dziesiątej. Nie żył już, jak przywieźli go do Świętego Terry’ego. Muszę zejść na dół i go zidentyfikować, lecz nie ma wątpliwości.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Zdawał się wahać.

– No cóż, tak naprawdę, mogłabyś. Starałem się złapać Sufi, ale chyba gdzieś wyszła. Służba doktora Metcalfa już go poszukuje, prawdopodobnie będzie tu niedługo. Może byś tymczasem posiedziała z Glen? Ja pojadę prosto do szpitala i zbadam, jak przedstawia się sytuacja.

– Już jadę – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

Umyłam twarz i wyszorowałam zęby. Przez cały czas mówiłam sama do siebie, ale niczego nie czułam. Wszystkie moje wewnętrzne procesy były tymczasowo zawieszone, podczas gdy mózg zmagał się z faktami. Fatalna informacja nie znajdowała dostępu do mojego umysłu. To niemożliwe. Nie. Bobby nie żyje? To nieprawda.

Pochwyciłam kurtkę, torebkę i kluczyki. Wszystko pozamykałam, zapaliłam silnik i ruszyłam. Czułam się jak dobrze zaprogramowany robot. Kiedy skręciłam w West Glen Road, spostrzegłam kilka samochodów i poczułam chłodny dreszcz u podstawy kręgosłupa. Stało się to na dużym zakręcie, ślepym zaułku tuż przy „slumsach”. Ambulans zdążył już odjechać, lecz wozy patrolowe wciąż były, ich radia charczały w nocnej ciszy. Gapie stali po zaciemnionej stronie drogi, podczas gdy uderzone drzewo kąpało się w blasku reflektorów, poszarpany pień sam wyglądał na śmiertelnie rannego. Ciężarówka holownicza odciągała właśnie bmw Bobby’ego. Cała sceneria przypominała w dziwny sposób plan zdjęciowy kręconego filmu. Zwolniłam i skręciłam, by popatrzeć na to miejsce z dziwnym uczuciem bezstronności. Nie chciałam powiększać zamieszania i martwiłam się o Glen, więc pojechałam dalej. Jakiś głos szeptał: „Bobby nie żyje”. Natomiast drugi głos szeptał: „O, nie, niech tak nie będzie. Nie chcę, żeby to była prawda, okay?”

Zjechałam na wąski podjazd, który doprowadził mnie na szeroki dziedziniec. Cała rezydencja płonęła światłami, jakby odbywało się jakieś ogromne przyjęcie, lecz nie wydobywał się żaden dźwięk i nie pokazywała żadna postać, żaden samochód. Zaparkowałam i podeszłam pod drzwi. Jedna ze służących, niby elektroniczne urządzenie z sensorami, otworzyła mi drzwi, gdy tylko się zbliżyłam. Odsunęła się na bok, wpuszczając mnie bez słowa.

– Gdzie jest pani Callahan?

Zamknęła drzwi i ruszyła korytarzem. Poszłam za nią. Zapukała do drzwi buduaru Glen, po czym przekręciła gałkę i usunęła się na bok, pozwalając mi wejść.

Glen siedziała w bladoróżowej sukience, wtulona w jeden z głębokich, luksusowych foteli, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Uniosła twarz, nabrzmiałą i rozmiękłą. Jakby pękła cała instalacja odpowiedzialna za przepływ uczuć: oczy wypełniły się łzami, policzki wilgocią, a nos czerwienią. Nawet włosy miała mokre. Przez chwilę, wciąż z niedowierzaniem, stałam i patrzyłam na nią, a ona spoglądała na mnie. Na koniec ponownie pochyliła głowę, wyciągając rękę. Podeszłam i uklękłam przy jej fotelu. Ujęłam jej dłoń – małą i chłodną – i przycisnęłam do mojego policzka.

– Och, Glen, przykro mi, tak mi przykro – szeptałam.

Kiwała głową w podzięce, dobywając z siebie jakiś głuchy odgłos, niewyraźnie wyartykułowany krzyk. Był to odgłos o wiele prymitywniejszy. Zaczęła mówić, zdołała jednak wydusić tylko jakąś przeciągłą, jękliwą frazę, w języku nie całkiem angielskim, pozbawioną sensu. Jaka to różnica, co mówiła? Co się stało, to się nie odstanie. Zaczęła płakać jak dziecko, głęboko, spazmatycznie, nieprzerwanie. Przywarłam do jej ręki, oferując jej cumę na wzburzonym morzu rozpaczy.

Ostatecznie poczułam, że wstrząsy mijają, jakby chmura burzowa przesunęła się dalej. Spazmy złagodniały. Puściła mnie i odchyliła się do tyłu, oddychając głęboko. Wyciągnęła chusteczkę i przyłożyła ją do oczu, potem wytarła nos. Milczała, najwyraźniej starając się dojść do siebie.

Westchnęła.

– O Boże, jak ja to zniosę? – powiedziała i łzy natychmiast napłynęły do jej oczu, by spłynąć po twarzy. Po krótkim czasie odzyskała równowagę i ponownie zajęła się ich wycieraniem, cały czas potrząsając głową. – Cholera. Nie sądzę, abym to zniosła, Kinsey. Wiesz, jest mi zbyt ciężko, a czuję się taka bezsilna.

– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła?

– Nie, nie teraz. Jest bardzo późno, a poza tym po co? Rano każę Derekowi zadzwonić do Sufi. Ona przyjdzie.

– A co z Kleinertem? Czy mam go powiadomić?

Zaprzeczyła.

– Bobby go nie znosił. Niech już tak zostanie. I tak wkrótce się dowie. Czy Derek wrócił? – Niepokój w jej głosie był wyczuwalny, na twarzy malowało się napięcie.

– Chyba nie. Napijesz się?

– Ja nie, ale ty się nie krępuj. Trunki są tam.

– Może później. – Chciałam czegoś, ale nie byłam pewna czego. Na pewno nie drinka. Bałam się, że pod wpływem alkoholu stracę kontrolę nad sobą. Tego tylko brakowało, żeby musiała uspokajać mnie i pocieszać.

Usiadłam na krześle naprzeciwko niej i pewien obraz stanął mi przed oczami. Przypomniałam sobie, jak Bobby pochylał się nad nią dwie noce temu, by powiedzieć dobranoc. Jak odwrócił się automatycznie, by zaoferować jej dobrą stronę twarzy. Miał wówczas pogrążyć się w jednym ze swych ostatnich snów na tej ziemi, ale żadne z nich nie miało o tym wtedy pojęcia. Ja też. Zerknęłam na nią i okazało się, że patrzy mnie, jakby wiedziała, co się dzieje w mojej głowie. Odwróciłam wzrok, jednak nie dość szybko. Coś z jej twarzy skoczyło na mnie, jak światło poprzez uchylone drzwi. Smutek wystrzelił poprzez szczelinę – nim zdołałam wznieść gardę – i zaniosłam się płaczem.

Загрузка...