ROZDZIAŁ 6

Szpital w Santa Teresa wygląda nocą jak artystycznie dekorowany tort weselny, lukrowany zewnętrznym oświetleniem: trzy rzędy kremowej bieli, z brakującym od frontu prostokątnym kawałkiem, gdzie wykrojono portal wejścia. Godziny odwiedzin musiały się już skończyć, gdyż tuż po drugiej stronie ulicy znalazłam miejsce do parkowania. Zamknęłam samochód, przeszłam na drugą stronę jezdni i podążyłam kolistym podjazdem. Znajdował się tu obszerny portyk i zadaszony chodnik prowadzący do podwójnych drzwi, które bezszelestnie rozsunęły się przede mną. Światła w holu przygaszono, czułam się jak w samolocie nocą. Po lewej stronie miałam opuszczoną kawiarnię; jedna z kelnerek wciąż pracowała, ubrana w biały fartuch, podobnie jak pielęgniarki. Natomiast po prawej stronie było stoisko z upominkami, którego witrynę zdobiły szpitalne odpowiedniki nieprzystojnej bielizny. Całe pomieszczenie pachniało jak zimne goździki w chłodni u kwiaciarza.

Dekoracje tak dobrano, by uspokajały i koiły, szczególnie dalej, w miejscu oznaczonym „Kasa”. Podeszłam do okienka informacji, gdzie kobieta, przypominająca moją nauczycielkę z trzeciej klasy, siedziała w fartuszku w różowe paski z wyczekującym wyrazem twarzy.

– Dobry wieczór – powiedziałam. – Może mi pani powiedzieć, czy można odwiedzić Kitty Wenner? Niedawno przywieziono ją na reanimację.

– Niech no sprawdzę – odparła.

Zauważyłam, że na plakietce przypiętej do fartuszka jest napisane „Roberta Choat. Wolontariuszka”. Brzmiało to jak tytuł jednej z dawnych powieści dla dziewcząt. Roberta musiała być po sześćdziesiątce, do klapy wpięto jej wszelkie możliwe medale za przykładną postawę.

– Mam. Chodzi o Katherine Wenner. Jest na „trzecim południowym”. Pójdzie pani tym korytarzem, obejdzie windy i dojdzie do centralki na drugim końcu. Na trzecim piętrze skręci pani w lewo. Ale to zamknięty oddział psychiatryczny i nie wiem, czy będzie pani mogła ją zobaczyć. Godziny odwiedzin już się skończyły. Pani jest jej krewną?

– Jestem jej siostrą – wyjaśniłam gładko.

– Cóż, moja droga, proszę powtórzyć to dyżurnej pielęgniarce na piętrze, a może pani uwierzy – powiedziała równie gładko Roberta Choat.

– Mam nadzieję – zakończyłam rozmowę. Tak naprawdę chciałam się zobaczyć z Derekiem.

Poszłam korytarzem – zgodnie z wytycznymi – i okrążyłam windy, dochodząc do centralki telefonicznej po drugiej stronie. No jasne, wisiała tam tabliczka z napisem POŁUDNIOWE SKRZYDŁO, co mnie ucieszyło. Wcisnęłam guzik ze strzałką do góry i drzwi natychmiast się otworzyły. Jakiś mężczyzna wszedł za mną do windy i zawahał się, jakbym należała do tego rodzaju osób, o których czytał w pamflecie dotyczącym obrony przed gwałtem. Wcisnął „2” i stał blisko panelu kontrolnego, aż dojechał na swe piętro, gdzie wysiadł.

Południowe skrzydło wyglądało lepiej niż większość hoteli, w których nocowałam. Oczywiście, było tu znacznie drożej i oferowano wiele usług, które mnie nie interesowały, jak na przykład autopsja. Paliły się wszystkie światła i dywan mienił się pomarańczowym kolorem, na ścianach wisiały reprodukcje dzieł van Gogha; raczej dziwna kolekcja jak na oddział psychiatryczny.

Derek Wenner siedział w poczekalni dla odwiedzających, tuż pod niewielkimi drzwiami, w których umieszczono okienka zasłonięte siatką drucianą, z napisem CHCĄC WEJŚĆ, PROSZĘ ZADZWONIĆ; pod spodem umieszczono dzwonek.

Palił papierosa, otwarty „National Geografie” leżał na jego nodze. Gdy usiadłam obok, popatrzył na mnie nie widzącym wzrokiem.

– Co z Kitty? – zapytałam.

Poruszył się nieznacznie.

– Ach, przepraszam. Nie poznałem pani od razu. Już jej lepiej. Wyciągnęli ją z tego i próbują przywrócić do normalnego stanu. Za chwilę wpuszczą mnie do środka. – Jego spojrzenie przesunęło się w stronę windy. – Glen przypadkiem z panią nie przyjechała?

Potrząsnęłam głową, obserwując, jak wyraz ulgi przemieszanej z nadzieją niknie z jego twarzy.

– Proszę nie mówić jej, że paliłem papierosy – rzekł zakłopotany. – W marcu kazała mi je rzucić. Nim wrócę do domu, będę musiał się czegoś napić. A wszystko przez chorobę Kitty i całe to zamieszanie… – Urwał, wzruszając ramionami.

Nie miałam serca mówić mu, że ocieka tytoniem. Glen musiałaby zapaść w letarg, żeby tego nie zauważyć.

– Co panią tu sprowadza? – zapytał.

– Nie wiem. Bobby poszedł spać i rozmawiałam przez chwilę z Glen. Pomyślałam, że wpadnę i sprawdzę, co słychać u Kitty.

Uśmiechnął się, niezbyt pewny, co o tym sądzić.

– Tak sobie siedzę i myślę o tej nocy, kiedy przychodziła na świat. Godzinami czekałem w poczekalni, zastanawiając się, jak potoczą się sprawy. Wie pani, w tamtych czasach nie pozwalano ojcom wchodzić na salę porodową. Obecnie, o ile wiem, praktycznie im się każe.

– Co się stało z jej matką?

– Zapiła się na śmierć, kiedy Kitty miała pięć lat.

Zapadła cisza. Nie potrafiłam zdobyć się na komentarz, który by nie brzmiał trywialnie, a z drugiej strony nie odbiegał zanadto od tematu. Obserwowałam, jak gasi papierosa. Strzasnął żarzący się tytoń, a w papierosie został pusty otwór, jak po wyrwaniu zęba.

Ostatecznie zapytałam:

– Czy przyjęto ją na oddział ostrych zatruć?

– Tak naprawdę jesteśmy na oddziale psychiatrycznym. Sądzę, że oddział ostrych zatruć znajduje się osobno. Leo pragnie, aby jej stan się ustabilizował, przed podjęciem dalszych kroków musi znać diagnozę. Na razie Kitty znajduje się trochę poza kontrolą.

Potrząsnął głową, masując podwójny podbródek.

– Boże, nie wiem, co z nią zrobić. Glen prawdopodobnie poskarżyła się pani, że to przez nią dochodzi między nami do starć.

– Chodzi o narkotyki?

– Och, o to i o jej stopnie, o jej godziny, zajęcia, spadek wagi. To stało się koszmarem. Myślę, że w obecnej chwili waży nie więcej niż dziewięćdziesiąt siedem funtów.

– Więc może to dla niej najlepsze miejsce?

Otworzyły się jedne z podwójnych drzwi, zza których wyjrzała pielęgniarka. Była w dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami. Nie miała czepka, zamiast tego wstążkę i plakietkę z nazwiskiem, którego z tej odległości nie mogłam odczytać. Jej włosy były źle ufarbowane na ten odcień pomarańczy, jaki dotychczas zaobserwowałam jedynie u nagietków, lecz uśmiechnęła się szczerze i uprzejmie.

– Pan Wenner? Zechce pan pójść za mną?

Derek powstał, zerkając na mnie.

– Poczeka pani? To długo nie potrwa. Leo powiedział, że zgodzi się jedynie na pięć minut, zważywszy na to, w jakiej Kitty jest kondycji. Gdy tylko wrócę, zapraszam na filiżankę kawy lub drinka.

– W porządku. To miło. Poczekam.

Skinął głową i oddalił się wraz z pielęgniarką. Przez jedną krótką chwilę, gdy wchodzili na salę, usłyszałam, jak Kitty głośno miota jakieś przekleństwa, których sens działał na wyobraźnię. Drzwi jednak szybko zamknięto, przekręcając ze zgrzytem klucz. Nikt na „trzecim południowym” nie zamierzał dziś spać. Podniosłam „National Geografic” i wpatrzyłam się w serię zdjęć pękniętego klifu w Yosemite.

Kwadrans później siedzieliśmy w barze motelowym jedną przecznicę za szpitalem. „The Plantación” to czarna owca wśród knajp; wygląda, jakby podpełzła do obecnego miejsca z jakiejś innej części miasta. Sam motel urządzono najwidoczniej pod kątem udzielania schronienia krewnym chorych i niepełnosprawnych, przybyłych z okolicznych miejscowości na leczenie do Świętego Terry’ego. Bar dodano już później, gwałcąc Bóg wie jakie przepisy miejskie, gdyż zagnieździł się pośrodku dzielnicy mieszkaniowej. Oczywiście, obecnie ten obszar zapełnił się budynkami szpitalnymi, klinikami, sanatoriami, aptekami i całym tym zapleczem przemysłu opieki nad chorym, włączając w to kostnicę dwie przecznice dalej, która służy ludziom, gdy wszystko inne zawodzi. Może w pewnym momencie komisja planowania miejskiego postanowiła ulżyć pacjentom, udostępniając dodatkowo osiemdziesięciosześcioprocentowy alkohol.

Wewnątrz jest ciasno i ciemno, za barem, w miejscu, gdzie zwykle wisi długie lustro, stoją butelki z trunkami i neonowe reklamy piwa, a także rozciąga się diorama, przedstawiająca plantację bananów. Pomniejszone modele palm ciągną się równymi rzędami, ustawione jakby na niewielkiej podświetlanej scenie, natomiast na serii winiet mali, mechaniczni robotnicy krzątają się przy zbiorze owoców. Wszyscy wyglądają na Meksykanów, podobnie jak mała, rzeźbiona kobietka, przybywająca z beczką wody i kubkiem, kiedy tylko rozlegnie się gwizdek na południową przerwę. Jeden z mężczyzn macha z czubka palmy, podczas gdy mikroskopijny, drewniany piesek szczeka i merda ogonem.

Przez jakiś czas Derek i ja siedzieliśmy przy barze bez słowa, tak nas zajęła ta scena. Nawet barman, który musiał ją widzieć tysiąc razy, zatrzymał się i patrzył, jak mechaniczny muł ciągnie ładunek bananów i znika za zakrętem, a inny wózek zajmuje jego miejsce. Nic dziwnego, że specjalnością baru są bananowe daiquiri i cuba libre, lecz nikogo nie obchodzi, jeśli zamawia się coś naprawdę dla dorosłych. Derek zdecydował się na martini beefeater, a ja na kieliszek białego wina, po którym moje wargi zwarły się, niczym ściągana sznurkiem torebka. Patrzyłam, jak barman nalewa je z galonowego dzbana, który kosztuje jakieś trzy dolce w każdym sklepie „Stop N’Go”. Nalepka pochodziła z jednej z tych winnic, gdzie zbieracze winogron ciągle strajkują i zastanawiałam się, czy nie sikają na zbiory, by zemścić się za niesprawiedliwe warunki pracy.

– Co pan myśli na temat tej całej sprawy z Bobbym? – zagaiłam, gdy tylko udało mi się przywrócić ustom dawny wygląd.

– Upiera się, że była to próba morderstwa? Boże, sam nie wiem. Trochę to naciągane, jak na mój gust. On i jego matka chyba w to wierzą, ale ja nie pojmuję, dlaczego ktoś miałby to zrobić.

– A co z pieniędzmi?

– Pieniędzmi?

– Ciekawa jestem, kto by skorzystał na śmierci Bobby’ego. O to samo zapytałam Glen.

Derek zaczął szturchać się po podwójnym podbródku. Nadwaga powodowała, że wyglądał, jakby na twarz normalnych rozmiarów naciągnięto mu drugą, znacznie większą. Jego policzki zwisały niczym niewykorzystane resztki ciała.

– No tak, ten motyw rzuca się w oczy – zgodził się. Spoglądał sceptycznie, niczym aktor na scenie, który napina mięśnie twarzy, żeby zauważyli go widzowie w dwudziestym piątym rzędzie.

– No tak, zepchnięcie z mostu to poważna sprawa – powiedziałam. – Oczywiście, gdyby zginął w tym wypadku, nikt nie znalazłby w tej sprawie nic dziwnego. Samochody przecież raz na pół roku spadają w przepaść, gdyż kierowcy zbyt ostro biorą zakręty. Zatem każdy by się zgodził, że to najnormalniejszy wypadek z udziałem jednego samochodu. Może i tylny zderzak doznałby lekkich uszkodzeń w miejscu, gdzie ten drugi kierowca go rąbnął, ale po wyciągnięciu wraku na górę nikt by niczego nie podejrzewał. Zakładam, że nie było w pobliżu świadków.

– Nie, ale wątpię, czy można w tej kwestii polegać na słowach Bobby’ego.

– Jak to?

– No cóż, chce zwalić winę na kogoś innego, bo ma w tym jakiś interes. Dzieciak najwyraźniej nie chce się przyznać, że pił. I tak zawsze prowadził za szybko. Ginie jego najlepszy przyjaciel. Wie pani, Rick był chłopakiem Kitty, a jego śmierć załamała ją kompletnie. Nie mam zamiaru podawać w wątpliwość wersji wydarzeń Bobby’ego, lecz zawsze mnie w niej uderzało, że podkreślała jego niewinność.

Badałam oblicze Dereka, zastanawiając się nad zmianą tonu jego głosu. To interesująca teoria i odniosłam wrażenie, że od dawna zastanawiał się nad nią. Mimo to wydawał się skrępowany, gdy udawał zdawkowość i obiektywizm, w rzeczywistości podważając wiarygodność Bobby’ego. Byłam przekonana, że nie odważył się wspomnieć Glen o swej teorii.

– Twierdzi pan zatem, że to wymysł Bobby’ego?

– Tego nie powiedziałem – odrzekł wymijająco. – Sądzę, że on w to wierzy, ale z drugiej strony uwalnia go od winy, nieprawdaż? – Jego spojrzenie ześlizgnęło się ze mnie i odszukało barmana, któremu dał znak, by dolał wina. Potem znów spojrzał na mnie. – Ma pani ochotę na drugą kolejkę?

– Jasne, czemu nie? – Co prawda nie dopiłam jeszcze poprzedniego, ale sądziłam, że wyluzuje się, jeśli będę mu dotrzymywać kroku w liczbie wychylonych kieliszków. Po martini można wyśpiewać wszystko i płonęłam z ciekawości, czego jeszcze się dowiem, gdy język Derekowi się rozwiąże. Znam ten wyraz twarzy, w której coś oślizgłego i różowego oznacza pociąg do alkoholu. Pogrzebał w kieszonce koszuli i wydobył z niej paczkę papierosów, po czym zapatrzył się na dioramę. Mały mechaniczny Meksykanin znów wspinał się z maczetą na wierzchołek palmy. Derek zapalił papierosa, nie patrząc na niego, i ten gest nabrał jakiegoś innego znaczenia, jakby ignorując papierosa, chronił się przed jego zgubnym wpływem. Należał zapewne do tego typu ludzi, którzy jedzą, oglądając telewizję, i opróżniają szkocką tak, że wygląda to na wychylanie jednego głębszego.

– Jak czuła się Kitty, kiedy ją pan odwiedził? Jak dotąd nic pan nie wspomniał.

– Była… No wie pani, chyba była wytrącona z równowagi tym, że znalazła się w szpitalu, ale powiedziałem jej… powiedziałem: „Posłuchaj, dziecko. Musisz po prostu odzyskać formę”. – Derek ukazał teraz osobowość rodzica, z czym również czuł się niezręcznie.

– Glen nie ma dla niej wiele współczucia – zauważyłam.

– Zgadza się. Nie mogę jej za to obwiniać, z drugiej strony Kitty przechodzi ciężkie chwile i Glen chyba nie zdaje sobie sprawy, jak to się może dla dziewczyny skończyć. Bobby’emu zapewniono wszelką pomoc, jaką można kupić za pieniądze. Musiało mu się udać. Powiem pani, co mnie dręczy. Jeśli Bobby coś przeskrobie, natychmiast otrzymuje rozgrzeszenie. Gdy jednak Kitty nabroi, mamy zbrodnię stulecia. Bobby nawalił. Niech się pani nie oszukuje. Ale gdy to on wywinie jakiś numer, Glen zawsze znajdzie jakieś racjonalne wytłumaczenie jego zachowania. Rozumie mnie pani?

Wzruszyłam ramionami wymijająco.

– Nie wiem przecież, co takiego zrobił.

Barman podał drinki i Derek napił się w taki sposób, w jaki robią to kiperzy. Skinął z aprobatą i ostrożnie odstawił kieliszek na środek koktajlowej serwetki. Otarł dłonią kąciki ust. Ruszał się coraz płynniej, jego oczy zaczynały pląsać w oczodołach, niby kulki w oleju. Kitty zaprawiła się z pewnością w ten sam sposób, tyle że prochami, a nie dżinem.

Barman wyciągnął z lodówki dwa piwa i przesunął się do drugiego końca baru, by obsłużyć klienta.

Derek zniżył głos.

– To tylko między tobą a mną – powiedział. – Dzieciaka wymieniono dwa razy przy okazji stłuczek spowodowanych jazdą po pijaku, do tego jakiś rok temu potrącił dziewczynkę. Glen traktuje to jak młodzieńcze ekscesy – chłopcy zawsze będą chłopcami i podobne bzdety – ale niech tylko Kitty przekroczy linię, a piekło się wali na głowę.

Zaczynałam dostrzegać, dlaczego Bobby sądził, że ich małżeństwo nie przetrwa. Toczyła się ostra gra, rodzice na rodziców w półfinałach. Wycofując się na neutralny grunt, Derek posłał mi uśmiech, który miał mnie oczarować.

– A więc jak się pani zabierze do tej sprawy? – spytał.

– Jeszcze nie wiem. Zwykle trochę węszę, poznaję tło zdarzeń, odnajduję nić i zdążam po niej do kłębka. – Obserwowałam, jak przytakuje z uwagą, chociaż nie powiedziałam nic istotnego.

– No cóż, życzę szczęścia. Bobby to dobry dzieciak, ale w tym jest coś więcej, niż z pozoru wygląda – rzekł z porozumiewawczym spojrzeniem. Nie zlewał słów, ale spółgłoski nabrały miękkości. Uroczy uśmieszek zadrgał znów na jego ustach przy tej chytrej uwadze. Całym zachowaniem dawał do zrozumienia, że mógłby wyjawić niejedno, lecz powstrzymuje go dyskrecja. Nie traktowałam go poważnie. Wykonywał jakieś manewry, nie zdając sobie sprawy, że można w nim czytać jak w otwartej księdze. Umoczyłam usta w winie, zastanawiając się, czy jeszcze zdołam coś z mego rozmówcy wyciągnąć.

Derek spojrzał na zegarek.

– Lepiej, jak już wrócę. Czas stanąć oko w oko z lwem. – Wychylił resztkę martini i zsunął się ze stołka. Wyciągnął portfel i przewertował kilka warstw banknotów, aż znalazł piątkę i dziesiątkę, które położył na kontuarze.

– Glen będzie wściekła?

Uśmiechnął się do siebie, jakby rozważał różne odpowiedzi.

– Ostatnimi dniami Glen wścieka się na okrągło. Piekielne urodziny, to mogę powiedzieć.

– Może za rok będzie lepiej. Dzięki za drinki.

– Dzięki, że wpadła tu pani ze mną. Doceniam pani troskę. Jeśli tylko mogę w czymś pomóc, proszę dać znać.

Wróciliśmy do mojego samochodu i tam się pożegnaliśmy. Śledziłam we wstecznym lusterku, jak idzie spokojnie w stronę parkingu dla odwiedzających po drugiej stronie szpitala. Podejrzewałam, że raczej musi się starać iść prosto. Siedzieliśmy w „The Plantación” ledwie pół godziny, a już zdołał wychylić dwa martini. Zapaliłam silnik i zawróciłam o sto osiemdziesiąt stopni, podjeżdżając do niego.

– A może pana podwieźć?

– Dam sobie radę – odparł.

Stał przez chwilę, jego ciało kołysało się lekko, odczytałam wiadomość, jaką przesyłał jego ośrodkowy system nerwowy. Spojrzał z ukosa, zmarszczył brwi, po czym wsiadł do mojego samochodu i zatrzasnął drzwi.

– Mam problem, racja?

– Racja – odpowiedziałam.

Загрузка...