ROZDZIAŁ 5

Usiadłam na krześle, które zwolnił Bobby. Wypełniona puchem poduszka wciąż była odkształcona i ciepła. Glen przyglądała mi się bacznie, formułując, jak przypuszczam, opinię na mój temat. W świetle lampki dostrzegłam, że kolor jej włosów jest dziełem eksperta, który dobrał go odpowiednio do jasnych, piwnych oczu. Zresztą wszystko u niej idealnie pasowało: makijaż, ubiór, dodatki. Bez wątpienia należała do osób przykładających wagę do szczegółów, a gust miała doskonały.

– Przykro mi, że musiała pani być świadkiem tego wszystkiego.

– Chyba nigdy nie oglądam ludzi z ich najlepszej strony – powiedziałam. – Przez to mam wypaczone pojęcie o ludzkości. Czy on zapłaci mój rachunek, czy też pani?

Tym pytaniem zwróciłam na siebie jej ciekawość i wydało mi się, że sprawy pieniędzy zawsze traktuje poważnie. Niemal niedostrzegalnie uniosła brew.

– On. Otrzymał spadek, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Dlaczego pani pyta?

– Wolałabym wiedzieć, przed kim mam składać sprawozdania z postępów śledztwa – powiedziałam. – Jak pani odbiera to jego uparte twierdzenie, że ktoś chce go zabić?

Przez chwilę milczała, potem lekko wzruszyła ramionami.

– To niewykluczone. Policja skłonna jest przyjąć, że ktoś go zepchnął z mostu. Czy było to celowe działanie, nie mam pojęcia. – Słowa cedziła wyraźnie, dobitnie, niskim głosem. – Z tego, co Bobby mówi, było to długie dziewięć miesięcy. – Wodziła paznokciem po nogawce spodni, kierując uwagę na kant. – Sama nie wiem, jak to przeżyliśmy. Jest moim jedynym synem, światłem mego życia.

Przerwała, uśmiechając się lekko do siebie. Wtem z nieoczekiwaną nieśmiałością spojrzała na mnie.

– Wiem, że wszystkie matki muszą tak mówić, lecz on był jedyny w swoim rodzaju. Naprawdę. Już od niemowlęcia. Bystry, pilny, towarzyski, szybki. I wspaniały. Taki śliczny chłopaczek, radosny i czuły, zabawny. Magiczny. W noc wypadku policja przyszła do domu. Nie mogli nas powiadomić aż do czwartej nad ranem, gdyż auta długo nie odnajdowano, a wyciągnięcie dwóch mężczyzn, leżących u podnóża stoku, zajęło im kilka godzin. Rick zginął na miejscu.

Zamilkła i zaczęłam już myśleć, że straciła wątek.

– Tak czy inaczej, zadzwonił dzwonek u drzwi. Derek poszedł otworzyć, a skoro nie wracał, narzuciłam szlafrok i sama zeszłam na dół. W foyer zobaczyłam dwóch policjantów. Sądziłam, że przyszli powiadomić nas, że w sąsiedztwie doszło do włamania albo że niedaleko zdarzył się wypadek. Derek odwrócił się i powiedział: „Glen, to Bobby”. W zasadzie nie musiał nic mówić, wystarczyła jego mina. Myślałam, że serce mi pęknie.

Popatrzyła na mnie oczami szklistymi od łez. Złożone dłonie przycisnęła do warg.

– Myślałam, że nie żyje. Myślałam, że przyszli mi oznajmić, że umarł. Poczułam mroźne ukłucie, jakby dźgnięto mnie soplem. Mróz z serca rozprzestrzenił się po całym ciele i zaczęłam szczękać zębami. Syn był wtedy u Świętego Terry’ego. W tamtej chwili nic nie wiedzieliśmy prócz tego, że uniknął śmierci, o włos. Gdy przywieźli go do szpitala, lekarze nie kryli, że nie ma dla niego nadziei. Żadnej. Powiedzieli, że doznał rozległych obrażeń, uszkodzenia mózgu i ma wiele, wiele połamanych kości. Powiedzieli, że nigdy z tego nie wyjdzie, że jeśli przeżyje, zamieni się w warzywo. Umierałam. Umierałam razem z Bobbym; trwało to wiele dni. Ani na krok go nie opuściłam. Ogarnęło mnie szaleństwo, na każdego wrzeszczałam, na pielęgniarki, na lekarzy…

Jej spojrzenie straciło blask i podniosła palec, niczym nauczyciel, chcący zwrócić na coś uwagę uczniów.

– Powiem pani, czego się nauczyłam – kontynuowała spokojnie. – Zrozumiałam, że nie można kupić życia Bobby’ego. Za pieniądze nie można kupić życia, choć wszystko inne tak. Nigdy nie używałam w ten sposób pieniędzy, co dziś wydaje mi się dziwne. Rodzice mieli pieniądze. Rodzice rodziców mieli pieniądze. Zawsze znałam potęgę pieniędzy. Miał wszystko, co najlepsze. Najlepsze! Niczego mu nie brakło. I wyszedł z tego. Po tym wszystkim nie mogę znieść myśli, że ktoś mógł to zrobić z premedytacją. Życie Bobby’ego, jego zamiary i cele, wszystko legło w gruzach. Po skończonej kuracji znajdziemy jakiś sposób, by mógł żyć produktywnie, lecz tylko dlatego, że mamy na to środki. Całości strat nie da się oszacować. To cud, że zniósł to wszystko.

– Czy ma pani jakąś teorię dotyczącą powodów, dla których ktoś mógłby pragnąć jego śmierci?

Potrząsnęła głową.

– Wspomniała pani, że Bobby ma swoje pieniądze. Kto po nim dziedziczy?

– Sama go pani musi spytać. Sporządził testament, jestem tego pewna, dyskutowaliśmy nad przekazaniem jego pieniędzy na różne cele dobroczynne… Chyba że, oczywiście, będzie miał prawnych potomków. Sądzi pani, że pieniądze mogą być motywem?

Wzruszyłam ramionami.

– Od nich zacznę, tym bardziej w sytuacji, kiedy jest ich dużo.

– Innego motywu nie widzę. Co ktoś może mieć do niego?

– Ludzie mordują z absurdalnych pobudek. Ktoś z jakiegoś powodu wpada we wściekłość i bierze odwet. Dochodzi też zazdrość albo potrzeba obrony przed prawdziwym lub wyimaginowanym atakiem. Ludzie popełniają jakieś wykroczenia i chcą zatrzeć ślady. Czasami jest w tym jeszcze mniej sensu. Może tamtej nocy Bobby zajechał na autostradzie komuś drogę i kierowca wyjechał za nim aż na przełęcz? Ludzie w samochodach dostają świra. Zakładam, że z nikim się nie kłócił?

– O ile mi wiadomo, to nie.

– Nikogo nie obraził? Na przykład dziewczyny?

– Wątpię. Chodził wtedy z jakąś, ale to chyba była przygodna znajomość. Od czasu wypadku zaczęła nas rzadziej odwiedzać. Oczywiście Bobby też się zmienił. Nie można zbliżyć się do śmierci, nie płacąc za to kary. Gwałtowna śmierć przypomina potwora. Im bliżej do niego podchodzisz, tym więcej obrażeń możesz doznać… Jeśli w ogóle przeżyjesz. Bobby musiał wyczołgiwać się z grobu, cal po calu. Jest teraz inny. Spojrzał monstrum w twarz. Na całym jego ciele dostrzeżesz ślady pazurów.

Odwróciłam wzrok. To prawda. Bobby wyglądał, jakby go zaatakowano: był poszarpany, połamany, okaleczony. Gwałtowna śmierć roztacza aurę, jak pole siłowe odbija obiekty. Nigdy dotąd ze spokojem nie oglądałam ofiary zabójstwa. Nawet fotografie zmarłych mrożą mnie i odpychają.

Wróciłam do przerwanego tematu.

– Bobby powiedział, że w swoim czasie pracował dla doktora Frakera.

– To prawda. Doktor Fraker to mój stary przyjaciel. Tak na marginesie, to właśnie dlatego Bobby’ego zatrudniono u Świętego Terry’ego. Po znajomości.

– Jak długo tam pracował?

– W samym szpitalu ze cztery miesiące. Zdaje się, że dwa miesiące pracował dla Jima na patologii.

– Czym się właściwie zajmował?

– Czyścił sprzęt, biegał z posyłkami, odbierał telefony. Tak już jest. Nauczyli go wykonywać kilka testów w laboratorium i czasami monitorował urządzenia, lecz nie wyobrażam sobie, żeby ta praca pociągała za sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.

– Z tego, co wiem, ukończył wtedy UCST – powiedziałam, powtarzając informacje pochodzące od Bobby’ego.

– Zgadza się. Pracował tymczasowo, miał nadzieję, że zostanie przyjęty na studia medyczne. Jego pierwsze podania odrzucono.

– Jak to?

– Ach, zaczął wybrzydzać i złożył podania do pięciu szkół, nie więcej. Zawsze był doskonałym uczniem i nie oblał niczego w życiu. Po prostu przeliczył się. Uczelnie medyczne są strasznie oblegane i najnormalniej w świecie nie dostał się do żadnej z wybranych. To go na jakiś czas sprowadziło na ziemię, ale się nie poddawał. Wiem, że wysoce cenił pracę u doktora Frakera, bo dawała mu jakieś pojęcie o regułach, których w przeciwnym razie nauczyłby się dopiero w dalszej części gry.

– Jak poza tym wyglądało wtedy jego życie?

– Normalnie. Pracował. Umawiał się z dziewczynami. Czasem podnosił ciężary, uprawiał surfing. Chodził do kina, chodził z nami na przyjęcia. W tamtym czasie wyglądało to bardzo zwyczajnie i wygląda tak nadal, gdy teraz się o tym myśli.

Była jeszcze jedna alejka, w którą chciałam się zagłębić, a nie miałam pojęcia, z jaką się spotkam reakcją.

– Czy łączył go z Kitty jakiś intymny stosunek?

– Hm, no cóż. Nie mogę na to odpowiedzieć. Po prostu nie wiem.

– Ale to możliwe?

– Przypuszczam, że tak, choć mało prawdopodobne. Derek i ja jesteśmy razem, odkąd skończyła trzynaście lat. Bobby miał wtedy coś koło osiemnastu, dziewiętnastu lat. Tak czy inaczej nie przebywał w domu. Myślę, że Kitty się podobał. Nie wiem, co do niej czuł, ale wątpię, żeby trzynastolatka choć trochę go pociągała.

– Z tego, co widziałam, rośnie jak na drożdżach.

Niespokojnie skrzyżowała nogi, owijając jedną wokół drugiej.

– Nie rozumiem, dlaczego kładzie pani taki nacisk na tę właśnie kwestię?

– Bo muszę poznać wszelkie okoliczności. Dziś wieczór martwił się o nią i był bardziej niż uspokojony, gdy dowiedział się, że nic jej nie jest. Zastanawiam się, jak głęboko sięga ich związek.

– Och, rozumiem. Jego podatność na emocje nasiliła się niewspółmiernie w porównaniu ze stanem przed wypadkiem. Z tego, co słyszałam, wynika, że to normalne w przypadku uszkodzenia mózgu. Bywa teraz posępny, niecierpliwy i nadpobudliwy. Często szlocha i ma o to do siebie pretensje.

– Czy wiąże się to z utratą pamięci?

– Tak – odparła. – Ciężko mu szczególnie dlatego, że nie wie, co naprawdę stracił. Czasami przypomina sobie różne drobiazgi, a potem nagle nie pamięta, kiedy się urodził. Albo nie rozpoznaje kogoś, kogo znał przez całe życie. To jeden z powodów, dla których widuje się z Leo Kleinertem. By ten pomógł mu uporać się ze zmianą osobowości.

– Powiedział mi, że i Kitty spotyka się z doktorem Kleinertem. Czy w związku z anoreksją?

– Kitty od początku była niemożliwa.

– No tak, zauważyłam. Co jej dolega?

– Proszę zapytać Dereka. Jestem nieodpowiednią osobą, by wydawać opinię na jej temat. Starałam się, ale teraz mam to gdzieś. Nawet dzisiejszą historię. Wiem, że to zabrzmi okrutnie, lecz nie umiem już jej problemów traktować poważnie. Sama sobie robi krzywdę. Jej życie, niech żyje, jak chce, byle to nie wpływało na innych. Jak chce, może sobie umierać.

– Zdaje się, że swym zachowaniem wpływa na panią, czy pani tego chce, czy nie – zaryzykowałam ostrożnie. Poruszyłam drażliwy temat, a nie chciałam jej zrażać.

– Obawiam się, że tak, ale mam już dość. Coś się musi zmienić. Znużyła mnie gra w ciuciubabkę i mdli mnie, gdy widzę, jak ona manipuluje Derekiem.

Subtelnie zmieniłam temat, zadając pytanie, które mnie dręczyło.

– Sądzi pani, że narkotyki należały do niej?

– Oczywiście. Była naćpana już wtedy, gdy po raz pierwszy przekraczała próg mojego domu. Stanowi kość niezgody między mną a Derekiem i nie chcę o tym mówić. Rujnuje nasz związek. – Zamknęła usta i opanowała się. – Skąd to pytanie?

– O narkotyki? Po prostu coś mi tu nie gra – odpowiedziałam. – Po pierwsze trudno uwierzyć, żeby trzymała je przy łóżku w szufladce stolika, w torebce ziploca, poza tym skąd ta straszna ilość tabletek? Czy wie pani, ile one kosztują?

– Dostaje kieszonkowe w wysokości dwustu dolarów miesięcznie – stwierdziła Glen cierpko. – Kłócę się i błagam, aż dostaję wypieków, lecz na próżno. Derek się uparł. Pieniądze pochodzą z jego konta.

– Nawet jeśli jest to towar pierwszej kategorii. Musiałaby mieć gdzieś niesamowite znajomości.

– Jestem pewna, że Kitty ma swoje dojścia.

Na tym zakończyłam temat i sporządziłam w myślach notatkę. Poznałam ostatnio jednego z bardziej przedsiębiorczych dealerów narkotyków w wyższej szkole w Santa Teresa, który być może zdołałby zidentyfikować jej dostawców. Z tego, co o nim wiedziałam, sam mógł nim być. Obiecał, że zamknie ten interes, ale to jest tak jak z włóczęgą, żebrzącym o kromkę chleba: nie spodziewaj się, że ofiarowanego w dobrej wierze dolara przeznaczy na chleb, jeśli może na wino. Kogo my chcemy oszukać?

– Może chwilowo na tym poprzestańmy – powiedziałam. – Jestem pewna, że ten dzień dłuży się ponad miarę. Proszę jedynie o nazwisko i numer telefonu ostatniej dziewczyny Bobby’ego, jeśli go pani zna. Prócz tego chętnie porozmawiam z rodzicami Ricka. Może mi pani powiedzieć, jak się z nimi skontaktować?

– Dam pani obydwa numery – odrzekła.

Wstała i podeszła do małego, antycznego biurka z palisandru, ze skrytkami i szufladkami wzdłuż górnej krawędzi. Otworzyła jedną z obszerniejszych szufladek poniżej, skąd wydobyła notes z adresami w skórzanej okładce z monogramem.

– Cudowne biurko – wyszeptałam. To tak jakby mówić królowej Anglii, że ma fajne klejnoty.

– Dziękuję – rzekła Glen beznamiętnie, wertując notes. – Nabyłam je w zeszłym roku na aukcji w Londynie. Wahałabym się powiedzieć, ile za nie dałam.

– Och, proszę spróbować – poprosiłam zafascynowana. Kręciło mi się w głowie od obcowania z tymi ludźmi.

– Dwadzieścia sześć tysięcy dolarów – mruknęła, wodząc palcem wzdłuż rubryki.

Wzruszyłam ramionami filozoficznie. Hej, też mi coś. Dwadzieścia sześć tysięcy zielonych to dla niej żaden wydatek. Ciekawe, ile płaci za bieliznę. Ciekawe, ile płaci za samochody?

– Ach, tu jest. – Nabazgrała w notatniku informację i wyrwała kartkę, którą mi podała.

– Podejrzewam, że nie będzie pani łatwo rozmawiać z rodzicami Ricka – powiedziała.

– A to dlaczego?

– Bo za śmierć syna obwiniają Bobby’ego.

– Jak on to znosi?

– Niezbyt dobrze. Czasem chyba sam w to wierzy, co jest kolejnym powodem, dla którego trzeba odkryć całą tajemnicę.

– Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie?

– Oczywiście.

– Czy „Glen” ma coś wspólnego z „West Glen”?

– W drugą stronę – odpowiedziała. – Nie dano mi imienia od drogi. Drodze dano imię po mnie.

Kiedy wsiadałam do samochodu, miałam w głowie stertę informacji do przetrawienia. Minęła dziewiąta trzydzieści, ściemniło się zupełnie i zbyt ochłodziło, jak na moją zwiewną sukienkę przed kolana. Kilka minut zajęło mi ściągnięcie rajtuzów i włożenie długich spodni. Szpilki cisnęłam na tylne siedzenie i włożyłam sandały, po czym zapaliłam silnik i wrzuciłam wsteczny bieg. Wycofywałam się, wypatrując wyjazdu. Dostrzegłam drugą odnogę alejki i podążyłam nią, rzucając okiem na tyły budynku. Znajdowały się tam cztery oświetlone tarasy, każdy z migoczącym stawem, w nocy skrzącym się czernią, prawdopodobnie w dzień z kolei odbijającym góry, co musiało sprawiać wrażenie nakładających się fotografii.

Dotarłam do West Glen i skręciłam w lewo, w stronę miasta. Nic nie wskazywało, by Derek wrócił do domu i pomyślałam, że złapię go u Świętego Terry’ego, zanim opuści szpital. Byłam ciekawa, jak czuje się człowiek, którego imieniem nazwano ulicę. Kinsey Avenue. Kinsey Road. Nieźle. Doszłam do wniosku, że gdyby spotkał mnie przypadkowo podobny zaszczyt, nauczyłabym się z tym żyć.

Загрузка...