Część pierwsza

1

„Jestem ładna” — pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Apteka miała stare, wypełnione meblową politurą wnętrze. Szufladki, wieżyczki z rżniętego w bejcowanym drzewie gotyku, zmatowiałe ze starości boazerie. I lustra; trochę wyszczerbione, trochę zżółkłe, za szkłem gablot w łukowych, niby romańskich oprawach — wszędzie lustra. „Chyba jestem ładna? — zastanawiała się Marta, gdy skręcony w ślimak, nabity ludźmi ogonek wypchnął ją tuż przed ladę, za którą były lustra. — To bzdura — powiedziała niemal szeptem — jaka tam ładna? Przyjemna i tyle. Znośna”. W lustrze widać było niewysoką postać, szczupłą twarz z zadartym noskiem, ciemnoblond włosy, których nieregularnie a modnie rozrzucone kosmyki wymykały się spod zgrabnego czarnego beretu. „Mam za duże usta i za jasne brwi. Głupia! O czym myśli”. Mimo woli uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby, i wtedy twarz jej nabrała jakiejś jasnej, tkliwej wesołości, jakiegoś ujmującego ciepła. „Oryginalna — oto właściwe — słowo — zakonkludowała z satysfakcją — nie ładna, żadna tam piękność, ale oryginalna… — Zaraz też dodała: — Niewielka sztuka być oryginalną w tym tłumie zagrypionych, kaszlących, zakatarzonych, okutanych w chustki i szaliki klientów apteki.”

Kolejka przedstawiała widok przygnębiający. „Ta pogoda.” — myślała Marta z najwyższą niechęcią. Za oknami zacinał deszcz ze śniegiem, plac Trzech Krzyży tonął w błocie, w migotliwym, mętnym świetle rozchybotanych wysoko lamp, otulonych brudnym welonem słoty. Co chwila ktoś mokry, parujący wilgocią i zimnem, wciskał się do ciepłej, przepełnionej apteki. Porcelanowe słoiki z czarnymi skrótami łacińskich nazw, równe emaliowane tabliczki na szufladkach budziły sympatię i zaufanie. Tu była pomoc przeciw wichrom i grypom, przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. — „Herba rutae. — przeczytała cichutko Marta. Znów się uśmiechnęła. — Magia apteki.

Tajemnicze łacińskie słowa, oznaczające zwykłą trawę.” Zaczęła czytać przyszpilone pluskiewkami napisy: „Cibasol tylko na recepty lekarskie” — ogłaszała Naczelna Izba Aptekarska; „Tu sprzedaż odręczna”. Zapracowana farmaceutka po drugiej stronie lady liczyła błyskawicznie kolumienki małych cyferek na receptach. Myśli Marty powędrowały do domu. „Biedna mama, tak ją w nocy bolało. — To wyczekiwanie w nie kończącym się ogonku nużyło. — Tyle dziś do roboty, a chciałabym się spotkać jeszcze z Zenonem.”

Zapracowana farmaceutka automatycznym ruchem wyjęła Marcie receptę z ręki. — Bilamidu nie ma. Ekstrakt z czarnej rzodkwi wycofany z lekospisu. — powiedziała szybko, po czym otworzyła jakiś skorowidz i czegoś szukała. — To. może jest coś zastępczego? — bąknęła Marta zaskoczona. — Jest. Isochol zamiast bilamidu. I sok z dziurawca albo cholesol. Ale musi pani przynieść nową receptę albo zapłacić pełną cenę. — Co za pech! — rzekła cicho Marta. — Ci lekarze — sarknęła jakaś kobieta w opatulonym szalikiem kapeluszu, tuż za Martą — zapisują lekarstwa, których nie ma w aptekach. — Proszę pani. — zaczęła Marta, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Stanął jej w głowie cały kołowrót od nowa: zwolnienie z pracy dla matki, skierowanie do ośrodka zdrowia, czekanie godzinami na lekarza rejonowego, nieudana randka z Zenonem. „Na wykup specyfików bez recepty nie starczy mi z pewnością pieniędzy”. — Tyle zachodu. — szepnęła znowu, po czym dodała głośniej:

— Ile to będzie kosztować bez recepty, proszę pani? — Farmaceutka wymieniła cenę. Z tyłu kolejki ktoś powiedział całkiem głośno: — Co tak długo? Nie można tak długo załatwiać jednej osoby. — Proszę pani, mama. — zaczęła Marta. Ze zmęczonej twarzy, spod siwych, schludnie upiętych włosów spojrzały na nią przelotnie bystre oczy farmaceutki. — To dla pani? — spytała.

— Nie — rzekła szybko Marta — dla mojej matki. Wątroba i woreczek żółciowy. — Farmaceutka zdecydowanym ruchem ołówka przekreśliła nazwy leków na recepcie i wpisała nowe, po czym wypisała kwit kasowy. Marta uśmiechnęła się z wdzięcznością. Coś na kształt uśmiechu rozluźniło skupioną twarz farmaceutki. Powiedziała: — Kto następny, proszę. — Tak już było, że uśmiech Marty budził uśmiech na twarzach innych ludzi ha zasadzie jakiegoś czarodziejskiego mechanizmu.

Zamknęła za sobą drzwi apteki i stała przez chwilę na progu. Wicher, śnieg, deszcz, błoto, mżące, niepewne światło, gęsta maź lutowego wieczoru, w której ludzie biegną szybko, uciekając przed tym, co jest w powietrzu, tłoczą się do tramwajów, spieszą się, nie patrząc na nikogo. Długi rząd skulonych postaci dreptał w błotnistej papce trotuaru, czekając na 113, nieco dalej taki sam szereg wypatrywał niecierpliwie żoliborskiego autobusu. Marta szybkim krokiem, przechodzącym niemal w bieg, ruszyła w stronę Wiejskiej.


Kiedy i jak to się stało, tego nie potrafiłaby w pierwszej chwili powiedzieć. W tej samej sekundzie oczy wypełniły jej się łzami i gryzący żal zalał jej serce. „Tyle trudu, tyle starań, takie potrzebne, takie strasznie potrzebne.” — kłuły szpilki bezsilnej goryczy. Obydwa flakony leżały rozbite na bruku; z jednego sączył się płyn, z drugiego bielały zmieszane z błotem tabletki.

To była pierwsza reakcja. Następną była wściekłość, a w chwilę potem przerażenie.

— Spokojnie, kochana. Złość piękności szkodzi. — seplenił wysoki wyrostek, zataczający się z lekka. Miał tłuste blond włosy, spoconą twarz i rozpiętą na szyi barchanową koszulę. To on gwałtownym ruchem wytrącił jej flakony z ręki. Przypadek, zaczepka czy nieuwaga, której winna jest pogoda, błoto, pośpiech? Jedno nie ulegało wątpliwości — facet był pijany. I nie był sam. Obok zaśmiewał się niski, gruzłowaty chłopak w letnim płaszczu.

— Zwariował pan!.. Jak pan chodzi?… Proszę się odsunąć!.. — zawołała Marta. Wysoki usiłował ją objąć.

— Po co ten krzyk, koleżanko?… „Pozbiera się, oczyści. he, he, he! — zaśmiewał się gruzłowaty, wgniatając butem tabletki w brudnoczarną maź.

Z pobliskiego ogonka do 116 zaczęli się odwracać ludzie. Paru przechodniów przystanęło w pewnej odległości.

— Co pan zrobił z lekarstwem?!.. Milicja!.. — zaczęła krzyczeć Marta. Żal, złość i obawa dygotały w jej głosie. Czuła woń nic mytego ciała i brudnego ubrania napierającego na nią wyrostka.

Od oddalonego o trzy kroki zaledwie kiosku „Ruchu” oderwała się jakaś postać. Był bez czapki, nosił welwetową, rozpiętą kurtkę. Jednym skokiem dopadł do wysokiego i Marty. Wokół nich narastał tłum niepewny, ciemny, niewyraźny jak pogoda.

— Mietek! Gub się! Po co ten Hałas. — pchnął wysokiego w bok, po czym szybkim, bezczelnym gestem ujął Martę za podbródek i brutalnie poderwał jej głowę do góry.

— Siostro! — rzucił przez zęby. — Siostrzyczko. Uważaj, jak chodzisz. Słyszysz!.. Nie ładuj się na spokojnych ludzi, bo będziesz płakać!.. A teraz.

— No, tak. — dodał szybko niski gruzłowaty — wpakowała się na kolegę jak torpeda i ma żal.

— Sam widziałem — rzucił ktoś z tłumu, zbierającego się bliżej wokoło — ta pani biegła jak szalona.

— Wiadomo — tłum ożywił się — młody chłopak zabawił się. trzeba mu dać drogę.

— Nieprawda! — zagrzmiało naraz z boku.

Z kiosku wychylała się czerstwa twarz, zdobna w siwy, sumiasty wąs i uwieńczona piękną maciejówką z lśniącym daszkiem.

— Nieprawda, proszę państwa! Ten łobuz winien! Wszystko dobrze widziałem! Zaczepiał, szczeniak, wytrącił tej pani!.. Ja bym ciebie, draniu. — z okienka wynurzyła się sucha, koścista pięść, grożąca wysokiemu wyrostkowi.

— Dziadziu — rzekł niski, opierający się łokciami o kiosk — zamknij japę, dobrze?…

— Co teraz będzie? — zawołała Marta.

Głos się jej łamał, nie mogła oderwać oczu od sponiewieranych lekarstw.

— Ojejej. Żeby tacy chłopcy! Jak to można. — powiedziała nieśmiało jakaś kobiecina w chustce.

— A pani co? — szarpnął się ku niej ten w welwetowej kurtce. — Do domu! Kalesony prać! Już.

Nagle zwinął się nieoczekiwanie, gwizdnął przeszywająco przez zęby, pchnął z całej siły Martę na kiosk, roztrącił pierwszych z brzegu i krzyknął:

— Chłopaki! Chodu!..


To, co nastąpiło teraz, było rodzajem snu, zaś sen ten prześniło kilkanaście osób w ciągu ułamka sekundy. Kiedy przetarli oczy — było już po wszystkim. W błocie trotuaru leżał wyrostek w welwetowej kurtce, krwawiąc obficie. Mały gruzłowaty klęczał pod kioskiem, trzymając się oburącz za głowę. Podnosił się powoli, spojrzał błędnym wzrokiem ciężko pobitego człowieka, zatoczył się, spiął wszystkie siły i zaczął uciekać w stronę kościoła św. Aleksandra. Pijany znikł gdzieś bez śladu. Tłum ocknął się, zakołysał, zaczęto wołać ze wszystkich stron: — Pogotowie! Milicja! Człowiek ranny!.. — Ktoś pomógł podnieść się Marcie, która oddycHała ciężko. Od strony Wiejskiej biegło dwóch milicjantów.

W dyżurce Pogotowia zabrzmiał telefon. Siostra podniosła słuchawkę.

— Tak. Pogotowie. Który komisariat? Trzynastka. Dobrze. Zaraz sprawdzę, proszę położyć słuchawkę.

Rozłączyła się, spojrzała na tablicę z wykazem komisariatów i nakręciła numer.

Położyła słuchawkę, podniosła drugą.

— Ambulatorium? Tu dyżur. Wzywa trzynasty komisariat. Ma u siebie rannego człowieka. Kto jedzie? Doktor Halski. Doskonale.

Z oszklonej kabiny dyżurki widać było hali i korytarze. Siostra dyżurna nacisnęła dzwonek. Z pokoju szoferów wyskoczył ktoś i wypadł na dziedziniec, po czym rozległ się szum zapuszczanego motoru. W głębi korytarza ukazała się wysoka, szczupła postać w białym kitlu pod samą szyję i w narzuconym na ramiona płaszczu. Obok szła otulona w kożuch pielęgniarka. Lekarz uśmiechnął się do siostry dyżurnej. — Psia pogoda — powiedział i dodał: — Siostro, proszę mnie szybko połączyć z redakcją „Expressu Wieczornego”. — Siostra dyżurna nakręciła numer i podała lekarzowi słuchawkę.

— Redakcja „Expressu”? Czy mógłbym mówić z redaktorem Kolanko? Dziękuję.

Krótką chwilę czekał, bębniąc smukłymi palcami po szybie. W słuchawce odezwał się sympatyczny męski głos:

— Tu Kolanko. Słucham.

— Doktor Halski. Dobry wieczór, panie redaktorze. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Proszę zaraz przyjechać do trzynastego komisariatu. Na Wiejską.

— Wspaniale. A więc sądzi pan, że. znów?

— Nie wiem nic na pewno. W każdym razie jakaś bójka uliczna i bardzo ciężkie pobicie czy nawet gorzej, iluż tam jadę.

— Dziękuję. Jestem za dziesięć minut na miejscu.

Doktor Halski położył słuchawkę. Uśmiechnął się raz jeszcze do siostry dyżurnej. — Może coś siostrze przywieźć z miasta? — spytał. — Mamy jeszcze całą noc przed sobą. — Miał miłą, młodą twarz i spokojne oczy. — Dziękuję — odparła siostra dyżurna — niczego nie potrzebuję. Powodzenia. — Doktor Halski spojrzał na wielki, elektryczny zegar: była siódma dwadzieścia.

Wsiadł szybko do niskiej, szarej skody z żółtym krzyżem na drzwiczkach. Mały wóz wyprysnął w zasnutą deszczową zamiecią Hożą, przeciął Marszałkowską. Szofer włączył syrenę, przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się.


Nawet najsłoneczniejszy optymista nie byłby w stanie nazwać trzynastego komisariatu miejscem radosnym. Sprawiał raczej wrażenie ponure, na co składa się także fakt, że mieścił się na parterze starej, mocno nadszarpniętej przez wojnę kamienicy, w pokojach wysokich i ciemnych, którym — nawet codzienne malowanie nie odebrałoby brudnoszarej atmosfery wiejącej z odrapanych ścian.

Doktor Halski wszedł pewnym krokiem i od razu skierował się do smutnej ławki, na której spoczywał kształt ludzki nakryty welwetową kurtką. „To samo — pomyślał szybko — identycznie to samo”. Sprawnie odgarnął zmięty, mokry szalik, niechlujną, lepką od krwi chustkę do nosa i prowizorycznie założony opatrunek z waty. Szybkimi palcami obszukał kość szczękową: była nienaruszona. Przy drzwiach powstał szmer, stojący przy nich milicjant usiłował zatrzymać jakiegoś pana w zsuniętym na tył głowy kapeluszu. Pan ten powiedział: — Prasa. — i okazał coś milicjantowi, który usunął się z przejścia. Doktor Halski powiedział: — Siostro, surowicę przeciwtężcową. Gazę, bandaże. — Pielęgniarka już miała w ręku wygotowaną strzykawkę, niezmiernie szybko i celowo wyjmowała przybory z torby. Gdy Halski podniósł pełną strzykawkę do góry, wzrok jego padł na twarz leżącego. Wśród smug wytartej krwi i siniaków tkwiły czujne, przytomne oczy. Halski pochylił się nad obnażonym ramieniem i poczuł wyraźną woń alkoholu w oddechu rannego. Wszystko tak samo, wszystko się zgadza.” — pomyślał i wbił igłę. Pielęgniarka przemywała dolną szczękę wodą utlenioną. Halski szybko i bezlitośnie zdezynfekował ranę, ranny skurczył się z bólu i zawołał: — Auuu!.. — Pielęgniarka posypała sowicie suliamidon, krew zmieszała się z żółtym proszkiem.

Do Halskiego podszedł młody sierżant milicji o twardej, nie ogolonej twarzy, w narzuconym na plecy szaroniebieskim waciaku, i dziennikarz. Dziennikarz był mocno zbudowany, zagięte w dół rondo modnego kapelusza wisiało mu nad czołem. Powiedział:

— No i co?

— To samo — rzekł Halski.

— Co. To samo? — spytał sierżant.

— Niezwykle silne uderzenie w szczękę, tak zwany upper-cut w języku pięściarskim, cios podbródkowy. W dodatku wzmocniony czymś metalowym, małym kastetem albo dużym pierścionkiem. Oczywiście, poszarpane żyły w pobliżu tętnicy szyjnej i przełyku, okolica bardzo delikatna, ukrwiona, stąd bardzo obfity krwotok. Ale nic groźnego; w gruncie rzeczy kość cała, przełyk nie uszkodzony.

— A więc to samo? — spytał raz jeszcze dziennikarz.

— Bez wątpienia — rzekł Halski. — Co pan na to?

— Nic nie rozumiem — obruszył się sierżant. — O czym panowie mówią?

— Zaraz — rzekł dziennikarz, nie zwracając uwagi na sierżanta. — Zaraz, niech pan pomyśli..

— Panie — przerwał sierżant. — Kto pan w ogóle jest?

— Oto moja legitymacja — podał mu dziennikarz. — Panie doktorze, to wtedy.

— Redaktor Edwin Kolanko — czytał sierżant. — Kierownik działu miejskiego „Expressu Wieczornego”. — ze służbowego nawyku spojrzał na fotografię, po czym przeniósł wzrok na żywą osobę. Ta sama męska, energiczna twarz, jasne oczy i jakiś cień pobłażliwej ironii w kąciku ust, co mogło znamionować dobroć, trochę nieprzewidzianego niedołęstwa lub nieco bierny sceptycyzm.

— Oczywiście. I to jest najbardziej zdumiewające — doktor zapalił papierosa.

— A więc takie samo uderzenie, taka sama rana? — dziennikarz spojrzał na rannego. „Skądś znam tę twarz.” — pomyślał.

— Należy stąd wnosić, że facet ma świetną znajomość boksu i coś twardego w ręku. Czyż nie?

— Halski uśmiechnął się z lekką drwiną.

— Jaki facet? Co za facet? Więc to, że biła za każdym razem ta sama ręka, przyjmuje pan jako pewnik? — dziennikarz szukał po kieszeniach. Wyciągnął mentolowe, poczęstował sierżanta i wetknął papierosa w usta rannego. — Chyba mu nie zaszkodzi? To te zdrowotne. — rzekł do Halskiego. Lekarz skinął przyzwalająco i przytknął zapałkę. Ranny zaciągnął się chciwie.

— Tak jest — powiedział Halski.

— Idźmy dalej. Twierdzi pan, że ranę powoduje rodzaj kastetu, a może pierścionek. Skoro wiemy, że pierścionki nosi się na lewym ręku. — tedy biorąc pod uwagę siłę ciosu — uśmiechnął się Halski — dojdziemy do wniosku, że facet jest albo mańkutem, albo żonatym, czyli noszącym pierścionek na prawej dłoni. Kochany redaktorze, nie tędy droga. Wydaje mi się, że metoda indukcyjna w stylu niezapomnianego Sherlocka Holmesa na nic tu się nie przyda. To jest warszawska sprawa, jak sądzę: tu należy szukać wyjaśnień w problemach i tradycjach naszego miasta, w jego nastrojach i kolorycie. Stara, klasyczna, detektywna szkoła zawodzi w takich wypadkach, gubi się w jaskrawościach warszawskich sytuacji i warszawskich temperamentów.

— O czym panowie mówią, jak pragnę zdrowia? — zdenerwował się na dobre sierżant. Oczy rannego biegały niespokojnie, z najwyższą uwagą.

— Bardzo obywatela kapitana przepraszam — odezwał się jakiś głos. Halski, dziennikarz i sierżant odwrócili się. Przy barierze, przecinającej pokój na dwie części, stało trzech mężczyzn, obok siedziała na krześle dziewczyna. Kilku milicjantów tkwiło pod ścianami. — Niech obywatel kapitan zechce mnie zwolnić — mówił do sierżanta jeden z mężczyzn, krępy, w palcie z wąziutkim, futrzanym kołnierzem, z teczką pod pachą. Sierżant przeszedł na drugą stronę bariery i przybrał postawę urzędową. — Zaraz sporządzę protokół — powiedział, siadając za biurkiem. — Obywatelu doktorze — zwrócił się do Halskiego — czy poszkodowany może zeznawać? — Oczywiście — rzekł Halski. — No, wstań pan — ujął rannego delikatnie, lecz stanowczo za ramię. — Nic już panu nie jest, prawda? — Jaki tam poszkodowany? — mruknął głośno stary człowiek z siwym wąsem, w maciejówce, stojący przy barierze.

Ranny dźwignął się, usiadł, podtrzymywany przez pielęgniarkę, niepewnie wstał. Był wysoki i silny, miał na sobie tanią, zmiętą, granatową dwu — rzędówkę, pod nią brudny, zielony pulower pod szyję, z wyłożonymi rogami kołnierzyka niemiłosiernie brudnej, ongiś niebieskiej koszuli. Wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat. Pochylił się ku zabłoconemu butowi z tandetnej namiastki zamszu, z przesadnym rantem na nosku, zawiązał sznurowadło. „Skąd ja znam tę twarz? — pomyślał znów dziennikarz. — Gdzie mi mignęła? Ma ładne zielone oczy, ale jakieś krzywe, złe. Ile takich twarzy przesuwa się codziennie przez dworce podmiejskie, domy towarowe, czwartorzędne jadłodajnie.” — Pozwolicie, obywatelu sierżancie — rzekł dziennikarz — że zostaniemy z doktorem przy przesłuchaniu? — Proszę bardzo — rzekł sierżant, ale nie sprawiał wrażenia zbytnio zadowolonego.

— Ja nic nie widziałem — mówił po podaniu nazwiska i adresu krępy z kołnierzem, na który nie starczyło futra — ja mam żonę i dzieci i jestem strasznie zmęczony. Wie pan, obywatelu sierżancie, cały dzień w biurze. Stałem w kolejce do autobusu, ci państwo zaczęli się kłócić, podszedłem bliżej. A potem się wszystko jakoś skłębiło, ten deszcz ze śniegiem, prosto w oczy. i już ten pan leżał na ziemi. Zdaje się, że go ktoś kopnął jeszcze kilka razy, ale kto, to nie wiem, nie widziałem. — Możecie iść do domu, obywatelu — rzekł sierżant, pisząc szybko. — Następny. Kto następny?

— To było olśniewające — zaczął młody człowiek w okularach, zbliżając się do bariery. — Nazywam się Marczak Anatol, jestem studentem Politechniki, mieszkam na Żoliborzu. Stałem w kolejce do autobusu. Widziałem, jak ta pani została zaczepiona w ordynarny sposób przez trzech drabów. Wyglądali na pijanych, jednym z nich jest ten oto, dwaj uciekli. Gdy ten przeszedł do rękoczynów, nagle w sam środek ktoś wskoczył, jakiś cień, nieuchwytny, nieokreślony — wszystko skotłowało się błyskawicznie i po chwili ten drab leżał na bruku, a drugi klęczał na ziemi, trzymając się oburącz, o tak. za głowę. Ciosów nie zdołałem zauważyć, wszystko stało się tak nagle, wydaje mi się tylko, że ów cień był niewysokiego wzrostu i zanim rozpłynął się w ciemnościach, kopnął jeszcze kilka razy leżącego w głowę i w brzuch. Wtedy podniósł się straszny krzyk. To wszystko. Olśniewające, czyż nie? Z takimi nie można inaczej. — Dziękuję — powiedział sierżant — jest pan wolny. — Proszę pani — zwrócił się młodzieniec w okularach do Marty — proszę sobie zapisać moje nazwisko. Jestem zawsze gotów świadczyć na pani rzecz w sądzie. Marczak Anatol, Kozietulskiego cztery. Trzeba raz na zawsze skończyć z tym łobuzerstwem.

Do bariery podszedł stary człowiek w maciejówce. Była to wspaniała maciejówka, czyściutka, ciemnoniebieska, z małym, lśniącym lakierem daszkiem. Ta maciejówka doskonale pasowała do rumianej, usianej drobniutkimi żyłkami krwistości twarzy z siwym, sumiastym wąsem. Starzec trzymał się prosto, laską, którą miał w ręku, raczej wymachiwał, niż się podpierał.

— Nazwisko i imię? — spytał sierżant.

— Kalodont Juliusz.

— Jak?

Dziennikarz, Halski i sierżant jak na komendę spojrzeli na starca.

— Przecież mówię: Juliusz Kalodont.

— Obywatelu. — twarz sierżanta złagodniała w zmaganiu z rozbawieniem. Zaraz jednak spoważniała aż do opryskliwości. — Nie żartujecie chyba z tym?… — uczynił gest, jakby sobie czyścił zęby.

— Jak pan może, panie rewirowy. — rzekł starzec z wyrzutem, rozpinając znoszony, lecz czyściutki paltot. — Oto mój dowód.

Halski i dziennikarz nie wytrzymali i przechylili się przez barierę. W dowodzie widniało czarno na białym: Juliusz Kalodont.

— Zgoda, obywatelu Kalodont — rzekł sierżant z rezygnacją. — Co dalej?

— Dalej to, że ja bym z nich pasy darł, z tych chuliganów, łotrów, włóczykija, w!.. Do tego doszło, że kobieta nie może przejść ulicą o siódmej wieczór, panie rewirowy. I to gdzie? Na placu Trzech Krzyży. Ja jestem komisantem „Ruchu”, mam kiosk koło Instytutu Głuchoniemych. Ten drań. — Kalodont wskazał trzęsącą się laską na faceta w welwetowej kurtce, który znów usiadł, oparł się ciężko o ścianę i palił resztkę starego sporta — ten podszedł do mnie po papierosy, a jego koleżka rzucił się na tę panią. Wytrącił jej lekarstwa z ręki, wszystko poszło w błoto. Ja widziałem, wszystko widziałem. Ten tu skoczył do tej pani i uderzył ją, o tak, uderzył, pchnął z całej siły, aż ściana w kiosku jęknęła. A potem.

— Co potem? — zawołał Halski.

— Potem z tłumu wystąpił ogromny, piękny pan, sam widziałem, jak Boga kocham, wspaniały człowiek, z grzywą jak u lwa. Jednym zamachem ramienia powalił tych wszystkich gówniarzy i.

— Niech ja dostanę tego lwa w ręce. — mruknął sierżant ze złością.

— I co! Właśnie, co?… — rzucił Halski.

— Tego to ja nie wiem. Znikł tak, jak się zjawił. Nie wiem, gdzie znikł. Ale dobrze im tak, tym śmieciarzom, chuligani, psia ich mać!.. — Tu staruszek wykonał gest laską, znamionujący narastającego w nim ducha boju.

— Spokój — rzekł sierżant. — Może pan już iść. To, co pan mówi, nie wnosi nic nowego.

— Jak to. nic nowego?… Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie rewirowy, ja zostaję. Ta pani może mnie jeszcze potrzebować. — Kalodont skłonił się rycersko w stronę Marty.

— Pozwoli pani — rzekł sierżant grzecznie do Marty. Marta wstała i podeszła. Wyglądała smutno i źle, zmęczona i zdenerwowana. „Jaka świetna!..” — pomyślał szybko dziennikarz i zdjął kapelusz. „Biedna.” — zastanowił się doktor Halski. Uśmiechnął się do Marty i nieoczekiwanie dla siebie postąpił o krok naprzód. W jej stronę.

— Proszę pana — rzekła Marta do sierżanta — mnie się to wszystko wydaje jakimś nieporozumieniem. Rzeczywiście, ci młodzi ludzie zachowali się w stosunku do mnie agresywnie, wręcz ordynarnie. Ale ja nie wiem. może to ten deszcz ze śniegiem, ta wichura, być może, że biegłam zbyt szybko i potrąciłam kogoś nieumyślnie. Jestem gotowa przyznać się i przeprosić, ale nie w tym rzecz. Biegłam do domu, do chorej matki, niosąc lekarstwa, których zdobycie kosztowało mnie mnóstwo trudu. Rzecz w tym, że utraciłam te lekarstwa, ja doprawdy nie wiem, z czyjej winy, może z mojej.

— Z czyjej winy?! — huknął Kalodont. — Z winy tych parszywców, panie rewirowy! Zaczepiać się zachciało, łapać za. Ja bym ich na rok czasu każdego!..

— Pani nazwisko? — spytał sucho, lecz uprzejmie sierżant.

— Majewska, Marta Majewska. Lat dwadzieścia cztery. Jestem sekretarką w dyrekcji Muzeum Narodowego.

— No, tak — rzekł sierżant — to są dla mnie sprawy drugorzędne. W zasadzie była pani świadkiem poranienia tego człowieka. Co pani może o tym powiedzieć?

— Niewiele, Raczej nic. Ten pan pchnął mnie silnie na kiosk, straciłam na chwilę oddech i wtedy to wszystko się rozpętało. Gdy po sekundzie wróciłam do siebie, było już po wszystkim i ten pan leżał na trotuarze. Może. tylko.

— Co takiego? Proszę mówić.

— Nic wiem, to mogło być przywidzenie, efekt napiętych nerwów, ta pogoda. Nie chcę się wydać dziecinną, śmieszną.

— Niech pani powie — rzekł łagodnie Halski. Marta odwróciła się do niego i ujrzała szczupłą, chłopięcą twarz i błękitne, spokojne oczy.

— Wie pan — rzekła Marta do Halskiego — w pewnym momencie wydało mi się, jakby z tego błotnistego, burego półmroku, z deszczu, mgły, śniegu, z tej kotłowaniny szarych postaci wpiły się we mnie jakieś oczy. Teraz przypominam je sobie dokładniej. Były przeraźliwie jasne, jarzące się, jakby same białka bez źrenic, a tak intensywnie, aż do bólu, wbite we mnie, prześwietlone jakąś nieludzką mocą i pasją. Straszne!..

Pielęgniarka poruszyła się niespokojnie, milicjanci zbliżyli się do Marty, po plecach dziennikarza przebiegł dreszcz, Kalodont poczuł się dziwnie nieswojo, wyrostek w welwetowej kurtce zamarł z papierosem na wpół wzniesionym do ust. Sierżant chrząknął, Marta ukryła twarz w dłoniach. Halski podszedł do Marty i rzekł:

— Proszę się uspokoić. Co to jest?… — dodał z lekką obawą. Na skroni Marty widniało cieniutkie pasemko krwi. Halski zdecydowanym ruchem zdjął jej beret z głowy i odgarnął włosy ze skroni. Świeża woń tych włosów przeniknęła mu do świadomości. „Śliczna jest. — pomyślał — właśnie teraz, taka zmęczona, zdenerwowana, a przecież śliczna.” — Siostro — powiedział — proszę o jakiś antyseptyk i plaster. — Skaleczyła się pani — powiedział do Marty. — To głupstwo — rzekła Marta — nawet nie czuję. — Na pewno o kant kiosku — zawołał Kalodont — ach, ty draniu!.. — podsunął się z laską ku wyrostkowi. — Czy ja mogę już iść? — spytała Marta sierżanta. — Oczywiście — odparł — protokół mam sporządzony. Gdyby zechciała pani złożyć skargę do Komisji Orzekającej Stołecznej Rady Narodowej, to proszę się do nas zgłosić.

Marta, Kalodont, Halski i dziennikarz zaczęli się zbierać ku wyjściu. Sierżant rzekł:

— Panie doktorze, prosiłbym pana o pozostanie jeszcze przez parę minut.

Dziennikarz powiedział do Marty: — Czy pozwoli się pani odwieźć do domu? — Dziękuję — odparła Marta — mieszkam o trzy kroki stąd, na Konopnickiej. — A może napiłaby się pani filiżankę gorącej kawy po tych przejściach? — Dziękuję również. Muszę być zaraz w domu. Moja mama czeka na mnie, chora i z pewnością bardzo już niespokojna. — Halski uśmiechnął się. — Co jest mamie? — spytał. — Wątroba i woreczek żółciowy — odparła Marta. — Proszę mi podać swój adres. Nie mam przy sobie recept, ale jeszcze dziś wieczorem dostarczę pani ich tyle, ile środków przeciw dolegliwościom wątroby zna współczesna medycyna, łącznie z homeopatią, zielarstwem i lecznictwem tybetańskim — rzekł Halski. Marta uśmiechnęła się po raz pierwszy, co spowodowało, że w pokoju uśmiechnęli się wszyscy. — Dziękuję — rzekła z prostotą i podała adres. „Blondyni o złocistym odcieniu włosów i skóry, jak doktor, mają naturalną przewagę nad rudawymi blondynami, do jakich należę. Ponadto na mej twarzy z pewnością znać skłonności do alkoholowego obrzęku; czego w żadnej mierze nie można rzec o obliczu doktora.” — zasępił się w duchu dziennikarz i z goryczą popatrzył na Martę. Zaś zaraz po jej wyjściu przestał o niej myśleć.

— No, a teraz ty, syneczku. — rzekł sierżant wstając i poprawił pas — co powiesz?

Wyrostek zbliżył się do bariery. Przez chwilę patrzył zimno i lekceważąco na sierżanta, po czym rzekł, wolno cedząc słowa:

— Nic. Dostałem w mordę i jestem poszkodowany. To wystarczy.

Sierżant poczerwieniał lekko. Opanował się i spytał:

— Imię i nazwisko?

— Mechciński Wiesław.

— Adres?

— Miedziana dwa.

— Pracujecie gdzie?

— W warsztatach na Karolkowej.

— Dowody.

— Zapomniałem w domu.

— Dowody. Legitymację z pracy — powtórzył flegmatycznie sierżant.

Wyrostek zaczął grzebać po kieszeniach i wyciągnął jakiś strzęp papieru.

— Co wy mi tu dajecie! — głos sierżanta zadrgał pasją, twarz mu spurpurowiała — świadectwo szczepienia tyfusu sprzed dwóch lat?… Słuchajcie, jak mi natychmiast nie okażecie czegoś, to przez trzy tygodnie się stąd nie ruszycie! Aż do rozprawy za włóczęgostwo.

Wyrostek wzruszył ramionami i wyjął postrzępiony, ceratowy portfel, z którego dobył poświadczenie zameldowania. Sierżant spojrzał i rzekł ze złym uśmiechem:

— Ach ty. Macie szczęście, że. Dlaczego kłamiecie? Przecież mieszkacie na Pradze, na Kawęczyńskiej?

— To teraz. — uśmiechnął się krzywo wyrostek — ale przedtem na Miedzianej.

Sierżant pisał coś, po chwili rzekł:

— Jeśli chcecie złożyć skargę o pobicie, to tu, do nas. Was, za zachowanie się na ulicy i usiłowanie wprowadzenia władzy w błąd, pociągniemy do odpowiedzialności. A teraz. wynosić się, ty. poszkodowany.

Wyrostek narzucił kurtkę i wyszedł. Stojącemu przy drzwiach milicjantowi złowrogo zabłysły oczy i zatrzęsły się ręce. — Poszkodowany. — syknął — ja bym cię poszkodował, gdyby nie moje ubranko. mnie nie wolno.

Sierżant zwrócił się do Halskiego i dziennikarza: — Może panowie ze mną pozwolą. — Przeprowadził ich do małego pokoju. Stanęli wokół biurka. — No więc, panie doktorze — zaczął sierżant — o czym panowie tak zagadkowo rozmawiali? — Halski zapalił papierosa i otulił się płaszczem. — Widzi pan, panie sierżancie — rzekł — ja cały tydzień jestem na nocnym dyżurze. Za chorego kolegę. I jeżdżę. Po raz pierwszy do Rembertowa, przed trzema dniami na Grochów, przed dwoma do kina „Ochota”, przedwczoraj na dworzec w Podkowie Leśnej, wczoraj do domu towarowego na Służewcu. Za każdym razem zastaję kogoś powalonego piorunującym upper-cutem w szczękę, ze zmasakrowanym podbródkiem, skopanego bezlitośnie. Za każdym razem nikt ze świadków zajścia nie potrafi wytłumaczyć, co się stało, kiedy i jak, kto był sprawcą. Wszyscy bredzą o jakimś cieniu, szybkim jak błyskawica, nieuchwytnym jak mgnienie oka, o błysku ciosu, pięści, o jakimś kształcie zamazanym, niewyraźnym, piekielnie zwinnym. Raz mówią o mocarnej postaci, innym razem o kimś niewielkiego wzrostu, nic nie można z tego pojąć, uchwycić, ująć, sprecyzować, kto to jest, jakim chociaż może być?… Nie wie się nic, nic i nic. Jedno jest tylko pewne: za każdym razem na ziemi pozostaje ciało poszkodowanego, a tym poszkodowanym jest niezmiennie ktoś w stylu pańskiego dzisiejszego klienta. A więc zawsze napastnik, zawsze prowokujący, zawsze łobuz pozostaje na placu jako bezwładna, nieprzytomna, skatowana ofiara. A kto wie, czy z czasem nie zaczną zostawać zwłoki. — Halski zaciągnął się mocno papierosem. Sierżant tarł czoło. — Porachunki? — powiedział. — Na to najbardziej wygląda, krwawe sądy mętów wielkomiejskich. — Czyżby? — rzekł sceptycznie dziennikarz. — Proszę się zastanowić, sierżancie, że tu nie wchodzi w grę jakiś jeden, konkretnie umiejscowiony wypadek, lecz seria czynów, złączonych ze sobą okolicznościami i metodą. Szerokość skali i warunki, w których się to wszystko dzieje, wskazują raczej. — dziennikarz zawaHal się. — Na co wskazują? — rzekł ostro sierżant. — Ja nie chcę niczego sugerować — powiedział wolno Halski. — Mamy zaledwie pewne dane, obserwacje, przypuszczenia, ale mnie wydaje się, że mamy do czynienia z. jakąś zorganizowaną akcją. Zresztą, nie wiem. To, co powiedziałem, może być niezwykle mylne, pochodzące z mych upodobań do spraw ciekawych i niecodziennych. Wie pan, takie fantazje. — Sierżant wydawał się tonąć w myślach. — A dzisiaj? Co było dzisiaj? — rzekł jakby sam do siebie. — Właśnie, co wiemy po dzisiejszym? — podchwycił dziennikarz. — Student Politechniki mówił o kimś małego wzrostu, pan Kalodont — o kimś ogromnym. Ponadto, że ma grzywę lwa. No i oczy. Świetliste, jarzące się, białe oczy, przerażające oczy — oczy mordercy lub świętego, czyż nie tak? A więc coś nowego — rzekł Halski — oczy, wzrost, lwia grzywa, to wszystko są nowe elementy. — Nic nowego — uśmiechnął się kpiąco dziennikarz — w gruncie rzeczy nic nowego, bo jaki wzrost? Jakie oczy, a zwłaszcza czyje? Już od tygodnia, gdy doktor Halski opowiedział mi przy kawiarnianym stoliku o swych pierwszych spostrzeżeniach i myślach, wiemy ciągle to samo, czyli tyle prawie, co nic. — W porządku — rzekł sierżant. — Dziękuję panom.


Gdy wyszli, podniósł słuchawkę telefonu i nakręcił numer Komendy Głównej MO.

— Jakiś list do ciebie, Marto.

Szczupła, starsza pani podeszła do ozdobnej komody i wyjęła spod wazonika prostokącik koperty. Marta zdejmowała płaszcz. Jak zwykle pierwsze ruchy Marty w mieszkaniu miały głęboki sens gospodarski — tu coś poprawić, tam coś przesunąć, ówdzie coś przestawić. Takie gesty są najczęściej dziedziczne, z czego można wnosić, że obdarzyła ją nimi pani Majewska, zaś samą teorię potwierdzałaby w tym wypadku prosta obserwacja: małe, jednopokojowe mieszkanko lśniło schludnością i urokiem. Było tu dużo sprzętów, stłoczonych przymusowo na ciasnej przestrzeni, lecz z pieczołowitym namysłem, okraszonych ze smakiem dobranymi przedmiotami.

Marta otworzyła kopertę i przeczytała:

Szanowna Pani!

Uprzejmie dziękuję za podziękowania. Jestem niezmiernie ciekaw Pani samopoczucia, myślę jednak, że nie jest ono aż tak potrzebujące pomocy, aby telefonować do Pogotowia. Sam nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy smucić? Pragnę Pani także donieść, że zostały odkryte rewelacyjne środki na dolegliwości wątroby.

Łączę serdeczny uścisk dłoni

Witold Halski

Marta zmrużyła oczy. Cieszyła ją powściągliwość i taktowny humor tych zdań, maskujący z zamierzoną naiwnością coś, co podobało się Marcie najwięcej. Od sprecyzowania owego czegoś była w tej chwili jak najdalej, niemniej tak blisko, jak każda kobieta w takiej sytuacji. Lekki powiew niepokoju przepłynął obok jej serca. Wiedziała przez chwilę z nieomylną pewnością, że za moment powie jakieś słowa, od których się wszystko zacznie, że nie jest w stanie wypowiedzieć tych słów, że nie może się przed nimi bronić ani uciekać, gdyż nie wie, jakie one są. Pomyślała o Zenonie, chciała spytać, czy nie zostawił dla niej żadnej kartki. Już formułowała myśl, gdy naraz, sama nie wiedząc dlaczego, najzupełniej mimowolnie rzekła:

— Jak się dziś czujesz, mamo?

I natychmiast zagryzła wargi. Zrozumiała. Teraz było to nieodwracalne. „Jak przeznaczenie w greckich tragediach.” — próbowała zakpić z własnych myśli. Przeznaczenie zwaliło się pomiędzy stojącą na stole filiżankę herbaty i rozłożony numer „Przekroju”, wprost w miły, żółtawy krąg stojącej na półce lampy. Przeznaczenie kiwało na nią kolorowym jak neon palcem za okienną firanką.

— A wiesz, że nie najlepiej — pani Majewska zdjęła okulary i odłożyła robótkę — przez parę dni miałam względny spokój po tych lekarstwach, dzisiaj w biurze znów ćmiło.

— Podobno zostało wynalezione nowe lekarstwo na cierpienia wątroby — Marta w zamyśleniu podeszła do okna — boję się tylko, czy nie ma ono przypadkiem ubocznego działania. Dowiedziałam się o nim dopiero dziś.

— Co tam lekarstwa. Ludziom w moim wieku należy po prostu zmieniać wątrobę na nową, a starą oddawać do kapitalnego remontu, jak mówią szoferzy.

— A gdyby jednak?… Coś nowego. Wie mama, dzisiejsza medycyna.

— Kochanie, ja zażyję wszystko, co mi przyniesiesz. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z dokuczliwości tego ćmienia. Jestem gotowa na wszelkie działania uboczne, byle tylko pomogło.

— Ale ja nie jestem gotowa — szepnęła do siebie Marta i odwróciła się do matki. Stała tak, smukła, zgrabna, drobna na tle kretonowej firanki. — Sęk w tym, iż to działanie uboczne dotyczy nie bezpośrednio chorego, mateczko. Ale nie zwracaj na mnie uwagi.

Wieczór był zimny, lecz przyjemny. Przyjemnie było iść dobrze znanymi, lubianymi ulicami, Marta lubiła nieregularnie rozrzucone wille na Frascati, szeroki fragment skarpy nad Centralnym Parkiem, stary, bielony budynek dawnego senatu, wreszcie hojną, bogatą prostotę założenia sejmowego pośród rozległych trawników i kunsztownych latarń. Znała tutejsze zakamarki i przejścia. Było tu czysto, spokojnie, zacisznie. Skręciła z Wiejskiej w prześwity gmachu Sejmu, minęła Ministerstwo Gospodarki Komunalnej i zeszła Łazienkowską w dół. Wytworna zaciszność dzielnicy sejmowej zmieniała swój charakter — zewsząd rozciągały się tereny urządzeń sportowych, poprzecinane żelaznymi ogrodzeniami, siatkowymi lub z grubych prętów. Park Sobieskiego, w głębi Myśliwieckiej — trybuny kortów tenisowych, boiska i spiętrzony hangar krytych trybun stadionu Wojska Polskiego, dalej ciemny masyw pływalni — wszystko to, słoneczne i zielone latem, czyniło raczej odstręczające wrażenie w zimowy wieczór. Puste, ciemne przestrzenie, rozpływające się w półmroku kontury, szerokie, nie ożywione ulice i jezdnie, cisza słabo uczęszczanej peryferii, rozrywana od czasu do czasu poszumem przejeżdżających trolejbusów — wszystko to nie wzbudzało zaufania. W samym środku tego krajobrazu tkwiły ruiny ogromnego kościoła.

Mijając ruiny Marta pomyślała już zupełnie konkretnie, że jest tu całkiem nieprzyjemnie. „Nerwy” — dodała w myśli — po prostu pozostałości zajścia sprzed paru dni”. Ten kościół za dnia nie wzbudzał w niej, jak w każdym oswojonym z ruinami warszawiaku, żadnych refleksji. Teraz wyglądał groźnie. Przystanęła mimo woli, zafascynowana. Spojrzała w górę: z wznoszących się do wysokości półpiętra stopni leciały w ciemność olbrzymie, jońskie kolumny, podtrzymujące potężny, ciężki tympanon. Ta upiorna kolumnada nie miała żadnego oparcia, żadnego zaplecza; rozłupana przed dziesięciu laty bombą świątynia leżała w gruzach. Nic, tylko żłobione, gigantyczne słupy i strzępy ścian. „Jak to się trzyma przez tyle lat? Taki warszawski Partenon, bez dalszego ciągu za kolumnadą fasady”. Nie darmo w zeszłym roku ukończyła historię sztuki.

Za kościołem ciągnęła się remiza trolejbusowa. Ciche, ciemne trolejbusy stały w równych rzędach, jak śpiące hipopotamy. Zaraz za remizą rozbłysły kołyszące się światła, z głębi dużego placu dobiegały dźwięki walca „Łyżwiarze”, rozsiewane przez wesoły, choć schrypły adapter. Przed dużym płotem z desek stały grupki młodzieży. Marta odetchnęła z ulgą.

W Warszawie łapie się życie na gorąco. Prężność tego miasta zdumiewa, w pewnych wypadkach demoluje, w innych jest uciążliwa i dezorganizująca, jeszcze w innych uszczęśliwia swą dynamiką i każe optymistycznie wierzyć w przyszłość. W Warszawie nawet lodowisko chwyta się na gorąco, jeszcze nie ostygłe z prac przygotowawczych, jeszcze nie dopieczone, prosto z rąk robotników i techników. Cóż z tego, że nie ma trybun, że bandy toru są prowizoryczne, a szatnie z dykty i tektury? Jest lód, wiszą nisko lampy, rozlega się walc „Łyżwiarze”, jest więc i młodzież. Tłumy młodzieży na różnych rodzajach łyżew, na przykręcanych, przypinanych paskami i przytwierdzonych do specjalnych butów. Na turfach, śniegórkach, halifaxach, hokejach, panczenach. Jest radość, krzyk, śmiech, są gwizdy, awantury, gonitwy, przechwałki, flirty, popisy, sprzeczki. Otwarte zostało nowe sztuczne lodowisko — a więc jesteśmy i my, łyżwiarze, i jest nas mnóstwo! Specjalne urządzenia jeszcze nie są gotowe, jeszcze się je wykańcza, to dopiero początek robót — nie szkodzi, to nic nie przeszkadza, wykończy się, a my się tymczasem poślizgamy! Skończył się walc „Łyżwiarze”, dawać „Róże południa”! Od niepamiętnych lat te dwa walce stanowią o warszawskiej ślizgawce, są jej hymnem. Strzeżcie się nie mieć tych płyt na nowym lodowisku!..

— Majka — zawołał młody człowiek, otulony płaszczem, pod którym widniał zielono — czarny dres hokejowy z emblematem warszawskiego AZS. — Co się z tobą dzieje? Nie mogę się ciebie doczekać.

— Jak się masz, Zenon!.. — Marta wspięła się na palce i pocałowała Zenona w policzek. — Mój chłopcze, niektórzy ludzie ciężko pracują, nie mówiąc już o obowiązkach domowych wzorowej córki.

— Żadna praca nie hańbi — uśmiechnął się Zenon. — Chodź, zagrzejesz się nieco w naszej szatni. Jak się czuje mama?

Był to bardzo ładny chłopiec, ten Zenon. Hokejowy, niekształtny rynsztunek nie mógł zatrzeć silnej gibkości jego postaci, szerokości klatki piersiowej, długości nóg. Na mocarnie sklepionej, śniadej szyi osadzona była piękna głowa młodego gladiatora o czarnych, jakby rzeźbionych włosach i ciemnych oczach. Był bardzo wysoki, beret Marty sięgał mu zaledwie do ramienia.

— Z treningu chyba nici — powiedział. — Bałagan na tym nowym lodowisku. Znów wpuścili publiczność. Niepotrzebnie żeśmy się rozbierali.

— Przebierz się. Pójdziemy trochę „Pod Kuranty”. Od wieków nie siedziałam w kawiarni.

— To znów nie jest takie proste. Jest cały pierwszy i drugi skład i ci z kierownictwa sekcji. Ma być jakaś odprawa. Nie mogę. Majka, zrozum, chcę już w tym roku załatwić raz na zawsze dyplom. Żebyś ty wiedziała, jak oni teraz na AWF-ie patrzą na udział w życiu sekcji. Aż strach.

— Daj spokój. Taka gwiazda jak ty, żebyś się z tym liczył — rzekła Marta z leciutką ironią.

— Wiesz. na egzaminie nietrudno zgasić największą gwiazdę — rzekł Zenon, lecz widać było, że nie zamierza protestować przeciw swej wartości.

Przeszli szatnię ogólną, pełną dzieciarni i walających się gazet, brudnych od obcierania łyżew] Zenon otworzył drzwiczki przepierzenia, dzielącego barak na pół. Stały tu szafki na sprzęt, opatrzone tysiącem napisów, częstokroć mocno nieprzystojnych. Ciasna przestrzeń między szafkami wypełniona była różnokolorowymi dresami zawodników, sztucami, nagolennikami, pancerzami ze skóry, butami, łyżwami, kijami hokejowymi. W tym galimatiasie przedmiotów śmiały się, gadały, łyskały zdrowymi zębami młode, zuchwałe twarze. Marta nie była tu nie znana.

— Serwus, Majka! — zawołał jakiś młody olbrzym o bardzo opalonej twarzy. — Czołem, Antek! — rzuciła Marta — jakiś ty opalony! — A co? W dechę, nie? Wczoraj wróciłem z Zakopanego. Mówię ci, pogoda typu bajka, na medal. — Cześć, Marta, jak się masz? — słyszała z tyłu i z boków. — Przyjdź w niedzielę splunąć na krążek. Gramy z jakimiś łachami z Krakowa. Wstawimy im bańki, zobaczysz. Zenon gra jak szatan, jak ty jesteś. — Będę! — śmiała się Marta — ale to niewiele wam pomoże. — Sądzisz, że nam dosuną, blondyneczko?… Wyrzuć te myśli, melduję ci, załatwimy ich sześć koło. — Zenon usiadł i sznurował buty, gdy wstał na łyżwach, był ogromny. — Majka — spytał Antek — jaka jest różnica pomiędzy koniem a koniakiem? — Nie wiem. — Taka, jak między rumem a rumakiem! Dobre, co? — Marta roześmiała się, wszyscy się śmiali, trudno tu było nie śmiać się, jakiś kult śmiechu wisiał w gęstym od dymu papierosowego powietrzu. Dowcip był religią tych młodych ludzi, nade wszystko w świecie cenili dowcip, dla dowcipu gotowi byli uczynić wszystko, nawet krzywdę, nawet głupstwo. Jakże Zenon tu przynależy. Duszą i ciałem” — pomyślała Marta. We wzroku Marty, spoglądającej na poprawiającego bodiczki Zenona, migotała tkliwość, to prawda, ale taka tkliwość, jakiej mężczyźni bardzo nie lubią, czułość kobiety, która jeszcze kocha, ale już wie, że są rzeczy, o jakich jej chłopiec nie ma i nie może mieć pojęcia.

Do szatni wszedł barczysty mężczyzna w kożuchu. — Panowie — po — wiedział — skoczcie który na lodowisko, bo tam jakieś historie. Znowu rozrabiają. Zenon, jesteś na łyżwach. — Zenon podniósł się, włożył płaszcz na ekwipunek i rzekł: — Chodź, Majka, postoimy trochę na powietrzu. Nie jest za zimno.

Marta lubiła widok rozjeżdżonego, sunącego tłumu. Chrzęst łyżew, kolorowe zygzaki, usmarkane z wysiłku, mrozu i radości twarzyczki dzieci — mogła na to patrzeć godzinami. I rozumiała się na rzeczy, trzy zimy spędzone z Zenonem dały jej wiedzę o prawach, zasadzkach i tajemnych znakach tego światka, o tym, co się dzieje na logogryfie — przesuwance lodowiska. Umiała dostrzec butelkę po wódce pod ławką i błysk łyżwy przy łobuzerskim podcinaniu jadących spokojnie dziewcząt, orientowała się w technice hokejowego faulu, w nastrojach ślizgawki o każdej porze dnia. Od razu też dostrzegła, co wiąże pozornie nie związane ze sobą postacie, uwijające się wśród tłumu. Grupa kilkunastu wyrostków, co najwyżej szesnastoletnich, łączyła się w potężnego węża, którego dynamika pędu roztrącała łyżwiarzy, przewracała, zagarniała w swą orbitę usuwające się niezręcznie dziewczęta. Na czele jecHal nieduży, lecz krępy facet w dwurzędowym, ciemnym garniturze o kanciastych, wypchanych ramionach; na szyi miał brudnobiały szalik z taniutkiego jedwabiu, na głowie — okrągłą, kraciastą cyklistówkę, sterczącą wysoko, z przesadnym fasonem na ciemieniu. JecHal szybko i pewnie, z rękami w kieszeniach, przekładał z wprawą, kiedy zbliżył się, widać było krostowatą twarz o grubym, zadartym nosie. — Te oprychówki to oni wypychają gazetami — rzekł Zenon z uśmiechem, wskazując na kraciastą czapkę — daje to ulubiony fason, a zarazem stanowi pewną ochronę przed uderzeniem. — W uśmiechu Zenona była wzgardliwa aprobata dla chłopaka, widział w nim coś zabawnego. — Strój odpowiedni na niedzielne imieniny u szwagra — rzekła Marta, lecz nie poparła słów uśmiechem. W pewnej chwili rozpędzony wąż przysiadł w tak zwanym pistolecie i pruł z wielką szybkością, najeżony wystawionymi do przodu łyżwami, przez lodowisko, gwałcąc wszelkie prawidła ruchu. Rozległ się krzyk, chłopcy szybko podnieśli się i rozpierzchli, na lodzie leżała mała dziewczynka, usiłująca się podźwignąć. Zenon jednym zamachem długich nóg przesadził bandę i w ciągu sekundy znalazł się przy dziewczynce; wziął ją na ręce i ostro przyhamował naprzeciw Marty. — Co ci się stało? — spytał, sadzając dziewczynkę na bandzie. Duże łzy błyszczały w brązowych jak pięciogroszówki oczach. Wskazała na prawą łydkę: przedarte bawełniane spodnie i poszarpana skarpetka odsłaniały spore zadrapanie. — Łyżwą! Takie łobuzy! — usta dziewczynki ściągnęły się znów w bolesną podkówkę. Marta wyjęła jej z kieszeni chusteczkę. — Do wesela się zagoi — powiedziała wesoło — a spodnie jutro zacerujesz. Swoją drogą. — zwróciła się gwałtownie do Zenona i umilkła. Zenon spoglądał z jakimś upodobaniem na lodowisko, na którym młodzieńcy w oprychówkach znaleźli nową zabawę. Typowali jedną z wiszących nad taflą lodową lamp meczowych, rozpędzali się i miotali kamieniami w górę. Trzy próby wypadły mizernie, ale za czwartym razem pękaty facet w wizytowej dwurzędowce wycelował. Huk zbitego szkła i pękającej wielowatowej żarówki, spłoszony krzyk ślizgających się, odpryski szkła na lodzie — nagła redukcja oświetlenia. Coś nawaliło w całym przewodzie i kilka wielkich lamp zgasło. Na lodowisku powstał ruch, rycerze półmroku rozpoczęli gorączkowe uwijanie się. Wtedy właśnie Marta poczuła nagłe, przyśpieszone bicie serca. Nie, to chyba złudzenie, przecież to niemożliwe, aby to były te same świetliste, jarzące się niesamowitym blaskiem, przeraźliwie białe oczy?…

Z szatni klubowej wypadło kilku zawodników i barczysty mężczyzna w kożuchu. Zenon pruł pełnym gazem w tłum. Pękaty w dwurzędowce jecHal ostro, ale nie mógł się równać z hokeistą. Zenon pochylił się w poślizgu kanadyjki, otoczył go zgrzytliwym wirażem i złapał za ramię. — Wolnego, kolego! — rzekł twardo. — Co teraz będzie? — Wyrostek spojrzał w twarz Zenona; był dużo niższy i mimo wyraźnej krzepkości na pewno słabszy, ale w jego perkatej twarzy i zimnych, obelżywych oczach Zenon dostrzegł coś, co kazało mu puścić ramię: była w tych oczach gotowość na wszystko, aż do końca. — To przez nieuwagę, panie kierowniku — rzekł z fałszywym uśmiechem, rozszerzającym mu grube usta na całą twarz — ja przepraszam, to nieostrożnie. — „Genialne — pomyślał Zenon — ale humor u tych kozaków.” Wydało mu się to naraz doskonałym dowcipem i nie mógł powstrzymać uśmiechu, co wyrostek od razu podchwycił. — Panie kierowniku, ja zaraz panu kierownikowi odpalę pięćdziesiątaka. Za tę lampę, dobra? Tylko pozbieram od druhów, psia ich dola. — Rzeczywiście, druhowie kupili się już ciasno wokół nich, Zenon ledwie się obejrzał, gdy otoczony był przez spocone twarze, brudne szaliki, zepsute zęby, zionące wódką oddechy i spojrzenia. — Żeby mi zaraz, słyszysz, do kasy lodowiska. — rzekł głośno i rozepchnął mocno napierających. — Zaraz, zaraz. — zawołał pękaty w dwurzędowce i wataha rozjecHała się na wszystkie strony.

Zenon podjecHal do Marty, przy której stali zawodnicy. — Co się stało? — spytał Antek. — Genialne — rzekł Zenon — wiesz, Majka, co ten bandzior powiedział: „To przez nieuwagę”. Tak powiedział. Mają riposty, co? — Antek i kilku innych roześmieli się, Marta dygotała. — No i co? — rzuciła gwałtownie. — Co teraz z nim zrobicie? — Nic — odparł Zenon niefrasobliwie. — Co mu zrobisz? Za lampę nie zapłaci, bo droga, milicja daleko, bić się z nim nie będę. Ty się na tym nie znasz. Majka, to władcy Czerniakowskiej ulicy, ten krępy w oprychówce to postrach Czerniakowa. — Chłopcy — rzekł mężczyzna w kożuchu — ładujcie się na lód, opróżniamy przed czasem lodowisko z publiczności. Idę nadać przez megafon. — Zwarta grupa hokeistów wjeżdżała na taflę. — Zrozum, Majka — rzekł niepewnie Zenon, gdy zostali sami — gdybym go miał gdzieś w neutralnym miejscu, to zrobiłbym z niego marmoladę, ale tu oni mnie znają. Dziś dam mu po uchu, jutro wieczorem będę wychodził sam z treningu i kilkanaście cegieł zaprawi mnie, nie wiadomo skąd, kiedy i jak, w łeb. Już ja to znam. — Marcie stanęła przed oczami smukła postać w białym, lekarskim kitlu. „Co ma do tego doktor Halski?” — pomyślała szybko, zupełnie zdezorientowana. — Rozumiem. — rzekła Marta i Zenon poczuł się naraz, jakby na tym świecie nigdy nie został powiedziany żaden dowcip. W tej chwili z półmroku lodowiska, z chrzęstu łyżew wbiły się w Martę na ułamek sekundy białe źrenice i zgasły. Stało się to tak nagle i tak na pewno, że Marta zadrżała, przeszyta dreszczem. „To odbłysk lodowej tafli, o, to właśnie to” — szepnęła w duchu, wiedząc dobrze, że tak nie jest.

W najciemniejszym rogu lodowiska pękaty w oprychówce przyhamował przed jakimś holendrującym, niskim panem w pumpach. Gdy pan w pumpach przesuwał się obok, chwycił go gwałtownie za rękę, wytrącając go z równowagi wprost w karkołomny piruet. — Tatusiu — rzekł pękaty — pożycz pięćdziesiąt złotych. — Panie! — krzyknął pan w pumpach — puść, bo zawołam!.. — Więcej nie zdążył już powiedzieć. Jadący na pełnym gazie chłopak w swetrze z wykładanym kołnierzem podciął go z pełnego rozpędu. Poczuł jeszcze kilka uderzeń łyżwami w plecy i silne szarpnięcie za tylną kieszeń spodni. — Ratunku! Milicja! — rozdarł się. — Ciiiicho! — syknął pękaty i przejecHal mu wolną łyżwą po twarzy. — Rebiata! Do domu! — rzucił i wszyscy rozpryśli się na boki. Wszystko razem trwało sekundy i pan w pumpach, zanim obtarł krew z policzka, nie wiedział nawet dobrze, co się stało.

Teraz na lodowisku powstało straszliwe zamieszanie, w którym potężny głos z megafonu, obwieszczający: „Publiczność proszona jest o opuszczenie lodowiska”, wzmagał zupełny chaos. Marta powiedziała: — Zenon, przebierz się, odprowadzisz mnie do domu, dobrze? — A trening?

— Opuścisz trening, proszę cię, ja mam dosyć tych awantur. — Dobrze, Majka, zaczekaj. Przecież nic takiego się w gruncie rzeczy nie stało.


Wśród wądołów i rozkopów pod przyszłe trybuny, rozciągających się w zamarzłej glinie za lodowiskiem, stało sześć ciemnych postaci. Panował tu już zupełny mrok, rozbłysły jedynie gwiazdami lutowej nocy. Jedna z postaci, niewysoka, pękata, kanciasta, mówiła, tłamsząc coś w palcach:

— Sto siedemdziesiąt i dokumenty. Łapciuch, masz tu pięćdziesiątaka, idź do kasy, połóż i powiedz, że to za lampę. Tak trzeba.

— Idź sam, kozak się znalazł, co innych posyłasz, jak takiś dżentelmen — odparł wysoki, łamliwy cień.

— Wont, ty łachmaniarzu, ja ci pokażę, głupi szczylu. Wolisz, żeby cię przetrącili od razu, jak jutro przyjdziesz? Gdzie takich baranów zbierają? Nie kapujesz, że z nimi trzeba być dobrze, gówniarzu?… Sam załatwię, wszystko muszę za was.

Pękata postać wyjęła pieniądze z portfela i schowała do kieszeni. Portfel wyrzuciła daleko za siebie, w ciemność. Ledwie dotknął ziemi, gdy podniosła go jakaś pieczołowita ręka.

— Pięćdziesiątak dla mnie, reszta do podziału — rzekł pękaty, kładąc ręce do kieszeni. — Albo lepiej masz, Stasiek, i skocz po benzynę. Kup parę ogórków, kapujesz.

Kiedy i skąd wpada pomiędzy sześć postaci grom, tego nie wie nigdy żadna z sześciu zainteresowanych osób. Poza tym grom nie jest nigdy czymś miękkim, zaś to, co znalazło się naraz na skostniałej glinie pomiędzy sześciu silnymi, zwinnymi i gotowymi na wszystko ludźmi, było na tyle miękkie, by nie sprawiać żadnego Hałasu, zaś na tyle granitowo twarde, by uczynić rzecz niebywałą — ściąć pięć spośród sześciu postaci z nóg. Szósta w tej samej sekundzie rzucona została potężnym ciosem w brzuch na usypisko zlodowaciałej gliny.. Przez kilka chwil kotłował się dziwaczny, straszny bój w zupełnych ciemnościach i w zupełnym milczeniu, gdy się jednak nic nie wie, kiedy i skąd padają błyskawiczne kopnięcia w usta i w podbrzusze, w szyję i w serce — wtedy ludzie zaczynają kaszleć, krztusić się bólem i strachem, charczeć. — Moje oko! Głowa, o Jezu! Głowa!? Uuuuch! Mordują! Aaaaaa! — Wtedy też, rzucona z siłą parowego młota, pękata postać otworzyła z jękiem oczy i to stało się przyczyną jej zupełnej klęski. Naprzeciw jej oczu płonęły w ciemnościach inne oczy, tak przerażająco białe, że pod postacią pękatą i kanciastą zdrętwiały kolana; jej szesnastoletnią duszą, nie znającą dotąd, co to obawa, owładnęło nagle dzikie przerażenie. Macając jak ślepy przed sobą, przewracając się na czworakach po gliniastym nasypie, raniąc sobie ręce i padając na czoło, człowiek, który nie bał się w swym krótkim życiu ani krwi, ani noża, zaczął, potykając się, uciekać przed oczami. Jakaś dziwna groza rzucała jego sercem. Biegnąc coraz szybciej przez znane sobie pagóry dopadł do własnoręcznie wyciętej niegdyś dziury w drucianym ogrodzeniu, przegramolił się na drugą stronę i znalazł się na tyłach remizy trolejbusowej. Tu poczuł się pewnie, odetchnął głęboko, otarł usta i zbliżył rękę do smugi światła z latarni ulicznej. — Krew! — szepnął — co to było?… — I nagle poczuł, że nie jest sam. Nic nie widział ani nie słyszał, lecz coś kazało mu uciekać. Jak alarmowy sygnał instynktu doszła do jego świadomości pewność, że tuż za nim czai się niewidzialne, nieznane coś, które nie woła, nie grozi, nie pyta, niczego nie żąda, tylko niszczy, unicestwia. Lecz co niszczy, dlaczego?… Nad tym nie próbował nawet zastanowić się, gdyż musiał uciekać — biec co sił w zmaltretowanych nogach, łapiąc z trudem wyduszony z piersi piekielnym uderzeniem oddech. Dysząc ciężko przesadził kamienie i płot, dzielący remizę od ulicy. Na myśl mu nawet nie przyszło, by się bronić, złapać w biegu kamień, przyjąć walkę w tych zakamarkach, dziurach, płotach, śmieciach, które znał jak własną kieszeń, w których tyle razy on innych. Wypadł w przesmyk pomiędzy zabudowaniami i ruinami kościoła. Nie słyszał, lecz czuł pogoń. Jego świszczący oddech kazał przystanąć idącym po drugiej stronie ulicy Zenonowi i Marcie. Widzieli, jak ciemna postać, wyprzedzająca ich daleko, wbiegła chwiejnie na stopnie portalu, a za nią — coś jakby cień, zatarta sylweta, za którą nie można było ręczyć, czy należy do rzeczywistości. Ciemna postać zawaHała się przez mgnienie oka, serce tłukło w niej obłędnie, gdy minąwszy kolumnadę znalazła się w upiornej nawie. Ale nie było wyboru. Nie pozostawało nic innego, jak samobójczy skok w ciemność — zdruzgotana podłoga nawy urywała się bowiem nagle jak szczelina przepaści — w dole rozciągała się ciemna kruchta, najeżona rozbitym murem, potrzaskanymi prętami żelbetowych zbrojeń, fantastyczną koronką poszarpanych murów, zardzewiałymi sztabami i żelaznymi szynami. Ale w dole był ratunek. Ciemna postać wiedziała dobrze, że wśród cienkich kolumienek kruchty, wśród zwałów potłuczonej cegły ukryte są żelazne drzwi starego przeciwlotniczego schronu prowadzącego do podziemnych odmętów nie znanych nikomu prócz kilku ludzi. Tylko tam widział ratunek i skoczył desperacko w dół, na rozdzierające kości cegły. Nie zdążył się unieść na rozedrganych, zakrwawionych ramionach, gdy wyczuł raczej, niż usłyszał spadający obok niego z kocią miękkością cień. Ostatkiem sił rzucił się między kolumny kruchty, ku żelaznemu zaworowi.

Wtedy właśnie Marta i Zenon posłyszeli straszny, rozpaczliwy krzyk, ludzkie wycie, od którego zamarły im serca. — Aaaaarrhhh!.. — chrypiało w ruinach ogromnego kościoła.

Przebiegli ku schodom portalu, Zenon stawiał już nogę na stopniu, gdy Marta szepnęła z trwogą: — Nie! Proszę cię, Zenon, nie. — W momentach dramatycznych Zenon nie był tchórzem, ale już po chwili, gdy krzyk się nie powtórzył, poczuł wielką wdzięczność dla Marty, że myśli o nim. — Jakieś porachunki władców Czerniakowa. — rzekł z uśmiechem.

Zdejmując nogę ze stopnia, strącił jakiś miękki przedmiot. Pochylił się. Była to kraciasta, wypchana gazetami oprychówka, od jakich roi się w Warszawie.

— Popatrz, nie mówiłem — rzekł do Marty, dumny z trafności swego rozumowania.

Marta wpatrywała się w czapkę rozszerzonymi z przerażenia oczyma. Wydało jej się nagle, przez ułamek sekundy, że coś zrozumiała.

2

— Kuba! Kubaaa!

Kolanko wychylił się z drzwi na korytarz, zawisł niemal na rękach.

— Kubaaa! Gdzież on jest, ten.

Na schodach rozległ się łoskot o dalekim pokrewieństwie z górską lawiną. Na końcu, korytarza ukazała się kulka czegoś, szybko rosnąca w oczach, która na kilka metrów przed Kolanka zaczęła hamować na szeroko rozstawionych nogach. Z bryłki ciała, ubrania i ruchu wyłonił się cały uśmiechnięty Kubuś.

— Jestem, panie redaktorze. O co chodzi?

Kolanko jednym ruchem wciągnął go do pokoju i zamknął drzwi. Pokój redakcji miejskiej „Expressu Wieczornego” mógłby z powodzeniem służyć za przecudną wizję klasycznego włóczęgi: takie ilości starych gazet i papierów odnaleźć można jedynie w cichych marzeniach zmęczonych trampów o łóżkach i kołdrach. Na ścianie wisiały: karykatura Kolanki, rozkład jazdy pociągów podmiejskich sprzed trzech lat, plan Saskiej Kępy i godło państwowe.

— Ty pacanie nie myty. — rzekł Kolanko z gorzkim wyrzutem.

Kubuś przybrał postawę obronną.

— Już nie będę, panie redaktorze — rzekł na wszelki wypadek, cofając się — klnę się na czystą, niewinną miłość, jaką żywię dla pana redaktora. Tylko — co się stało?

— Chłopczyku — powiedział Kolanko ze słodyczą w głosie — chłopczyku, siadaj. Popatrz, wyhodowałem cię na własnej piersi. Jako nieletnie pacholę igrałeś beztrosko w cieniu mej potężnej opieki, figlując swawolnie wśród nowinek z magazynów odzieżowych, wśród spacerków po stolicy, wśród wieści o nowych liniach tramwajowych i o nowalijkach w sklepach warzywnych. Hasałeś jak rozkoszne źrebię po rozłogach trzeciej kolumny, miejskiej kolumny naszego chwalebnego organu. I co?… Tak mi się odwdzięczasz? Takie jest twoje przywiązanie do tego, który cię wykarmił mlekiem z drzewa wiadomości dobrego i złego?

Okrągła, dwudziestodwuletnia i piegowata twarz Kubusia wyrażała ból i rozpacz. Widać było, iż jest do głębi wstrząśnięty.

— Panie redaktorze — zawołał — niech pan tak nie mówi! Nie wolno panu! Przecież wie pan, że jestem jak opoka za panem redaktorem, że może pan zawsze i ufnie wesprzeć na mnie swe znużone ciało. Że jestem dla pana gotów na wszystko, na najwyższą ofiarę, jestem gotów na. niech się dzieje, co chce!.. natychmiast skoczyć po papierosy, nawet — tu Kubuś zakrył oczy dłonią i zwiesił w strasznej męce głowę — nawet przynieść herbatę!

— Zamilcz — powiedział Kolanko, tłumiąc jawnie wzruszenie — niech przyjdę do siebie. Już dobrze. Czytałeś dzisiejsze „Życie”?

— Nie — odparł Kuba niefrasobliwie. — Nie zwykłem czytać od samego rana tych marnych świstków konkurencyjnego papieru. O tej porze czytuję wyłącznie to, co sam napisałem poprzedniego dnia. A w ogóle — w głosie Kubusia zabrzmiała wzgarda — dziwię się panu, że pan, taki inteligentny człowiek, traci czas o poranku na czytanie tej. gazety.

— Zamknij dziób! — warknął Kolanko. — Masz, czytaj.

Podał Kubusiowi świeżą płachtę porannego wydania „Życia Warszawy”. Kubuś wziął dziennik w dwa palce, z ostentacyjną odrazą, w miarę jednak czytania zakreślonej czerwonym ołówkiem wzmianki twarz mu się wydłużała, z okrągłej stała się owalna, a z owalnej pociągła, długa i bardzo zmartwiona.

— No. i co ty na to? — wziął się pod boki Kolanko, chłostając go wzrokiem pełnym szyderstwa. — As reportażu „Expressu Wieczornego”, reporter iskra, reporter widmo, człowiek, dla którego nie ma drzwi zamkniętych, dziennikarz, u którego w lewej kieszeni spodni bije puls Warszawy. Oczy i uszy stolicy. Magik prasy popołudniowej, wobec którego najtwardsi dyrektorzy domów towarowych płonią się jak zasromane dzieweczki, zwierzają się z tajemnic nowego asortymentu bielizny dla leciwych gospodyń i jedzą z ręki jak ptaszki. Jednym słowem: Kuba Wirus! I ten oto Jakub Wirus dowiaduje się o czymś takim z maleńkiej zajawy na piątej kolumnie „Życia”. He, he, he.

Śmiech ten zadźwięczał w uszach Kubusia jak dzwon pogrzebowy. Opuścił rękę z gazetą jak człowiek ugodzony śmiertelnie w samo serce, spuścił głowę i rzekł głosem nabrzmiałym cierpieniem:

— Tak. To koniec:.. Widocznie zestarzałem się. Czas mi się wycofać, oddać miejsce młodszym, pójść do administracji na wygodny fotelik z gumową poduszką i spędzić na nim resztę mych dni. Niech młodsi ruszą w święty bój o nowiny z Koszyków i po wywiady z piaskarzami, pracującymi w znoju nad regulacją Wisły. Mój kres nadszedł. Oko moje straciło blask i sokolą bystrość, moja ręka zagubiła niechybną pewność. Ha, cóż! Pozostają ciche dumania przy klubowym stoliku na ulicy Foksal i rzewne wspomnienia z dni chwały.

Nagle zerwał się jak oparzony.

— Panie redaktorze! Jak pragnę całować wiśniowe usta tej nowej brunetki z kolportażu, co nam się obu podoba — oni nie mogli otrzymać tej wiadomości z Pogotowia! Pogotowie mam obstawione jak złoto i niemożliwością jest, żeby ten. — tu Kubuś bluznął słowem straszliwie dyskredytującym omawianą osobę — nie zawiadomił mnie o czymś takim. Ja nie wiem, ale. niech ja będę ostatni śmieciarz, a nie Wirus, jeśli w przeciągu dwóch godzin pan redaktor nie będzie miał.

— Spokojnie, smarkaczu — Kolanko przybrał ton mentorski — widzisz przecież, że nie jest podane ani kiedy, ani kto udzielił pomocy temu facetowi. Nie pisze, czy zabrano go do szpitala, czy milicja prowadzi dochodzenie. Nic prócz tego, że znaleziono takiego pobitego w ruinach kościoła przy ulicy Łazienkowskiej. I tyle. Chyba będziesz musiał udać się do kolegów z „Życia Warszawy”, jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć.

— Co? Tam? Nigdy! — zawołał Kubuś dramatycznie. — Moja noga tam nie stąpnie po kraniec dni moich, u tych. pszczelarzy! Chyba że będą mieli dla mnie jakieś pieniądze. — dodał ciszej, na stronie, po czym znów wzniósł głos do poprzedniego rejestru: — A pan, panie redaktorze, zbyt szybko i zbyt wcześnie stracił wiarę we mnie.

To rzekłszy — znikł jak wyssany z pokoju przez niewidzialny elektroluks. „Dlaczego pszczelarze? — zdziwił się Kolanko. — To pozostanie na zawsze tajemnicą barwności stylu Kubusia Wirusa. Ale jakaś trafność w tym jest. — uśmiechnął się do siebie. Nawet nie zdążyłem mu dać tego Kischa” — pomyślał, wyjmując z szuflady świeżo kupioną książkę. Jeśli bowiem trzydziestoczteroletnie serce redaktora Edwina Kolanki biło dla kogoś na obecnym etapie jego życia, tym kimś był tylko Kubuś Wirus.

Kiedy siedem lat temu zjawił się w redakcji piętnastoletni chłopak o zsiniałych z zimna wargach, w niezdarnym ubraniu zszytym z amerykańskich koców wojskowych, Kolanko od razu nim się zainteresował. Dziwiło go samego to zainteresowanie; przewalały się natenczas nad Warszawą pierwsze zimy odbudowy, pełne udręk zdruzgotanego przez wojnę miasta. Przez te zimy Warszawa przebijała się jak przez morderczy ogień wielkiej bitwy o życie: w szlamie, w błocie, w gruzach, w nie opalanych norach zamiast mieszkań, w których obite dyktą okna symbolizowały dom. Uczucia twardniały, dzieci śpiące w bramach zrujnowanych kamienic lub w błotnistym śniegu ulicy nie czyniły na nikim wrażenia. Kolanko należał raczej do ludzi mocnych, to znaczy odpornych, to znaczy, częstokroć, niezbyt wrażliwych. A przecież od samego początku dojrzał w oczach Kubusia coś, co wznieciło w nim ciepłą litość. Kubuś był sierotą, rodziców stracił w czasie wojny. Miał jakieś ciotki czy stryjów na Ziemiach Zachodnich, ale rodzina stanowiła dla Kubusia rzecz drugorzędną. Rzeczą pierwszorzędną była Warszawa. Jakie instynkty i umiłowania decydowały o tym w duszy piętnastoletniego chłopca, tego trudno jest dojść, Kubuś orzekł, że tu jest jego miejsce, jego serce, jego przyszłość. I został. Zaczepił się o redakcję nowo powstałego „Expressu Wieczornego”, biegał na posyłki; do kliszami, do drukarni, po odbitki szczotkowe, po papierosy, po bułki, po piwo. Z czasem stał się niezbędnym, lubili go wszyscy za to, że nie sprawiał nikomu kłopotu, był sprytny, obrotny, dowcipny, uczynny, bardzo warszawski, gazeciarski, dziecko „Expressu”. Nigdy nie naprzykrzał się, nigdy od nikogo niczego nie potrzebował, zawsze był gotów do uprzejmości i przysług, co najważniejsze: nikogo nie obarczał troską o siebie i nikt sobie głowy nie zaprzątał tym, czy Kubuś śpi i gdzie Kubuś śpi, czy Kubuś je i co Kubuś je. Taka krzepka samodzielność budzi powszechną sympatię.” Ale to wszystko. W walczącej o swój dzień następny Warszawie ludzie byli niebywale zajęci; obdarzali chętnie sympatią, w wypadkach nagłych — doraźną pomocą. Na ciepłą, podtrzymującą, troskliwą przyjaźń, taką właśnie, jaka Kubusiowi była potrzebna, nikt nie miał czasu. Nikt z wyjątkiem Kolanki. Za to Kolanko miał opory. Kolanko był trochę sceptykiem, trochę mantyką, trochę egoistą i trochę cwaniakiem — taki charakter, wytrzęsiony mocno w ostatniej wojnie, nie stanowi żyznej gleby, na której zakwita zazwyczaj opiekuńcza przyjaźń dla kilkunastoletniego chłopca. Skończyłoby się tedy na niewyraźnych sympatiach i przychylnościach, gdyby nie Kubuś. Bowiem na zasadzie trudno wytłumaczalnych rewanżów Kubuś pokocHal Kolankę. Nie miał początkowo po temu żadnych specjalnych powodów: to inni redaktorzy przynosili mu ciepłe skarpetki, puszki konserw z gulaszem wieprzowym, obdarowywali go biletami do kin i na mecze. Natomiast Kolanko z nim rozmawiał. Każdą wolną chwilę Kuba spędzał przy biurku Kolanki, wślizgiwał się do pokoju, w którym pracował Kolanko, czyhając łapczywie na momenty, gdy rozjazgotany telefonami i łoskotem maszyn do pisania pokój pustoszał i cichł. I znów trudno powiedzieć, by rozmowy te były dla Kolanki filantropią: nic z tych rzeczy — rozmowy te pasjonowały Kolankę, wiecznie chciwego kolorów życia reportera, dziennikarza do szpiku kości, kochającego zachłannie atmosferę, styl i barwę przeżywanej chwili, nastrojów miasta, języka warszawskiej ulicy. Któż mógł lepiej opowiadać mu o bazarach i placach, o ogródkach i plażach, o piekarniach i sklepikach, o tramwajach i knajpach niż Kuba Wirus, piętnastoletni człowiek, dla którego życie na bruku dźwigającego się z gruzów i nędzy miasta nie miało tajemnic? Zaś Kuba czuł wyśmienicie, że to, co mówi, to, co opowiada z takim wkładem sił w trafność formułowania, zostaje zrozumiane i docenione, że ten, który słucha, słucha nie z uprzejmości, lecz z palącego, chciwego zainteresowania nim. Kubą, że jeden jedyny człowiek na świecie potrafi w pełni go zrozumieć i sprawiedliwie ocenić nieuchwytną głębię, mądrość, dosadność, atrakcyjność, cały gorzki, rynsztokowy, knajacki urok i ostry jak brzytwa humor jego warszawskiej, ulicznej gadki. Tym człowiekiem był Kolanko i Kubuś kocHal go za to. Zaś kiedyś w czasie tych nie kończących się rozmów, patrząc w płonące policzki i ruchliwe, piwne oczy Kubusia, Kolanko dostrzegł w oczach tych coś więcej niż zabawną, bystrą kozakerię i łobuzerski spryt: spod grubej warstwy ukutego w żarze doświadczeń przekonania o nikczemności i nędzy świata wyzierał jasny, młodzieńczy optymizm, gdzieś na dnie tych oczu nieśmiało połyskiwały ukryte złoża uczciwości i lojalności. Tego samego dnia Kolanko wszedł do księgarni i kupił parę książek: był wśród nich Prus i Jack London, Żeromski i Dickens. Dalej wypadki potoczyły się rewelacyjnie, choć bez zbytniej reklamy. Nikt w redakcji nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, kiedy Kubuś zdał maturę i zaczął pracować w dziale miejskim jako reporter. Nikt prócz Kolanki. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować w tym, co się stało, Kubuś zaczął rosnąć w sławę. Niespożyta energia, dynamika i zapał, sprzęgnięte z celnością obserwacji i dowcipu, talent dostrzegania sensacji w fakcie pojawienia się w sprzedaży nowego typu margaryny i przedziwna umiejętność zawarcia całego poematu o tym zjawisku w dwuszpaltowej notce na trzydzieści wierszy — takie zalety wznosiły Kubusia błyskawicznie w górę. Już niebawem zaczęto o nim mówić jako o asie działu miejskiego, wraz z rosnącą wielkomiejskością odbudowywanej Warszawy rósł Kuba jako gwiazda wielkomiejskiego reportażu. Zaczął nosić dobre marynarki, bajecznie kolorowe muszki u kołnierzyka koszuli i bywać w Klubie Dziennikarzy, gdzie pokazywano go nawet palcami od stolików, mówiąc: — To ten Wirus z „Expressu”. — Wtedy też nastąpił pierwszy wielki konflikt pomiędzy nim a redakcją, której kolegium uważało się za rodzaj kolektywnej macierzy Kubusia. Postanowiono mianowicie, że zostanie on zapisany na wyższe studia dziennikarskie, i wtedy Kuba powiedział twardo: — Nie! — Po czym wyjaśnił swe stanowisko, mówiąc obrazowo i chaotycznie, że redakcja jest dlań tym, czym czysta woda dla ryby, która dotąd zmuszona była pływać w bajorze, że w gazecie znalazł swe najistotniejsze powołanie, że gazeta daje mu życie i naukę zarazem, codzienne doskonalenie się w tym, co on, Kuba Wirus, uważa za najcenniejsze i najważniejsze, i najbardziej ukochane, że on jest dziennikarzem z najgłębszych fibrów duszy, że był już chyba dziennikarzem w łonie matki, a w każdym razie na pewno dziennikarzem pozostanie aż do ostatniego oddechu, że wreszcie — tu Kubuś wrócił do swych ichtiologicznych metafor — oni, to znaczy ci z kolegium, chcą wrzucić jego, rybę rzeczną, do oceanu nauk ekonomiczno — socjalnych, na co on. Kubuś, typowa ryba jeziorowo-miejska, nie ma ani ochoty, ani odporności, przynajmniej na razie, i że trzeba czekać, aż jemu samemu przyjdzie na to ochota, aby się pogłębić i zapragnąć pisania krytyk z „Zachęty” czy Muzeum Narodowego w miejsce nowinek z rzeźni miejskiej. Na koniec w oku Kubusia błysło coś na kształt łzy, kiedy mówił, że oni mogą go zmusić do opuszczenia redakcji, ale nie zmuszą go do decyzji sprzecznej z jego najdokładniej przemyślanymi planami życiowymi, po czym dodał, przybierając postawę człowieka świadomego swej wartości, że jakkolwiek myśl ta sprawia mu nieznośny ból, to jednak sądzi, iż znajdą się w Warszawie redakcje, rade go natychmiast zatrudnić. Tak heroiczna postawa w walce o prawo do stanowienia o swym losie oraz ładunek wzruszenia w słowach Kubusia nie mogły nie wpłynąć na stanowisko kolegium, co uwidoczniło się w ogólnym rozczuleniu. Wychodząc z tego zebrania, gdy znaleźli się sami. Kubuś rzekł do Kolanki: — Moim celem jest zostać takim samym dziennikarzem jak pan. — Wtedy Kolanko po raz pierwszy w życiu poczuł się, jakby miał syna. Zrozumiał, że od lat jest przy nim ktoś, komu będzie mógł coś zostawić, przekazać, który po nim poniesie coś dalej, w przyszłość.

Mijając „Polonię” Kolanko pchnął lekko Kubusia w drzwi. Wypili trzy ćwiartki wódki, po czym długo siedzieli milcząc, zaś w milczeniu tym było mnóstwo wzajemnych uczuć i kupa zadowolenia. Pierwszy raz pili razem alkohol. Ta chwila wymagała bowiem wielkiej dojrzałości i głębokiego, obopólnego zrozumienia.


O, redakcje warszawskie! Ile w was czaru i odrębności od innych redakcji świata! Na dobrą sprawę — wszystkie redakcje, od Melbourne do Archangielska i od Valparaiso do Rangoonu, wyglądają jednakowo: wszędzie jest bałagan i sekretarz redakcji, zbrojny w nożyce i klej. Ale bałagan redakcyjny ma wszędzie i zawsze własną, wewnętrzną logikę, własny ukryty sens i ład, regulujący pozorną Hałaśliwość i niby chaotyczną bieganinę. Inny bałagan panuje w zacisznych, obszernych redakcjach skandynawskich, inny w ciasnych, rozdygotanych redakcjach włoskich, inny w ciemnych, pokrytych nigdy nie ścieranym kurzem redakcjach angielskich, a inny w warszawskich. Zaś mimo nieustającego bałaganu codziennie o oznaczonej porze ukazuje się gazeta i w tym zjawisku należy szukać wyjaśnienia, dlaczego bałagan redakcyjny jest zawsze bałaganem pozornym. Istnieje wiele rzeczy, różniących między sobą redakcje, są to: poglądy i zainteresowania, styl pracy i format drukowanej gazety, potencjał talentów i chwyty reklamowe oraz mnóstwo innych spraw. Natomiast jedna jedyna rzecz łączy wszystkie redakcje od Nowej Zelandii do Karelii i od Lizbony do Władywostoku: jest nią kult dziennikarskiej drapieżności polegającej na tym, aby wiedzieć najlepiej. Tylko te redakcje żyją, w których czai się po kątach, wśród stert makulatury, koszów do śmieci, biurek, maszyn do pisania, telefonów, dziennikarska drapieżność. W oczach, gestach i słowach krzyczących i piszących w nich ludzi musi wyraźnie błyszczeć wieczna, nieugaszona żądza, palące pragnienie, aby nigdy nie dać się niczym zaskoczyć, natomiast stale, zawsze, nieustannie i wszędzie zaskakiwać, olśniewać, oszałamiać innych. Powie ktoś: — Ależ to efekciarstwo — i będzie miał słuszność. Tak, to wielkie, wspaniałe efekciarstwo, które stworzyło współczesną prasę i jej potęgę. O reszcie decyduje stosunek do gazety. Paryżanin skłonny jest posądzać swą prasę o wszelkie bezeceństwa, ale się jej boi, londyńczyk drwi ze swej prasy, lecz jej wierzy, berlińczyk niezbyt dowierza swej prasie, ale się jej słucha, warszawiak kpi ze swej prasy niemiłosiernie, ale się z nią liczy. Dlatego też w rzadko której metropolii prasa może uczynić tyle złego lub dobrego, tak wiele stworzyć lub tak doszczętnie zniszczyć, jak w Warszawie. Dlatego codzienna liturgia kultu tego, aby wiedzieć najlepiej, stanowi w warszawskich redakcjach tak wiele. Są one bezlitosne, te redakcje, dla tych, którzy nie wiedzą najlepiej, zaś ci, których nie można niczym zaskoczyć, którzy wiedzą wszystko bez pudła, chociażby tylko w pierwszej sekundzie rozmowy, ci stanowią o obliczu tych redakcji. Do takich należał właśnie Edwin Kolanko. Geniusz jest rzeczą bezwzględną: można być genialnym portierem hotelowym czy sprzedawcą tekstyliów, o geniuszu decyduje, jak się daną rzecz robi, a nie co się robi, i dlatego nie będzie w tym żadnego nadużycia, gdy stwierdzimy, że Kolanko był dziennikarzem genialnym. Jak to się działo, że wiedział on zawsze tego samego dnia, gdy zadecydowana została jakaś zmiana w rządzie lub budowa nowego, gigantycznego osiedla mieszkaniowego, gdy odkryte zostały nowe, sensacyjne wykopaliska, dokonany nowy polski wynalazek albo postanowiony nowy rozwód, o którym głucho jeszcze było przy stolikach warszawskiej bohemy w „Lajkoniku” — to pozostanie na zawsze jego tajemnicą, Jak robił, że najbardziej rewelacyjną i skomplikowaną historię kryminalną potrafił zawrzeć w czterdziestu wierszach jednej szpalty, w której oprócz wyczerpujących informacji były jeszcze barwność i dowcip — tego nikt nie potrafił dojść. Dość na tym, że wszyscy wiedzieli na pewno, iż Edwin Kolanko to wielki dziennikarz, chociaż nie potrafili wytłumaczyć, na czym ta ich pewność polega. Tymczasem wytłumaczenie było samo w sobie dość proste: Edwin Kolanko był dziennikarzem absolutnym, kwintesencją gazeciarskiej drapieżności, wszystko w nim służyło dziennikarstwu, wszystko w nim mówiło o dziennikarstwie. Na przykład zwykłe burberry w kolorze khaki, miękki wełniany szalik i brązowy kapelusz, które na każdym innym człowieku wyglądają jak normalny płaszcz, szal i kapelusz, nabierały na Kolance w jakiś magiczny sposób cech wyrazistego uniformu. Widząc je, każdy mówił bez wahania: — Ten facet jest dziennikarzem. Ubrany jest jak najtypowszy dziennikarz.


Kolanko szedł niezbyt czystym korytarzem, otwierał drzwi różnych pokojów, rzucał w nie uśmiechnięte: — Dzień dobry. Jak się masz? — i natychmiast zamykał je za sobą. Wolał nie ryzykować zasadniczych wymian poglądów z redaktorami mutacji prowincjonalnych, recenzentką teatralną lub kierowniczką działu sierocińców. Wszedł do sekretariatu, w którym panował straszny krzyk, stanowiący w istocie przyjacielską rozmowę o wyścigach konnych pomiędzy dwoma wysokimi reporterami sportowymi a specjalistą od porad prawnych. Obok, rozwalony na bujającym fotelu, znany felietonista śpiewał z uczuciem modną piosenkę o melancholijnej doli starego konia, który musi ustąpić miejsca samochodom na drodze. Pośrodku tej nawałnicy dźwięków przy dużym biurku, pokrytym pedantycznie ułożoną korespondencją, zaproszeniami, terminarzami, siedziała z godnością starsza pani, ślicznie uczesana, uderzająco schludna, o śladach dużej urody na twarzy. Wchodzącego Kolankę pozdrowiła promiennym uśmiechem, po czym spokojnie przypudrowała nos. — Skąd się tu wziął ten fotel babuni? — spytał Kolanko wskazując na siedzenie rozbujanego felietonisty. — To jest pierwsza nagroda w nowym konkursie pod nazwą: „Walczymy z bezsennością!”, panie redaktorze. Stefan powiedział, że trzeba znaleźć piękny symbol tej walki, wobec tego nabyliśmy ten fotel w drodze kupna. — Czy jest Stefan? — spytał Kolanko. — Jest — odparła pani. Kolanko bez pukania otworzył drzwi z napisem „Redaktor Naczelny” i wszedł do pokoju.

Pokój był urządzony brzydko, przy pomocy tanich imitacji drogich mebli. W oszklonej bibliotece leżały bezładnie i nieporządnie jakieś broszury. Przy oknie stał niski człowiek, trzymając ręce w kieszeniach marynarki. Patrzył w okno, na zawalone belami gazetowego papieru długie podwórko. Z dołu dochodziło dudnienie maszyn drukarskich. Człowiek przy oknie odwrócił się i rzekł:

— Jak się masz? Siadaj.

Był młody” miał twarz pociągającą i bystre, ciemnoniebieskie oczy. W jego okrągławej postaci uwidoczniały się skłonności do tycia. Uśmiechnął się i uśmiech ten podkreślił jeszcze jego rzeczywistą młodość.

Kolanko usiadł w fotelu, przerzucając nogi przez skórzane oparcie. Redaktor naczelny rzekł:

— Imponujące. Na medal, doprawdy. Masz dar nieustannego wprowadzania mnie w podziw. I to od szesnastu lat. Za każdym razem z innego powodu. Takich skarpetek jeszcze nie widziałem.

— Podobają ci się? — rzekł Kolanko bez wesołości. — Bardzo się cieszę.

— Podobają się to może niewłaściwe słowo. Ale są doprawdy imponujące — uśmiech naczelnego redaktora był samą ironią, lecz tak dobrotliwą i pobłażliwą, że zniewalającą do rewanżu. Kolanko uśmiechnął się.

— Słuchaj, Stefan — rzekł — masz chwilę czasu?

— Dla ciebie zawsze. Od szesnastu lat mogę cię słuchać o każdej porze dnia i nocy.

— Dobrze, że zaznaczasz te szesnaście lat. To, co ci powiem, dotyczy spraw dawnych, może jeszcze starszych.

— Ciekawe — rzekł redaktor naczelny, siadając za biurkiem i wysypując papierosy na szklany blat. — Bierz. I słucham cię.

— Jesteś ode mnie o rok młodszy, a więc obecnie jesteśmy już w równym wieku, nie? Stefanku, natęż pamięć i powiedz mi — Kolanko zapalił wolno i z namysłem papierosa — czy pamiętasz taki niemy film z Douglasem Fairbanksem pod tytułem: „Znak Zorro”?

— Pamiętam — rzekł szybko i z zapałem redaktor naczelny. — Szedł w kinie „Czary”, na Żelaznej czy na Chłodnej, już nie pamiętam, gdzie było kino „Czary”. Człowieku, co za czasy! Taka mała, brudna, zapluta salka, zaduch i „dalszy ciąg za chwilę” co parę minut, w najbardziej interesujących momentach, i deszcz na płótnie, na starej, zużytej taśmie, i Douglas Fairbanks, ucieleśnione marzenie z wąsikiem, złoty sen dziesięcioletnich chłopców, „Czarny Pirat” i „Robin Hood”.

— Ja to widziałem w kinie „Bajka”. Też gdzieś na Chłodnej czy na Żelaznej. Taka sama smrodliwa salka, brudne schody i krzesła. Te kina, wiesz, drugorzędne i czwartorzędne, to były uniwersytety naszego pokolenia w wielkich miastach. Chłonęliśmy z ekranu wiedzę o życiu i ideały, przykazania, etykę i gestykulację. Kształtowaliśmy naszą dziesięcioletnią moralność na herosach niemego filmu. Douglas Fairbanks i Eddie Polo, Harry Piel i Tom Mix wyznaczali nasze poznanie świata i nasze zasady w tym samym stopniu, w jakim d’Artagnan, Winnetou, Old Shatterhand i pan Wołodyjowski kształtowali naszych ojców.

Redaktor naczelny zamyślił się.

— Wiesz, coś w tym jest — powiedział. — Film kowbojski i sensacyjny z początków lat dwudziestych był sztuką wysoce moralną.

— Cieszę się, że to rozumiesz. Zwyciężał zawsze, po fantastycznej galopadzie i nieludzkiej bijatyce, dobry szeryf, stróż prawa, przedstawiciel i stronnik ładu i dobra. I my, tam na salce kina „Forum” czy „Uciecha”, wielbiliśmy siłę, zręczność i prawość szeryfa, a nienawidziliśmy, aż do wrzasku, podłych złodziei bydła, ohydnych koniokradów i szatańskich morderców.

— Te czarno-białe klisze psychiczne były prymitywne, lecz zdrowe. Natomiast.

— To nie należy do dzisiejszej pogadanki — Kolanko uśmiechnął się ciepło, jak zawsze, gdy rozprawiał o sprawach pasjonujących — to byłoby już o rozwoju filmu i literatury sensacyjnej w latach trzydziestych. Na razie powiedz, czy pamiętasz film „Znak Zorro”, z wielkim Douglasem, czarującym akrobatą?

— Piąte przez dziesiąte. Jakieś nocne pojedynki, sztylety, szpady. Douglas Fairbanks unoszący się na rozkołysanym ogromnym żyrandolu w jakimś zamku, nad chmarą swych prześladowców i rażący bezlitośnie wstrętnych wrogów, kładący pokotem całe ich szeregi jednym błyskiem swego niezwyciężonego oręża.

— Pamiętasz. — Kolanko wstał. Gdy zapalał się do czegoś, potrafił mówić niezwykle sugestywnie, urzekał rozmówców. — Zorro wszędzie był, Zorro wiedział wszystko, Zorro był zawsze silniejszy, zręczniejszy, mądrzejszy i odważniejszy od swych wrogów. Zorro był przede wszystkim niepokonany, zawsze zwycięski. Na myśl nam nie przyszło, by wtedy spytać, jak to się wszystko dzieje? Ta naiwna idealizacja ludzkich możliwości była dla nas nie tylko czymś oczywistym i wiarogodnym, ale stanowiła także wspaniałą pożywkę naszych marzeń, wierzeń i ukochań. A przecież jako dziesięcioletni zabijacy, postrachy wielkomiejskich podwórek, nie byliśmy już głupi, zaczynaliśmy naszą wiedzę o tym, czego na świecie można dokonać, a czego — nie. Mimo to drżeliśmy przez dwugodzinne spektakle o życie Zorra i szaleliśmy z radości, gdy zwyciężał. Nie pytaliśmy nigdy, dlaczego Zorro był zawsze w miejscu najbardziej nieoczekiwanym, skąd się tam wziął i w jaki sposób wydostał się z knebla, łańcuchów, kajdan i zamurowanego na amen lochu, w którym zostawiliśmy go w poprzedniej scenie. Niepotrzebne nam były rzeczowe wyjaśnienia w sprawie pogromu i rzezi, jakiej nie uzbrojony Zorro dokonał przed chwilą na tłumie uzbrojonych po zęby, olbrzymich drabów. Pragnęliśmy namiętnie tych nieprawdopodobieństw, modliliśmy się o nie w głębi łomoczących, chłopięcych serc.

— Mój chłopcze. — powiedział redaktor naczelny ze zrozumieniem. — Cieszę się z twej romantycznej, chłopięcej świeżości. Nie sądziłem, że jeszcze tyle jej zachowałeś. Nie pojmuję tylko, skąd i w związku z czym naszły cię te wspomnienia?

— Szanowny panie redaktorze — Kolanko pochylił się nad biurkiem na szeroko rozstawionych rękach — mam niewątpliwy zaszczyt oznajmić panu, że Zorro pojawił się w Warszawie. Jeśli nie we własnej osobie, to w każdym razie w osobie kogoś, kto bez cienia wątpliwości jest jego synem, wnukiem lub jakimś polskim powinowatym.

— W Warszawie?… — uśmiechnął się redaktor naczelny, lecz był to uśmiech skłopotany, pokrywający wytężony namysł — w Warszawie? Teraz? W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku? Pod koniec ostrej zimy? Wśród przepełnionych tramwajów? Wśród trosk o zwiększenie powierzchni mieszkalnej i o podniesienie produkcji artykułów konsumpcyjnych?…

— Tak — powiedział z naciskiem Kolanko — wszystko się zgadza. Teraz. W Warszawie.

— Mam! — wykrzyknął redaktor naczelny, podrywając się z fotela i uderzając się w czoło. — Mam! Nie mów nic.

— Masz. Chyba masz. — jasne oczy Kolanki zalśniły podnieceniem, jak zawsze wobec błysku zrozumienia i bystrości, tych najhartowniejszych broni prawdziwego dziennikarza.

— Wiem — redaktor naczelny mówił dobitnie i sucho. — Chuligaństwo. Wrzód społeczny. Trudne zagadnienie socjalne naszych czasów. Jeszcze nie zbrodnia, a już występek.

— Ciepło. Gorąco. — uśmiechnął się Kolanko. — No więc? Próbuj dalej.

— Pasjonujące. Może być pasjonujące, tylko czekaj. Ten twój warszawski Zorro, o ile istnieje.

Na biurku zadzwonił telefon. Redaktor naczelny podniósł słuchawkę. — Tak — powiedział, po czym po chwili: — Niech tu przyjdzie. Natomiast, proszę pani, na razie nie ma mnie dla nikogo. Jestem śmiertelnie zajęty. — Odłożył słuchawkę i rzekł do Kolanki: — To Kuba. Ma do ciebie jakiś pilny interes.

Wszedł Kuba. Spod rozpiętej w pośpiechu brezentowej kurtki na futerku wyglądała przekrzywiona, rezedowo-oliwkowa muszka. Twarz miał zgrzaną, znać na niej było maskowane napięcie. Wziął bez pytania papierosa z rozsypanych na biurku i zapalił. Kolanko spojrzał nań pytająco.

— No i co? — powiedział, nie wytrzymując efektownego milczenia Kuby.

— Nic takiego — rzekł Kubuś już zupełnie sztucznie i zaciągnął się papierosem — nic takiego. Tylko że rozmawiałem z tym facetem.

Kolanko chciał gwizdnąć z podziwu, ale się w porę pohamował. Uważał za wysoce niepedagogiczne okazywać Kubusiowi uznanie w formie zdumienia.

— Z jakim facetem? — zapytał redaktor naczelny.

— Zaraz — rzekł Kolanko — opowiadaj wszystko dokładnie. Kubuś usiadł na biurku.

— Facet mieszka na Fabrycznej — rzekł z wystudiowaną nonszalancją. — Kamieniczka, mówię wam, plakatowa. Powiśle i jego romantyka, przewodnik krajoznawczy, strona taka i taka. Wewnątrz całkiem przyzwoicie, można żyć, o ile nie ma się takich przesadnych wymagań, jak umywalka czy wieszak. Facet pękaty, niewysoki, krępy, nabity w sobie, wie pan, jeden z tych niedużych kilkunastoletnich byków, naładowanych dynamitem. Nazywa się Jan Stryć. Dużo mnie kosztowało. talentu, zanim zaczął opowiadać. Ci pszczelarze!.. — Kubuś ożywił się gwałtownie — nic nie potrafią, nic a nic. Wie pan, jak to było? Facet sam mi opowiadał. Ktoś go gonił, prześladował, wreszcie skatował do nieprzytomności na dole, pod dolną kruchtą tego zrujnowanego kościoła na Łazienkowskiej. Natomiast nazajutrz rano znaleziono go, równiutko ułożonego, na stopniach świątyni. Kto go załatwił na dole, a potem wyniósł dwa piętra w górę po akrobatycznych ruinach i złożył pieczołowicie na ulicy — tego nie wie. Mało — boi się o tym mówić. Jego twarz, cała w strupach, sińcach, plastrach, niebieskosina, kurczy się na samo wspomnienie tego zajścia. Ściskało mnie w dołku, gdy patrzałem na tę maskę, były na niej jeszcze widoczne ślady obcasów, mimo że upłynął już ponad tydzień. Jego ruchy, wie pan, ta cała apaszowsko — knajacka gestykulacja gaśnie w oczach na wspomnienie tamtych chwil i facet staje się naraz podobny do wychowanka dobroczynnej ochronki w szarym fartuszku. Wreszcie, na zakończenie, powiedział mi: „Przyjacielu, imię moje miało do niedawna mocne znaczenie tu, na bliskim Czerniakowie. Dźwięczały w nim noże i szkło butelek z czerwoną kartką, napaści i rabunki, krwawe nocne rozprawy i głuche odgłosy rozbijanych kamieniami czaszek. I inne jeszcze sprawy, o których pragnę zapomnieć. Ja i moi chłopcy byliśmy w stanie rozpędzić na cztery wiatry lokalne zawody zapaśnicze i obezwładnić jednego z najpotężniejszych w Warszawie atletów, tak że był zdany na naszą łaskę i niełaskę. Nie wiedziałem, co to strach. To wszystko skończyło się teraz bezpowrotnie. Już nigdy nie wyjdę ciemną nocą w rozłogi czerniakowskiego portu, na szlak ulic Mącznej i Zagórnej, pod drewniane, źle oświetlone płoty. Przedwczoraj przyjąłem pracę w warsztacie wikliniarskim i mam cichą nadzieję spędzić najbliższe parę lat na małym krzesełku, wyplatając kobiałki. Pytasz, co później?… Kto wie, może uda mi się wstąpić na kursa stenografii, lecz są to plany dalekie i śmiałe, wymagające energii, której mi zbrakło. Nie pożądam już niczego prócz spokoju. Przyjacielu, posłuchaj, powiem ci coś, co zdobyłem jako najcenniejszą prawdę mego młodego życia: pamiętaj — nie ma silnych! Każdy znajdzie w końcu lepszego od siebie. Ja znalazłem i wysiadam. Mam dosyć.”

Zapanowało przez chwilę milczenie. Wszyscy palili pożądliwie, kłęby dymu unosiły się nad biurkiem.

— Ubarwiłeś trochę tę wypowiedź — rzeki Kolanko. — Wątpię, czy Jan Stryć tak właśnie mówił.

— Trochę — przyznał Kubuś zgodnie — ale jej sens oddałem ściśle i wiernie. Nowa — dewiza życiowa Jana Strycia: „nie ma silnych!” pochodzi wprost od niego.

„Skąd on to wszystko wydostał? — gryzł się w duchu Kolanko. — Skąd on to wie, ten smarkul, jak on to zdobył?” Ale żadna siła pod słońcem nie zmusiłaby go do zadania Kubusiowi tych pytań.

— Słuchajcie, chłopcy, brakuje mi tylko jednego ogniwa — rzekł redaktor naczelny.

— Masz, czytaj. — Kolanko podał mu numer „Życia Warszawy” z zakreśloną czerwonym ołówkiem wzmianką. Redaktor naczelny ogarnął notkę jednym spojrzeniem, przygryzł lekko dolną wargę i powiedział:

— Rozumiem. W porządku. Słuchaj, Kuba, zostaw nas samych. Wiesz. takie sprawy z zakresu życia uczuciowego twego pryncypała, mistrza, wychowawcy i ideału — redaktora Kolanki, o których prawdziwy mężczyzna rozmawia tylko w cztery oczy. W sześć jest już trudniej.

Kubuś wziął pięć papierosów i wyszedł. Redaktor naczelny podszedł do okna, włożył ręce w kieszenie i zapatrzył się na podwórze.

— Nie mów nic — powiedział cicho, nie odwracając się do Kolanki — wiem, co chcesz powiedzieć.

— Nie wszystko — odparł Kolanko, bawiąc się ołówkiem. — Muszę ci jeszcze zająć trochę czasu opowiadaniem o ostatniej pasji pewnego młodego lekarza, nazwiskiem doktor Witold Halski. Otóż doktor Halski spędza ostatnio bezsenne noce, łamiąc sobie głowę nad następującą zagadką.

Gdy skończył, redaktor naczelny odwrócił się z powrotem od okna.

— Teraz wiem wszystko — rzekł powoli. — Nawet to, co cię rozsadza, od czego wprost pękasz. No, powiedz wreszcie, wyrzuć z siebie, złap mnie za klapy, wytrząśnij ze mnie odpowiedź, krzycz! Przecież znam cię szesnaście lat i wiem, że nic na świecie nie jest w tej chwili dla ciebie ważne, że nic nie istnieje, prócz jednego jedynego, zasadniczego pytania: kiedy my się włączymy do partii? My — to znaczy „Express Wieczorny”!

Kolanko uśmiechnął się. I milczał. Widać było, jak bardzo jest zadowolony. „Złapało go! — pomyślał nie bez złośliwej uciechy. — Już teraz nie będzie miał spokoju, tak jak ja. Już go trzyma. Biedny Stefan”.

Redaktor naczelny chodził wolnym krokiem po dywanie, dymiąc jak komin. Mimochodem sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte. Potem, od niechcenia — czy słuchawka leży prawidłowo na widełkach telefonu. Wreszcie zatrzymał się przed Kolanka, który spojrzał nań z uwagą. Wiedział, że za chwilę usłyszy coś ważnego.

— Posłuchaj — rzekł redaktor naczelny — to, co ci mówię, przeznaczone jest wyłącznie dla ciebie. Przedwczoraj mianowany został specjalny pełnomocnik do walki z chuligaństwem na terenie Warszawy. Jest to wiadomość ściśle poufna, sam fakt stworzenia takiego stanowiska nie został podany do wiadomości publicznej, co wskazuje na to, w jak ważkiej i skomplikowanej problematyce obraca się sprawa chuligaństwa. Pełnomocnik wyposażony został w daleko idące uprawnienia.

Oczy Kolanki były samą uwagą.

— Jest to młody, podobno bardzo zdolny oficer z Komendy Głównej MO — kontynuował redaktor naczelny. — Mówi się o nim jako o wschodzącej gwieździe w swym zawodzie.

Chwilę milczeli. Po czym Kolanko rzekł:

— Czy mógłbyś mi powiedzieć jego nazwisko?

„Szesnaście lat. — pomyślał szybko redaktor naczelny — szesnaście lat. Kochany chłopak, tylko trochę zanadto lubi wódkę. Ale cóż?”

— Owszem — rzekł po niedostrzegalnym momencie wahania. — Owszem. Nazywa się porucznik MicHal Dziarski.

— Dziękuję — rzekł Kolanko, niedostrzegalnie oddychając z ulgą. Był wściekły na siebie, że zadał to pytanie. „Wspaniały facet, ten Stefan. — pomyślał z wdzięcznością. — Co by to było, gdyby nie mógł albo nie zechciał odpowiedzieć. Straszliwa sytuacja.” Po czym dodał:

— A o tym, kiedy my zaczniemy tasować karty, nie myśl na razie. My — to znaczy „Express Wieczorny”. Daj im zagrać kilka pul singla, a potem otworzymy raz w ciemno i zdublujemy na widno. Dobra? Tym bardziej iż należy się liczyć z tym, że porucznik Dziarski usiądzie już niebawem na czwartej ręce. No, tymczasem.

Otworzył drzwi. W sekretariacie przyjął go skłębiony tłum czekających i wrogie okrzyki: — Jak można tak długo! — miotał się komentator polityczno — ekonomiczny. — My mamy naprawdę, rzeczywiście ważne sprawy! — pieniła się ze złości pani redaktor kulturalny w typie odwiecznej sawantki i sufrażystki. W drzwiach stał uśmiechnięty redaktor naczelny. — Proszę. Proszę bardzo. — powtarzał.


W redakcji miejskiej Kuba leżał na stole, jadł bułkę z kiełbasą i wertował szybko bieżącą prasę codzienną i tygodniową. Kolanko stanął przy biurku, przekładając machinalnie anonse, zaproszenia, komunikaty.

— Kubuś — powiedział — na miasto! Załatwisz dziś dyrekcję barów mlecznych, krótki wywiad z konserwatorem baszt staromiejskich, nowiny z przemysłu terenowego, otwarcie muzeum filatelistycznego, zakłady wyrobu termoforów, zaopatrzenie sklepów WSS w drożdże. Pięknie zrobiłeś dziś tego Strycia, nie ma co. Ale to jeszcze nieaktualne. — Kolanko chwalił, nie patrząc na Kubusia.

— Nie mam żalu do nikogo — rzekł Kubuś pogodnie. — To była sprawa honoru.

Wyjął z szuflady butelkę taniej wody lawendowej i przetarł ręce. Włożył kurtkę, nastawił kołnierz, poprawił muszkę.

— Kubusiu — odezwał się miękko Kolanko, siadając na biurku. — Posłuchaj: jesteśmy jak cierpliwi ogrodnicy, grzebiący w zachwaszczonym ogrodzie. Musimy mieć czujne oczy i czułe ręce. Uważaj, synku — w tej chwili kładę w twój mózg woskową tabliczkę jak płytę gramofonową przed nagraniem i żłobię na niej pierwszy rowek. Dziarski. MicHal Dziarski. Zapamiętaj sobie to imię i nazwisko, a zarazem zapomnij, jak się je wymawia. Natomiast miej oczy i uszy otwarte i gdziekolwiek lub kiedykolwiek w ciągu najbliższego czasu dowiesz się o nim czegoś, notuj to sobie pilnie na swej woskowej tabliczce. Chcę wiedzieć o tym nazwisku i jego właścicielu wszystko, co zdobyć mogą tacy dwaj ludzie jak ty i ja. Zrozumiałeś?

Kubuś kiwnął poważnie głową. I wyszedł.

Kolanko stanął przy oknie i zapalił papierosa. Za wąwozem torów kolejowych rozciągała się zachodnia Warszawa: dachy, resztki ruin, kompleksy zabudowań fabrycznych Towarowej, Karolkowej, Złotej, Łuckiej, Grzybowskiej, Krochmalnej. — Moje miasto — szepnął Kolanko — kocham je jak myśliwiec, którego sensem i chlubą jest niezawodna orientacja. Dlatego jestem dziennikarzem.

Otworzył szufladę i wzrok jego padł na książkę Kischa. Rozwarł ją, zaczął czytać. „Dziennikarstwo sentymentalne — pomyślał po chwili — ale miłe i smaczne.” — Zagłębił się wygodnie w fotel i w książkę.

Ocknął się na dźwięk telefonu. — Tu ja, Kuba — usłyszał w słuchawce. — Co jest? — Nic specjalnego. Robi się pogoda. — Telefonujesz, żeby mi to zakomunikować? — Nie, nie tylko, Chciałem powiedzieć panu redaktorowi, że jestem głodny. — To idź na obiad. — Właśnie zamierzam to za chwilę uczynić. Mam straszny apetyt na zrazy z kaszą. — Niezłe. Dziękuję ci za ścisłość informacji. Tylko co to mnie obchodzi? — Doprawdy? Nic a nic? Szkoda. No to do widzenia. — Żegnaj, młody patafia — nie! — Aha! Aha! Byłbym zapomniał na śmierć. Chciałem jeszcze panu powiedzieć, że niejaki pan MicHal Dziarski jest skarbnikiem Warszawskiego Towarzystwa Filatelistów. Całuję pana redaktora w policzek. — Kuba!.. — Po drugiej stronie drutu nie było już nikogo.

„Genialny gówniarz. — pomyślał Kolanko. Był sam i nie potrzebował przed nikim ukrywać zbluffowanego wyrazu zaskoczenia na twarzy. — Po co mu Kisch? Każdy jego dzień jest ciekawszy od dziesięciu opowiadań Kischa”.

Poszedł do sekretariatu. — Oto książka Egona Erwina Kischa — rzekł do schludnej, starszej pani za biurkiem — którą reporter Jakub Wirus składa za moim pośrednictwem na pani ręce jako nagrodę pocieszenia w konkursie pod nazwą: „Walczmy z bezsennością!”

3

Żyjemy tu, w Warszawie, życiem tramwajowym. Znaczy to, że w naszej warszawskiej epoce tramwaj wzniósł się do roli symbolu. Oczywiście — tramwaj wyraża miejską jednostkę komunikacyjną, taką samą jak trolejbus czy autobus. Mówi się: żyjemy życiem takim czy innym, wtedy gdy życie owo dobywa z człowieka jego najistotniejsze cechy. Czyli że w zetknięciu z nim człowiek objawia się w całej swej okazałości. Przepełniony irracjonalnie tramwaj warszawski stanowi doskonały odczynnik, przekonujemy się w nim codziennie, jacy jesteśmy i jak bardzo żyjemy życiem tramwajowym. W chwili gdy najbliższy bliźni demoluje nam śledzionę, masakruje nerki, unicestwia czar dopiero co kupionego płaszcza, niweczy z trudem przyszyte guziki, gasi brutalnie przepiękny połysk żarliwie wyczyszczonych butów, gniecie na miazgę wiezione dla dzieci ciastka, uśmiecha się przepraszająco, pakując nam w usta rękaw od kurtki, w której przed chwilą czyścił kominy lub wypakowywał stare śledzie — w takiej chwili, powtarzam, instynkty, jak działa żaglowej fregaty, wysuwają się groźnie z burt naszych dusz. Wtedy dopiero spostrzegamy z przerażeniem, jacy potrafimy być pierwotni, dzicy, egoistyczni, kłótliwi, nietolerancyjni, zaślepieni, krótkowzroczni. Z drugiej strony — ileż wspaniałych wartości dostrzegamy naraz w życiu, gdy uda nam się wepchnąć jako ostatni do rozchodzącego się w szwach autobusu, gdy przygodny sąsiad, wisząc na stopniu, odstąpi nam trzy centymetry kwadratowe miejsca, akurat tyle, by postawić na nich szpic buta, gdy złapany rozpaczliwie za krawat ten, który już do połowy tkwi w środku, uśmiechnie się bez pretensji i przygarnie nas mocnym ramieniem, gdy wreszcie starsza pani, której, prąc ku wyjściu, strąciliśmy kapelusz, porwali w strzępy gazety i wgnietli całą zawartość siatki z masłem, jajami i marmoladą w biust, uśmiechnie się z tramwajową melancholią i powie smutne, lecz przebaczające: — Nie szkodzi.

— Wtedy widzimy, jak dalece potrafimy być solidarni, wyrozumiali, ludzcy i coś ciepłego rozpływa się nam jak słodka, rozgrzana czekolada koło serca. Nic nie wzbudza w nas tak nieprzytomnej złości i bezmyślnej chęci awantur, jak nie kończące się wyczekiwanie na wypchane ludźmi trolejbusy, do których nie można się dostać, jak tępota, brutalność i nieuprzejmość w tramwaju, o nic nie będziemy się sprzeczać i kłócić tak namiętnie, jak o grubiaństwa współpasażerów i bezduszną wrogość konduktorów. Ale też nic nie wzbudza w nas takiego uczucia zadowolenia, satysfakcji i wygody, jak widok wyczekiwanego numeru na ulicznym horyzoncie i stwierdzenie, że znajdziemy w nim miejsce siedzące. Tramwaj wyzwala w nas dziś w Warszawie cenną bezpośredniość przeżywania i dlatego żyjemy tu, w Warszawie, życiem tramwajowym.


Trolejbus linii numer 54 objeżdża skwerek za pomnikiem Mickiewicza i kończy swą trasę obok dawnej Resursy, wśród siedemnastowiecznych kamieniczek północnej części Krakowskiego Przedmieścia. Czeka tu już nań zazwyczaj spora kolejka, zwłaszcza około godziny drugiej po południu, to znaczy w czasie, gdy lekko zdyszany ostrym sprintem od rogu Miodowej doktor Halski dołączył do ogonka i odetchnął głęboko, ustawiwszy się na końcu. Tuż przed nim stała postawna, dorodna pani w wieku balzakowskim, ubrana z niezaprzeczalną, lecz zbyt bogatą i ostentacyjną elegancją; odwróciła się ku niemu i ujrzawszy smukłego blondyna o miłej, chłopięcej twarzy, w modnym, choć trochę ekscentrycznym płaszczu koloru beżowego piasku, uśmiechnęła się leciutko, z aprobatą i odrobiną doskonale kontrolowanej, kokieterii. W chwilę potem przystanął za Halskim niewysoki młody człowiek w brezentowej kurtce z futrzanym kołnierzem, spod którego wyglądała filuternie cynobrowo-trawiasta muszka. Młody człowiek gryzł lukrowane migdałki, tak zwane kamyczki, i zdawał się być bez reszty zatopiony w swych myślach.

Beczkowaty, czerwony trolejbus począł się wypełniać ludźmi, długa kolejka szybko znikała w jego brzuchu. Ciągle przybywali nowi pasażerowie. Za Halskim i właścicielem barwistej muszki wsiadło kilku studentów, zakonnica, trzy gospodynie domowe, dwóch monterów z elektrowni miejskiej ze sprzętem, starszy pan w czapce uszatce, oficer piechoty, chudy człowiek o długich włosach, wymalowana dziewczyna w żółtej chustce, związanej na głowie sposobem znanym ze staroegipskich malowideł na ścianach piramid, i wielu innych. Młoda konduktorka o hożej twarzy dała sygnał, wóz ruszył, z jezdni rozległy się krzyki: — Zaraz, zaraz! Tu jeszcze ludzie! — jakby trolejbusy służyły na ogół do przewozu pszenicy, po czym kierowca zwolnił i przystanął. W trolejbusie było już tak ciasno, że sięgnięcie do kieszeni po pieniądze stało się zadaniem z rodzaju kwadratury koła, niemniej pasażerowie poczęli dobywać monety wykrzywiając sobie wzajemnie nakrycia głowy i godząc się boleśnie w czulsze okolice korpusu. Z zewnątrz zaczęły się znowu krzyki: — Co za ludzie!.. W środku pełno miejsca, a dziecko wisi na stopniu!.. — wobec czego ci w środku ścisnęli się jeszcze ciaśniej umieszczając własne kończyny w cudzych kieszeniach, rękawach i kołnierzach, zaś wytworna dama przywarła szczelnie, całym ciałem do doktora Halskiego, który, chcąc być grzeczny, usiłował cofnąć się nieco i zgniótł dotkliwie stopę młodzieńcowi, zdobnemu w radosną muszkę. Ten syknął: — Auu! Panie. Uważaj pan. — Halski przeprosił i pomyślał: „Perfumy dobre, tylko zbyt intensywne”, nie cofając jednak twarzy z bezpośredniego styku z lśniącymi, rudawokasztanowatymi włosami damy, wyglądającymi, jakby dopiero co wyszły spod pieszczotliwego dotyku fryzjera fanatyka. Dziecko na stopniu okazało się zaczerwienionym z wysiłku, szeroko uśmiechniętym facetem o wyglądzie referenta skupu w poważnej instytucji i trolejbus ruszył ponownie, przejecHal kilkadziesiąt metrów, po czym z godnością stanął, gdyż na dachu coś trzasnęło. Motorniczy ruchem startującego pływaka zanurzył się w tłum blokujący wyjście i wyskoczył z wozu, ludzie zaczęli wysiadać, by popatrzeć, co się stało. Wtedy trolejbus pojecHal figlarnie parę metrów z własnego popędu, zaś gromadka ciekawych, z motorniczym na czele, puściła się w rozpaczliwą pogoń za nim. Wreszcie wszyscy wpakowali się z powrotem, motorniczy usiadł z powagą za kierownicą i nic dalej się nie działo, wóz stał. Wśród głuchych stęknięć miażdżonych klatek piersiowych rozległ się przerywany głos starszego pana w czapce uszatce: — Dlaczego nie jedziemy, na litość boską? Kiedy my pojedziemy? — Jak zdejmie pan rękę z dzwonka — powiedziała zimno konduktorka o hożej twarzy. Pan w czapce uszatce puścił poręcz z dzwonkiem, wóz ruszył, zaś pan w czapce uszatce runął twarzą w flanelowy, biało — niebieski tobół, trzymany na kolanach przez młodą kobietę w kapeluszu przypominającym brązowe pudełko do butów. Z tobołu rozległ się donośny, gniewny płacz świadomego swych możliwości niemowlęcia.

„Zbudowana jak Dumbadze — myślał Halski, wytrzymując, nie bez satysfakcji, napór wytwornej damy. — Za młodu mogłaby osiągnąć piękne wyniki w rzutach. — odezwała się w nim dusza lekkoatlety — tylko. dlaczego za młodu? Przecież to całkiem młoda pani. I dlaczego tylko w rzutach?” Trudno było zdecydować się na określenie wieku, patrząc, nawet z tak bliska, na kunsztowny, choć wyraźny maquillage. W każdym razie nie można było odmówić urody tej twarzy; wyraziste rysy, duże, ciemnobławatne oczy, wszystko kreślone kształtnie, bogato. Gdy zdjęła rękawiczkę, by wyjąć pieniądze, zauważył kosztowną biżuterię na jej dużej, mocnej, bardzo wypielęgnowanej dłoni. „Inicjatywa prywatna. — pomyślał Halski. — Na pewno”. Trolejbus zahamował raptownie na przystanku przy hotelu „Bristol”, pani przywarła jeszcze ściślej do doktora, odwróciła głowę, szepnęła z uśmiechem: — Przepraszam. — W oczach jej migotała niewątpliwa zachęta.

Na przystanku czekała nowa grupa szturmowa, która natychmiast zaczęła zajadłe wdzieranie się do środka. — Staną tacy w przejściu i się nie ruszą. Ani w tą, ani w tamtą. Co się pani tak pcha?… A jak się mam pchać?… Panie! Moje pończochy! Co pan tam ma na dole?… — słychać było ze wszech stron. Ścisk stawał się męką. — Pusty wóz, jak pragnę szczęścia! — darł się jakiś facet na zewnątrz — a nic wejść nie dadzą. Nie posuną się, miejsca nie zrobią. Co za ludzie! Przecież wszyscy chcą jechać. — Na stopniu wejściowym wisiała kiść ciał, trzymających się już nieledwie milimetrów oparcia.

Mimo sygnału do odjazdu, raz jeszcze otworzyły się z sykiem pneumatyczne drzwi wejściowe. Przed nimi stały trzy osoby: dwoje niewidomych staruszków, biednie odzianych, i pan w średnim wieku, który rzekł do motorniczego: — Pan będzie łaskaw wysadzić tych państwa na Jasnej, dobrze? — Po czym pomógł staruszkom wejść na stopień i wtłoczyć się do środka wozu. Motorniczy kiwnął potakująco i ruszył. Staruszkowie, mężczyzna i kobieta, zakołysali się niepewnie, trzymając się siebie kurczowo, z owym wyrazem smutnej naiwności, cechującej twarze ślepców. Natychmiast podtrzymały ich pomocne dłonie, co jednak nie rozwiązywało sytuacji: niewidomi nie znajdowali dla siebie miejsca w przestrzeni. Ich białe laski i trzymany pod pachą przez mężczyznę nie opakowany bochenek chleba sprawiały wszystkim wokoło niewymowną przykrość, jak niesłuszne oskarżenie, a jednocześnie budziły gorące, przemożne współczucie.

Na najbliższej ławce siedziało dwóch młodych ludzi w beretach. Były to czarne, sterczące na głowie berety, o pieczołowicie wymodelowanych fałdach i zagłębieniach. Twarze pod nimi były chude, świeżo wygolone, że śladami zmęczenia na cerze. Nie rozmawiali ze sobą, jeden dłubał obojętnie w nosie, patrząc na niewidomych, drugi przyglądał się im z rodzajem zaciekawienia, takim jakim darzy się osłabione z zimna, niemrawo sunące po ścianie muchy. Obydwaj nosili jasnożółte, brudnawe szaliki i obydwaj mieli coś odpychającego w twarzach: jeden — grubą, znamionującą brutalność górną szczękę, drugi — spłaszczony niezgrabnie nos. Niewidomi opierali się o ich kolana. — Tacy to nie wstaną. — mruknął pan w czapce uszatce. — Młodzież. Wychowanie. — powiedziała dość głośno jakaś kobieta. Ogonki na czarnych beretach ani drgnęły. — Panie — nie wytrzymał jeden z monterów — to miejsce jest dla inwalidów. — Młodzieniec o grubej szczęce spojrzał na niego obojętnie. — Co pan powie? — rzekł. — A to nowina. — Nieprawda — odezwał się drugi, ten ze spłaszczonym nosem. — Naucz się pan czytać. To miejsce jest dla matki z dzieckiem — dodał, wolno wymawiając słowa i wskazując niedbale na czarny napis nad swoją głową. — I ja jestem matka, a ten pan — wskazał palcem na siedzącego obok — to moje dziecko. — Hi, hi, hi. — za — krztusił się drugi sztucznym, wyzywającym chichotem. Za plecami Halskiego posiadacz urzekającej muszki strzyknął nadgryzionym kamyczkiem w okrągłe denko modnego kapelusza swego najbliższego sąsiada i zaczął gwałtownie przepychać się do przodu; Halski kręcił się dość niespokojnie, gdyż dama była wysoka i zasłaniała mu nieco pole widzenia swą pięknie ondulowaną głową w szarym toczku. — No, już. — powiedział drugi z monterów, wysoki, barczysty mężczyzna w grubym, impregnowanym płaszczu. — Wstawaj pan. — Trolejbus — dojeżdżał do placu Małachowskiego. Obydwaj młodzieńcy w beretach wstali, jeden z nich rzekł do niewidomych: — Proszę bardzo. Proszę siadać. — Facet ze spłaszczonym nosem okazał się po wstaniu wysoki i mocno zbudowany. Stanął przy panu w czapce uszatce, tuż przed monterami. — Czego się pan tak patrzy? — spytał barczysty monter głośno. Zewsząd zwróciły się ku niemu głowy pasażerów, w głosie jego dźwięczała awantura. — Trzeba było siedzieć — dodał. — Co znaczy dla takich, że starzy ludzie i inwalidzi stoją. Patrzy się, jakbym go skrzywdził. — Przez chwilę panowało milczenie, po czym wysoki ze spłaszczonym nosem rzekł sucho: — Racja, racja, wszystko racja. — nie przestając patrzeć prowokacyjnie na montera, który podniósł głos: — To czego się pan tak patrzy? Nie widział kto, jaki straszny! — Racja, racja. — powtórzył wysoki, cedząc wolno słowa — tylko mi się pańska morda nie podoba. — Trolejbus dojeżdżał do Jasnej. Zbity tłum drgnął jak naelektryzowany. Halski ruszył do przodu, odpychając nieco zbyt raptownie swą sąsiadką. Pochwycił jej zdziwione spojrzenie. Za nim parł młodzieniec w tęczowej muszce. „Jak nieoczekiwanie rodzi się podłość w człowieku — myślał szybko Halski — przecież ci w beretach są tak wyraźnie winni, stanowią w tej chwili taki koncentrat zła, sami nie widzą tego” — czuł, jak narasta w nim trochę bezsilna nienawiść do facetów w beretach. — Ty smarku! — w głosie montera zadrżała pasja, spurpurowiał na tęgim karku. — Ja mógłbym takiego syna, jak ty. — Tylko nie basem, obywatelu, niech pan nie bierze basem — rzekł z ostrzegającą kpiną niższy, z grubą szczęką. Trolejbus przystanął na Jasnej, niewidomi staruszkowie wysiedli, wzdychając ciężko, sprowadzeni troskliwie ze stopnia, po czym motorniczy szybko ruszył. — Do czego to podobne — rzekł drugi z monterów — żeby tak gburowato.

Trolejbus wjecHal w drgający potok tłoczących się u zbiegu Kruczej i Widok pojazdów i przechodniów, z obu stron rozciągały się długie, głębokie wąwozy rozerwanej poza barierami ochronnymi jezdni; w dole leżała zagmatwana, ciemna, tajemnicza armatura przewodów kanalizacyjnych i świetlnych wielkiego miasta. Stłoczenie w przesmyku drogi, klaksony, okrzyki, przekleństwa szoferów, łoskot aut ciężarowych, poszum tłumu i donośne dźwięki magafonów z CDT, pokrywających to wszystko skłębioną rumbą „O Tico-Tico-Ti, o Tico-Tico-Ta.” kontrastowały uderzająco z napiętą, ugniatającą jak ciasny but ciszą w trolejbusie.

Halski przedzierał się rozpaczliwie do przodu. „Czego ja tam chcę? — myślał gorączkowo — przecież nie będę się bił.” Jednocześnie siła jakaś pcHała go naprzód. Owładnęło nim naraz parzące przeczucie, że za chwilę nastąpi coś, na co czeka od dawna, wieki całe, czego pragnie, o czym nie ma pojęcia, co to ma być. Za sobą czuł konwulsyjne wysiłki młodzieńca w muszce, walczącego o wydostanie się z obezwładniającego uchwytu ciasnoty. Wtedy właśnie padł krótki, schrypły krzyk:

— Adaś, w ryja go!..

Wysoki ze spłaszczonym nosem skurczył się błyskawicznie w sobie i nagle wyciągniętą ze ścisku ręką, bez zamachu, uderzył barczystego montera w usta. Jednocześnie niższy z grubą szczęką szarpnął z całej siły pneumatyczne, drzwi wyjściowe — w mechanizmie coś głucho pękło. Usta montera pokryły się natychmiast krwią z rozciętych płytko warg. — O, Boże! — krzyknęła jakaś kobieta. Wóz zakołysał się od nagłego szarpnięcia hamulców. Halski dosłownie odepchnął damę w szarym toczku. — Proszę pana. Tak nie można. — zaczęła ostro dama, podczas gdy oczy jej strzeliły blaskiem, który znaczył: „Jak bardzo mi się podobasz!..” Monter wkulił głowę między ramiona i usiłował uwolnić ręce z plątaniny trzymanych w dole liczników elektrycznych. Motorniczy gwałtownie odkręcił szybę, wychylił się i krzyknął: — Milicja! — Drugi monter krzyczał histerycznie: — Ja ci pokażę, ty łobuzie! — Za Halskim młodzieniec w muszce przekopywał się bezkompromisowo kolanem przez kotłowaninę postaci. Wysoki wykonał niepotrzebny, z samej maniery, unik głową, jakoś odwinął na płask rękę i uderzył po raz drugi, z wielką siłą. Głowa barczystego montera rąbnęła o kant stalowego uchwytu ręcznego pod pułapem wozu, oczy mu zmętniały, zdawał się tracić przytomność. Konduktorka cisnęła kurczowo dzwonek, który dźwięczał bez przerwy, pan w czapce uszatce zbladł jak płótno, niższy z grubą szczęką rozwalił do końca drzwi. Halski nie mógł minąć snującego mu się przed oczyma szarego toczka i złych, a pełnych uznania, ciemnobławatnych oczu, faceci w beretach skoczyli z wozu, ale nie sami. Wraz z nimi leciał jakiś ciemny kształt. Potem Halski stracił orientację. Instynktownie, ruchem crawlisty przełożył ramię przez dorodną damę, i dzielących go od montera ludzi i podtrzymał mu głowę: od skroni przez policzek widać było nabrzmiewającą krwawosiną krechę; facet nie padał, gdyż trzymał go tłum. „Może być groźne.” — pomyślał Halski i nagła pasja odjęła mu na ułamek sekundy świadomość, wibrujące pręgi zadrgały mu w oczach i wypełniły uszy. Rzucił się ku wyjściu, drogę zaskoczył mu młodzian w muszce, który przywarł nosem do szyby i chciwie patrzył. Z tyłu za sobą słyszał krzyki: — Pomocy! Ratunku! Doktora!.. — Halski potrącił brutalnie młodzieńca i zawisł na stopniu — pod sobą miał dwumetrową wyrwę, przed sobą — pęczniejący tłum uliczny. W dole wyrwy, na czerwonych od minii rurach, leżały bez ruchu dwa ciała w żółtych szalikach i beretach. Ich szyje i podbródki pokrywały się w oczach krwią. „W biały dzień!.. — tłukło się w mózgu Halskiego — w samym środku Warszawy.” Już skakali w dół ludzie z obsługi wiertarek i kompresorów, których huk, wymieszany z dźwiękami „O Tico-Tico-Ti, o Tico-Tico-Ta.”, nie ustawał ani na chwilę. Szarpiąca uraza do siebie samego wypełniła mu serce, zrozumiał to, co przemknęło bezpowrotnie obok niego. Ale nie było czasu na zastanawianie. Wskoczył do wozu i zawołał: — Proszę o miejsce! Jestem lekarzem!.. — Trolejbus pustoszał gwałtownie, Halski położył montera na ławce przy pomocy jego kolegi. Z dala dochodził już odgłos syreny Pogotowia, widocznie wszystko działo się dłużej, niż wplątany w wypadki Halski mógł ocenić. Monter otworzył z wysiłkiem mętne, załzawione, jakby maślane oczy. Halski, uspokojony, wyskoczył raz jeszcze z trolejbusu; wyrwa pełna była ludzi, tak że już nie widać było rannych. Dostrzegł w tłumie biały kitel lekarza Pogotowia i mimo woli uśmiechnął się. Przetarł dłonią czoło i sięgnął po kieszonkowy terminarzyk. Szybko przejecHal palcem po brzegu, nacisnął literę „K”, otworzył i szukał wśród pięciu numerów telefonów, które mu zostawił Kolanko. Uniósł głowę, czując na sobie czyjś intensywny wzrok. Na trotuarze, w pierwszym rzędzie zbitego tłumu, stała dama w toczku. Widząc, że Halski patrzy na nią, odwróciła się i przedzierając się przez tłum odeszła ku Alejom Jerozolimskim. Mimowolnie i bezmyślnie Halski odprowadził spojrzeniem jej wysoką, postawną sylwetkę w szaroperłowej pelisie, ze srebrnoszarym futrem na kołnierzu. Zmęczonym krokiem wszedł do CDT i zbliżył się do automatu telefonicznego.

Młodzieniec w cynobrowo-trawiastej muszce stał niezdecydowany, jakby pogrążony w myślach, na brzegu wyrwy; napierający tłum odsuwał go coraz bardziej od miejsca wypadku. Nie przeciwstawiał się temu naporowi, tak że w końcu znalazł się na jezdni, dość daleko od trolejbusu, pomiędzy szoferami stłoczonych tu przymusowo starów-20 i warszaw-FSO. — Taki drań! — mówiła jakaś stara kobieta z koszykiem, pełnym wiktuałów — pobił, o mało co nie zabił tych dwóch panów, tam na dole. Taki chuligan!.. — Ale kto? — denerwował się gruby szofer w brudnym, granatowym kombinezonie — kto to był? — Sam widziałem — mówił szybko chuderlawy gość w cyklistówce, bez płaszcza, z rękami w kieszeniach. — Wypchnął tych dwóch z trolejbusu i skoczył za nimi w dół. — Pasy bym darł z tych choler, chuliganów — rzekł szeroki w plecach żołnierz o czerwonej, chłopskiej twarzy; przesunął okrągłą czapkę z czerwonym otokiem na tył głowy i powtórzył: — Pasy drzeć z tych łobuzów. — I co się z nim stało, z tym napastnikiem? — dopytywał się szczupły pan w okularach pod pilśniowym kapeluszem. — Aresztowali go, sama widziałam — rzekła stara kobieta z koszykiem. — Gdzie tam, babciu — powiedział chuderlawy kpiąco. — Znikł jak sen jaki złoty. Widocznie wsiąkł w te rury. — Ale jak? — denerwował się gruby szofer — jak można tak zniknąć? Przecież te rury zupełnie jak na wierzchu. I małe, tak łatwo się w nie nie wejdzie. Jasny dzień wokoło, do cholery, tylko bez cudów! — Jak. to jego sprawa. — uśmiechnął się przychylnie chuderlawy. — Rączy chłopak nie zginie, da sobie radę. — Taki łobuz. — rzekła stara kobieta — kary na takich nie ma. Dwóch panów pobił, poranił. — A w gazetach ani mru-mru. Dlaczego o tym nie piszą w gazetach? — machnął ręką zdenerwowany szofer i trafił w pierś zamyślonego młodzieńca w kolorowej muszce.

— Przepraszam pana — powiedział — to przez nieuwagę. Ale dlaczego o tym nie piszą w gazetach? — Dlaczego o tym nie piszą w gametach? — powtórzył machinalnie uderzony młodzieniec z bladym, oderwanym od rzeczywistości uśmiechem. I nagle rąbnął się ręką w czoło, oczy jego nabrały naraz wyrazu żarliwego skupienia, wykrzyknął: — Dlaczego o tym nie piszą w gazetach?! — i puścił się pędem w stronę Szpitalnej, jakby zapaliwszy motory odrzutowe u swych butów. Wszyscy zamarli z rozwartymi ze zdumienia ustami, gruby szofer — z wzniesionym do góry wskazującym palcem, którym zamierzał obrócić parę razy przy czole dla plastycznego uwypuklenia swej opinii o znikającym wśród przechodniów i pojazdów młodzieńcu.


O tej porze można było zastać redaktora Edwina Kolankę tam tylko, gdzie dają dobrze zjeść. Najlepiej zaś można zjeść w niewielkich klubach, żyjących życiem zamkniętym, za to zasobnym we własne restauracje. Bezpretensjonalność stanowi, jak wiadomo, stygmat prawdziwej sztuki, w tych tedy bezpretensjonalnych restauracjach odprawiali nad płytą kuchenną;swe czarodziejskie praktyki prawdziwi artyści warszawskiej patelni. „Kubusiu! — wołał do siebie Jakub Wirus, biegnąc placem Wareckim — wyczaruj w swej duszy wizję filetu z polędwicy lub sandacza po polsku i idź nieomylnie za jej wonią. Twój duchowy nos zaprowadzi cię niechybnie tam, gdzie trzeba”. W ten sposób dobił, zdyszany, do rokokowej fasady Klubu Literatów na Krakowskim Przedmieściu. Nie zdejmując futrzanej kurtki stoczył się swym lawiniastym systemem ze schodów i znalazł się w niewielkiej, stylowo sklepionej piwnicy o dwóch poziomach. Rzeczywiście — przy jednym z biało nakrytych stolików siedział Edwin Kolanko, pochylony z oddaniem nad talerzem, na którym rozpościerał się imponujący rozmiarami i zdrowym, rumianym kolorem sznycel z groszkiem. Kuba przysiadł się, otarł spocone czoło, poprawił cynobrowo — trawiastą muszkę i powiedział:

— Wie pan co?

— Nie — odparł Kolanko, krojąc sznycel na foremne kęsy.

— Widziałem cud.

— Możliwe — zgodził się Kolanko. — Takie rzeczy zdarzają się, gdy młodzież nadużywa alkoholu.

— Nic z tych rzeczy — rzekł Kuba, biorąc palcami frytki z talerza Kolanki, najwidoczniej w celu pokrycia zdenerwowania. — Widziałem, jak facet rozpłynął się w powietrzu.

— Na rogu Widok i Kruczej? — spytał obojętnie Kolanko — w biały dzień? W samym sercu Warszawy?

Fryt stanął Kubusiowi w gardle jak spuszczony semafor. Oczy wyszły mu na wierzch, zanim przełknął.

— To. pan już wie?… — wykrztusił.

— Wiem.

— Wszystko?

— W każdym razie tyle samo co ty.

— Aha. — rzekł Kubuś inteligentnie.

Drapał się przez chwilę intensywnie w zeszłoroczne piegi na nosie, po czym rzekł:

— No, więc co? Napiszemy?

— Nie — odparł Kolanko.

— Ale dlaczego?! — wrzasnął Kuba. Jedzący przy sąsiednich stolikach poeci i dramatopisarze, którzy i tak z niesmakiem patrzyli na jego nie rozdzianą kurtkę i uderzającą muszkę, spojrzeli nań z wyraźnym wyrzutem.

— Syneczku — rzekł Kolanko z ową troskliwością, w której jest coś z groźby — po to, aby pisać, trzeba przede wszystkim wiedzieć, o czym się pisze. Wiedzieć, rozumiesz, zasada numer jeden. Inaczej zaczyna się pisać o wężach morskich. Tylko bez samobójczych bramek, chłopcze, w ten sposób nie dojdziemy do żadnych wyników. A teraz chodź na kawę, przy której opowiem ci o rzeczach równie ciekawych, jak pouczających.

To rzekłszy, złożył porządnie nóż i widelec oraz uśmiechnął się do ładnej kelnerki, co miało oznaczać, że patrząc; na nią zdolny jest bez dotkliwszego uczucia przykrości, wręcz ochoczo, zapłacić za sznycel z groszkiem.

4

W żadnym z miast na świecie śnieg nie ma tak krańcowych humorów jak w Warszawie; nigdzie nie potrafi tak szybko i tak beznadziejnie zmieniać się w brudne, dręczące błoto, ale też nigdzie nie pada z takim wdziękiem jak w tym mieście. Pada wtedy miękko i cicho, pokrywa świat cały puszystą bielą, mieniącą się w nocy granatowymi refleksami na dachach i skwerach, budzi tęsknoty za minionym dzieciństwem.

Tego marcowego wieczoru śnieg padał wokół kiosku Juliusza Kalodonta jak w bajkach Andersena — bezszelestnie, obficie i kojąco. Była późna godzina i pan Juliusz Kalodont pakował skrzętnie swój drukowany towar przed pójściem na zasłużony wypoczynek w łagodnym kręgu domowej lampy. Składał skrupulatnie „Problemy” i „Przyjaciółki”, pogwizdując z uczuciem „Leć, ptaszku, wysoko.” i snując równocześnie głębokie rozważania nad rzewną polskością tej pieśni. Toteż duży kamień, który wpadł nagle, rozbiwszy przednią szybę kiosku, do jego wnętrza, stał się dla niego oszałamiającą, choć niebolesną niespodzianką. Pierwszemu dziwić się nie należy, było to reakcją całkiem naturalną; drugie stanowiło rzecz czystego przypadku — kamień minął głowę Kalodonta o milimetry, stłukł z brzękiem naftową lampkę i pogrążył kiosk w kompletnych ciemnościach.

Trzeba tu stwierdzić otwarcie, iż w pierwszej sekundzie pan Kalodont skulił się, zamknąwszy oczy. Ostatecznie — gwałtowne przejście z miłej atmosfery repertuaru chóru „Mazowsze” do surowych warunków obleganego w średniowieczu barbakanu usprawiedliwia taką chwilową postawę wobec szybko rozwijających się wypadków. Sytuacja obrzucanego głazami z niewidzialnych beluard czy katapult kiosku „Ruchu” nie należy do najprzyjemniejszych; trzeba wszak sobie powiedzieć, że budowla ta ma na ogół inne przeznaczenie niż warowne burgi żądnych wrażeń feudałów. Z drugiej zaś strony Juliusz Kalodont był starcem wielkiego serca i nieugiętego ducha. Ocknął się tedy po chwili z drętwoty, szybko wysunął dolną szufladkę i sięgnął do niej. W tej samej sekundzie stało się coś takiego, co sprawiło, że Juliusz Kalodont stał się jeszcze bardziej malutki, skulony i jeszcze mocniej zacisnął powieki na oczach. Tuż za kioskiem rozległ się straszny krzyk katowanego człowieka, potem rozdzierający jęk człowieka o miażdżonych kończynach, a potem szybki, paniczny tupot uciekających, nóg, którego nie mógł stłumić nawet puszysty dywan świeżego śniegu.

Jak długo siedział w tej pozycji, trudno było określić. Trochę pewności siebie przywróciła mu zupełna cisza. Kalodont poprawił maciejówkę i ostrożniutko wysunął głowę przez rozbitą szybę. Ulica była pusta i biała, śnieg padał bez szmeru i bez ustanku, w perspektywie placu Trzech Krzyży snuli się zapóźnieni przechodnie. Kalodont odetchnął głęboko, otarł zroszone potem czoło i odłożył do szufladki to, co z niej wyjął. Migotliwy blask jedynej naprzeciwko latarni ulicznej oświetlał przez ułamek sekundy przedmiocik. Była to różowoczerwona tubka pasty do zębów marki „Kalodont”.

Przysiadł jeszcze na chwilę, przytrzymując ręką tętniące po tych przeżyciach serce. Nagle drgnął. Przed kioskiem stała jakaś postać. Niemożliwością było nie tylko rozeznanie rysów twarzy, ale nawet wyraźniejszych, bardziej sprecyzowanych konturów sylwetki; niemożliwością było stwierdzić, czy ów ktoś jest wysoki czy niski, chudy czy gruby. I chociaż nerwy Juliusza Kalodonta znajdowały się w stanie roztrzęsienia, to przecież resztką zdrowego rozsądku pojął, że ów ktoś stanął pomiędzy nim a odległą latarnią tak umiejętnie, iż zasłonił sobą i tak skąpe światło. Był to jednak króciutki przebłysk trzeźwości w intelekcie Juliusza Kalodonta. W chwilę potem niewyraźny kształt rzekł:

— Dobry wieczór, panie Kalodont. i dzielny starzec popadł znów w rodzaj hipnozy, w której wydarzenia spełniają funkcję hipnotyzera.

— Dddobry wwwieczór. — wybąkał. Po czym dodał, czepiając się resztek opanowania:

— Czym mogę sssłużyć?…

— Paczką wczasowych i przyjaźnią. — rzekł poważnie kształt. Głos miał cichy, dźwięczny, trochę surowy.

— Cooo ttoo znnaaczy?… — wyjąkał pod sumiastym wąsem Kalodont. Położył niepewnym ruchem paczkę papierosów przed sobą.

— To znaczy, że bardzo pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi, panie Kalodont — powiedział kształt z wyszukaną uprzejmością w głosie. I dodał z odcieniem powściągliwej konfidencjonalności: — Ja. szukam przyjaciół, panie Kalodont, i właśnie pomyślałem sobie o panu. Zdaje się, że w samą porę. — Kalodontowi zdawało się, jakby wykonał gest, wskazujący na leżący jeszcze ciągle na jednej z półek kamień. Po czym położył pieniądze, zaś wziął papierosy. Na serdecznym palcu ręki, biorącej tekturowe pudełko, zalśnił miriadami błysków olbrzymi, przepiękny, oprawny w masywną platynę brylant.

Po sekundzie światło padło na rozwartą, zdumioną, przerażoną twarz Juliusza Kalodonta. Przed kioskiem nie było nikogo. Nic — tylko biała, śnieżna cisza.

Загрузка...